- W empik go
Zużyty - ebook
Zużyty - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa
Nakład i druk Emila Skiwskiego
1895
Дозволено Цензурою.
Варшава 15 Февраля 1895 года.
Że się ja też od tego rannego "wiejskiego" wstawania odzwyczaić nie mogę; a co prawda, to nawet na wsi nie zrywałem się tak wcześnie, jak tutaj! To zmiana miejsca, wpływ miejskiego powietrza tak musiały oddziałać na organizm. Tak, tak, niechybnie – nic innego. Szkoda jednak, że sypiać nie mogę, w mojem położeniu każda chwila snu, to skarb prawdziwy, zapominam o kłopotach, nie myślę po prostu. Jak mi się czasem myśleć nie chce! jak nie chce! a tu jak na złość snują się po głowie natrętnie przeróżne kombinacye, uciec od nich nie mogę, zagłuszyć nie mam czem. Żeby chociaż spać można! ale i tego nie.
Od tygodnia jak mieszkam w Warszawie, zaledwie szary, posępny, ten miejski świt – o bo tu, stanowczo i słońce inaczej świeci! zajrzy w okna mej izdebki, zrywam się, na równe nogi, sam nie wiedząc po co. Biegnę do okna, patrzę bezmyślnie na zwilgocony bruk uliczny, na ten proletaryat miejski wstający o świcie i snujący się z smutnem obliczem po ulicach, na blaszane dachy kamienic…
Brr! jakie to jednostajnie, szare, ponure. A jednak i tutaj ludzie żyją i ja prawdopodobnie żyć będę musiał – przywyknę z czasem, ludzie przyzwyczajają się nawet do arszeniku, tylko wzwyczaić się najtrudniej. Żebym tak mieszkał w zbytku, na pierwszem piętrze, w stylowo umeblowanym pokoju, zapewne nie odczuwałbym nudów, ani bezsenności. Słońce miałoby dłuższą drogę do przebiegnięcia, i później rzucałoby mi złotym promieniem w oczy. Zresztą od czegóż żaluzye? A tutaj na wyżynach trzeciego piętra, gdy się poranny brzask w ciasną izdebkę wtłoczy, tak gburowato oświetla wszystko, że chociaż głowę kocową kołdrą okrywam, pod zamknięte powieki mi wgląda i budzi… Jakby mówiło: wstawaj śpiochu! do pracy! nie pora wylegać się kochanku, gdy majątek dyabli wzięli…
Nieznośny weredyk świetlany! nie dosyć mi o tem ludzie nakładli w uszy, jeszcze mi z nieba przykrą prawdą świecić będą w oczy! Stanowczo za ostatni grosz kupię firanki i… choćby ze dwie doniczki kwiatów. Tak zawsze lubiłem zieleń… kwiaty.., a tutaj ani nawet liścia nie ujrzy! Czasem – ot niedawniej jak wczoraj, gdym spojrzał z okna na sinawe, jednostajne dachy kamienic, na tę istną symfonię płaszczyzn, ogarnęła mię dziwna nostalgia za strzechami wiejskiemi, przerosłemi mchu kępkami. Jakaż to tam rozmaitość choćby w układzie słomy! Każde źdźbło mówi do cię, czytasz na poczerniałym kłosie lata jego istnienia, przetrwane słoty i burze – metrykę chaty masz nieomal wypisaną na dachu. A tu nic! zgoła nic! blaszane równouprawnienie.
Ale po co ja to wszystko wypisuję? Stało się – najżałośliwsze skargi żadnej zmiany nie sprowadzą, a rozstroją mię jeszcze bardziej.
Żeby mi ktoś był przed półrokiem powiedział, że ja chłopak majętny, wychuchany, wypieszczony "oczko w głowie" rodziców, przypuszczalny spadkobierca pańskiej fortuny, będę poszukiwał pracy na miejskim bruku… byłbym mu parsknął w żywe oczy! Bo i któżby mógł przypuścić – że nas jeden niefortunny interes z siodła wysadzi? Nie mam żalu do ojca, lecz pojąć nie mogę, jakim sposobem rozsądnego człowieka można było w tak ryzykowną spekulacyę wplątać? dobrodusznym był do zbytku i zapłacił swą łatwowierność majątkiem i życiem… Przed śmiercią sądził jeszcze, że się dla mnie jakiś okruch z pańskiej fortuny zostanie, z tem przekonaniem nawet umarł, a tymczasem!…
Przecież nie mogłem na to pozwolić, aby wierzyciele nasze nazwisko szarpali. Żaden Czarski bankrutem nie był! Popłaciłem wszystko, słuszne i niesłuszne pretensye pozaspakajałem – pozostało mi w spadku "dobre imie," co się w bilansie kupieckim zerem nazywa. Zresztą choćbym był nawet kilka tysięcy rubli uratował… wielka rzecz! Cóżbym ja z tem począł? ja co na swą osobę nieraz dwa razy tyle rocznie wydawałem. Oddając resztki, nie zrobiłem żadnego poświęcenia. Wszystko mi było jedno, tak będę żył z tą garstką grosza, jak bez niej – myślałem. Teraz, prawdę mówiąc, po głębszej rozwadze, żałuję, że zanadto może byłem "correct" w postępowaniu z wierzycielami. Trzeba było urwać coś tym krukom, zdałoby się obecnie, choćby na kupno lepszych mebelków. Siostra praktyczniejsza; ona ze swej części więcej uratowała. Nawet się po niej nie spodziewałem takiej energii. I mnie radziła "po swojemu," ale dobrze; gdybym był poszedł za jej radą, moja eskapada do Warszawy nie byłaby potrzebną… Poczciwa Mania.
Swatała mię po prostu z bogatą swą koleżanką, panną Izą Wykolską, córką najbliższego naszego sąsiada. Pamiętam, jak dziś – było to już po wszystkich tych nieszczęśliwych perepetyach – gdy pojechałem z Manią do Wykolskich. Przyjęli nas serdecznie, serdeczniej może, niż zwykle, okazując, że mię sobie życzą. Cóż, kiedy panna Iza ma tak wybitnie zdrową twarzyczkę – żem się aż tego zbytku zdrowia przeląkł. Przytem jechałem tam jedynie dla zadośćuczynienia życzeniu Mani, ale o żenieniu się mowy być nie mogło. I Mania wiedziała o tem, próbowała jednak, czy po stracie majątku nie przyszło upamiętanie i czy jej się nie uda losu brata ustalić…
Trzeszczała mi siostrzyczka nad głową przez całą drogę; musiałem wysłuchać całego ekonomiczno-małżeńskiego traktatu, ale gdyśmy pod pałacyk Wykolskich zajechali, gdy uścisnąłem krwistą rączkę panny Izy, przepadła uległość braterska! przed oczyma stanęła, jak żywa, śliczna Wicunia Ostojewiczówna i najlepsze zamiary dyabli wzięli. Mimo usilnych tentacyj Wykolskich, byłem zimny, jak lód. Mania mieniła się na twarzy, dając mi różnemi znakami do poznania, że jest ze mnie niezadowoloną… a ja nic…
Po tych niefortunnych konkurach, przez trzy dni nie przemówiła do mnie słowa. Nie wiele robiłem sobie z tego, myśląc, że się udobrucha, lecz, gdy zrobiła mi straszliwą scenę, gdy się z wizytą do Ostojewiczów wybierałem, wiedząc, co mnie tam ciągnie i ja postawiłem sprawę na ostrzu miecza, nagadałem poczciwej, lecz nazbyt praktycznej siostrzyczce i szwagrowi, a podziękowawszy im za dotychczasową gościnność, machnąłem do Warszawy szukać posady.
Postąpiłem trochę za gorąco, żal mi teraz, że rozstałem się ze szwagrem i Manią w gniewie; przecież ona z najlepszego serca chciała skojarzyć ów maryaż z Izą… Byłbym teraz obywatelem, co się zowie! panem na kilkudziesięciu włókach pszennej ziemi! ale wzięła się do tego niedość zręcznie, a te wycieczki przeciw Ostojewiczom wzburzyły mię do reszty. Jakie te kobiety przewrotne! najpoczciwsza, dla dopięcia celu, na poczekaniu najpotworniej skłamie – bez zająknienia. I Mania, wiedząc, że się w Wicuni kocham, bez namysłu skłamała, że stary Ostojewicz uprzedził ją, że Wicunia nakoniec zdeklarowała się wyjść za dalekiego kuzyna Zenona, mającego doskonałą posadę w banku.
– Widzisz – mówiła, tego jej zapomnieć nie mogę – bogatego chłopaka ciągnęła panna ładnem oczkiem, ale hołysza nie chce, poszukała sobie innego…
Kłamstwo wierutne! przyjęto mnie, jak zwykle, ciepło, serdecznie, a gdym się Ostojewicza wprost o Zenona zapytał i to co Mania mówiła złagodziwszy nieco powtórzył, przeżegnał się krzyżem świętym starzec i, chwyciwszy mię za głowę, ucałował, powtarzając:
– Miej tylko, panie Antoni, kawałek dachu nad głową i powszedniego kęs chleba, czego ci z serca życzę, a Wicia twoja…
Zbeczałem się jak dzieciak, i nuż ze starym snuć plany przyszłości zacząłem. Pochwalili mój zamiar wyjazdu do Warszawy, doradzał to i owo, nawet proponował pożyczkę na pierwszy początek, nim coś znajdę, ale nie przyjąłem. Dość mi było poczciwego serca…
Tak, dość było… lecz teraz na zimno biorąc, z twardym losem borykać się, mając tylko dziesięć palców do pomocy, to nie tak łatwa, ani przyjemna rzecz.
Niedość chcieć – trzeba umieć zapracować, a ja, przyznaję, że ani wielkiej ochoty nie czuję, ani wiem po prostu, jak się wziąć do tego…
Głupia sytuacya!
Tak, tak istotnie głupia. Nadaremnie wmawiam w siebie, że się nie kłopoczę. Ta troska, i wewnętrzny niepokój odbierają mi sen, a tych najgęstszą firanką nie zasłoni. Właściwie, to ja się nie troszczę o to, co będę robił – gryzie mię… już sama myśl musu pracy. Co będę robił? mniejsza o to! coś się znaleźć musi. Mam listy polecające, znam języki, na modlę innych sądząc nieinteligentnym, ani tem bardziej, głupim nie jestem, nie uczuwam żadnej obawy, abym posady nie znalazł, tylko… ten mus, samo już poszukiwanie wstręt we mnie budzi, i zabrać się do tego nie mogę.
Paradni są ci moralizatorowie, głoszący światu słowem i drukiem: praca to potrzeba ducha ludzkiego! to rozkosz!… Faryzeuszostwo! gra słów! nic więcej!
Co do mnie, od tej miłej potrzeby wolałbym się wyłamać, a rozkoszy nie przewiduję. Zdaje mi się, że wszyscy tak samo sądzą, tylko boją się z tem wydać. Taki lapsus moralności nie uchodzi; ogól delektuje się panegirycznymi frazesami o pracy, ale w nie nie wierzy – stanowczo nie wierzy. Człowiek zawsze wierzy w to,co woli mnie przynajmniej nie zdarzyło się Sptkać nikogo, coby nie wolał niepracować. Od lazarona włoskiego do lorda angielskiego wszyscy
Wyłamują się od tej konieczności.Udajemy zadowolenie podczas samego aktu pracy – lecz z bijacem gorączkowo sercem oczekujemy jej końca. Pragniemy odpoczynku a to co wymaga natchnienia,co wysila,nuży,rozkosznem byćnie może.I pies na deptakiem kręci ogonem, niemogąc zejść z ruchomych deseczek,ale wątpię czy "kręcenie ogonem" może być w tym wypadku poczytanem zwierzęciu za oznakę zadowolenia. Jestto może kwietyzm woli, rezygnacya psia, lecz ukontentowanie nigdy! I ludzie toż samo,poddają się,maskują częstokroć tę niewolę uśmiechem, rezygnują z oporu,ale lubić pracy…nie lubią! Mogą sobie o tem "zamiłowaniu" wygłaszać bałwochwalcze dytyramby – ale dokumentu życiowego nie ma,nie.
Według to teoryi tych panów, to chyba jednym ze szczęśliwszych ludzi na ziemi winien być każdy konduktor tramwajów mogący pracować kilkanaście godzin z rzędu, a najżarliwszym zwolennikiem pracy marnotrawca.Kto odkłada na jutro część jutrzejszych dochodów,kto oszczędza czyni to jedynie dla zdobycia środków umożliwiających odpoczynek. TAk się dziej przynajmniej w większości wypadków – chęć porzucenia szczepi cnotę oszczędności.To nie jest bynajmniej sofizmat. Nawet w pierwiastkowych dziejach ludzkości można znaleźć tysiące na to dowodów.
Po co ja jednak rozpisuje się o tem? siebie przekonywać niepotrzebyję, innych nie chcę; bo i na coby się to zdało?
Ciekawym mimo to – gdyby tak Szyllerowski "Rozdział darów" ucieleśnić można, gdyby Stwórca, zwoławszy rzesze ludzkie, zaczął podział, ileby się tu rąk po "pracę" wyciągnęło? Ręczę za to, że rozdrapanoby wszystko – a od tego gościńca każdyby się wymówił… Co do mnie, schowałbym obie ręce w kieszeń…
Zresztą, mniejsza o to! traktatu filozoficznego pisać nie myślę. Miliony istnień zgodziło się z tym przykrym przywilejem, żyło, wywalczało sobie znośną egzystencyę, ja porządku społecznego nie przekształcę, smutnej konieczności poddać się muszę, przywyknę. Z czasem nawyk owładnie naturą, przyrodzony bunt stłumi. Przecież turkot do potęgujących sen warunków nie należy; młynarz budzi się w ciszy, a chrapi w najlepsze, gdy żarna trzeszczą…
…………………………………………………………………………………………………………
Gdyby mię ktoś zapytał o obecne curiculum vitae, musiałbym chyba odpowiedzieć: "mieszkam na trzeciem piętrze, szukam pracy i piszę pamiętniki z… nudów." I to nawet nie byłoby w zupełności prawdą, bo właściwie pracy jeszcze nie szukam.
Nie mogę się na stanowczy krok zdecydować, co dnia mówiąc sobie: jutro. Tak upływa dzień za dniem. Raz przecież skończyć z tem trzeba; wyczekiwanie nie zmieni mego położenia. A jednak coś mię powstrzymuje. Po prostu nie mam ochoty wyjść na ulicę, zdaje mi się, że przechodnie patrzą na mnie jak na raroga, że czytają mi na czole: oto człowiek, co na miejskim bruku poszukuje pracy…
Głupstwo! a jednak tak mi się zdaje. Nawet gdy biegnę do trzeciorzędnej restauracyi na obiad – skradam się, niby złodziej pod cudze drzwi. A jak tam obrzydliwie jeść dają! żeby mój wiejski parzygnat podał mi był kiedy takie paskudztwo, wypędziłbym go na cztery wiatry! Skoro tylko obejmę jaką posadę, stanowczo zmienię kuchnię. Podobno wydają w Warszawie prywatne obiady na "prawdziwem maśle;" czytałem o tem w ogłoszeniach "Kuryerka;" muszę sobie coś podobnego wyszukać. Tymczasem trujmy się dalej…
Jutro stanowczo pojadę do Werthausera. Od niego rozpocznę. List polecający od hr. Z. ułatwi mi wstęp. Ma to być największy w Warszawie dom bankierski, obracający milionami. Żeby się tak udało tam zawiesić.
Ha! spróbować trzeba – korona mi z głowy nie spadnie, pójdę jutro.
Bądź-co-bądź przykrem jest takie pukanie do drzwi cudzych z prośbą o pracę. Boć to zawsze prośba. Praca nie jest towarem wymiennym. To się tylko tak mówi – ale w rzeczywistości nie jest. Nabywającemu pracę zawsze się wydaje, iż jest dobroczyńcą, że robi łaskę biorąc towar, który wprawdzie jest mu potrzebny, ale go w każdej porze i w żądanej ilości dostać można. Nie jestto wymiana jednakowych wartości, ale rodzaj kiermaszu "na dobroczynność" na któ-
Ładne mam sąsiedztwo – niema co mówić. Całe piętro zajmują rzemieślnicy. Sąsiad szewc kuł nocą młotkiem w podzelówkę, a sąsiadka szwaczka trajkotała do świtu na maszynie. Obudziłem się z bólem głowy.
Wstałem zły i ociężały. Zwymyślałem na wstępie za jakąś bagatelę stróżkę przy nastawianiu herbaty i ze dwie godziny przeleżałem w łóżku, rozmyślając: iść? czy nie iść dzisiaj do Werthausera. Przemogłem w końcu apatyę i ubierać się zacząłem – rozumie się w najwytworniejszy garnitur z "lepszych czasów"… gdy po dyskretnem zapukaniu wszedł… pan rządca domu.
Zapytałem o powód odwiedzin.
Po kilku nizkich ukłonach i przeprosinach za "najście," raczył w końcu wyjaśnić, że sprowadza go do mnie konieczność uzupełnienia meldunku.
W karcie meldunkowej jest rubryczka – mówił – którą wypełnić jesteśmy obowiązani. Dotyczy ona rodzaju zajęcia i środków utrzymania lokatora. Otóż właśnie chciałem Pana Dobrodzieja zapytać?…
Nie wiedziałem istotnie co mu na to odpowiedzieć; szczęściem, że sam przyszedł mi z pomocą podsuwając: z własnych funduszów.
– Z własnych funduszów będzie najlepiej, to do niczego nie obowiązuje – doradzał ckliwo uśmiechając się. – Tak będzie najwygodniej dla
Szanownego Pana. Więc napiszemy: "z własnych funduszów – obywatel ziemski."
Kiwnąłem milcząco głową na znak zgody, chcąc się go jak najprędzej pozbyć, uśmiechnąłem się nawet, lecz w głębi byłem tale podniecony, że z gustem wyrzuciłbym mego interpelanta za drzwi.
Co za ironia? Obywatel ziemski i z własnych funduszów.
Ładny obywatel! ładne fundusze! kilka rubli zaledwie, bo tyle mi po zapłaceniu komornego i kupieniu biletów obiadowych pozostało.
Nadaremnie tłómaczyłem sobie, że propozycja jego była bez żadnej arrière-pensée powiedziana. Wzburzył mię do reszty ten interview z rządcą domu, zirytowany wyszedłem na miasto z zamiarem udania się do golarni. I znowu traf szczególny! jakby się wszystko na mnie sprzysięgło – spotykam się, uszedłszy parę zaledwie kroków z kim? z Zenonem!
Szedł z teką pod pachą, zamyślony. Sądziłem, że mię nie dojrzał, a może i nie poznał i skręciłem w bok w chęci uniknięcia bądź-co-bądź niemiłego dla mnie spotkania. Choć wiedziałem i przekonany byłem, że stosunek Zenona z Wicunią – był najzwyklejszym wymysłem mojej siostry – jednakże, coś tam na dnie pozostało. Nie lubiłem go. Chciałem umknąć, nie udało się. Dostrzegł mię i zaczął psykać i wołać na cały głos:
– Panie Antoni! panie Czarski!
Musiałem przystanąć, podszedł ku mnie z otwartemi rękoma i nuż oburącz ściskać.
Popatrzyłem mu w twarz. Dziwnie sympatycznym wydał mi się w tej chwili. Pierzchły uprzedzenia i szczerze, serdecznie uścisnąłem mu rękę. Ten człowiek przypominał mi rodzinne strony, to starczyło, żeby za uścisk uściskiem płacić. Ogarnęło mną jakieś wzruszenie. Szczególna rzecz, że każde stworzenie gotowe jest poświęcić coś za uścisk. Nawet dzieci okazują dziwny głód uścisków; podobno noworodki, karmione mamkami sztucznemi, wyciągają drobne rączęta przed siebie, składając je do uścisku piersi, której przecież nigdy niedotykały.
Ja tak łaknąłem uścisku przyjaznej dłoni!… Zapomniałem o wszystkiem – widziałem tylko twarz nieobcą.
Zenon począł mię wypytywać o wszystko. Opowiedziałem przejście rodzinne, własne dzieje i zamiary. Słuchał z uwagą, z widocznym wyrazem życzliwości w oku.
– A to dobrze, panie Antoni, żeś nie opuścił rąk i zjawił się do nas. Mam żal do pana, żeś się zaraz do mnie nie zgłosił. Nie godziło się o starym znajomym, życzliwym znajomym – dodał – zapominać. Masz pan listy polecające do Werthausera? to bardzo dobrze, duże biuro, to zawsze się tam miejsce znajdzie; tem bardziej dla pana…
– Jakto dla mnie? – spytałem.
– Bo masz pan protekcyę i staroszlacheckie nazwisko, a to u tych panów wiele znaczy. Wierzaj mi.
Wzruszyłem ramionami.
– A przytem człowiek, tak obyty w świecie, jak pan, znający języki, inteligentny – ciągnął dalej – jest zawsze pożądaną siłą w każdym interesie, a cóż dopiero u Werthausera? To gruba Fisch panie kochany – mówił z wyrazistym gestem – potęga finansowa, semita, ale bardzo przyzwoity, a jaki bystry ho! ho! Znam go dobrze, bo ma w banku na otwartym kredycie znaczne sumy, więc często gęsto miewam z nim stosunki.
– Jakiż to człowiek? spytałem.
– Bardzo przyzwoity, płaci dobrze, ale wymagający jest niezmiernie. Znam kilku pracowników z jego biura – nie narzekają…, Zresztą pan wejdziesz tam w innych warunkach, a Werthauser, człowiek giętki, znający świat i ludzi, potrafi się odpowiednio zastosować, rozumie się, o ile tego jego interes wymaga. Nie uprzedzaj się pan tylko z góry, prawie pewien jestem, że pana przyjmie z otwartemi rękoma i dobrą posadę obmyśli! Ja ich znam – oni się wszyscy lubią otaczać klejnotami… rodowymi.
Nie mogłem temu przeczyć. Szliśmy czas jakiś z sobą pod rękę, rozmawiając jeszcze o tem i owem, lecz o Ostojewiczów żaden z nas nawet jednem słowem nie potrącił. Czy on to uczynił z towarzyskiej delikatności, czy chciał żebym ja pierwszy zaczął na ten temat rozmowę… nie wiem – lecz byłem mu wdzięczny za to milczenie, i gdy podprowadziwszy go pod bank podawałem mu rękę na pożegnanie, prawie że mi przykro było, iż się z nim rozstaję. Prosił, żeby go odwiedzić.
– Mieszkam sam – mówił – po kawalersku; proszę pana, jako starego znajomego, a obecnie, jak się spodziewam – i kolegę po fachu, zaglądać często do mnie. We dwóch zawsze nam raźniej będzie, a przynajmniej nagawędzimy się o wspólnych znajomych…
Przyrzekłem sobie najsolenniej skorzystać z zaproszenia w jak najkrótszym czasie. Ma racyę, myślałem – we dwóch raźniej nam będzie…
Punktualnie o godzinie 10-ej stanąłem przed bramą, pałacu, boć to pałacyk chociaż w ciężkim stylu, a raczej bez stylu – ta posiadłość pana Werthausera. Zrobiło mi się jakoś ckliwo, gdy dotknąłem ręką elektrycznego dzwonka. Wygalonowany, opasły szwajcar, wyjrzawszy pierwej przez okienko umieszczone w ciężkich podwojach dla skontrolowania kto zadzwoni, po chwili z widocznym pośpiechem uchylił drzwi przede mną. Musiałem na nim dobre zrobić wrażenie, bo tytułował mię "jaśnie panem" i kłaniał się w pół, objaśniając, że jaśnie pani przyjmuje, lecz pana bankiera niema w domu, wyjechał do Wiednia przed paru dniami i dopiero dziś wieczorem jest spodziewany…
Nie było przeto co robić. Wręczywszy uprzejmemu sługusowi garstkę drobnych (miałbym zato dobre dwa obiady) wyszedłem rad prawie, że się to wszystko jeszcze odkłada. Na wychodnem rzuciłem okiem po zdobnej w złocone kwiatony sieni. Jakież to wszystko pyszne! wspaniałe! począwszy od terrakotowej posadzki, aż do umieszczonego obok drzwi wiodących do apartamentów złoconego napisu:
M. Werthauser w interesach osobistych przyjmuje od godziny 4-ej do 6-ej po południu.
Więc jutro o czwartej!
……………………………………………………
Alea jacta est! Dziś o kwadrans na piątą zjawiłem się znowu w pałacu Werthausera. Szwajcar przyjął mię nizkim ukłonem, jako już dobrego znajomego i wskazał drogę do kancelaryi pana. Wygolony według angielskiej mody fagas odebrał bilet wizytowy, a ja przysiadłszy na kozetce oczekiwałem, rychłoli niby Jupiter tonans ukaże się sam pan Werthauser. Co to jest? nigdy w życiu tego człowieka nie widziałem, a uczuwałem już jakąś niechęć. Rozejrzałem się po gabinecie umeblowanym dość skromnie jak na takiego bogacza. Zwyczajne krzesła dębowe, wybite zielonym safianem, na ścianach podejrzanej czystości obicie, kilka kart geograficznych, map kolejowych, biurko antique pełne papierów, notatek, złocony ciężki kałamarz, kilka drobiazgów, imitujących japońszczyznę; nic więcej.
Po chwili wrócił lokaj, objaśniając, "że pan zaraz służyć będzie." Istotnie niebawem wszedł Werthauser. Nizki, chuderlawy, z białemi jak śnieg bokobrodami, podobniejszym zdał mi się na pierwszy rzut oka do jakiegoś archiwisty, niż do bankiera. Dopiero, gdy rzuciłem okiem na wyciągniętą ku mnie rękę, pulchną, galaretowatą w dotknięciu, upstrzoną hojnie piegami – nie miałem już żadnej wątpliwości, że stojąca przede mną figura to sam pan bankier. Takie ręce! to anatomiczna właściwość zawodu i rasy zarazem… Przyjął mię nader uprzedzająco, a gdy wręczyłem mu list hr. Z… zaledwie rzucił okiem zawołał:
– Aha! hrabia Zdziś – przypominam sobie. Przed paru dniami spotkałem go na raucie u księżnej M. (tu wymienił całe nazwisko), wspominał mi o panu… Tak… przypominam sobie. No coś się zrobi… będę chciał, prawdziwie będę chciał… Niechże się pan pofatyguje jutro do kantoru. A wie pan adres?
Skinąłem głową…
– Między godziną 11-tą a 12-tą zawsze jestem… Będę pana oczekiwał. Ale… ale… – dodał, gdy zabierałem się ku wyjściu – jest u mnie zwyczaj, że każdy pragnący pracować w biurze pisze rodzaj podania. Od formy tej nigdy nie odstępuję, ponieważ w razie, gdyby pan u mnie objął obowiązek, umieściłbym go przypuszczalnie w wydziale korespondencyjnym, przeto życzę sobie, aby pan napisał rzeczoną ofertę w językach, jakimi władasz.
Natem skończyło się posłuchanie. Skłoniłem się i wyszedłem. Nabrałem pewnej otuchy. Nie taki dyabeł straszny, jak go malują! jakoś to będzie…
……………………………………………………………..
Cóż to dopiero innych spotykać musi, kiedy ja, mimo listów polecających, przez takie muszę przechodzić opały, i dotychczas żadnej rezolucyi nie otrzymałem. Mam ochotę plunąć na wszystko! Dwa dni z rzędu chodziłem do kantoru Werthausera i stanowczej odpowiedzi uzyskać nie mogę. Zwleka jakby umyślnie. Zaraz nazajutrz po przedstawieniu mu się w domu, stosownie do polecenia, stawiłem się z wykaligrafowanemi ofertami w oznaczonej godzinie w biurze. Co tam ludzi pracuje! a wszyscy zgięci w pałąk, milczący, zatopieni w zajęciu. Wyglądają mi na zapracowanych. Przeszedłem pod natryskiem z ukosa rzucanych spojrzeń przez olbrzymią salę zastawioną biurkami i stołami, przez kilka pomniejszych pokoi, nim się dostałem do pracowni samego szefa. Posłałem przez woźnego oferty. Kazano mi poczekać. Po jakim kwadransie czasu ten sam woźny zaintonował: "pan prosi:" Wszedłem. Skinął mi zaledwie głową, obojętnie jakby mię pierwszy raz w życiu widział.
– Czy to pan pisałeś? – spytał sucho.
– Rozumie się, że ja – odpowiedziałem nieco zmieszany, bo mnie zarówno pytanie, jak i samo obejście zdziwiły.
– Nie zrozumiałeś mię pan. Że to własnoręczne pismo pańskie wierzę, ale czyś pan sam redagował? – dodał patrząc mi bystro w oczy.
Przygryzłem wargi, bo mię to powątpiewanie ubodło i skinąłem potakująco głową.
Rzucił jeszcze parę razy okiem na przyniesione przeze mnie papiery, wydął wargi.
– No to zobaczymy… Przyjdź pan jutro o tej samej porze, przekonamy się…
Zadzwonił. Wszedł woźny.
– Zawołasz mi pana Fürchtnagla, tylko zaraz – zakomenderował. Był to zarazem znak dla mnie, że audencyę skończono. Ukłoniłem się i wyszedłem. Odetchnąłem z głębi piersi za progiem. Niechże go dyabli wezmą! jak on tu ludźmi pomiata, a w domu słodziutki jak ulepek. Miałem szczere postanowienie nie powracania tu więcej, lecz po namyśle stawiłem się dnia następnego. Co będzie, to będzie – myślałem. Toż samo przyjęcie, a może jeszcze zimniejsze niż wczoraj. Nie zamienił ze mną, żadnego powitalnego słowa, lecz wyjąwszy kilka listów, polecił zredagować odnośne odpowiedzi.
– Wolne biurko i utensylia piśmienne znajdziesz pan w sąsiednim pokoju. Po skończeniu proszę mi odnieść, powiedział rozkazującym tonem.
Nikt jeszcze tak do mnie nie przemawiał… musiałem się zarumienić z gniewu, bo mi się nagle gorąco zrobiło. Mało brakowało, a byłbym mu papierami w oczy rzucił, ale właśnie wszedł woźny, meldując jakiegoś interesanta. Ochłonąłem i, udawszy się na wskazane miejsce, zabrałem się do roboty. Podniecony – postanowiłem temu lichwiarzowi zaimponować. Wziąłem "na ambit" – jak mawiają chłopi w moich stronach.
Trzy godziny przesiedziałem kamieniem, kreśliłem, stylizowałem, poprawiałem, aż nakoniec wykoncypowałem i przepisałem według wskazanej formy pięć listów. Zgrzałem się nad tą robotą jak mysz polna – ale byłem zadowolony. Werthauser prawie był na wychodnem, gdy mu to extemporale wręczyłem. Odczytał jeden z listów, resztę nie czytając włożył pod przycisk.
– Za kilka dni otrzymasz pan moją odpowiedź! Do widzenia! – wycedził przez zęby.
Była to odprawa na dzisiaj. Wybiegłem z gabinetu wściekły. Za dni kilka!… Co ten stary grat myśli sobie! Przychodzę, ogląda mię na wszystkie boki, jak konia na jarmarku, egzaminuje, wydaje mi rozkazy, jakbym już u niego zarobiony kawałek chleba trawił, a o posadzie ani dudu! Za dni kilka… taka bestya ani sobie pomyśli, czyja będę miał za co te kilka dni przeżyć!
Prawie pędem biegłem przez biuro do drzwi wyjściowych. W uszach brzmiały mi ciągle ostatnie wyrazy bankiera: "za dni kilka… za dni kilka"… – czułem na sobie badawcze spojrzenie niedoszłych, czy przyszłych kolegów. Ścigali mig po prostu wzrokiem, domyślając się może, że to nowy kandydat do ich miski… Najuporczywiej patrzył za mną kasyer.
Ciekawy homo! najwidoczniej chciał z fizyognomii wyczytać: co mię spotkało? bo przywarł prawie wzrokiem do mej osoby. Odpłaciłem mu pięknem za nadobne i spojrzałem oko w oko.
Porzucił obserwacyę i wziął się do wypłaty weksli, czy przekazów, stojącym przed kratkami kasy interesantom. Przyjrzałem mu się uważnie. Przerzucał biegle palcami, licząc półgłosem setki banknotów, a miał przy tej czynności minę łakomej niańki karmiącej pańskie dziecko łakociami, a nie mogącej ich skosztować…
W domu zastałem list od szwagra. Odsyłał 200 rs. osiągnięte ze sprzedaży mej wierzchówki; w dopisku siostra donosiła, że "w okolicy wszyscy zdrowi i załączają dla mnie ukłony."
Kogo ona miała na myśli – Wykolskich czy Ostojewiczów?
…………………………………………………………………………..
Tydzień już mija, a Werthauser nie raczył dotąd odpowiedzieć.
Nie wiem co o tem myśleć. Mam jednak pieniądze, mogę przeto poczekać; zresztą Zenon, u którego byłem umyślnie, jest przekonany, że Werthauser niechybnie przyjmie mię od "pierwszego."
– Ja go znam – mówi – skoro pana wziął na egzamin, bezwzględnie coś dla pana obmyśli. Nie pilno mu może, bo im zwykle nie pilno w takich razach. 0 dobre posady nie tak łatwo, wie dobrze, że pana tak prędko nikt nie zaangażuje, więc umyślnie zwleka, byś się pan później czuł więcej dlań zobowiązanym. To zwykła taktyka.
Może Zenon ma racyę. Niesłusznie byłem doń uprzedzonym, jest mi szczerze życzliwym. Dziś odwiedził mię w mieszkaniu bardzo wcześnie. Myślał, że mię po południu trudno będzie zastać – a ja przecie nigdzie nie wychodzę. Siedzę, leżę w łóżku, czytam. Znudził mię "Disciple" Bourgeta, przysiadłem przy stoliku i rozpocząłem czytać, nie wiem już po raz który "Bez dogmatu" Sienkiewicza. Żaden dotąd typ w wszechświatowej belletrystyce nie zajął mię tak silnie jak Płoszowski. Mówią, że nieprawdziwy. Dyabła tam! każdy z nas ma kawałek Płoszowskiego w sobie – jeśli nie w mózgu to w sercu…