- promocja
- W empik go
Zwariowany świat Agaty Skowronek - ebook
Zwariowany świat Agaty Skowronek - ebook
Rok 2022. Agata Skowronek, znużona rutyną korporacyjnego życia, każdego dnia zastanawia się, czy istnieje coś więcej, coś, co rozpali jej ukrytą pasję. Mimo pragnienia zmiany, wewnętrzne obawy, a także perspektywa finansowej stabilności trzymają ją mocno w korporacyjnych szponach. Co miesiąc, kiedy na jej konto wpływa kolejny przelew z wynagrodzeniem, czuje chwilowy oddech wolności, jednak jest to tylko namiastka tego, czego tak naprawdę pragnie. Pewnego pięknie zapowiadającego się poniedziałkowego poranka, szykując się do pracy, Agata nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że stoi u progu przełomowego momentu w swoim życiu. Seria nieoczekiwanych wydarzeń sprawi, że będzie musiała stanąć twarzą w twarz ze swoimi niepokojami i podjąć decyzje, które na zawsze zmienią jej życie. W tej pełnej humoru i życiowych refleksji opowieści, Agata odkryje, że poszukiwanie swojej drogi, pasji i spełnienia marzeń jest największą przygodą jej życia.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788396827203 |
Rozmiar pliku: | 964 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rok 2022. Agata Skowronek, znużona rutyną korporacyjnego życia, każdego dnia zastanawia się, czy istnieje coś więcej, coś, co rozpali jej ukrytą pasję. Mimo pragnienia zmiany, wewnętrzne obawy, a także perspektywa finansowej stabilności trzymają ją mocno w korporacyjnych szponach. Co miesiąc, kiedy na jej konto wpływa kolejny przelew z wynagrodzeniem, czuje chwilowy oddech wolności, jednak jest to tylko namiastka tego, czego tak naprawdę pragnie.
Pewnego pięknie zapowiadającego się poniedziałkowego poranka, szykując się do pracy, Agata nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że stoi u progu przełomowego momentu w swoim życiu. Seria nieoczekiwanych wydarzeń sprawi, że będzie musiała stanąć twarzą w twarz ze swoimi niepokojami i podjąć decyzje, które na zawsze zmienią jej życie.
W tej pełnej humoru i życiowych refleksji opowieści, Agata odkryje, że poszukiwanie swojej drogi, pasji i spełnianie marzeń jest największą przygodą jej życia.
BEATA REGNER-EWERE
Po dwudziestu pięciu latach w świecie bankowości, porzuciła bezpieczny świat finansów dla świata słowa pisanego. Jej przygoda z bankowością była bardzo długa, ale jak w przypadku długotrwałych związków, czasem trzeba poszukać nowej miłości.
Jest częścią zespołu Łukasza Milewskiego nazywanego często “Ojcem rozwoju osobistego w Polsce”, gdzie jej zdolności i doświadczenie w kreowaniu raportów odgrywają nieocenioną rolę. Jej praca nie ogranicza się tylko do tabelek. Czynnie uczestniczy także w rekrutacjach do licznych projektów.
Oddana pasji pisarskiej, angażuje się w różnorodne wyzwania. Tworzy biografie, oferty sprzedażowe czy angażujące treści na media społecznościowe.
Wierzy głęboko, że pisanie to proces ciągłej nauki, wymagający chęci, otwartości i współpracy. A tych jej nie brakuje.
Uwielbienie do czytania książek nie tylko wzbogaca jej warsztat pisarski, ale też stanowi niewyczerpane źródło inspiracji. Każda przeczytana strona to kolejny krok ku doskonałości w sztuce pisania - bo przecież życie to największa księga, a każdy dzień to nowy rozdział.Jedyną stałą w życiu jest zmiana.
Choć czasami może być bolesna, jest ona nieodzowna
dla naszego rozwoju i spełnienia.
To od nas zależy, czy przyjmujemy zmiany
z otwartymi ramionami czy z dużym oporem.
Ale pamiętajmy, że to właśnie w największych
zmianach kryje się potencjał do odkrycia
najlepszej wersji siebie.
Nie bójmy się więc zmieniać.
To właśnie tam, gdzie kończy się
nasza strefa komfortu,
zaczyna się prawdziwe życie.
_Z dedykacją dla Radka i Anthonego,_
_mężczyzn, którzy zajmują wyjątkowe_
_miejsce w moim sercu i życiu._
Beata Regner-EwerePROLOG
ZMIANY NAS KOCHAJĄ.
I to w każdym obszarze naszego życia. Wraz z upływem lat, nasze ciała zmieniają się, ewoluując w harmonii z rytmem czasu - dzień za dniem, tydzień za tygodniem czy rok po roku. Skóra, niegdyś tak gładka, stopniowo staje się płótnem naszych wspomnień - dotyków rąk, czułych pocałunków, promieni słońca czy powiewu wiatru, zapisując nasze historie w zmarszczkach, bliznach i siwych włosach.
Tak jak nasze ciała i nasze umiejętności oraz kompetencje również przeżywają metamorfozę.
Kiedyś niewykształcone, z czasem dojrzewają niczym wino leżakujące w starych dębowych beczkach. Każda nowa lekcja, każde przezwyciężone trudności, każdy upadek i powstanie wzbogacają nas o kolejne doświadczenia.
Nasze doświadczenia rzeźbią nasze patrzenie na świat. Każde wydarzenie, w którym braliśmy udział, każda radość czy smutek, rozświetla nasze wnętrze nowymi barwami, pozwalając widzieć świat w coraz to bogatszych odcieniach. To, co kiedyś wydawało się czarno-białe, tworzy niezliczoną paletę kolorów.
A WRAZ ZE ZMIANĄ ...
Rozpoczyna się nasza opowieść.
Historia o zmianie - jedynym stałym elemencie naszego życia. Historia o przemianie, która sprawia, że z chwili na chwilę nigdy nie jesteśmy tą samą osobą, a jednak zawsze pozostajemy sobą.
To opowieść o kobiecie, która w wieku 47 lat, po zwolnieniu z korporacji, stanęła na rozdrożu życia z GPS-em wskazującym jej “kierunek nieznany”.
Mogłaby się poddać, jednak wybrała walkę o siebie.
Czy było jej łatwo? Nic z tych rzeczy. W końcu to historia z życia, a nie książka kucharska, gdzie wszystko kończy się słowem: “smacznego”.
Czy znalazła sprzymierzeńców? No jasne.
Przecież każda bohaterka potrzebuje swojej drużyny marzeń – nawet jeśli ta “drużyna” to tylko jej niezawodny koc i kubek gorącej kawy czy herbaty.
Więcej odkryjesz na kartach mojej debiutanckiej opowieści “Zwariowany świat Agaty Skowronek”, gdzie każde zdanie było starannie przemyślane... pomiędzy kolejnymi filiżankami czarnej kawy.
Życzę Ci miłej lektury
Beata Regner-EwereOSTATNI DZIEŃ W KORPORACJI
Nazywam się Agata Skowronek i znalazłam się w mrocznym zaułku mojego życia, ale nie martwcie się, nie jest to thriller, chyba, że thriller o tym, jak pożreć całe opakowanie czekoladowych ciastek po wkurzającym dniu w pracy. Dosłownie i w przenośni.
Za miesiąc skończę czterdziesty siódmy rok mojej egzystencji na tym świecie, czyli, mówiąc wprost, wejdę w wiek, w którym powinnam wiedzieć, jak prawidłowo segregować śmieci. Powinnam znać te tajniki, ale jak to mówią: teoria i praktyka to dwie różne bajki. A ja? Jestem ich niepoprawną autorką!
Ktoś tam na górze postanowił, że dzisiaj moja droga w korporacji właśnie dobiegła końca. Korporacja, niby taka wielka rodzina, ale jak widać, wszystko jest do czasu. Praca w korpo też i to bez biletu powrotnego.
Gdy w końcu udało mi się opuścić te stalowo-szklane mury biurowca, zniechęcona i nieco zdezorientowana przystanęłam na chodniku. Swój skromny dobytek spakowany do kartonu postawiłam na ławce, a niesamowity zbiór kubków z napisem “Pracownik miesiąca” dał o sobie znać, pobrzękując dość głośno.
Z gardła wydobyło mi się westchnienie, które mogłoby rywalizować z najlepszymi operowymi sopranami. Serio!
W końcu dopadła mnie uzasadniona frustracja. Rozejrzałam się wokoło.
Powietrze od samego rana było ciężkie i można je było dosłownie kroić nożem. Smog z tymi wszystkimi szkodliwymi związkami osiadał coraz niżej, przesłaniając całe miasto. Przyduszał mnie niczym ciężki płaszcz, sprawiając, że moje myśli sunęły w kierunku ponurej otchłani. Coraz ciężej mi się oddychało, a emocje wibrowały we mnie chcąc wydobyć się na zewnątrz. Stałam tak nie wiedząc, co dalej ze sobą zrobić. Rozważałam swoją jakże niepewną przyszłość.
Zastanawiałam się czy płakać, czy może zadzwonić do męża. Wybrałam to drugie. W końcu to on ma zawsze ciekawe pomysły, na przykład jak dołączyć mnie do stada flamingów. Uśmiechnęłam się na samą myśl. Dlaczego akurat flamingów? Ponieważ uwielbiam różowy kolor przez co żartobliwie mówiąc nazywa mnie swoim flamingiem.
A jak wiecie zawsze warto w życiu poszukiwać plusów.
Jednak po wewnętrznej debacie, zdecydowałam, że jutro będzie bardziej odpowiedni dzień na rzucenie Karolowi tak wybuchowej bomby.
Dzisiejszy już i tak dostarczył mi wystarczająco dużo niespodzianek. Takich jak ta gigantyczna plama od ketchupu na moim ukochanym różowym swetrze.
Moje życie zaczęło nagle przewijać się jak jakaś parodia filmu w stylu: "Życie na krawędzi".
Najpierw obrazek mnie dumnie maszerującej do biura Bartka z takim uśmiechem, że mogłabym konkurować z aktorami od reklam pasty do zębów.
A potem?
Stałam tam jak zaklęta, z buzią szeroko otwartą jakby ktoś włączył mi na chwilę tryb akwariowej rybki.
Nie taki był plan. Miałam przecież dostać awans i podwyżkę, a nie ticket do korpo-rollercoastera.
To nazywa się efekt zaskoczenia.
Szlag mnie trafiał, bo nie rozumiem, dlaczego zostałam zwolniona i to w tempie ekspresowym.
Ani trzy miesiące, ani żadne pożegnalne ciacho. To było jak speed dating, tylko z karierą.
Tylko dlaczego? Przecież byłam idealna na zajmowanym stanowisku. A ponadto, wszędzie, gdzie się coś działo, można było mnie spotkać.
No dobra, może nie zawsze i nie wszędzie, ale lubiłam być tam, gdzie było ciekawie. Nie ważne co, gdzie i z kim, byleby była wartka akcja, bo ta zawsze mnie pociągała.
Odkąd podjęłam tę pracę czułam się wręcz niezastępowalna, no w końcu za coś dostałam te trzynaście kubków pracownika miesiąca. Trzynastka jednak okazała się tym razem dla mnie pechowa.
Choć po namyśle muszę ci się do czegoś przyznać. Same zadania ogromnie mnie nudziły. Te cyferki, tabelki, funkcje przestawne i tak dalej. No po prostu nuda do kwadratu. Komu to było potrzebne do szczęścia, bo na pewno nie mi. Jednak najważniejsze, że nawet ta nuda nie wpływała na fakt, że byłam w tym świetna.
Odgoniłam nieprzyjemne wspomnienia i starając się przegonić te amatorskie retrospekcje z trudem ruszyłam w stronę domu.
Miałam wrażenie, że kroczę w betonowych butach po głębokiej wodzie. Szybki rzut oka na nogi. Nadal jestem w szpilkach. Te służbowe zasady ubioru tak bardzo mi ciążyły, że szpileczki w oka mgnieniu wylądowały na trawniku obok.
Poczułam, jak łzy spływają mi po policzkach. Wytarłam je pospiesznie rękawem białej koszuli. Ech, mocno nieprofesjonalne. Ale cóż mogłam zrobić z takim nastrojem?
Człapałam tak przed siebie noga za nogą. Na szczęście dalszą drogę umiliła mi niespodziewana interakcja ze starszym panem. Podjechał do mnie bezgłośnie na swoim wehikule, wyciągając przed siebie rękę, w której zobaczyłam moje ukochane szpileczki. Ten widok moje łzy zamienił w śmiech.
W pierwszym momencie poczułam się jak: "jaką mnie Boże stworzyłeś, taką mnie masz", a potem usłyszałam: „złe czasy mijają wystarczy tylko iść dalej”.
Popatrzyłam na starszego pana ze wzrokiem mówiącym: bardzo chcę w to uwierzyć.
Zaoferował podwiezienie mojego kartonu na swoich kółkach, wskazując przy tym na starą, metalową hulajnogę.
Jego dobre serce i uśmiech, którym zarażał ludzi w swoim otoczeniu, były tym, czego potrzebowałam w danej chwili. Roześmiałam się i odpowiedziałam, że bardziej zależy mi na pożyczeniu jego dobrego humoru. Przystał na to i ukłonił się szarmancko, a ja dziarsko ruszyłam dalej przed siebie.
Moja droga przebiegała przez miejski park, w którym bawiły się dzieci. W jednej chwili przez myśl przeleciało mi, jak proste było moje życie, gdy byłam w ich wieku. Gdzieś w oddali rozbrzmiewała melodia z samochodu lodożercy. Ach i te dźwięki z dzieciństwa.
Nawet się nie spostrzegłam, gdy w końcu dotarłam do domu. W drzwiach jak zwykle moje koty przywitały mnie miauczącym koncertem. W ten sposób oznajmiły, że mają puste brzuszki.
Postawiłam karton pełen korporacyjnych skarbów (kto potrzebuje dziesięciu długopisów z logo firmy?) na stoliku w salonie. Dałam puszkę głodomorom, co kotka skwitowała przeciągłym miauknięciem, a kocur tylko oblizał się za smakiem.
Lolek (tak zdrobniale mówiłam do mojego męża) na szczęście nie wrócił jeszcze z firmy. Jakby ktoś tam z góry wysłał mi mały znak: "Okej Agato, jesteś teraz sama, możesz odetchnąć".
Poczułam ogromną ulgę. Naprawdę nie miałam ochoty nikomu tłumaczyć tego, co się dziś stało.
To byłoby rozdrapywaniem korporacyjnej rany, a nie taki był przecież mój plan.
Tylko czy ja miałam jakiś plan?
Hmm... Nie pamiętam, bym coś zaplanowała poza przetrwaniem. No i przecież wszystko rozwaliło się niczym domek z kart.
Postanawiam za to skorzystać z okazji, że jestem sama.
To będzie czas na celebrowanie mojej zawodowej wolności, tak na przekór wszystkim i wszystkiemu. Czytałam ostatnio gdzieś w internecie, że każda zmiana wymaga celebracji. Przecież grunt, to pozytywne myślenie. A przynajmniej tak mi się wydawało…
Nie mogłam się więc z tego wyłamać i nie zastosować do tak ważnych zasad. No bo przecież moda, to nie tylko stroje, ale i trendy życiowe.
Kiedyś, w takiej chwili, ręka sama by mi sięgnęła do barku po różowe wino, ale teraz? Proszę cię, to takie 2020. Mam przecież wodę z owocami.
Zostawiam moje zapasy wina na inne okazje.
Kręcąc się po mieszkaniu i zastanawiając się, jak uczcić ten moment, wpadłam na genialny pomysł. Postanawiam iść z duchem czasu. To musi być coś oryginalnego.
Wiem! Kupię sobie coś czaderskiego.
Buszowanie po internecie to moje ulubione cardio, ale także obciążenie, z którym staram się bezskutecznie walczyć od jakiegoś tygodnia. Jak na razie idzie mi jednak beznadziejnie.
Po krótkim przeszukiwaniu natknęłam się na coś, co aż do mnie krzyczało: "Agato, to jest to!".
Voucher na skok ze spadochronem.
Czułam, jakby w moim ciele eksplodowała fabryka konfetti. Oczy zaświeciły mi się z podekscytowania. Już czułam gorący ogień rozchodzący się po moim ciele.
O tak, to dokładnie to, czego potrzebuję w tej chwili!
Skok w nieznane – dosłownie.
Tego właśnie szukałam.
Za chwilę kilka stówek odleciało z mojego konta w tempie światła. Tak, tak, celebracja w XXI wieku polega na przenoszeniu pieniędzy w cyberprzestrzeni.
Szybciutko ogarnęłam zakup, a euforia zastąpiła wcześniejszy żal. Skoro mnie nie doceniają, ich strata, a mój zysk.
Jednak już po chwili nie było mi tak do śmiechu.
Czyżby skrucha zakupoholiczki?
Niby byłam teraz właścicielką vouchera na skok ze spadochronem (nie ma to jak impulsywne zakupy), ale poczucie korporacyjnego porzucenia nadal tliło się gdzieś tam w środku.
Usiadłam na dywanie, pośrodku pokoju i głośno pociągałam nosem, wylewając przy tym morze łez. Zaflukane chusteczki walały się wszędzie po podłodze. Łzy dosłownie lały się strumieniami, a ilość zużytych chusteczek zbliżała się do ilości osób, które były na moim pierwszym ślubie.
Głośno wzdychałam, nie wiem, który to już raz z rzędu. To był najbardziej dramatyczny moment mojego życia. Sama nie wiem czemu, ale stuknęłam się w czoło.
Może dla opamiętania?
Cholera! Ależ mnie to zabolało. Ech, moja głupota! Wcale to nie pomogło. No, może trochę, bym przyznała sama przed sobą, że przyszedł czas na opanowanie i działanie.
No, ale co mam teraz zrobić? Gdzie docenią moją zajebistość, tak jak ja ją doceniam? Czy poznają się na mnie na rynku pracy? Jednak główny problem wciąż był nierozwiązany, gdzie ja z całą moją wspaniałością, znajdę teraz pracę? Bo kim ja jestem? Kim chcę być? Może jednak dżungla korporacyjna nie była tak zła?
Starałam się wymyślić coś na szybko, jednak nic nie przychodziło mi do głowy. Zmęczona okrutnie postanowiłam wziąć przykład z jednej z moich ulubionych postaci filmowych i jak Scarlett O’Hara, pomyśleć o tym jutro. Bo przecież: “Jutro też będzie dzień. Nie mogę już o tym teraz myśleć. Jeśli choć przez chwilę jeszcze będę się nad tym zastanawiać to zwariuję.”
Jeśli ona mogła to zrobić w trakcie wojny secesyjnej, to na pewno i ja dam sobie radę teraz.
Wsunęłam się szybko pod kołdrę i zasnęłam niemalże w tej samej sekundzie, gdy moja głowa opadła na poduszkę. No i tak, przy wtórze cichych pochrapywań, udałam się krainę snów.
ZŁOTA MYŚL AGATY
GDY ZAMYKAJĄ SIĘ JEDNE DRZWI,
PAMIĘTAJ, ŻE GDZIEŚ
NA PEWNO SĄ OTWARTE.
WYSTARCZY SIĘ ROZEJRZEĆ.KAWIARNIANA FANTAZJA
Następnego dnia obudziłam się o szóstej rano. Szybko wyskoczyłam z łóżka w obawie, że jeśli przewrócę się na drugi bok, to zaśpię, a wtedy ominą mnie jakieś pikantne korporacyjne ploteczki.
To byłoby tak, jak obejrzeć sezonowy finał ulubionego serialu, ale ominąć ostatnie pięć minut. Nie mogłam sobie na to pozwolić.
Aromat mocnej kawy kusił moje nozdrza, zupełnie tak jak najnowsza plotka kusi ciekawskiego sąsiada.
Wparowałam do kuchni z impetem superbohaterki, która ma misję ocalenia świata, ale tym razem światem był ekspres do kawy, a głównym złoczyńcą był okupujący go Karol.
Nastroszone włosy, rozmazany makijaż i koszulka, która zdawała się być bliższa mojej skórze niż większość moich znajomych. Wypisz wymaluj, cała ja w wersji “Premium!”.
Mąż spojrzał na mnie znad filiżanki, a wyraz jego twarzy mówił dobitnie: “O nie, ktoś nadal jest w trybie zombie”.
Wspieraj mówią, kochaj mówią, a co ja od niego dostałam. Jego krztuszenie na widok mojego porannego image’u, to więcej niż oczekiwałam.
Nie zważając jednak na jego wybuchy kaszlu (z pewnością udawane dla efektu), z determinacją podeszłam do ekspresu i zniecierpliwiona stukałam w rytm ulubionej piosenki, czekając aż filiżanka napełni się po brzegi tym eliksirem życia.
Rzucając na Karla groźne spojrzenie, które mówiło: "z tobą porozmawiam po kawie... może". Widząc jednak jego minę zrozumiałam, że nie odczytał on prostego przekazu: „nie mów do mnie teraz”.
Gdy w końcu pierwszy łyk kawy powolutku spływał po moim przełyku, cały wszechświat nabrał sensu. Choć cały to trochę nad wyrost, na pewno ten mały fragment wszechświata będący moją kuchnią.
Czułam, jak każdy łyk kawy powoduje, że moje super moce wracają na swoje miejsce.
Mój żołądek jak na zawołanie rozpoczął granie od delikatnych ballad w stylu Enyi, by potem przejść do rock'n'rolla rodem z lat 80. Tym samym przypominał mi, że mimo mojego świetnego gustu w modzie, mój wybór kolacji z poprzedniego dnia pozostawiał wiele do życzenia.
Tego było mi trzeba. Miałam wrażenie, że mój mąż jest coraz bardziej rozbawiony całą tą sytuacją, czego nie było można powiedzieć o mnie.
Jakby obserwował pokaz stand-upu, a nie swoją żonę w stanie ekstremalnej potrzeby.
Norma po siedmiu latach małżeństwa.
Zwróciłam na niego spojrzenie rodem z filmów o Jamesie Bondzie i zapytałam z wyższością godną, co najmniej królowej Bony: "Przepraszam, ale kiedy zaczęto sprzedawać bilety na mój występ?".
W odpowiedzi raczył mnie tylko wybuchem gromkiego śmiechu.
Nie miałam wyjścia. Zdecydowałam, że skoro moja kuchnia stała się salą teatralną, to łazienka stanie się moją świątynią spokoju.
Z wdziękiem i gracją odstawiłam na szczęście pustą już filiżankę na blacie kuchennym i odwróciłam się na pięcie. Wymaszerowałam prosto do łazienki, upewniając się, że każdy mój krok było słychać we wszystkich kątach mieszkania.
Zdecydowałam się na zimny prysznic. To taki mój prywatny superpower. Mogę się nazwać orędowniczką zimnego natrysku. Tyle na ten temat czytałam.
Zanim stał się modny, ja już o nim krzyczałam znajomym, sama korzystając z jego cudownych mocy.
O zaletach mogę dyskutować godzinami, dosłownie mam je wszystkie w małym paluszku.
Czy to było łatwe?
Och, nie. Nie była to miłość od pierwszej kropli. Początki były wręcz mroźne. Były jak spotkanie teściowej na pierwszej kolacji.
Jednak obietnica świetlistej i ujędrnionej skóry, przyspieszonego metabolizmu i faktu, że po takim prysznicu mogłam poczuć się jak Wonder Woman, przekonała mnie ostatecznie.
Dziś miałam nadzieję, że ten prysznic podniesie mnie na duchu, tak jak kawa podnosi mnie... każdego poranka. Bo jeśli nie udało się to jeszcze kawie, to szybki, a zarazem ultrazimny prysznic postawi mnie ostatecznie do pionu. Dosłownie był jak orkiestra dęta grająca solówkę w moich uszach.
Zdecydowanie postawił mnie dziś na nogi.
Jakież było moje zdziwienie, gdy po chwili dobiegło do mnie delikatne skrobanie pazurem po szkle. I jak to w życiu, gdy myślisz, że jesteś panią sytuacji, los rzuca ci kota do prysznicowego brodzika. Moja rudowłosa kotka, która miała wyjątkowy talent do wpadania w najmniej oczekiwanych momentach, postanowiła skrobać po szkle prysznica jak Freddy Krueger w jednym z moich koszmarnych snów.
Naomi stroniła wszak od kąpieli, ale była wielbicielką picia świeżej wody prosto z kranu i nie była znawczynią czegoś takiego jak “prywatność”. Mruknęła raz i drugi, jakby wydawała mi polecenie: „Hej, skończ już ten spektakl i pokaż mi, gdzie jest mój prywatny bar z zimną wodą".
Owinęłam się szybko ręcznikiem i uległam jej pragnieniu. Posłusznie odkręciłam kran, a ona zaczęła delektować się wodą niczym znawca win w pięciogwiazdkowej restauracji.
W tym czasie, korzystając z jej zadowolenia, postanowiłam skupić się na transformacji z zombie w superwoman dnia codziennego.
Włosy upięłam w kitkę w stylu "chciałam właśnie tak", choć większość ludzi uważała, że wygląda to bardziej na "nie miałam czasu".
Ale hej, dla mnie to było arcydzieło!
No i nie wymagała czasu i zaangażowania, a efekt był piorunujący - oczywiście w moich oczach. Inni mogli mieć na ten temat zgoła odmienne zdanie.
Jednak co mnie obchodzi zdanie innych.
Następnie strategicznie przeszłam do makijażu, był on niczym moja tarcza na oponenta.
Wklepałam odpowiednią ilość kremu. Na to poszedł podkład, a fluid zakleił chyba wszystkie pory na mojej twarzy.
A róż? On za to nadał mi rumieńców, jakbym była po godzinnej jodze, tyle że bez wysiłku.
Na koniec jako na dopełnienie całości postawiłam na dżinsy, które obciskały każdy centymetr mojego pulchnego ciała i jasnozielony T-shirt, bo przecież zielony to kolor nadziei. Nadziei, że ten dzień będzie równie zabawny jak moje poranne przygody.
Nadal czegoś mi jednak brakowało, czułam pewien niedosyt. Rozejrzałam się po garderobie, która przylegała do łazienki.
Wyglądała jak scena z filmu kryminalnego, gdzie ofiarą było moje poczucie stylu. Obiektywnie rzecz ujmując, to wyglądało jakby buszowało w niej co najmniej dziesięć kobiet, a nie jedna.
Po podłodze walały się bluzki, podkoszulki, spodnie, spódnice i marynarki. Wśród tego artystycznego nieładu błyszczała jedna, jedyna, narzutka w kolorze fuksjowym, której po prostu nie mogłam się oprzeć.
Gdy ją założyłam, moim oczom ukazała się kobieta pewna siebie. Już czułam ten błysk fleszy paparazzi i słyszałam oklaski.
No i w ten sposób jak prawdziwa gwiazda byłam gotowa na wybieg.
Czekałam jeszcze na moment, gdy czerwony dywan magicznie pojawi się pod moimi nogami.
Ale oczywiście! Przecież zabrakło mi go w inwentarzu mojego mieszkania.
Postanowiłam zapisać w notesiku: "kupić czerwony dywan".
Cała w tej fuksjowej oprawie i namalowanej urodzie, poczułam się gotowa, by wyjść i podbić świat.
Najwyższy czas na wyjście do pracy.
Wysuwając się przez drzwi, krzyknęłam do Karola, korzystając z mojego najlepszego głosu primadonny: "Do zobaczenia wieczorem, kochanie!" i wyszłam.
Jednak w chwili, gdy winda zaczęła zjeżdżać w dół, doznałam olśnienia i dotarła do mnie okrutna prawda. Eureka! Chociaż, niestety, nie był to ten rodzaj eureki, o którym marzyłam.
O nie, przecież wczoraj zostałam zwolniona i jestem bezrobotna. Spojrzałam na swój odzwierciedlony w lustrze wyraz twarzy: był to miks zaskoczenia, horroru i lekkiego zawstydzenia.
Powrót do mieszkania nie wchodził w grę, te docinki Lolka choć rzucane z miłością, by mnie tylko dobiły.
Postanowiłam iść przed siebie, tam, gdzie mnie nogi poniosą. A do wieczora wymyślę dla niego jakąś ciekawą i zgrabną bajeczkę. Przecież nadal nie powiedziałam mu prawdy, a właściwie nie powiedziałam mu nic.
Jak postanowiłam, tak też zrobiłam. Bo tak naprawdę, co może pójść nie tak? Działanie zawsze było moją mocniejszą stroną niż... hm, myślenie.
Gdy dochodziłam do pasów i zobaczyłam, mrugające światło, znacznie przyspieszyłam kroku. Wbiegłam na jezdnię, jakbym brała udział w biegu na sto metrów.
WOW! Właśnie wpadłam na rewelacyjny pomysł - zapiszę się na trening personalny.
Teraz mam cały dzień dla siebie, to i zadbam o swoją kondycję. No bo umówmy się, moja kondycja pozostawia obecnie wiele do życzenia.
Kto by pomyślał. Wystarczyło dostać zwolnienie z pracy, a kreatywne pomysły jeden po drugim wyskakiwały z mojej głowy. No w sumie, będąc ze sobą całkiem szczerą muszę przyznać, że tylko jeden z moich pomysłów mógł mieć jakiś potencjał. Ale to i tak więcej niż w zeszłym roku.
Na tę myśl, poczułam dużą ulgę.
Nawet z mojego gardła wydobyło się niekontrolowane westchnienie, które było chyba słychać o dwie przecznice dalej. Dotarło do mnie, że jak na razie mam pomysły jak wydawać kasę, której jeszcze nie zarobiłam.
No dramat!
To odkrycie doprowadziło mnie do chwilowego odrętwienia.
Nagle odgłos klaksonu wyrwał mnie z moich "genialnych" przemyśleń. Jakiś kierowca Bugatti próbował skomunikować się ze mną za pomocą gestów, które delikatnie mówiąc nie byłyby odpowiednie dla dzieci. Ach, ta wielkomiejska sympatia.
Podniosłam oczy do nieba, jakbym spodziewała się stamtąd zbawienia. Pomyślałam, że może warto by było zainwestować w jakiś kurs medytacji, a może jogę, przecież tak mało o niej wiem.
W końcu wszyscy mówią, że jest świetna na stres. Wtedy miałabym i medytację, i ćwiczenia. Dwa w jednym, takie wash and go.
Chociaż na myśl o mojej niezbyt imponującej elastyczności poczułam lekki wstyd. Może jednak powinnam się zastanowić nad pilatesem?
To z pewnością podniosłoby mój poziom gracji i elegancji.
Ale... zastanawiam się, kiedy ostatnio widziałam siebie w różowym stroju sportowym? Hm, no chyba nigdy.
Może mam szansę zostać prekursorką tego stylu na siłowni?
Świat był przecież pełen możliwości.
Uśmiechając się do siebie, przypomniałam sobie, że najpierw muszę jeszcze znaleźć sposób na zarabianie pieniędzy. I być może na zakup nowych butów, bo te co miałam na nogach zaczynały okazywać symptomy wycieńczenia po moim ekspresowym sprincie przez pasy.
Cholera, może trening personalny to jednak był dobry pomysł? Może zapiszę się później na maraton? Albo, a co mi tam, triathlon!
Jak marzyć, to z rozmachem.
Gdy tak rozmyślałam oczom moim ukazała się maleńka kawiarenka.
Chciałam krzyknąć na całe gardło: „O jest i moje zbawienie!”.
W ostatniej chwili udało mi się jednak opanować.
Szukając w niej swojego ratunku, prawie tanecznym krokiem dopadłam do jej drzwi. Delikatnie je pchnęłam, jakbym bała się rozczarowania, że jest zamknięta.
- Otwarte! – tym razem ryknęłam już na całe gardło, ściągając na siebie zdziwione spojrzenia przechodniów. Wzruszyłam ramionami.
A co mi tam. Jestem zwycięzcą!
Po przekroczeniu progu kawiarni z gracją skierowałam się do wcześniej upatrzonego stolika, mijając po drodze dwóch panów, którzy sprawiali wrażenie, że są równie mocno zagubieni w swoich myślach jak ja.
Być może są równie dobrymi strategami jak ja.
Jak ja?
Nie, takich jak ja nie znajdziesz przynajmniej w promieniu stu kilometrów.
Muszę kolejny już raz przyznać, że jeśli byłyby organizowane olimpiady w układaniu planów, miałabym złoty medal. Gdy coś sobie upatrzę czy zaplanuję, idę za tym z determinacją godną Kubusia Puchatka biegnącego po ostatni słoik z miodem.
Kiedy w końcu z triumfalnym westchnieniem opadłam na fotel, postanowiłam poddać się panującej w kawiarni atmosferze.
Zastanawiałam się, czy w przyszłości będę mogła pozwolić sobie na takie małe przyjemności, jak kawa w kawiarni, czy może będę musiała oszczędzać na przykład na cukrze do niej? No, bo nie wiem, jak mi się teraz życie poukłada.
Czy będzie mnie stać na takie luksusy jak kawa w tak uroczym miejscu?
W środku kawiarenki, wśród euforycznego aromatu świeżo mielonej kawy (prawie jak z reklamy) i lekko słodkawego zapachu ciasta, które kusiło mnie zza lady, poczułam jakby świat zewnętrzny przestał istnieć.
Wręcz doznałam poczucia błogiego spokoju. Przygaszone, przytulne światło lamp wiszących nad stolikami sprawiało wrażenie, jakby czas zatrzymał się na chwilę w miejscu.
Poczułam się jak w swoim osobistym małym azylu.
Podeszłam do kasy, za którą stała starsza kobieta o spojrzeniu tak przyjaznym, że aż chciało się ją przytulić. Zadzwoniłam dzwoneczkiem na ladzie.
Zawsze chciałam to zrobić.
Dzisiaj mogłam robić co chciałam, w końcu to miał być mój dzień! Zresztą i tak było mi wszystko jedno, czułam się jak zwycięzca programu telewizyjnego: "Kto zgarnie ostatnie ciastko?".
Jakby na zawołanie moje myśli dostały impulsu z jakiegoś generatora kreatywności i zaczęły mnie bombardować z każdej strony. Na szczęście ich chaotyczną gonitwę zakończyło przybycie przesympatycznej dziewczyny z kartą. Ale gdzie podziała się starsza kobieta? Czy była tylko wytworem mojej jakże często wybujałej fantazji?
Wskazałam na moją ulubioną Latte Macchiato, choć przez chwilę kusiło mnie zamówienie czegoś z kategorii: "co to za cuda na patyku?".
Po chwili szczęśliwa, z kawą przy nosie oddałam się delektowaniu jej aksamitnym smakiem i cieszyłam oczy wystrojem tego miejsca. Miało swój niepowtarzalny urok i z lubością oddałam się jego czarowi.
A kawa?
Och, jej kremowy smak pieścił mnie już od środka.
I oczywiście nie mogłam sobie darować takiej okazji i zabawiałam się w krytyka sztuki, oceniając wystrój tego miejsca. Muszę przyznać, że miało w sobie coś jakby z "Hogwartu po remoncie". To jedno z tych miejsc, gdzie czułam, jak magia otacza mnie z każdej strony. Jakby zapraszała mnie do innego świata. Kto wie, może za chwilę dostanę list ze szkoły magii czy coś?
Puściłam wodze mojej wybujałej fantazji.
Cztery małe, drewniane stoliczki jawiły mi się, niczym statki, które przepłynęły po wzburzonym oceanie.
Może były resztą floty korsarzy osiadłej na mieliźnie? Albo były świadkami epickiej bitwy o złoto korsarzy?
O matko, ależ mój kompas emocjonalny miał tu niezłą pożywkę.
Sztorm? – pomyślałam. - To podobnie jak w moim życiu.
Patrzyłam zafascynowana dalej. Moja wyobraźnia zresztą jak zawsze w takich miejscach, zaczęła wywijać fikołki, by po chwili dostać skrzydeł i zacząć bujać w obłokach. Ależ odczuwałam frajdę.
Uwielbiałam poznawać nowe miejsca i snuć o nich własne, nieco zakręcone historie.
Coś jak Tinder, ale dla mebli i wystroju wnętrz.
Z ludźmi zresztą miałam podobnie.
Kolory stoliczków stanowiły o preferencjach armatora danego statku. Ten w odcieniu czarno-szarym, przykładowo miał coś z wikinga. Czułam jak deski podłogi drżą na myśl o jego desancie, a w uszach usłyszałam wrzask: "Wszystko jest moje! I ta szklanka! I ten stolik! I ta łopatka do ciasta! Do mnie należy cały świat! Hurrrrra!".
To było tak realne, że aż wzdrygnęłam się i podskoczyłam na fotelu.
O, drogi zdobywco mojej jakże wyrazistej wyobraźni!
Jednak jak ten zdobywca miał się teraz do mojego życia? Czyż jest jakimś znakiem? Może wskazówką, żeby podbić świat, choćby jeden kawiarniany stolik na raz? Czy to znaczy, że mam uwierzyć w siebie? Czy może... po prostu za dużo kofeiny płynie w moich żyłach jak na jeden dzień? A może symbolizuje, że mogę wszystko?
Poczułam się jak mysz w pułapce, ale takiej z klimatem i stylem retro. Serce zaczęło walić w mojej klatce piersiowej jak zapalony fan rocka na koncercie ulubionego zespołu.
Gdyby nie szkielet składający się z mostka, żeber, kręgów oraz skóry i tego wszystkiego, co tam jest po drodze, to nie wiem, czy by zdołało usiedzieć na swoim miejscu. Bo inaczej może bym tu urządziła niezłe show.
Odczekałam chwilę i gdy udało mi się wyrównać oddech bez większego dramatyzowania, mój wzrok popłynął dalej.
No i tu pojawia się kwestia kolejnego stolika w kolorach zielono-żółtym. Miałam z nim małą zagwozdkę. Do kogo mógł należeć? Czyżby wyjechał prosto z jesiennej kolekcji? I tu niespodziewanie przyszedł mi do głowy obraz kobiety-malarki. Tak, dokładnie! Już widziałam ją, jak stoi przy sztaludze i z zapałem maluje płótno. Pędzel sprawnie nanosił wizję swojej właścicielki. Jej ręka płynnie tańczyła w górę i w dół. Niczym w rytmie bossanovy, a kolory wchodziły na parkiet niczym uczestnicy w "Tańcu z gwiazdami".
A nieliczne już białe fragmenty na płótnie szybko zakrywały kolory. Zielony i żółty. Niczym słońce odbijające się w sadzawce pełnej żab. Nawet usłyszałam ich rechot. Co za koncert!
Poczułam, jakbym unosiła się wysoko w powietrzu.
Mój oddech nabrał tempa buddyjskiego mnicha w czasie głębokiej medytacji.
W ciągu ostatnich miesięcy śmigałam jak błyskawica, byłam wszędzie, robiąc wszystko dla wszystkich (i za wszystkich). Jak taki wielofunkcyjny robot kuchenny.
I zrozumiałam lub wydawało mi się, że zrozumiałam, że w tej gonitwie zapomniałam o sobie, o tej jednej funkcji, która naprawdę powinna liczyć się w moim życiu.
Poczułam jak wszystko ze mnie odpływa, jakbym weszła w stan medytacji. W stan bycia tu i teraz.
Bycia dla siebie.
Kiedy dotarło to do mnie, dostałam takich dreszczy, że mogłabym nimi zastąpić zupełny brak klimatyzacji w sierpniu.
Ostatnie miesiące goniłam do przodu. A z moją ekspresją życia i byciem wszędzie, właśnie tego spowolnienia mi tak bardzo brakowało. Uświadomiwszy to sobie, kolejny raz ciarki przeszły moje ciało.
Szybko więc przeniosłam wzrok do następnego statku.
Był niebiesko-różowy i przywodził mi na myśl lizaki lub bardzo modne landrynki z lat '90. Miałam wizję cheerleaderki, której energia rozpalała cały statek. Kapitanka zespołu? No, ta to wiedziała, jak podkręcić atmosferę. Gdyby dało się wybić fikołka w rytm disco-polo, to ona by to zrobiła na pewno.
Świadoma każdego zagłębienia i każdej śrubki, wyrzucała nogę do góry, a jej pompony kręciły się jak śmigła wiatraka w wietrzny dzień, dopełniając całej scenerii.
Mój entuzjazm sięgnął zenitu. Ależ czad!
Czułam, jak policzki płoną mi z ekscytacji. W sercu tańczyłam razem z nią. Chociaż... strzyknęło mi w kolanie. Ech, te problemy z rzeczywistością.
Serio!
Ten statek udowadniał mi, że życie powinno być pełne radości, pełne barw, pełne... cheerleaderek?
Ojej, a może to uświadomienie, by zatrzymać się na chwilę i znaleźć przyjemność w życiu?
Zdałam sobie sprawę, że Karol chciał podarować mi ostatnio chwilę relaksu, mówiąc o wspólnym wyjeździe. Rzucił przy tym, że się od siebie oddaliliśmy i brakuje mu mnie, takiej jak byłam na początku.
Aż tak bardzo dałam się ponieść rzeczywistości, że zapomniałam o małych radościach? Czyżbym, aż tak bardzo zagubiła się w tej korporacyjnej gonitwie? Zastanawiam się, gdzie mogłaby mnie ona zaprowadzić?
Nie chcąc dłużej się nad tym zastanawiać, moja wyobraźnia popłynęła dalej.
Zanim moje myśli zeszły na kolejne manowce, zwróciłam uwagę na ostatni statek pomarańczowo-fioletowy. Ten przy którym zacumowałam. Uwielbiam kolor pomarańczowy, ale to fiolet kojarzy mi się z magią. Statek musiał należeć do jakiegoś Harry'ego Pottera na emeryturze.
Nagle, niczym w filmie fantasy, błyskawice zaczęły iluminować niebo. Ciemność otoczyła mnie, a spadające gwiazdy tworzyły nocne fajerwerki. Czas jakby zatrzymał się w miejscu.
Agato! – przyszło mi do głowy – szybko pomyśl jakieś życzenie.
Moje myśli natychmiast wykreowały: „Ja chcę wrócić do pracy!”.
Tak, konkretnie.
Po tym spektaklu błyskawic i gwiazd wróciłam na ziemię, zastanawiając się, czy nie powinnam poprosić jeszcze o podwyżkę, skoro i tak już się rozmarzyłam.
Chyba za szybko wróciłam do rzeczywistości.
ZŁOTA MYŚL AGATY
MYŚL ŚMIAŁO I POKAŻ
NA CO CIĘ STAĆ!