Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zużyty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zużyty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 280 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

(Kart­ki z ży­cia).

War­sza­wa

Na­kład i druk Emi­la Skiw­skie­go

1895

Дозволено Цензурою.

Варшава 15 Февраля 1895 года.

Że się ja też od tego ran­ne­go "wiej­skie­go" wsta­wa­nia od­zwy­cza­ić nie mogę; a co praw­da, to na­wet na wsi nie zry­wa­łem się tak wcze­śnie, jak tu­taj! To zmia­na miej­sca, wpływ miej­skie­go po­wie­trza tak mu­sia­ły od­dzia­łać na or­ga­nizm. Tak, tak, nie­chyb­nie – nic in­ne­go. Szko­da jed­nak, że sy­piać nie mogę, w mo­jem po­ło­że­niu każ­da chwi­la snu, to skarb praw­dzi­wy, za­po­mi­nam o kło­po­tach, nie my­ślę po pro­stu. Jak mi się cza­sem my­śleć nie chce! jak nie chce! a tu jak na złość snu­ją się po gło­wie na­tręt­nie prze­róż­ne kom­bi­na­cye, uciec od nich nie mogę, za­głu­szyć nie mam czem. Żeby cho­ciaż spać moż­na! ale i tego nie.

Od ty­go­dnia jak miesz­kam w War­sza­wie, za­le­d­wie sza­ry, po­sęp­ny, ten miej­ski świt – o bo tu, sta­now­czo i słoń­ce in­a­czej świe­ci! zaj­rzy w okna mej iz­deb­ki, zry­wam się, na rów­ne nogi, sam nie wie­dząc po co. Bie­gnę do okna, pa­trzę bez­myśl­nie na zwil­go­co­ny bruk ulicz­ny, na ten pro­le­ta­ry­at miej­ski wsta­ją­cy o świ­cie i snu­ją­cy się z smut­nem ob­li­czem po uli­cach, na bla­sza­ne da­chy ka­mie­nic…

Brr! ja­kie to jed­no­staj­nie, sza­re, po­nu­re. A jed­nak i tu­taj lu­dzie żyją i ja praw­do­po­dob­nie żyć będę mu­siał – przy­wyk­nę z cza­sem, lu­dzie przy­zwy­cza­ja­ją się na­wet do ar­sze­ni­ku, tyl­ko wzwy­cza­ić się naj­trud­niej. Że­bym tak miesz­kał w zbyt­ku, na pierw­szem pię­trze, w sty­lo­wo ume­blo­wa­nym po­ko­ju, za­pew­ne nie od­czu­wał­bym nu­dów, ani bez­sen­no­ści. Słoń­ce mia­ło­by dłuż­szą dro­gę do prze­bie­gnię­cia, i póź­niej rzu­ca­ło­by mi zło­tym pro­mie­niem w oczy. Zresz­tą od cze­góż ża­lu­zye? A tu­taj na wy­ży­nach trze­cie­go pię­tra, gdy się po­ran­ny brzask w cia­sną iz­deb­kę wtło­czy, tak gbu­ro­wa­to oświe­tla wszyst­ko, że cho­ciaż gło­wę ko­co­wą koł­drą okry­wam, pod za­mknię­te po­wie­ki mi wglą­da i bu­dzi… Jak­by mó­wi­ło: wsta­waj śpio­chu! do pra­cy! nie pora wy­le­gać się ko­chan­ku, gdy ma­ją­tek dy­abli wzię­li…

Nie­zno­śny we­re­dyk świe­tla­ny! nie do­syć mi o tem lu­dzie na­kła­dli w uszy, jesz­cze mi z nie­ba przy­krą praw­dą świe­cić będą w oczy! Sta­now­czo za ostat­ni grosz ku­pię fi­ran­ki i… choć­by ze dwie do­nicz­ki kwia­tów. Tak za­wsze lu­bi­łem zie­leń… kwia­ty.., a tu­taj ani na­wet li­ścia nie uj­rzy! Cza­sem – ot nie­daw­niej jak wczo­raj, gdym spoj­rzał z okna na si­na­we, jed­no­staj­ne da­chy ka­mie­nic, na tę ist­ną sym­fo­nię płasz­czyzn, ogar­nę­ła mię dziw­na no­stal­gia za strze­cha­mi wiej­skie­mi, prze­ro­słe­mi mchu kęp­ka­mi. Ja­każ to tam roz­ma­itość choć­by w ukła­dzie sło­my! Każ­de źdźbło mówi do cię, czy­tasz na po­czer­nia­łym kło­sie lata jego ist­nie­nia, prze­trwa­ne sło­ty i bu­rze – me­try­kę cha­ty masz nie­omal wy­pi­sa­ną na da­chu. A tu nic! zgo­ła nic! bla­sza­ne rów­no­upraw­nie­nie.

Ale po co ja to wszyst­ko wy­pi­su­ję? Sta­ło się – naj­ża­ło­śliw­sze skar­gi żad­nej zmia­ny nie spro­wa­dzą, a roz­stro­ją mię jesz­cze bar­dziej.

Żeby mi ktoś był przed pół­ro­kiem po­wie­dział, że ja chło­pak ma­jęt­ny, wy­chu­cha­ny, wy­piesz­czo­ny "oczko w gło­wie" ro­dzi­ców, przy­pusz­czal­ny spad­ko­bier­ca pań­skiej for­tu­ny, będę po­szu­ki­wał pra­cy na miej­skim bru­ku… był­bym mu par­sk­nął w żywe oczy! Bo i któż­by mógł przy­pu­ścić – że nas je­den nie­for­tun­ny in­te­res z sio­dła wy­sa­dzi? Nie mam żalu do ojca, lecz po­jąć nie mogę, ja­kim spo­so­bem roz­sąd­ne­go czło­wie­ka moż­na było w tak ry­zy­kow­ną spe­ku­la­cyę wplą­tać? do­bro­dusz­nym był do zbyt­ku i za­pła­cił swą ła­two­wier­ność ma­jąt­kiem i ży­ciem… Przed śmier­cią są­dził jesz­cze, że się dla mnie ja­kiś okruch z pań­skiej for­tu­ny zo­sta­nie, z tem prze­ko­na­niem na­wet umarł, a tym­cza­sem!…

Prze­cież nie mo­głem na to po­zwo­lić, aby wie­rzy­cie­le na­sze na­zwi­sko szar­pa­li. Ża­den Czar­ski ban­kru­tem nie był! Po­pła­ci­łem wszyst­ko, słusz­ne i nie­słusz­ne pre­ten­sye po­za­spa­ka­ja­łem – po­zo­sta­ło mi w spad­ku "do­bre imie," co się w bi­lan­sie ku­piec­kim ze­rem na­zy­wa. Zresz­tą choć­bym był na­wet kil­ka ty­się­cy ru­bli ura­to­wał… wiel­ka rzecz! Cóż­bym ja z tem po­czął? ja co na swą oso­bę nie­raz dwa razy tyle rocz­nie wy­da­wa­łem. Od­da­jąc reszt­ki, nie zro­bi­łem żad­ne­go po­świę­ce­nia. Wszyst­ko mi było jed­no, tak będę żył z tą garst­ką gro­sza, jak bez niej – my­śla­łem. Te­raz, praw­dę mó­wiąc, po głęb­szej roz­wa­dze, ża­łu­ję, że za­nad­to może by­łem "cor­rect" w po­stę­po­wa­niu z wie­rzy­cie­la­mi. Trze­ba było urwać coś tym kru­kom, zda­ło­by się obec­nie, choć­by na kup­no lep­szych me­bel­ków. Sio­stra prak­tycz­niej­sza; ona ze swej czę­ści wię­cej ura­to­wa­ła. Na­wet się po niej nie spo­dzie­wa­łem ta­kiej ener­gii. I mnie ra­dzi­ła "po swo­je­mu," ale do­brze; gdy­bym był po­szedł za jej radą, moja eska­pa­da do War­sza­wy nie by­ła­by po­trzeb­ną… Po­czci­wa Ma­nia.

Swa­ta­ła mię po pro­stu z bo­ga­tą swą ko­le­żan­ką, pan­ną Izą Wy­kol­ską, cór­ką naj­bliż­sze­go na­sze­go są­sia­da. Pa­mię­tam, jak dziś – było to już po wszyst­kich tych nie­szczę­śli­wych pe­re­pe­ty­ach – gdy po­je­cha­łem z Ma­nią do Wy­kol­skich. Przy­ję­li nas ser­decz­nie, ser­decz­niej może, niż zwy­kle, oka­zu­jąc, że mię so­bie ży­czą. Cóż, kie­dy pan­na Iza ma tak wy­bit­nie zdro­wą twa­rzycz­kę – żem się aż tego zbyt­ku zdro­wia prze­ląkł. Przy­tem je­cha­łem tam je­dy­nie dla za­dość­uczy­nie­nia ży­cze­niu Mani, ale o że­nie­niu się mowy być nie mo­gło. I Ma­nia wie­dzia­ła o tem, pró­bo­wa­ła jed­nak, czy po stra­cie ma­jąt­ku nie przy­szło upa­mię­ta­nie i czy jej się nie uda losu bra­ta usta­lić…

Trzesz­cza­ła mi sio­strzycz­ka nad gło­wą przez całą dro­gę; mu­sia­łem wy­słu­chać ca­łe­go eko­no­micz­no-mał­żeń­skie­go trak­ta­tu, ale gdy­śmy pod pa­ła­cyk Wy­kol­skich za­je­cha­li, gdy uści­sną­łem krwi­stą rącz­kę pan­ny Izy, prze­pa­dła ule­głość bra­ter­ska! przed oczy­ma sta­nę­ła, jak żywa, ślicz­na Wi­cu­nia Osto­je­wi­czów­na i naj­lep­sze za­mia­ry dy­abli wzię­li. Mimo usil­nych ten­ta­cyj Wy­kol­skich, by­łem zim­ny, jak lód. Ma­nia mie­ni­ła się na twa­rzy, da­jąc mi róż­ne­mi zna­ka­mi do po­zna­nia, że jest ze mnie nie­za­do­wo­lo­ną… a ja nic…

Po tych nie­for­tun­nych kon­ku­rach, przez trzy dni nie prze­mó­wi­ła do mnie sło­wa. Nie wie­le ro­bi­łem so­bie z tego, my­śląc, że się udo­bru­cha, lecz, gdy zro­bi­ła mi strasz­li­wą sce­nę, gdy się z wi­zy­tą do Osto­je­wi­czów wy­bie­ra­łem, wie­dząc, co mnie tam cią­gnie i ja po­sta­wi­łem spra­wę na ostrzu mie­cza, na­ga­da­łem po­czci­wej, lecz na­zbyt prak­tycz­nej sio­strzycz­ce i szwa­gro­wi, a po­dzię­ko­waw­szy im za do­tych­cza­so­wą go­ścin­ność, mach­ną­łem do War­sza­wy szu­kać po­sa­dy.

Po­stą­pi­łem tro­chę za go­rą­co, żal mi te­raz, że roz­sta­łem się ze szwa­grem i Ma­nią w gnie­wie; prze­cież ona z naj­lep­sze­go ser­ca chcia­ła sko­ja­rzyć ów ma­ry­aż z Izą… Był­bym te­raz oby­wa­te­lem, co się zo­wie! pa­nem na kil­ku­dzie­się­ciu włó­kach pszen­nej zie­mi! ale wzię­ła się do tego nie­dość zręcz­nie, a te wy­ciecz­ki prze­ciw Osto­je­wi­czom wzbu­rzy­ły mię do resz­ty. Ja­kie te ko­bie­ty prze­wrot­ne! naj­pocz­ciw­sza, dla do­pię­cia celu, na po­cze­ka­niu naj­po­twor­niej skła­mie – bez za­jąk­nie­nia. I Ma­nia, wie­dząc, że się w Wi­cu­ni ko­cham, bez na­my­słu skła­ma­ła, że sta­ry Osto­je­wicz uprze­dził ją, że Wi­cu­nia na­ko­niec zde­kla­ro­wa­ła się wyjść za da­le­kie­go ku­zy­na Ze­no­na, ma­ją­ce­go do­sko­na­łą po­sa­dę w ban­ku.

– Wi­dzisz – mó­wi­ła, tego jej za­po­mnieć nie mogę – bo­ga­te­go chło­pa­ka cią­gnę­ła pan­na ład­nem oczkiem, ale ho­ły­sza nie chce, po­szu­ka­ła so­bie in­ne­go…

Kłam­stwo wie­rut­ne! przy­ję­to mnie, jak zwy­kle, cie­pło, ser­decz­nie, a gdym się Osto­je­wi­cza wprost o Ze­no­na za­py­tał i to co Ma­nia mó­wi­ła zła­go­dziw­szy nie­co po­wtó­rzył, prze­że­gnał się krzy­żem świę­tym sta­rzec i, chwy­ciw­szy mię za gło­wę, uca­ło­wał, po­wta­rza­jąc:

– Miej tyl­ko, pa­nie An­to­ni, ka­wa­łek da­chu nad gło­wą i po­wsze­dnie­go kęs chle­ba, cze­go ci z ser­ca ży­czę, a Wi­cia two­ja…

Zbe­cza­łem się jak dzie­ciak, i nuż ze sta­rym snuć pla­ny przy­szło­ści za­czą­łem. Po­chwa­li­li mój za­miar wy­jaz­du do War­sza­wy, do­ra­dzał to i owo, na­wet pro­po­no­wał po­życz­kę na pierw­szy po­czą­tek, nim coś znaj­dę, ale nie przy­ją­łem. Dość mi było po­czci­we­go ser­ca…

Tak, dość było… lecz te­raz na zim­no bio­rąc, z twar­dym lo­sem bo­ry­kać się, ma­jąc tyl­ko dzie­sięć pal­ców do po­mo­cy, to nie tak ła­twa, ani przy­jem­na rzecz.

Nie­dość chcieć – trze­ba umieć za­pra­co­wać, a ja, przy­zna­ję, że ani wiel­kiej ocho­ty nie czu­ję, ani wiem po pro­stu, jak się wziąć do tego…

Głu­pia sy­tu­acya!

Tak, tak istot­nie głu­pia. Nada­rem­nie wma­wiam w sie­bie, że się nie kło­po­czę. Ta tro­ska, i we­wnętrz­ny nie­po­kój od­bie­ra­ją mi sen, a tych naj­gęst­szą fi­ran­ką nie za­sło­ni. Wła­ści­wie, to ja się nie trosz­czę o to, co będę ro­bił – gry­zie mię… już sama myśl musu pra­cy. Co będę ro­bił? mniej­sza o to! coś się zna­leźć musi. Mam li­sty po­le­ca­ją­ce, znam ję­zy­ki, na mo­dlę in­nych są­dząc nie­in­te­li­gent­nym, ani tem bar­dziej, głu­pim nie je­stem, nie uczu­wam żad­nej oba­wy, abym po­sa­dy nie zna­lazł, tyl­ko… ten mus, samo już po­szu­ki­wa­nie wstręt we mnie bu­dzi, i za­brać się do tego nie mogę.

Pa­rad­ni są ci mo­ra­li­za­to­ro­wie, gło­szą­cy świa­tu sło­wem i dru­kiem: pra­ca to po­trze­ba du­cha ludz­kie­go! to roz­kosz!… Fa­ry­ze­uszo­stwo! gra słów! nic wię­cej!

Co do mnie, od tej mi­łej po­trze­by wo­lał­bym się wy­ła­mać, a roz­ko­szy nie prze­wi­du­ję. Zda­je mi się, że wszy­scy tak samo są­dzą, tyl­ko boją się z tem wy­dać. Taki lap­sus mo­ral­no­ści nie ucho­dzi; ogól de­lek­tu­je się pa­ne­gi­rycz­ny­mi fra­ze­sa­mi o pra­cy, ale w nie nie wie­rzy – sta­now­czo nie wie­rzy. Czło­wiek za­wsze wie­rzy w to,co woli mnie przy­najm­niej nie zda­rzy­ło się Spt­kać ni­ko­go, coby nie wo­lał nie­pra­co­wać. Od la­za­ro­na wło­skie­go do lor­da an­giel­skie­go wszy­scy

Wy­ła­mu­ją się od tej ko­niecz­no­ści.Uda­je­my za­do­wo­le­nie pod­czas sa­me­go aktu pra­cy – lecz z bi­ja­cem go­rącz­ko­wo ser­cem ocze­ku­je­my jej koń­ca. Pra­gnie­my od­po­czyn­ku a to co wy­ma­ga na­tchnie­nia,co wy­si­la,nuży,roz­kosz­nem być­nie może.I pies na dep­ta­kiem krę­ci ogo­nem, nie­mo­gąc zejść z ru­cho­mych de­se­czek,ale wąt­pię czy "krę­ce­nie ogo­nem" może być w tym wy­pad­ku po­czy­ta­nem zwie­rzę­ciu za ozna­kę za­do­wo­le­nia. Je­st­to może kwie­tyzm woli, re­zy­gna­cya psia, lecz ukon­ten­to­wa­nie nig­dy! I lu­dzie toż samo,pod­da­ją się,ma­sku­ją czę­sto­kroć tę nie­wo­lę uśmie­chem, re­zy­gnu­ją z opo­ru,ale lu­bić pra­cy…nie lu­bią! Mogą so­bie o tem "za­mi­ło­wa­niu" wy­gła­szać bał­wo­chwal­cze dy­ty­ram­by – ale do­ku­men­tu ży­cio­we­go nie ma,nie.

We­dług to teo­ryi tych pa­nów, to chy­ba jed­nym ze szczę­śliw­szych lu­dzi na zie­mi wi­nien być każ­dy kon­duk­tor tram­wa­jów mo­gą­cy pra­co­wać kil­ka­na­ście go­dzin z rzę­du, a naj­żar­liw­szym zwo­len­ni­kiem pra­cy mar­no­traw­ca.Kto od­kła­da na ju­tro część ju­trzej­szych do­cho­dów,kto oszczę­dza czy­ni to je­dy­nie dla zdo­by­cia środ­ków umoż­li­wia­ją­cych od­po­czy­nek. TAk się dziej przy­najm­niej w więk­szo­ści wy­pad­ków – chęć po­rzu­ce­nia szcze­pi cno­tę oszczęd­no­ści.To nie jest by­najm­niej so­fi­zmat. Na­wet w pier­wiast­ko­wych dzie­jach ludz­ko­ści moż­na zna­leźć ty­sią­ce na to do­wo­dów.

Po co ja jed­nak roz­pi­su­je się o tem? sie­bie prze­ko­ny­wać nie­po­trze­by­ję, in­nych nie chcę; bo i na coby się to zda­ło?

Cie­ka­wym mimo to – gdy­by tak Szyl­le­row­ski "Roz­dział da­rów" ucie­le­śnić moż­na, gdy­by Stwór­ca, zwo­ław­szy rze­sze ludz­kie, za­czął po­dział, ile­by się tu rąk po "pra­cę" wy­cią­gnę­ło? Rę­czę za to, że roz­dra­pa­no­by wszyst­ko – a od tego go­ściń­ca każ­dy­by się wy­mó­wił… Co do mnie, scho­wał­bym obie ręce w kie­szeń…

Zresz­tą, mniej­sza o to! trak­ta­tu fi­lo­zo­ficz­ne­go pi­sać nie my­ślę. Mi­lio­ny ist­nień zgo­dzi­ło się z tym przy­krym przy­wi­le­jem, żyło, wy­wal­cza­ło so­bie zno­śną eg­zy­sten­cyę, ja po­rząd­ku spo­łecz­ne­go nie prze­kształ­cę, smut­nej ko­niecz­no­ści pod­dać się mu­szę, przy­wyk­nę. Z cza­sem na­wyk owład­nie na­tu­rą, przy­ro­dzo­ny bunt stłu­mi. Prze­cież tur­kot do po­tę­gu­ją­cych sen wa­run­ków nie na­le­ży; mły­narz bu­dzi się w ci­szy, a chra­pi w naj­lep­sze, gdy żar­na trzesz­czą…

…………………………………………………………………………………………………………

Gdy­by mię ktoś za­py­tał o obec­ne cu­ri­cu­lum vi­tae, mu­siał­bym chy­ba od­po­wie­dzieć: "miesz­kam na trze­ciem pię­trze, szu­kam pra­cy i pi­szę pa­mięt­ni­ki z… nu­dów." I to na­wet nie by­ło­by w zu­peł­no­ści praw­dą, bo wła­ści­wie pra­cy jesz­cze nie szu­kam.

Nie mogę się na sta­now­czy krok zde­cy­do­wać, co dnia mó­wiąc so­bie: ju­tro. Tak upły­wa dzień za dniem. Raz prze­cież skoń­czyć z tem trze­ba; wy­cze­ki­wa­nie nie zmie­ni mego po­ło­że­nia. A jed­nak coś mię po­wstrzy­mu­je. Po pro­stu nie mam ocho­ty wyjść na uli­cę, zda­je mi się, że prze­chod­nie pa­trzą na mnie jak na ra­ro­ga, że czy­ta­ją mi na czo­le: oto czło­wiek, co na miej­skim bru­ku po­szu­ku­je pra­cy…

Głup­stwo! a jed­nak tak mi się zda­je. Na­wet gdy bie­gnę do trze­cio­rzęd­nej re­stau­ra­cyi na obiad – skra­dam się, niby zło­dziej pod cu­dze drzwi. A jak tam obrzy­dli­wie jeść dają! żeby mój wiej­ski pa­rzy­gnat po­dał mi był kie­dy ta­kie pa­skudz­two, wy­pę­dził­bym go na czte­ry wia­try! Sko­ro tyl­ko obej­mę jaką po­sa­dę, sta­now­czo zmie­nię kuch­nię. Po­dob­no wy­da­ją w War­sza­wie pry­wat­ne obia­dy na "praw­dzi­wem ma­śle;" czy­ta­łem o tem w ogło­sze­niach "Ku­ry­er­ka;" mu­szę so­bie coś po­dob­ne­go wy­szu­kać. Tym­cza­sem truj­my się da­lej…

Ju­tro sta­now­czo po­ja­dę do Wer­thau­se­ra. Od nie­go roz­pocz­nę. List po­le­ca­ją­cy od hr. Z. uła­twi mi wstęp. Ma to być naj­więk­szy w War­sza­wie dom ban­kier­ski, ob­ra­ca­ją­cy mi­lio­na­mi. Żeby się tak uda­ło tam za­wie­sić.

Ha! spró­bo­wać trze­ba – ko­ro­na mi z gło­wy nie spad­nie, pój­dę ju­tro.

Bądź-co-bądź przy­krem jest ta­kie pu­ka­nie do drzwi cu­dzych z proś­bą o pra­cę. Boć to za­wsze proś­ba. Pra­ca nie jest to­wa­rem wy­mien­nym. To się tyl­ko tak mówi – ale w rze­czy­wi­sto­ści nie jest. Na­by­wa­ją­ce­mu pra­cę za­wsze się wy­da­je, iż jest do­bro­czyń­cą, że robi ła­skę bio­rąc to­war, któ­ry wpraw­dzie jest mu po­trzeb­ny, ale go w każ­dej po­rze i w żą­da­nej ilo­ści do­stać moż­na. Nie je­st­to wy­mia­na jed­na­ko­wych war­to­ści, ale ro­dzaj kier­ma­szu "na do­bro­czyn­ność" na któ-

Ład­ne mam są­siedz­two – nie­ma co mó­wić. Całe pię­tro zaj­mu­ją rze­mieśl­ni­cy. Są­siad szewc kuł nocą młot­kiem w pod­ze­lów­kę, a są­siad­ka szwacz­ka traj­ko­ta­ła do świ­tu na ma­szy­nie. Obu­dzi­łem się z bó­lem gło­wy.

Wsta­łem zły i ocię­ża­ły. Zwy­my­śla­łem na wstę­pie za ja­kąś ba­ga­te­lę stróż­kę przy na­sta­wia­niu her­ba­ty i ze dwie go­dzi­ny prze­le­ża­łem w łóż­ku, roz­my­śla­jąc: iść? czy nie iść dzi­siaj do Wer­thau­se­ra. Prze­mo­głem w koń­cu apa­tyę i ubie­rać się za­czą­łem – ro­zu­mie się w naj­wy­twor­niej­szy gar­ni­tur z "lep­szych cza­sów"… gdy po dys­kret­nem za­pu­ka­niu wszedł… pan rząd­ca domu.

Za­py­ta­łem o po­wód od­wie­dzin.

Po kil­ku niz­kich ukło­nach i prze­pro­si­nach za "naj­ście," ra­czył w koń­cu wy­ja­śnić, że spro­wa­dza go do mnie ko­niecz­ność uzu­peł­nie­nia mel­dun­ku.

W kar­cie mel­dun­ko­wej jest ru­brycz­ka – mó­wił – któ­rą wy­peł­nić je­ste­śmy obo­wią­za­ni. Do­ty­czy ona ro­dza­ju za­ję­cia i środ­ków utrzy­ma­nia lo­ka­to­ra. Otóż wła­śnie chcia­łem Pana Do­bro­dzie­ja za­py­tać?…

Nie wie­dzia­łem istot­nie co mu na to od­po­wie­dzieć; szczę­ściem, że sam przy­szedł mi z po­mo­cą pod­su­wa­jąc: z wła­snych fun­du­szów.

– Z wła­snych fun­du­szów bę­dzie naj­le­piej, to do ni­cze­go nie obo­wią­zu­je – do­ra­dzał ckli­wo uśmie­cha­jąc się. – Tak bę­dzie naj­wy­god­niej dla

Sza­now­ne­go Pana. Więc na­pi­sze­my: "z wła­snych fun­du­szów – oby­wa­tel ziem­ski."

Kiw­ną­łem mil­czą­co gło­wą na znak zgo­dy, chcąc się go jak naj­prę­dzej po­zbyć, uśmiech­ną­łem się na­wet, lecz w głę­bi by­łem tale pod­nie­co­ny, że z gu­stem wy­rzu­cił­bym mego in­ter­pe­lan­ta za drzwi.

Co za iro­nia? Oby­wa­tel ziem­ski i z wła­snych fun­du­szów.

Ład­ny oby­wa­tel! ład­ne fun­du­sze! kil­ka ru­bli za­le­d­wie, bo tyle mi po za­pła­ce­niu ko­mor­ne­go i ku­pie­niu bi­le­tów obia­do­wych po­zo­sta­ło.

Nada­rem­nie tłó­ma­czy­łem so­bie, że pro­po­zy­cja jego była bez żad­nej ar­ri­ère-pen­sée po­wie­dzia­na. Wzbu­rzył mię do resz­ty ten in­te­rview z rząd­cą domu, zi­ry­to­wa­ny wy­sze­dłem na mia­sto z za­mia­rem uda­nia się do go­lar­ni. I zno­wu traf szcze­gól­ny! jak­by się wszyst­ko na mnie sprzy­się­gło – spo­ty­kam się, uszedł­szy parę za­le­d­wie kro­ków z kim? z Ze­no­nem!

Szedł z teką pod pa­chą, za­my­ślo­ny. Są­dzi­łem, że mię nie doj­rzał, a może i nie po­znał i skrę­ci­łem w bok w chę­ci unik­nię­cia bądź-co-bądź nie­mi­łe­go dla mnie spo­tka­nia. Choć wie­dzia­łem i prze­ko­na­ny by­łem, że sto­su­nek Ze­no­na z Wi­cu­nią – był naj­zwy­klej­szym wy­my­słem mo­jej sio­stry – jed­nak­że, coś tam na dnie po­zo­sta­ło. Nie lu­bi­łem go. Chcia­łem umknąć, nie uda­ło się. Do­strzegł mię i za­czął psy­kać i wo­łać na cały głos:

– Pa­nie An­to­ni! pa­nie Czar­ski!

Mu­sia­łem przy­sta­nąć, pod­szedł ku mnie z otwar­te­mi rę­ko­ma i nuż obu­rącz ści­skać.

Po­pa­trzy­łem mu w twarz. Dziw­nie sym­pa­tycz­nym wy­dał mi się w tej chwi­li. Pierz­chły uprze­dze­nia i szcze­rze, ser­decz­nie uści­sną­łem mu rękę. Ten czło­wiek przy­po­mi­nał mi ro­dzin­ne stro­ny, to star­czy­ło, żeby za uścisk uści­skiem pła­cić. Ogar­nę­ło mną ja­kieś wzru­sze­nie. Szcze­gól­na rzecz, że każ­de stwo­rze­nie go­to­we jest po­świę­cić coś za uścisk. Na­wet dzie­ci oka­zu­ją dziw­ny głód uści­sków; po­dob­no no­wo­rod­ki, kar­mio­ne mam­ka­mi sztucz­ne­mi, wy­cią­ga­ją drob­ne rą­czę­ta przed sie­bie, skła­da­jąc je do uści­sku pier­si, któ­rej prze­cież nig­dy nie­do­ty­ka­ły.

Ja tak łak­ną­łem uści­sku przy­ja­znej dło­ni!… Za­po­mnia­łem o wszyst­kiem – wi­dzia­łem tyl­ko twarz nie­ob­cą.

Ze­non po­czął mię wy­py­ty­wać o wszyst­ko. Opo­wie­dzia­łem przej­ście ro­dzin­ne, wła­sne dzie­je i za­mia­ry. Słu­chał z uwa­gą, z wi­docz­nym wy­ra­zem życz­li­wo­ści w oku.

– A to do­brze, pa­nie An­to­ni, żeś nie opu­ścił rąk i zja­wił się do nas. Mam żal do pana, żeś się za­raz do mnie nie zgło­sił. Nie go­dzi­ło się o sta­rym zna­jo­mym, życz­li­wym zna­jo­mym – do­dał – za­po­mi­nać. Masz pan li­sty po­le­ca­ją­ce do Wer­thau­se­ra? to bar­dzo do­brze, duże biu­ro, to za­wsze się tam miej­sce znaj­dzie; tem bar­dziej dla pana…

– Jak­to dla mnie? – spy­ta­łem.

– Bo masz pan pro­tek­cyę i sta­rosz­la­chec­kie na­zwi­sko, a to u tych pa­nów wie­le zna­czy. Wie­rzaj mi.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi.

– A przy­tem czło­wiek, tak oby­ty w świe­cie, jak pan, zna­ją­cy ję­zy­ki, in­te­li­gent­ny – cią­gnął da­lej – jest za­wsze po­żą­da­ną siłą w każ­dym in­te­re­sie, a cóż do­pie­ro u Wer­thau­se­ra? To gru­ba Fisch pa­nie ko­cha­ny – mó­wił z wy­ra­zi­stym ge­stem – po­tę­ga fi­nan­so­wa, se­mi­ta, ale bar­dzo przy­zwo­ity, a jaki by­stry ho! ho! Znam go do­brze, bo ma w ban­ku na otwar­tym kre­dy­cie znacz­ne sumy, więc czę­sto gę­sto mie­wam z nim sto­sun­ki.

– Ja­kiż to czło­wiek? spy­ta­łem.

– Bar­dzo przy­zwo­ity, pła­ci do­brze, ale wy­ma­ga­ją­cy jest nie­zmier­nie. Znam kil­ku pra­cow­ni­ków z jego biu­ra – nie na­rze­ka­ją…, Zresz­tą pan wej­dziesz tam w in­nych wa­run­kach, a Wer­thau­ser, czło­wiek gięt­ki, zna­ją­cy świat i lu­dzi, po­tra­fi się od­po­wied­nio za­sto­so­wać, ro­zu­mie się, o ile tego jego in­te­res wy­ma­ga. Nie uprze­dzaj się pan tyl­ko z góry, pra­wie pe­wien je­stem, że pana przyj­mie z otwar­te­mi rę­ko­ma i do­brą po­sa­dę ob­my­śli! Ja ich znam – oni się wszy­scy lu­bią ota­czać klej­no­ta­mi… ro­do­wy­mi.

Nie mo­głem temu prze­czyć. Szli­śmy czas ja­kiś z sobą pod rękę, roz­ma­wia­jąc jesz­cze o tem i owem, lecz o Osto­je­wi­czów ża­den z nas na­wet jed­nem sło­wem nie po­trą­cił. Czy on to uczy­nił z to­wa­rzy­skiej de­li­kat­no­ści, czy chciał że­bym ja pierw­szy za­czął na ten te­mat roz­mo­wę… nie wiem – lecz by­łem mu wdzięcz­ny za to mil­cze­nie, i gdy pod­pro­wa­dziw­szy go pod bank po­da­wa­łem mu rękę na po­że­gna­nie, pra­wie że mi przy­kro było, iż się z nim roz­sta­ję. Pro­sił, żeby go od­wie­dzić.

– Miesz­kam sam – mó­wił – po ka­wa­ler­sku; pro­szę pana, jako sta­re­go zna­jo­me­go, a obec­nie, jak się spo­dzie­wam – i ko­le­gę po fa­chu, za­glą­dać czę­sto do mnie. We dwóch za­wsze nam raź­niej bę­dzie, a przy­najm­niej na­ga­wę­dzi­my się o wspól­nych zna­jo­mych…

Przy­rze­kłem so­bie naj­so­len­niej sko­rzy­stać z za­pro­sze­nia w jak naj­krót­szym cza­sie. Ma ra­cyę, my­śla­łem – we dwóch raź­niej nam bę­dzie…

Punk­tu­al­nie o go­dzi­nie 10-ej sta­ną­łem przed bra­mą, pa­ła­cu, boć to pa­ła­cyk cho­ciaż w cięż­kim sty­lu, a ra­czej bez sty­lu – ta po­sia­dłość pana Wer­thau­se­ra. Zro­bi­ło mi się ja­koś ckli­wo, gdy do­tkną­łem ręką elek­trycz­ne­go dzwon­ka. Wy­ga­lo­no­wa­ny, opa­sły szwaj­car, wyj­rzaw­szy pier­wej przez okien­ko umiesz­czo­ne w cięż­kich po­dwo­jach dla skon­tro­lo­wa­nia kto za­dzwo­ni, po chwi­li z wi­docz­nym po­śpie­chem uchy­lił drzwi przede mną. Mu­sia­łem na nim do­bre zro­bić wra­że­nie, bo ty­tu­ło­wał mię "ja­śnie pa­nem" i kła­niał się w pół, ob­ja­śnia­jąc, że ja­śnie pani przyj­mu­je, lecz pana ban­kie­ra nie­ma w domu, wy­je­chał do Wied­nia przed paru dnia­mi i do­pie­ro dziś wie­czo­rem jest spo­dzie­wa­ny…

Nie było prze­to co ro­bić. Wrę­czyw­szy uprzej­me­mu słu­gu­so­wi garst­kę drob­nych (miał­bym zato do­bre dwa obia­dy) wy­sze­dłem rad pra­wie, że się to wszyst­ko jesz­cze od­kła­da. Na wy­chod­nem rzu­ci­łem okiem po zdob­nej w zło­co­ne kwia­to­ny sie­ni. Ja­kież to wszyst­ko pysz­ne! wspa­nia­łe! po­cząw­szy od ter­ra­ko­to­wej po­sadz­ki, aż do umiesz­czo­ne­go obok drzwi wio­dą­cych do apar­ta­men­tów zło­co­ne­go na­pi­su:

M. Wer­thau­ser w in­te­re­sach oso­bi­stych przyj­mu­je od go­dzi­ny 4-ej do 6-ej po po­łu­dniu.

Więc ju­tro o czwar­tej!

……………………………………………………

Alea jac­ta est! Dziś o kwa­drans na pią­tą zja­wi­łem się zno­wu w pa­ła­cu Wer­thau­se­ra. Szwaj­car przy­jął mię niz­kim ukło­nem, jako już do­bre­go zna­jo­me­go i wska­zał dro­gę do kan­ce­la­ryi pana. Wy­go­lo­ny we­dług an­giel­skiej mody fa­gas ode­brał bi­let wi­zy­to­wy, a ja przy­siadł­szy na ko­zet­ce ocze­ki­wa­łem, ry­chło­li niby Ju­pi­ter to­nans uka­że się sam pan Wer­thau­ser. Co to jest? nig­dy w ży­ciu tego czło­wie­ka nie wi­dzia­łem, a uczu­wa­łem już ja­kąś nie­chęć. Ro­zej­rza­łem się po ga­bi­ne­cie ume­blo­wa­nym dość skrom­nie jak na ta­kie­go bo­ga­cza. Zwy­czaj­ne krze­sła dę­bo­we, wy­bi­te zie­lo­nym sa­fia­nem, na ścia­nach po­dej­rza­nej czy­sto­ści obi­cie, kil­ka kart geo­gra­ficz­nych, map ko­le­jo­wych, biur­ko an­ti­que peł­ne pa­pie­rów, no­ta­tek, zło­co­ny cięż­ki ka­ła­marz, kil­ka dro­bia­zgów, imi­tu­ją­cych ja­pońsz­czy­znę; nic wię­cej.

Po chwi­li wró­cił lo­kaj, ob­ja­śnia­jąc, "że pan za­raz słu­żyć bę­dzie." Istot­nie nie­ba­wem wszedł Wer­thau­ser. Niz­ki, chu­der­la­wy, z bia­łe­mi jak śnieg bo­ko­bro­da­mi, po­dob­niej­szym zdał mi się na pierw­szy rzut oka do ja­kie­goś ar­chi­wi­sty, niż do ban­kie­ra. Do­pie­ro, gdy rzu­ci­łem okiem na wy­cią­gnię­tą ku mnie rękę, pulch­ną, ga­la­re­to­wa­tą w do­tknię­ciu, upstrzo­ną hoj­nie pie­ga­mi – nie mia­łem już żad­nej wąt­pli­wo­ści, że sto­ją­ca przede mną fi­gu­ra to sam pan ban­kier. Ta­kie ręce! to ana­to­micz­na wła­ści­wość za­wo­du i rasy za­ra­zem… Przy­jął mię na­der uprze­dza­ją­co, a gdy wrę­czy­łem mu list hr. Z… za­le­d­wie rzu­cił okiem za­wo­łał:

– Aha! hra­bia Zdziś – przy­po­mi­nam so­bie. Przed paru dnia­mi spo­tka­łem go na rau­cie u księż­nej M. (tu wy­mie­nił całe na­zwi­sko), wspo­mi­nał mi o panu… Tak… przy­po­mi­nam so­bie. No coś się zro­bi… będę chciał, praw­dzi­wie będę chciał… Nie­chże się pan po­fa­ty­gu­je ju­tro do kan­to­ru. A wie pan ad­res?

Ski­ną­łem gło­wą…

– Mię­dzy go­dzi­ną 11-tą a 12-tą za­wsze je­stem… Będę pana ocze­ki­wał. Ale… ale… – do­dał, gdy za­bie­ra­łem się ku wyj­ściu – jest u mnie zwy­czaj, że każ­dy pra­gną­cy pra­co­wać w biu­rze pi­sze ro­dzaj po­da­nia. Od for­my tej nig­dy nie od­stę­pu­ję, po­nie­waż w ra­zie, gdy­by pan u mnie ob­jął obo­wią­zek, umie­ścił­bym go przy­pusz­czal­nie w wy­dzia­le ko­re­spon­den­cyj­nym, prze­to ży­czę so­bie, aby pan na­pi­sał rze­czo­ną ofer­tę w ję­zy­kach, ja­ki­mi wła­dasz.

Na­tem skoń­czy­ło się po­słu­cha­nie. Skło­ni­łem się i wy­sze­dłem. Na­bra­łem pew­nej otu­chy. Nie taki dy­abeł strasz­ny, jak go ma­lu­ją! ja­koś to bę­dzie…

……………………………………………………………..

Cóż to do­pie­ro in­nych spo­ty­kać musi, kie­dy ja, mimo li­stów po­le­ca­ją­cych, przez ta­kie mu­szę prze­cho­dzić opa­ły, i do­tych­czas żad­nej re­zo­lu­cyi nie otrzy­ma­łem. Mam ocho­tę plu­nąć na wszyst­ko! Dwa dni z rzę­du cho­dzi­łem do kan­to­ru Wer­thau­se­ra i sta­now­czej od­po­wie­dzi uzy­skać nie mogę. Zwle­ka jak­by umyśl­nie. Za­raz na­za­jutrz po przed­sta­wie­niu mu się w domu, sto­sow­nie do po­le­ce­nia, sta­wi­łem się z wy­ka­li­gra­fo­wa­ne­mi ofer­ta­mi w ozna­czo­nej go­dzi­nie w biu­rze. Co tam lu­dzi pra­cu­je! a wszy­scy zgię­ci w pa­łąk, mil­czą­cy, za­to­pie­ni w za­ję­ciu. Wy­glą­da­ją mi na za­pra­co­wa­nych. Prze­sze­dłem pod na­try­skiem z uko­sa rzu­ca­nych spoj­rzeń przez ol­brzy­mią salę za­sta­wio­ną biur­ka­mi i sto­ła­mi, przez kil­ka po­mniej­szych po­koi, nim się do­sta­łem do pra­cow­ni sa­me­go sze­fa. Po­sła­łem przez woź­ne­go ofer­ty. Ka­za­no mi po­cze­kać. Po ja­kim kwa­dran­sie cza­su ten sam woź­ny za­in­to­no­wał: "pan pro­si:" Wsze­dłem. Ski­nął mi za­le­d­wie gło­wą, obo­jęt­nie jak­by mię pierw­szy raz w ży­ciu wi­dział.

– Czy to pan pi­sa­łeś? – spy­tał su­cho.

– Ro­zu­mie się, że ja – od­po­wie­dzia­łem nie­co zmie­sza­ny, bo mnie za­rów­no py­ta­nie, jak i samo obej­ście zdzi­wi­ły.

– Nie zro­zu­mia­łeś mię pan. Że to wła­sno­ręcz­ne pi­smo pań­skie wie­rzę, ale czyś pan sam re­da­go­wał? – do­dał pa­trząc mi by­stro w oczy.

Przy­gry­złem war­gi, bo mię to po­wąt­pie­wa­nie ubo­dło i ski­ną­łem po­ta­ku­ją­co gło­wą.

Rzu­cił jesz­cze parę razy okiem na przy­nie­sio­ne prze­ze mnie pa­pie­ry, wy­dął war­gi.

– No to zo­ba­czy­my… Przyjdź pan ju­tro o tej sa­mej po­rze, prze­ko­na­my się…

Za­dzwo­nił. Wszedł woź­ny.

– Za­wo­łasz mi pana Fürcht­na­gla, tyl­ko za­raz – za­ko­men­de­ro­wał. Był to za­ra­zem znak dla mnie, że au­den­cyę skoń­czo­no. Ukło­ni­łem się i wy­sze­dłem. Ode­tchną­łem z głę­bi pier­si za pro­giem. Nie­chże go dy­abli we­zmą! jak on tu ludź­mi po­mia­ta, a w domu sło­dziut­ki jak ule­pek. Mia­łem szcze­re po­sta­no­wie­nie nie po­wra­ca­nia tu wię­cej, lecz po na­my­śle sta­wi­łem się dnia na­stęp­ne­go. Co bę­dzie, to bę­dzie – my­śla­łem. Toż samo przy­ję­cie, a może jesz­cze zim­niej­sze niż wczo­raj. Nie za­mie­nił ze mną, żad­ne­go po­wi­tal­ne­go sło­wa, lecz wy­jąw­szy kil­ka li­stów, po­le­cił zre­da­go­wać od­no­śne od­po­wie­dzi.

– Wol­ne biur­ko i uten­sy­lia pi­śmien­ne znaj­dziesz pan w są­sied­nim po­ko­ju. Po skoń­cze­niu pro­szę mi od­nieść, po­wie­dział roz­ka­zu­ją­cym to­nem.

Nikt jesz­cze tak do mnie nie prze­ma­wiał… mu­sia­łem się za­ru­mie­nić z gnie­wu, bo mi się na­gle go­rą­co zro­bi­ło. Mało bra­ko­wa­ło, a był­bym mu pa­pie­ra­mi w oczy rzu­cił, ale wła­śnie wszedł woź­ny, mel­du­jąc ja­kie­goś in­te­re­san­ta. Ochło­ną­łem i, udaw­szy się na wska­za­ne miej­sce, za­bra­łem się do ro­bo­ty. Pod­nie­co­ny – po­sta­no­wi­łem temu li­chwia­rzo­wi za­im­po­no­wać. Wzią­łem "na am­bit" – jak ma­wia­ją chło­pi w mo­ich stro­nach.

Trzy go­dzi­ny prze­sie­dzia­łem ka­mie­niem, kre­śli­łem, sty­li­zo­wa­łem, po­pra­wia­łem, aż na­ko­niec wy­kon­cy­po­wa­łem i prze­pi­sa­łem we­dług wska­za­nej for­my pięć li­stów. Zgrza­łem się nad tą ro­bo­tą jak mysz po­lna – ale by­łem za­do­wo­lo­ny. Wer­thau­ser pra­wie był na wy­chod­nem, gdy mu to extem­po­ra­le wrę­czy­łem. Od­czy­tał je­den z li­stów, resz­tę nie czy­ta­jąc wło­żył pod przy­cisk.

– Za kil­ka dni otrzy­masz pan moją od­po­wiedź! Do wi­dze­nia! – wy­ce­dził przez zęby.

Była to od­pra­wa na dzi­siaj. Wy­bie­głem z ga­bi­ne­tu wście­kły. Za dni kil­ka!… Co ten sta­ry grat my­śli so­bie! Przy­cho­dzę, oglą­da mię na wszyst­kie boki, jak ko­nia na jar­mar­ku, eg­za­mi­nu­je, wy­da­je mi roz­ka­zy, jak­bym już u nie­go za­ro­bio­ny ka­wa­łek chle­ba tra­wił, a o po­sa­dzie ani dudu! Za dni kil­ka… taka be­stya ani so­bie po­my­śli, czy­ja będę miał za co te kil­ka dni prze­żyć!

Pra­wie pę­dem bie­głem przez biu­ro do drzwi wyj­ścio­wych. W uszach brzmia­ły mi cią­gle ostat­nie wy­ra­zy ban­kie­ra: "za dni kil­ka… za dni kil­ka"… – czu­łem na so­bie ba­daw­cze spoj­rze­nie nie­do­szłych, czy przy­szłych ko­le­gów. Ści­ga­li mig po pro­stu wzro­kiem, do­my­śla­jąc się może, że to nowy kan­dy­dat do ich mi­ski… Naj­upor­czy­wiej pa­trzył za mną ka­sy­er.

Cie­ka­wy homo! naj­wi­docz­niej chciał z fi­zy­ogno­mii wy­czy­tać: co mię spo­tka­ło? bo przy­warł pra­wie wzro­kiem do mej oso­by. Od­pła­ci­łem mu pięk­nem za na­dob­ne i spoj­rza­łem oko w oko.

Po­rzu­cił ob­ser­wa­cyę i wziął się do wy­pła­ty we­ksli, czy prze­ka­zów, sto­ją­cym przed krat­ka­mi kasy in­te­re­san­tom. Przyj­rza­łem mu się uważ­nie. Prze­rzu­cał bie­gle pal­ca­mi, li­cząc pół­gło­sem set­ki bank­no­tów, a miał przy tej czyn­no­ści minę ła­ko­mej niań­ki kar­mią­cej pań­skie dziec­ko ła­ko­cia­mi, a nie mo­gą­cej ich skosz­to­wać…

W domu za­sta­łem list od szwa­gra. Od­sy­łał 200 rs. osią­gnię­te ze sprze­da­ży mej wierz­chów­ki; w do­pi­sku sio­stra do­no­si­ła, że "w oko­li­cy wszy­scy zdro­wi i za­łą­cza­ją dla mnie ukło­ny."

Kogo ona mia­ła na my­śli – Wy­kol­skich czy Osto­je­wi­czów?

…………………………………………………………………………..

Ty­dzień już mija, a Wer­thau­ser nie ra­czył do­tąd od­po­wie­dzieć.

Nie wiem co o tem my­śleć. Mam jed­nak pie­nią­dze, mogę prze­to po­cze­kać; zresz­tą Ze­non, u któ­re­go by­łem umyśl­nie, jest prze­ko­na­ny, że Wer­thau­ser nie­chyb­nie przyj­mie mię od "pierw­sze­go."

– Ja go znam – mówi – sko­ro pana wziął na eg­za­min, bez­względ­nie coś dla pana ob­my­śli. Nie pil­no mu może, bo im zwy­kle nie pil­no w ta­kich ra­zach. 0 do­bre po­sa­dy nie tak ła­two, wie do­brze, że pana tak pręd­ko nikt nie za­an­ga­żu­je, więc umyśl­nie zwle­ka, byś się pan póź­niej czuł wię­cej dlań zo­bo­wią­za­nym. To zwy­kła tak­ty­ka.

Może Ze­non ma ra­cyę. Nie­słusz­nie by­łem doń uprze­dzo­nym, jest mi szcze­rze życz­li­wym. Dziś od­wie­dził mię w miesz­ka­niu bar­dzo wcze­śnie. My­ślał, że mię po po­łu­dniu trud­no bę­dzie za­stać – a ja prze­cie nig­dzie nie wy­cho­dzę. Sie­dzę, leżę w łóż­ku, czy­tam. Znu­dził mię "Di­sci­ple" Bo­ur­ge­ta, przy­sia­dłem przy sto­li­ku i roz­po­czą­łem czy­tać, nie wiem już po raz któ­ry "Bez do­gma­tu" Sien­kie­wi­cza. Ża­den do­tąd typ w wszech­świa­to­wej bel­le­try­sty­ce nie za­jął mię tak sil­nie jak Pło­szow­ski. Mó­wią, że nie­praw­dzi­wy. Dy­abła tam! każ­dy z nas ma ka­wa­łek Pło­szow­skie­go w so­bie – je­śli nie w mó­zgu to w ser­cu…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: