Zwiać za wszelką cenę - ebook
Zwiać za wszelką cenę - ebook
Jednym z elementów systemu komunistycznego w Polsce było odebranie obywatelom możliwości wyjazdu z kraju. Zamknięcie granic państwa i izolacja od wpływów „zewnętrznych” prowadzić miały do przejęcia przez władzę pełnej kontroli nad społeczeństwem. Wyjazd lub przyjazd do Polski był możliwy tylko dla pewnej grupy ludzi uprzywilejowanych lub tych, którzy z wielu innych względów niezbędni byli do załatwienia ważnych dla funkcjonowania państwa.
Zawziętość, z jaką władze komunistyczne ścigały próby ucieczki i uszczelniały granice, stawiając setki kilometrów ogrodzeń i bronując plaże, a także blokując przepływ informacji i na wszelkie sposoby zniechęcając obywateli do wyjazdu, wskazuje, że celem zamknięcia było nie tylko uniemożliwienie niepożądanych wyjazdów, ale i usunięcie ich poza horyzont działań wyobrażalnych.
Ucieczka z PRL miała być w tak oczywisty sposób niemożliwa, że aż trudna do pomyślenia. By jednak uciec z socjalistycznego raju, śmiałkowie imali się najróżniejszych sposobów. Mówiąc o emigrantach, o wygnańcach, trudno znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich sytuacji, proponować uogólnienia, formułować powszechne zasady. Nie ma tu jednolitych reguł. Kultura polska jednak na ogół nieźle sobie radziła z fenomenem emigracji. Są nawet tacy, co uważają, że polscy twórcy wręcz potrzebują oddalenia od nazbyt kolektywistycznej, towarzyskiej, zawistnej ojczyzny, że, mówiąc lakonicznie, emigracja dobrze im robi.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-15038-6 |
Rozmiar pliku: | 5,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jednym z elementów systemu komunistycznego w Polsce było odebranie obywatelom możliwości wyjazdu z kraju. Zamknięcie granic państwa i izolacja od wpływów zewnętrznych miały prowadzić do przejęcia przez władzę pełnej kontroli nad społeczeństwem. Kompozytor Zygmunt Mycielski nie mógł zrozumieć: „jak może taki kraj funkcjonować, w którym minister spraw wewnętrznych zajmuje się tak drobnymi sprawami jak mój paszport do Monaco”.
W wyniku bałaganu – przynajmniej przez kilka pierwszych powojennych miesięcy – osoba cywilna mogła legalnie opuścić Polskę na podstawie polecenia wyjazdu wystawionego przez jedno z ministerstw, w praktyce zaś honorowano delegacje wystawione przez różne urzędy państwowe i instytucje zgoła do tego nieuprawnione. W grudniu 1945 roku Polska Misja Repatriacyjna w Berlinie donosiła, że w Niemczech znajdują się osoby, które przekroczyły granicę z przepustką wystawioną przez PCK, Polski Związek Zachodni, a nawet… Kawiarnię Warszawską w Wałbrzychu.
Niektórzy niemożność swobodnych wyjazdów z Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej zapamiętali jako szczególnie dolegliwą. Joanna Chmielewska nie mogła zapomnieć snu, który przyśnił się jej i kilku innym osobom podczas wycieczki z PRL na Zachód: że stracili paszporty i pieniądze, nie mogą więc wrócić. Podobne koszmary – o niemożności wyjazdu lub powrotu – przytacza wiele osób:
„Przez pierwszych kilka lat po przyjeździe do Stanów, kiedy już mi się udawało zasnąć, bo bezsenność męczyła – przyznawał emigrant stanu wojennego Janusz Głowacki – dopadał mnie ciągle ten sam koszmar: jechałem na chwilę do Polski, a kiedy miałem już wracać, odbierano mi paszport. Opowiedziałem sen paru znajomym i się okazało, że to był klasyk. Wszystkim co do jednego emigrantom, z Czesławem Miłoszem włącznie, to się kiedyś przyśniło”.
Jakże znamienna jest scena z kultowego filmu fabularnego Miś Stanisława Barei, w niewielkim tylko stopniu koloryzująca rzeczywistość. Przy wręczaniu owego bezcennego dokumentu padają niemal sakramentalne dla obrzędowości PRL doby Gierka słowa:
Lądy i morza przemierzam
Kulę ziemską z otwartym czołem
Polski mam paszport na sercu
(…) Skąd go wziąłem?
A wziąłem go z dumy i trudu
Ze znoju codziennej pracy
Ze stali, żelaza i węgla .
Znaczenie cennego dosłownie i w przenośni dokumentu opisywał w zabawny sposób Henryk Grynberg: „Paszport, za który, jadąc do Izraela, zapłaciłem pięć tysięcy – moje trzy miesięczne gaże – ważny był na pięć lat, ale musiałem grzecznie poprosić, żeby władza mi go znów łaskawie dała do rąk, i zapłacić jeszcze trzy tysiące nie wiadomo za co. I znów czekać dwa miesiące w niepewności, czy władza mnie jeszcze lubi, czy już nie. A potem z wielką ulgą parę godzin w korytarzu. Otwierają się drzwi, władza, w garniturze z państwowej konfekcji, wychodzi, zamyka za sobą drzwi na klucz i pół godziny nikogo nie ma.
– To nic, poczeka się – mówi lojalnie jeden z petentów.
Władza wraca i wskazuje palcem atrakcyjną kobietę. Wchodzą i znów mija pół godzinki.
– Lubi sobie pogadać z kobitką… – mówi z wyrozumiałym uśmiechem drugi petent.
Nareszcie moja kolej. Nieśmiało uchylam drzwi. Jeszcze raz się w progu upewniam, czy można. Podchodzę, miękko stąpając, kładę na biurko wezwanie, dowód osobisty i kwit, że bank raczył przyjąć moje trzy tysiące. I patrzę jasnym spojrzeniem szczerze poddanego, któremu można całkowicie zaufać.
– Podpis? Bardzo proszę! Może bardziej czytelny? Czego tylko ukochana władza sobie zażyczy. Przytrzymując kieszeń na lewej piersi jak serce, biegnę do tramwaju, bo jeszcze tyle trzeba załatwić. Machnąłem przyjaźnie do motorniczego, żeby chwilę poczekał, a on ruszył najszybciej, jak tylko mógł. Dogoniłem, wskoczyłem na stopień – automatyczne drzwi były jeszcze rzadkością – wtem gwizdek, tramwaj ze zgrzytem przystaje, z jezdni kiwa na mnie palcem milicjant.
– Dowód osobisty!
– Nie mam.
– Nie macie dowodu osobistego? To niedobrze, pozwólcie ze mną!
– Ale mam paszport…
– Jak to paszport? – zdziwił się milicjant. Ostrożnie wziął go w rękę, jeszcze ostrożniej otworzył, pierwszy raz coś takiego widział.
– W porządku – mówi, salutując z uznaniem. – Może pan wsiadać”.
Lata 1949–1955 charakteryzujące się zaostrzeniem stosunków Wschód–Zachód, a w kraju rozkręcaniem tak zwanej walki klasowej, znalazły swoje odbicie także na granicach państwa. Podporządkowana z dniem l stycznia 1949 roku Ministerstwu Bezpieczeństwa Publicznego formacja Wojsk Ochrony Pogranicza miała ściśle współpracować z organami bezpieczeństwa. Wydane w tym czasie przepisy, zarówno MPB, jak i Głównego Inspektoratu Ochrony Pogranicza, nakazywały bezwzględne nasilenie służby na zagrożonych odcinkach, wzmożenie czujności i walki z wszelką przestępczością graniczną, bezwzględne przestrzeganie przez ludność pogranicza i osoby przebywające czasowo przepisów granicznych.
PRL-owski paszport i książeczka walutowa autora
Jednostki nadrzędne wzmogły kontrole służb granicznych, zwracając uwagę na metody i efekty pełnienia służby przez żołnierzy zarówno na granicy zielonej, jak i na przejściach granicznych. Poszerzono znacznie działalność służb w głąb strefy nadgranicznej przez kontrolę ruchu ludności, zwłaszcza na szlakach komunikacji drogowej i kolejowej, wylotach dróg z miejscowości itp. Ścisłą kontrolą objęto wczasowiczów i turystów w górskich i nadmorskich miejscowościach.
Wyjazd lub przyjazd do Polski był możliwy tylko dla pewnej grupy ludzi uprzywilejowanych lub tych, którzy z wielu innych powodów byli niezbędni do załatwienia ważnych dla funkcjonowania państwa spraw. „Wysiłek jazdy za granicę do tylu bliskich jest dla mnie za duży – przyznawał Zygmunt Mycielski. – Moja neurastenia za duża. Ganianie za dewizami, paszportem – ponad moją codzienną energię. Reprezentowanie tam czegoś, siebie, który jestem już zbyt inni niż oni, też ponad moje siły.
A może to tylko wypadkowa ambicji i lenistwa? Sam nie wiem. Często mam uczucie przedwcześnie zwiędniętego na sklerozę. Zbyt dobrze wiem, jak trzeba się czuć, żeby mieć ochotę na wydawanie z siebie tego wysiłku, który na Zachodzie jest chlebem powszednim”.
Zawziętość, z jaką władze komunistyczne ścigały próby ucieczki i uszczelniały granice, stawiając setki kilometrów ogrodzeń i bronując plaże, a także blokując przepływ informacji i na wszelkie sposoby zniechęcając obywateli do wyjazdu, wskazuje, że celem zamknięcia było nie tylko uniemożliwienie niepożądanych wyjazdów, ale i usunięcie ich poza horyzont działań wyobrażalnych. Ucieczka z PRL miała być w tak oczywisty sposób niemożliwa, że aż trudna do pomyślenia.
Widoczny ślad po murze berlińskim
W kwestii zagranicznych wyjazdów literat Janusz Głowacki przyznawał, że: „ jeżeli się komuś w kraju zdecydowanie nie podobało, czyli go nie wypuszczali, a on mimo to odczuwał taką potrzebę, to możliwości były dwie. Pierwsza – niekonwencjonalna, czyli wspomniany skok z wycieczkowego statku u wybrzeży szwedzkich, bagażnik dyplomatycznego samochodu i parę innych, upamiętnionych w berlińskim Muzeum Ucieczek.
Drugim sposobem wyjazdu, na który się decydowała większość społeczeństwa ze względu na niską sprawność fizyczną, zły stan zdrowia i praktycznie brak ryzyka, było udawanie, że im się w Polsce podoba albo przynajmniej dosyć podoba. Oczywiście nie było to zajęcie przyjemne, bo w grę wchodziły moralne rozterki i dylematy”.
Aby jednak uciec z socjalistycznego raju, śmiałkowie imali się najróżniejszych sposobów, na przykład Jacek Telus, długowłosy muzyk punkrockowy, zdobył zezwolenie na wyjazd na wczasy w Bułgarii, skąd w przebraniu kobiety, z przerobionym niemieckim paszportem narzeczonej, postanowił przedostać się do RFN:
„Zdesperowany wyjąłem jej paszport z torebki – wspominał – i bez pytania, po kryjomu, przy nocnej lampce zacząłem żyletką wycinać brzegi jej zdjęcia. Potem udało się jakoś wsadzić moją czarno-białą kobiecą fotografię pod nity. Zdjęcie w niemieckim paszporcie miało na brzegach karbowane paski i odpowiednie dziurki. Te paski odcisnąłem korkiem od kawy Nescafé, dziurki – szpilką. Pieczątkę odbiłem dziesięciofenigową monetą. Ręce mi się trzęsły, kiedy podawałem paszport pogranicznikowi. Huk przystawianej w nim pieczątki będę pamiętał do końca życia.
Kiedy wylądowałem w Düsseldorfie i ustawiłem się w ogonku do okienka, w myślach powtarzałem sobie jedno jedyne zdanie: Asil bitte – azyl, proszę. Oblał mnie pot, kiedy młody żołnierz podniósł mój paszport pod światło jarzeniówki. Już chciałem powiedzieć: «Asil bitte», ale słowa zamarły mi w gardle. Nie mogłem wydobyć głosu. A on tylko popatrzył na mnie i uśmiechnął się. Do dziś nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zatrzymał. Wskazał tylko ręką hol lotniska”.
Mówiąc o emigrantach, o wygnańcach, trudno znaleźć wspólny mianownik dla wszystkich sytuacji, proponować uogólnienia, formułować powszechne zasady. Nie ma tu jednakowych reguł. Co bowiem łączy budowlańca wykonującego najgorszą robotę z pisarzem, któremu powiodło się na Zachodzie? Prawie nic. Dzieli ich otchłań. A przecież nie idzie tylko o warunki materialne, o wille i samochody, o spokojne dni, niezatrute pośpiesznymi rachunkami robionymi na serwetkach, obliczeniami, z czego będzie się żyło za dwa dni… Chodzi o tyle innych rzeczy.
Ważniejsze są warunki duchowe pracy artystów przebywających poza ich macierzystym krajem, ale i tu nie istnieją reguły obowiązujące wszystkich emigrantów. Jedni giną na wygnaniu, inni znajdują tam dobre warunki dla swojej pracy. Ktoś powie, że małe talenty więdną na emigracji, wielkie – rozkwitają, ale i to nie zawsze będzie trafne. Kultura polska jednak, trzeba to powiedzieć, na ogół nieźle sobie radziła z fenomenem emigracji. Są nawet tacy, co uważają, że polscy twórcy wręcz potrzebują oddalenia od nazbyt kolektywistycznej, towarzyskiej, zawistnej ojczyzny, że, mówiąc lakonicznie, emigracja dobrze im robi.
Na przykład Witold Gombrowicz bronił stanowiska, które w emigracji pozwalało dostrzec raczej szansę niż zagrożenie. Zdaniem autora Ferdydurke wygnanie daje wolność. Póki polscy artyści siedzą u siebie w domu, w naszym kraju i mieście, krępują ich niewidzialne nici – konformizmu, zwyczaju, wygody, mimikry. Twórcy rzuceni poza granice ojczyzny muszą natomiast „stać się luźniejsi, giętsi wobec świata – także dlatego że ta operacja wymaga niezmiernej swobody duchowej, która stała się dla nas, poza granicami kraju, możliwa”.
Ograniczenia swobody podróżowania dotykały nie tylko członków elit kulturalnych, lecz także naukowych, a nawet dyplomatycznych we wszystkich krajach socjalistycznych. Był wśród nich Bertold Brecht, którego list napisany w latach pięćdziesiątych do szefa policji granicznej w Berlinie, i niewysłany, jest dramatycznym opisem misterium granicy. Jest też autorem powiedzenia, że „paszport jest najszlachetniejszą częścią człowieka”. Oto opowieść o ludziach, którzy nie chcieli żyć w takim „raju”.
------------------------------------------------------------------------
1 Z. Mycielski, Niby-dziennik, Warszawa 1998, s. 18.
2 D. Stola, Kraj bez wyjścia? Migracje z Polski 1949–1989, Warszawa 2010, s. 31.
3 J. Głowacki, Z głowy, Warszawa 2008, s. 191.
4 Zapis ścieżki dźwiękowej filmu fabularnego Miś, reż. S. Bareja, Polska 1980.
5 H. Grynberg, Uchodźcy, Warszawa 2004, s. 49–50.
6 H. Dominiczak, Granice państwa i ich ochrona na przestrzeni dziejów, Warszawa 1997, s. 354.
7 Ibidem.
8 Z. Mycielski, Dziennik 1950–1959, Warszawa 1999, s. 295.
9 D. Stola, op. cit., s. 47.
10 J. Głowacki, Z głowy, s. 130.
11 J. Telus, Podróż na Wyspy Migdałowe, „Newsweek” 2007, 16 grudnia, http://polska.newsweek.pl/podroz-na-wyspy-migdalowe,7969,1,1.html; dostęp: 23.08.2014.
12 Panufnik. Architekt emocji. Rozmowy o kompozytorze przeprowadziła Beata Bolesławska-Lewandowska, Kraków 2014, s. 29.
13 W. Gombrowicz, Dziennik 1953–1956, Kraków 1988, s. 173.
14 Zob. J.P. Amette, Kochanka Brechta, przeł. A. Węgrzyn, Warszawa 2004, s. 140–141.Krystyna Bujnowska
Uciekła mi przepióreczka…
„Na pewno zaimponowały jej taksówki i soldateska amerykańska. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że pod opieką panów dolara może czeka ją w przyszłości głód i nędza, bo nie zawsze będzie młoda i nie zawsze będzie gwiazdą kabaretu. Tak podziękowała władzy ludowej za to, że dała jej możliwość uwidocznienia swego talentu, a w Polsce przedwrześniowej pasłaby krowy u kułaka i to samo ją czeka pod opieką panów dolara. Wykorzystali oni słabość dziewczyny szukającej lekkich wrażeń, ale nas to na duchu nie załamie. My potępiamy takiego wyrodka, który dla dolara zhańbił swoją ojczyznę”.
Tak w połowie lat pięćdziesiątych zeszłego stulecia pisały oburzone pracownice poczty z Łodzi na wieść o tym, że jedna z członkiń „Mazowsza” wybrała „zgniły Zachód”. Jej ucieczka była przy tym swoistym policzkiem dla władz, gdyż zespół stanowił wizytówkę komunistycznej Polski. Tuż po II wojnie światowej kultura, jak mówili Rosjanie, to był front ideologiczny.
W Polsce nie miało to aż takiego znaczenia, ale i u nas władza bardzo chętnie finansowała „rzeczy masowe”. Szczególnie taki ludowy zespół. Ambicją polskich władz powojennych było zrobić coś powszechnie dostępnego, o charakterze ludowym. Któryś z ówczesnych notabli pojechał do Moskwy i zachwycił się akademickim chórem im. M. Piatnickiego czy chórem Aleksandrowa. Bierut powiedział: „Musimy mieć coś takiego”.
W dzisiejszych czasach istnieje przymus odniesienia sukcesu, który często określa się „wyścigiem szczurów”. W ostrej konkurencji nie ma miejsca na jakąkolwiek słabość. „A do tamtego zespołu trafiały dzieci biedne, nieśmiałe, z masą kompleksów, niedouczone. Dostawały od Sygietyńskiego szansę. Ale nikt nie wymagał, żeby «zrobiły karierę». Być może właśnie dlatego im się udało” – tak tłumaczy fenomen sukcesu „Mazowsza” Anna Mizikowska w monografii o tym zespole.
„Nasz rząd głosił – pisał sławny dyrygent i kompozytor Andrzej Panufnik – że zespół rozwija talenty dziewcząt i chłopców pochodzenia chłopskiego. W rzeczywistości większość artystów «Mazowsza» to była młodzież inteligencka, pochodząca z miast. Z założenia mieli pielęgnować oryginalną polską sztukę ludową, ale zmuszano ich również do wykonywania politycznych pieśni masowych współczesnych kompozytorów. Występy zwykle kończyły się podniesieniem splecionych rąk i odśpiewaniem hymnu młodzieży świata – rodzaju inwokacji do marksistowskich bóstw – podobnego do Międzynarodówki”.
To dlatego zarzucano zespołowi, że w zamian za dotacje na działalność wysługuje się propagandzie ówczesnego ustroju. Rzeczywiście „Mazowsze” zaśpiewało parę piosenek masowych (by wymienić utwory O Nowej to Hucie piosenka czy Ukochany kraj). Ale czy to było szkodliwe? A dzięki tym funduszom robiło coś wartościowego. Trzeba było, jak to się mówi, „zapalić Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”. Takie to były czasy, a zespół zaczął święcić triumfy nie tylko w ojczyźnie.
„We Francji – wspominała Irena Santor – naszym pierwszym kraju «za żelazną kurtyną», był on dosłownie rozchwytywany przez dziennikarzy, władze, Polonię. Miejscowi Polacy ronili łzy na koncertach, a z drugiej strony – niemiłosiernie atakowali Sygietyńskiego. Za to, że stworzył taki zespół… «dla komuny». Ludzie na ogół nie rozumieją, że prawdziwy artysta nie tworzy dla władzy”.
W ten sposób Tadeusz Sygietyński napotkał w Polsce zwanej Ludową idealne warunki do realizowania swoich pasji. Oczywiście ówczesne władze nie wsparły go bezinteresownie, ale – bez względu na motywy – sfinansowały „Mazowsze”. Prawdopodobnie nikt nie pozyskałby równie hojnego sponsora ani w II, ani w III Rzeczypospolitej. „Mazowsze” świetnie tańczyło i miało imponujące stroje. Gdy chodziło o nowe kostiumy, Mira Zimińska nie liczyła się z kosztami.
Zimińska i Sygietyński – koncert w Warszawie w 1943 roku
„Pomimo obowiązkowych treści politycznych obecnych w każdym programie – zauważał cytowany przed chwilą Panufnik, który sam zresztą też uciekł z Polski – zawsze ich podziwiałem; byli spontaniczni, jak gdyby improwizowali na jakimś wiejskim festynie, a piękno tryskającego życiem tańca i śpiewu podkreślały oszałamiająco barwne ludowe stroje. Na scenie wydawali się zawsze pełni świeżości i zapału, ale poznawszy wielu z nich podczas tego tournée, z przykrością stwierdziłem, że mimo bardzo młodego wieku są wyczerpani zbyt częstymi występami z tym samym programem i podróżami. Skarżyli się, że wskutek nieustannego powtarzania repertuaru nie mogą rozwijać swych zdolności i że gdy tylko zaczynają tracić młodzieńczą świeżość, zastępuje się ich młodszymi wykonawcami, im zaś pozostaje jedynie zająć się nauczaniem lub porzucić wybrany zawód”.
Mimo to mało kto negował twierdzenie, że w tamtych czasach „Mazowsze” było najwspanialszym ambasadorem Polski. Ba, z okazji ćwierćwiecza jego istnienia Jerzy Waldorff z emfazą napisał, że dzięki Sygietyńskiemu zespół „jest nadal jako świeży kwiat, chociaż tymczasem tyle spraw i ludzi przetoczyło się, przewaliło, przepadło. Najdłuższe kwitnienie w historii botaniki”.
Państwowy Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”, dziś imienia Tadeusza Sygietyńskiego, powstał pod koniec 1948 roku. Wkrótce do pałacu w Karolinie zaczęły zjeżdżać grupy młodzieży z okolicznych mazowieckich wiosek i miasteczek. To ten zespół wykreował Lidię Korsakównę, która potem została znakomitą aktorką. Jego wychowanką była też Irena Santor.
Pierwsi członkowie zespołu mieli nie więcej niż po szesnaście lat. Jedną z nich była nasza bohaterka Krystyna Bujnowska. Gdy została na Zachodzie, była już w zespole prawie pięć lat, gdyż do „Mazowsza” została przyjęta w 1949 roku, po ukończeniu szesnastu lat: „Zdawałam egzamin ze śpiewu, bo z tańca cóż ja mogłam zdawać, skoro wcześniej nie miałam żadnego przygotowania. Zaśpiewałam po prostu piosenkę, profesor Sygietyński kazał mi ze słuchu wystukać pewien rytm, po czym powiedział: «Możesz, dziecko, zostać na próbę na dwa miesiące, później zobaczymy»”.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
------------------------------------------------------------------------
15 Księga listów PRL-u, t. I, 1951–1956, oprac. G. Sołtysiak, Warszawa 2004, s. 153.
16 A. Mizikowska, Tadeusz Sygietyński i jego Mazowsze, Warszawa 2004, s. 63.
17 Ibidem.
18 Andrzej Panufnik o sobie, przeł. M. Glińska, Warszawa 1990, s. 224–225.
19 I. Santor, Miło wspomnieć, Warszawa 1995, s. 23–24.
20 Andrzej Panufnik o sobie, s. 225.
21 J. Waldorff, Moje cienie, Warszawa 1979, s. 177.
22 Zapis ścieżki dźwiękowej rozmowy z Krystyną Bujnowską w paryskiej rozgłośni RWE, http://www.polskieradio.pl/13/3707/Audio/294191,Rozmowa-z-Krystyna-Bujnowska; dostęp: 20.12.2015.