- W empik go
Zwierzenia Mikołaja Restifa - ebook
Zwierzenia Mikołaja Restifa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 324 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W lipcu roku 1757 mieszkał w Paryżu pewien młody mężczyzna lat dwudziestu pięciu, wykonujący zawód składacza w drukarni, która się mieściła w galeriach Luwru, nazywany w warsztacie po prostu Mikołajem i znany tam tylko z imienia, bo nazwisko trzymał w rezerwie do czasu, aż będzie mógł założyć jakieś przedsiębiorstwo albo dojść do wybitnego stanowiska. Nie myślcie jednak, że był to człowiek ambitny, nic poza miłością nie zajmowało jego myśli i chętnie by poświęcił dla niej nawet sławę, której może był godny, choć nigdy jej nie zdobył.
Ktokolwiek w tych czasach odwiedzał Komedię Francuską, ten na pewno zauważył w pierwszym rzędzie parteru pociągłą twarz z orlim nosem, o brunatnej cerze ze śladami ospy, o czarnych, pełnych wyrazu oczach, której zuchwały wygląd złagodzony był widoczną subtelnością rysów. Ten niebrzydki zresztą kawaler o smukłej figurze i kształtnych, muskularnych nogach, starannie obuty, ale jak na bywalca królewskiego teatru ubrany nieco za skromnie, pokrywał swoje ubóstwo wdziękiem mężczyzny przyzwyczajonego do błyszczenia na balach publicznych. Był to właśnie robotnik Mikołaj, który prawie każdego wieczoru poświęcał sporą część dziennego zarobku, aby rozkoszować się sceną, oklaskiwał bez opamiętania arcydzieła repertuaru komicznego (tragedyj nie lubił) i okazywał szczególny entuzjazm dla pięknej panny Guéant, cieszącej się w owym czasie dużym powodzeniem w Wychowanicy i Mylących pozorach.
Nie ma nic bardziej niebezpiecznego dla ludzi skłonnych do marzycielstwa niż poważna miłość do osoby z teatru; taka miłość to nieustanne oszustwo, to chorobliwa mrzonka, to przywidzenie szaleńca, który splątał swoje życie z nieziszczalną chimerą i czuje się szczęśliwy dopóty, dopóki nie wychodzi ze stanu pragnienia i aspiracji, ale z chwilą kiedy chce dotknąć bóstwa, chimera rozpływa się w oczach.
Od roku już Mikołaj podziwiał pannę Guéant w sztucznym świetle pająka i rampy, aż któregoś wieczoru przyszło mu do głowy popatrzyć na nią bardziej z bliska. Stanął przy wyjściu dla aktorów, które łączyło się wtedy z pasażem prowadzącym do Carrefour deBussy. Małe drzwiczki teatru były gęsto obstawione przez lokajów, nosicieli lektyk i nieszczęśliwych wzdychaczy, którzy podobnie jak Mikołaj płonęli nieśmiałą namiętnością do tej lub owej z aktorek. Byli to przeważnie subiekci sklepowi, studenci albo też wstydliwi poeci, przybiegający z kawiarni Procope, gdzie podczas antraktu napisali madrygał lub sonet. Co innego szlachta, sądownicy, zarządcy majątków i dziennikarze, ci nie dochodzili do takiej ostateczności. Przedostawali się do gmachu teatru dzięki szczególnym względom czy środkom pieniężnym i najczęściej ku wielkiej rozpaczy zgromadzonych na ulicy świadków towarzyszyli aktorkom wracającym do domu.
W tym to zakątku Mikołaj upajał się jałowym szczęściem podziwiając wysmuklą talię, olśniewającą cerę, uroczą nóżkę pięknej panny Guéant, która zwykle po wyjściu z teatru wsiadała do lektyki i kazała się nieść prosto do domu. Mikołaj nabrał zwyczaju chodzenia za lektyką aż do samego końca; widział, jak panna Guéant wysiada, i nigdy nie zauważył, aby jakiś kawaler ją odprowadzał. Posuwał swoją dziecinadę tak daleko, że tracił część nocy na spacerowaniu pod oknami aktorki, śledząc grę świateł i cieni na zasłonach, jak gdyby mogło to mieć dla niego jakieś, choćby najmniejsze znaczenie, kiedy w rzeczywistości on, żyjący z pracy rąk ubogi widz teatralny, przenigdy nie śmiałby zbliżyć się do tej, która zamykała drzwi przed bogaczami i wielkimi panami.
Któregoś wieczoru po wyjściu z teatru panna Guéant zamiast, jak zwykle, wziąć lektyką, poszła przed siebie pieszo podając ramię jednej ze swoich towarzyszek, minęła pasaż i u wylotu wskoczyła do czekającego na nią powozu, który szybko ruszył. Mikołaj pobiegł w jej tropy; konie pędziły tak prędko, że wkrótce wpadł w zadyszkę. Dopóki powóz jechał ulicami, nie było jeszcze najgorzej; ale whet zaczęła się długa seria wybrzeży, gdzie pościg zdecydowanie przerastał jego siły. Na szczęście, pod osłoną nocy uczepił się powozu, złapał oddech i jechał tak, zachwycony tą pozycją, ale serce miał zranione zazdrością. Było to dla niego oczywiste, że powóz zdąża do jakiegoś ustronnego domku. Naiwna wychowanica, którą tylko co podziwiał na scenie, tym razem miała wstąpić w jakieś tajemnicze związki.
Ale jakież miał prawo ten niemądry bywalec teatralny, przejęty jeszcze niedawnym spektaklem i wyniesioną z niego sceniczną ułudą, zajmować się nocnymi wyprawami pięknej panny Guéant? Gdyby tego wieczoru grała w Mylących pozorach, a nie w
Wychowanicy, czy uczucia Mikołaja byłyby takie same? Kochał kobietę idealną, skoro nigdy nie przyszło mu na myśl zbliżyć się do niej; ale serce ludzkie jest ulepione ze sprzeczności. Odtąd Mikołaj czuł się zakochany w kobiecie, a nie tylko w aktorce. Miał odwagę badać jej sekrety i był zdecydowany wtrącić się w razie potrzeby do tej nocnej przygody, tak samo, jak to się zdarza czasem, że w marzeniach sennych budzi się w nas poczucie realności i że chcemy za wszelką cenę położyć im kres.
Powóz przejechał mosty, zapuścił się w ulice na prawym brzegu i wreszcie przystanął na dziedzińcu domu w dzielnicy Tempie. Mikołaj ześliznął się na ziemię nie dostrzeżony przez dozorcę i poczuł się zakłopotany swoją sytuacją. Tymczasem usłyszał łagodny stonowany głos panny Guéant, która powiedziała do swojej towarzyszki:
– Wysiądź pierwsza, Junio.
Junia! Na dźwięk tego imienia zamglone wspomnienie przemknęło przez głowę Mikołaja: tak było na imię niejakiej pannie Prudhomme, tancerce z Opery Komicznej, którą kiedyś spotkał na wycieczce za miastem.
Poszedł, aby jej podać rękę w chwili, kiedy wysiadała z powozu.
– Aha, pan też na przyjęcie? – spytała poznając Mikołaja. Zanim zdołał odpowiedzieć, panna Guéant, która miała wysiąść za Junią, oparła się lekko na jego ramieniu. Wrażenie było tak silne, że Mikołaj stracił mowę. W tej samej chwili jakiś pułkownik dragonów, który wyszedł na spotkanie pań, powiedział spojrzawszy na niego:
– Panno Guéant, oto jeden z pani najwierniejszych wielbicieli.
Rzeczywiście, często widywał Mikołaja w teatrze, kiedy ten, jak zwykle, z zapałem oklaskiwał piękną aktorkę. Panna Guéant obróciła się do młodego mężczyzny i ze swoim najbardziej uroczym uśmiechem powiedziała najbardziej wzruszającym tonem:
– Jestem zachwycona, że spotykam pana wśród gości.
Mikołaj był przerażony: ten głos, znajomy ze sceny, teraz oto zwracał się wprost do niego, ta uwielbiana postać zeszła z piedestału i uśmiechnęła się do niego, pełna życia. Starczyło mu na tyle przytomności umysłu, że odpowiedział:
– Pani, jestem tylko miłośnikiem teatru, zachwyconym, że mogę panią podziwiać dłużej.
Przenikało go to szczególne wrażenie, jakiego doświadczają ci, którzy po raz pierwszy widzą z bliska kobietę znaną ze sceny, wrażenie, że zawierają znajomość z osobą, którą dobrze znają. Najczęściej zdarza się tak, że niebawem spostrzegają wielką różnicę: subretka jest bez dowcipu, kokietka – bez wdzięku, wielka miłośnica – bez serca, a poza tym światła rampy tak dalece zmieniają rysy twarzy! Tymczasem panna Guéant wychodziła zwycięsko z tych wszystkich porównań. Mikołaj patrzył oszołomiony na jej śnieżną szyję i falującą kibić, kiedy wchodziła po schodach oparta na ramieniu pułkownika.
– No więc? Na co pan czeka? – powiedziała panna Prudhomme. – Proszę mi podać ramię i wejdźmy.
Mikołaj powoli wracał do siebie. Tego dnia, na szczęście, miał na sobie nieposzlakowaną bieliznę, nowe prawie ubranie z lustryny, w końcu wyglądał przyzwoicie, zresztą widział mijających go innych gości bardziej niedbale ubranych niż on.
– Gdzie my właściwie jesteśmy? – spytał po cichu Junii (panny Prudhomme) i wchodząc po schodach wyłożył jej powód swojego zakłopotania. Ta wybuchła śmiechem i powiedziała:
– Mój przyjacielu, bądź spokojny, co do mężczyzn, to są tu sami książęta i poeci, jak mówi pan de Voltaire. Towarzystwo jest mieszane… Czy nie jest pan po trosze księciem?
– Pochodzę od cesarza Pertinaxa – powiedział poważnie Mikołaj. – Mój dziadek przechowuje w Nitri, w Burgundii, nasze drzewo genealogiczne, przepisowo sporządzone.
– No więc! To wystarczy – powiedziała Junia nie zastanawiając się nad wiarygodnością tych wyjaśnień. – Wolałabym pana jako poetę, bo mógłby pan zarecytować coś lekkiego przy deserze; ale co za różnica? Książę to już całkiem nieźle, a zresztą ja pana wprowadzam.
– Ale gdzie jesteśmy?
– Jesteśmy – powiedziała Junia – w pałacu Holenderskim, ambasador Wenecji wydaje tu dzisiaj przyjęcie.
Weszli do sali (do tej samej, gdzie później Beaumarchais, który zajmował ten dom, zainstalował sobie bilard). Mikołaj, któremu od czasu, jak zamieszkał w Paryżu, w ciągu kilku miesięcy nie zdarzyło się zjeść kolacji w innym lokalu, jak tylko U Świniarków, był oszołomiony wystawnością stołu, przy którym miał usiąść. W jego powierzchowności było jednak tyle dystynkcji, że gdziekolwiek by się znalazł, wszędzie by był na swoim miejscu. Dziwiono się tylko, że go nie znano, ile że były tu wyłącznie znakomitości światowego towarzystwa i literatury. Kobiety były to aktorki z różnych teatrów. Podziwiano pannę Hus, dowcipną, wyzywającą, ale mniej piękną niż panna Guéant; smukłą i powiewną pannę Halard; pannę Arnould, która zdobyła już sobie rozgłos w roli Psyche w Festach
pafijskich; młodziutką Rozalią Levasseur z Komedii Włoskiej, która sprowadziła ze sobą jakiegoś labusia; dalej panny Guimard i Camargo drugą, która była pierwszą tancerką w Teatrze Francuskim. Pani Favart siedziała po lewej ręce Mikołaja. Otoczony tak świetnym kręgiem słynnych piękności, Mikołaj nie odrywał oczu od panny Guéant, usadowionej przy drugim końcu stołu obok pułkownika, który ją wprowadził. Junia dokuczała mu z tego powodu i doprowadziła do tego, że opowiedział jej całą historię swojej namiętności.
– To niewesołe dla mnie – powiedziała ze śmiechem – bo mam tylko pana za kawalera; ale nie szkodzi, pan mnie bardzo bawi.
Kiedy się kolacja skończyła, Rozalia Levasseur, która miała miły głos, zaśpiewała kilka kupletów; panna Arnould wygłosiła wiersz Blade płomienie; panna Hus odegrała scenę z Moliére'a; pani Favart zaśpiewała aryjkę ze Służącej panią; Guimard, Halard, Prudhomme i Camargo druga wykonały fragment baletowy z Me dei, panna Guéant odegrała scenę z listem z Wycho wanicy. Potem przyszła kolej na poetów: każdy zarecytował swój wiersz albo odśpiewał piosenkę. Była już późna noc; najznakomitsi autorzy, wielkie osobistości, słowem ciężka powaga odjechała. Kółko stało się bardziej intymne; Grécourt wyrecytował jedną ze swoich bajek; poeta nazwiskiem Robbé odczytał poemat przeciwko księciu de Conti, który dał mu dwadzieścia tysięcy liwrów za nieogłoszenie go drukiem. Piron wyrecytował kilka namiętnych strof w duchu tej epoki, która nie uznawała niczego, nawet miłości. Zebrani czuli jeszcze dreszcz wywołany tą gwałtowną poezją, kiedy pani Favart, zwracając się do sąsiada z prawej strony, powiedziała:
– Teraz kolej na pana.
Mikołaj zawahał się, tym bardziej że oczy pięknej panny Guéant były w ten chwili zwrócone na niego. Chcąc mu dodać otuchy, spytała z czarownym uśmiechem:
– Pan nam coś powie?
– To jest mały książę! – zawołała Junia. – On się nie nadaje, on nic nie napisał… To potomek cesarza Per. Per.
Mikołaj zaczerwienił się aż po uszy.
– Pertinaxa, o właśnie! – dokończyła Junia.
Ambasador Wenecji ściągnął brew: nie bardzo wierzył w potomków cesarzy rzymskich i, należąc samemu do rodu Mocenigo, wpisanego do złotej księgi Wenecji, chlubił się, że zna wszystkie największe nazwiska Europy. Mikołaj poczuł, że będzie zgubiony, jeżeli się nie wytłumaczy. Podniósł się i zaczął wywodzić swoją genealogię; opowiedział, jak to Helvius Pertinax, syn następcy Commodusa, zdołał uniknąć śmierci, którą chciał mu zgotować Karakalla, i schroniwszy się w Apeninach poślubił Didię Julianę, córkę również prześladowanego cesarza Juliana. Labuś towarzyszący Rozalii Levasseur, który miał niejakie pretensje do uczoności, słysząc tę argumentację potrząsnął głową, na co Mikołaj wyrecytował w najczystszej łacinie akt ślubu dwojga małżonków i przytoczył mnóstwo innych tekstów. Księżyk uznał się za pokonanego, Mikołaj spokojnie wyliczył potomków Helviusa i Didii aż do Olibriusa Pertinaxa, o którym wiadomo, że był łowczym króla Chilperyka, potem jeszcze nieskończoną liczbę Pertinaxów, ludzi rozmaitych kondycji, kupców, prokuratorów, strażników, aż do sześćdziesiątego potomka cesarza Pertinaxa, nazwanego Mikołajem Restif, które to nazwisko jest przekładem nazwiska łacińskiego wprowadzonym od czasu, jak zaczęto w aktach publicznych używać wyłącznie języka francuskiego.
Towarzystwo nie byłoby słuchało tego długiego wyliczenia, gdyby nie to, że uwagi, które Mikołaj dodawał w najważniejszych miejscach, przekonały wszystkich, iż była to krytyka wszelkich genealogii. Poeci i aktorki śmieli się z całego serca; wielcy panowie, którzy znaleźli się w towarzystwie, chcieli okazać swoje poczucie humoru, więc przyjmowali z uznaniem jawną ironię tego popisu. Werwa i ożywienie gawędziarza zjednywało mu wszystkie głosy. Zainteresowanie było tak wielkie, a Mikołaj, opowiadając przy wyliczanych imionach rozmaite anegdoty, potrafił tak umiejętnie trzymać umysły w napięciu, że kiedy doszedł do swojej osoby, poproszono go, aby opowiedział coś z własnego życia. Zgodził się opowiedzieć o swojej pierwszej miłości.
Względy okazywane Mikołajowi przez panie zraziły kilku nadętych gości, którzy się też niezadługo wynieśli, tak że na sali pozostało tylko małe życzliwe kółko słuchaczy. Wyznania były wtedy w modzie. Spowiedź Mikołaja była krótka, żarliwa, z oznakami naiwnej amoralności, które pociągały wulgarnych słuchaczy ; ale dochodząc w swoim opowiadaniu do prawdziwie ludzkiego pierwiastka, ukazał się takim, jakim był w głębi, szlachetnie i szczerze oddany gorącemu uczuciu; potrafił przejąć wzruszeniem to frywolne towarzystwo i rozbudzić w tych zagubionych sercach iskierkę czystej miłości wczesnego wieku. Nawet panna Guéant, równie zimna, jak piękna, która uchodziła za osobę rozważną, nie mogła się obronić przed żywą sympatią do tego młodego człowieka, który miał tak czułą i wrażliwą duszę. Przy ostatnich scenach opowiadania, które Mikołaj kończył zdławionym głosem i ze łzami w oczach, zawołała:
– Czy to możliwe? Czy można aż tak bardzo kochać?
– O tak, pani – zawołał Mikołaj – to wszystko jest prawdą, tak samo jak rodowód Pertinaxów. Co do osoby, którą kochałem, to była podobna do pani, miała chyba coś z pani rysów i pani uśmiechu; nic mnie nie może pocieszyć po jej utracie, chyba tylko możność podziwiania pani.
Wtedy zerwała się burza oklasków. Kilku entuzjastów nie wahało się twierdzić, że mają przed sobą powieściopisarza świetniejszego niż Prevost d'Exiles, czulszego niż Arnaud, poważniejszego niż Crébillon syn i że chwilami ten powieściopisarz daje świadectwo nie znanego dotąd realizmu. No i ubogi wyrobnik został przyjęty na równej stopie przez świetne nazwiska, świetne umysły i świetne wyuzdane piękności tego czasu. Dalsza jego droga w życiu światowym zależała już tylko od niego. Jednakże wszystko, co mówił, było prawdą; uważał się za potomka Pertinaxa i opowiadał o swojej miłości do kobiety, która umarła na kilka miesięcy przedtem. A że było to serce nie znoszące pustki, więc miłość idealna i na wskroś poetycka do panny Guéant powoli je pocieszyła po stracie tamtej, której ślad pozostawał jeszcze ciągle żywy.
Podobno ta kolacja miała dziwaczne zakończenie, zresztą zakończenie dość często spotykane na tego rodzaju nocnych przyjęciach. Na dany sygnał światła pogasły i w ciemności zaczęła się zabawa w ślepą babkę; był to podobno ostateczny cel tego spotkania; przynajmniej dla wtajemniczonych, którzy nie odjechali ze zwykłymi gośćmi. Każdy miał prawo odprowadzić damę, którą schwytał po ciemku w tym chwilowym zamieszaniu. Oficjalni kochankowie łatwo się rozeznawali; ale raz dokonany, choćby przypadkowy wybór był uświęcony. Mikołaj nieoczekiwanie poczuł czyjąś dłoń, która ujęła go za rękę i pociągnęła o kilka kroków, wtedy podano mu drugą dłoń, ciepłą i drżącą; była to dłoń panny Guéant, która go poprosiła, aby ją odprowadził. Kiedy schodzili ukrytymi schodami na dziedziniec, usłyszał głos wołającej za nimi Junii: – Poświęcam się, będę pocieszała pułkownika.II. KTO TO BYŁ MIKOŁAJ
W trzydzieści lat później ten sam mężczyzna, znany już wtedy pod swoim rodowym nazwiskiem Restif, do którego dorzucił Labretonne, od wiejskiego gospodarstwa ojca, miał okazję wrócić do pałacu Holenderskiego przy starej ulicy Tempie, należącego w tym czasie do Beaumarchais. Uczestnikom tamtego spotkania przypadły w udziale różne losy. Ambasador Wenecji, którego nisko szacowano w świecie i uważano niekiedy za szpiega i oszusta, marnie skończył, doścignięty wyrokiem Rady Dziesięciu; piękna panna Guéant umarła na chorobę piersiową i Mikołaj długo ją opłakiwał, choć zdołał nawiązać z nią tylko przelotny związek. Co do niego samego, to nie był to już dawny ubogi robotnik drukarski; stał się mistrzem w swoim zawodzie i, co więcej, łączył go w osobliwy sposób z zajęciami literata i filozofa. Jeżeli raczył jeszcze imać się pracy ręcznej, to przedtem zawieszał obok siebie na kółku aksamitną kurtkę i szpadę. A zresztą składał tylko swoje własne dzieła i okazał się tak niezmiernie płodny, że nie zadawał już sobie trudu pisania: stojąc przed basztą, z blaskiem zapału w oczach, łączył litery na swoim winkielaku układając natchnione i najeżone błędami stronice, które uderzały wszystkich czytelników niezwykłą ortografią i zamierzonymi dziwolągami. Z reguły używał w tym samym tomie czcionek różnego rozmiaru i zmieniał je zależnie od znaczenia, jakie przypisywał temu lub tamtemu okresowi. Cycero był czcionką namiętności, nadawał się do miejsc efektownych, borgis – do zwykłego skromnego opowiadania i do obserwacji moralnych, antykwa gromadziła na niewielkiej przestrzeni tysiące nudnych, ale koniecznych szczegółów. Czasami podobało mu się spróbować nowego systemu ortografii; niespodzianie powiadamiał o tym czytelnika w nawiasie, po czym ciągnął dalej swój rozdział, bądź to usuwając część samogłosek, jak w piśmie arabskim, bądź zakłócając spółgłoski; zastępował tedy c przez s, s przez t, tę znowu literę przez c itd., zawsze według prawideł, które obszernie rozwijał w odsyłaczach. Dość często, chcąc zaznaczyć na modłę łacińską długie i krótkie głoski, wprowadzał w środku wyrazów duże litery albo litery z drobniejszego składu; najczęściej akcentował w osobliwy sposób samogłoski i szczególnie nadużywał znaku accent aigu. Ale żadna z tych ekscentryczności nie zrażała niezliczonych czytelników Chłopa wykolejonego, Współczesnych i Nocy paryskich; był to w owym czasie modny gawędziarz, rozgłos i powodzenie książek, które wypuszczał na rynek w półtomowych zeszytach, nie da się z niczym porównać, chyba z sukcesem osiągniętym u nas przez niektóre romans-feuilletons. Odnaleźć tu można taki sam tok opowiadania zapierający dech w piersi, przecięty dialogami, które przynajmniej w zamierzeniu są zawsze dramatyczne, nagromadzenie epizodów, zbieraninę typów kreślonych wielkimi krechami, sztucznych, ale przejmujących sytuacji, wieczne polowanie na najbardziej zdeprawowane obyczaje, na najbardziej wyuzdane obrazy, jakich może dostarczyć wielka stolica w epoce zepsucia, a wszystko to obficie zaprawiane humanitarnymi lub filozoficznymi maksymami i reformatorskimi projektami, gdzie przebłyskuje jakiś bezładny, ale niezaprzeczalny geniusz, który sprawił, że nazwano tego dziwnego pisarza Janem Jakubem z hal.
Nie było to byle co; tymczasem jako człowiek Restif był chyba lepszy od swoich książek; miał dobre intencje pomimo wybryków rozkiełznanej wyobraźni. Często całymi nocami przebiegał ulice, zaglądał do najbardziej cuchnących nor i odwiedzał jaskinie opryszków, już to dla obserwacji, już to z myślą o tym, aby udaremnić zło i uczynić coś dobrego. Brał na siebie, jak mówił, rolę Piotra Sprawiedliwego nie z racji królewskiego majestatu, ale z powinności moralisty. Te same pretensje moralne rościł sobie w życiu towarzyskim, pasując się na rozjemcę w kłótniach i rozdźwiękach rodzinnych lub na pośrednika w dobrym i złym. Przypisywał sobie również tę zasługę, że podczas swoich nocnych wędrówek pocieszył i wspomógł niejednego nędzarza, że ocalił kilka dziewcząt od hańby i zbrukania: za co powinno mu się wybaczyć wiele jego błędów i pomyłek.
Restif jest przede wszystkim znany jako powieściopisarz; napisał jednak również kilka tomów filozoficznych, moralnych i nawet politycznych; tyle że nie ogłosił ich pod swoim nazwiskiem. Filozofia pana Mikołaja zawiera cały system panteistyczny, w którym Restif usiłuje na modłę filozofów tej epoki wyjaśnić istnienie świata i ludzi serią aktów stworzenia albo raczej kolejnych, spontanicznych rozkwitów; ten system ma wiele wspólnego z kosmogonią Fouriera, który mógł od niego niejedno zapożyczyć. W swojej myśli politycznej i moralnej Restif jest po prostu komunistą. Według niego własność jest źródłem wszelkiej zlej skłonności, wszelkiego występku, wszelkiego zepsucia; jego projekty reformy społecznej są obszernie wyłożone w książkach zatytułowanych: Antropogiat, Gynograf, Poinograf itp., które mogą poświadczyć, że nowocześni myśliciele nie wynaleźli w tej dziedzinie nic nowego. Te same zresztą idee zjawiają się w wielu jego powieściach. Drugi tom Współczesnych zawiera cały system wymiany zaprowadzony przez pracowników i kupców, mieszkańców tej samej ulicy, którzy tworzą między sobą wspólnotę mającą już charakter f alansteiii.
Powróćmy przede wszystkim do biografii tego osobliwego umysłu; urywki swojego życiorysu Mikołaj porozsiewał po wielu utworach, gdzie maluje siebie pod różnymi imionami, do których później dał klucze. W serii sztuk teatralnych i dialogów scenicznych, którą zatytułował Dramat życia, wpadł na dziwaczny pomysł przedstawienia, jak w magicznej latarni, głównych scen ze swojej egzystencji: zaczyna się to od pierwszych igraszek młodości, a kończy po masakrze 2 września, nad którą autor gorzko boleje.
Inna książka, Serce ludzkie odsłonięte, drobiazgowo opisuje wszystkie doznania tego pracowitego i burzliwego życia. Tylko pięciu ludzi przed Restifem powzięło zuchwały projekt odmalowania siebie: święty Augustyn, Montaigne, kardynał de Retz, Jeremiasz Cardano i Rousseau. Jak dotąd, tylko ci dwaj ostatni całkowicie poświęcili swoją miłość własną; Restif może poszedł jeszcze dalej. „W sześćdziesiątym roku życia, przygnieciony długami, wyczerpany chorobami, jestem zmuszony obnażyć swoją moralność, aby przetrwać jeszcze kilka dni, jak Anglik, który sprzedaje swoje ciało”.
Czytając to wyznanie, które musiało mu przysporzyć wiele cierpienia, trudno się oprzeć litości dla biednego starca, który stojąc nad grobem zdobywa się na odwagę i energię rozpaczy, zaczyna odgrzebywać błędy młodości i grzechy wieku dojrzałego, i może je wyolbrzymiać umyślnie, aby zaspokoić zdeprawowany gust epoki, która wielbiła Faublasa i Valmonta.
Od tego czasu nadużywano tego nader realistycznego trybu postępowania, który polega na traktowaniu własnej osoby jako przedmiotu anatomicznego; będziemy się tutaj starali wyciągnąć z tego naukę, aby ją skierować na studiowanie pewnych jednostek, u których zapatrzenie w siebie dochodzi do najsmutniejszych iluzji i wywołuje najbardziej niewytłumaczalne wyznania. Będziemy próbowali opowiedzieć przebieg tej dziwnej egzystencji, bez żadnego uprzedzenia i bez żadnej sympatii, na podstawie dokumentów dostarczonych przez samego autora, wyciągając z jego zwierzeń pouczający wniosek, że nieszczęścia spadały na niego jak zsyłane z nieba kary za przewinienia. Nasza epoka jest równie spragniona pamiętników i wyznań, jak minione stulecie, współcześni jednak pisarze nie bywają tak dalece prostoduszni i otwarci. Będzie to w każdym razie porównanie pożyteczne, jeśli prawda może mieć w sobie coś z przyciągającej siły powieści.III. DZIECIŃSTWO
Wieś Saci leży w Szampanii na pograniczu Burgundii, o pięćdziesiąt mil od Paryża i trzy mile od Auxerre, przecięta wzdłuż całego obszaru tylko jedną ulicą z setką zabudowań po każdej stronie. Na jednym z jej końców, nazywanym Górną Bramą, po przejściu przez rzeczułkę Farge natrafia się na obejście Labretonne, którego białe mury odcinają się na tle zielonych lasów i wzgórz. Tutaj właśnie urodził się Mikołaj Restif, którego dziadek, człowiek wykształcony i mający koligacje w sądownictwie, uważał się za potomka cesarza Pertinaxa. Wolno niech będzie sądzić, że drzewo genealogiczne, które z tą myślą sporządził, było jedynie żartem ośmieszającym pretensje kilku szlachciców z sąsiedztwa, których gościł przy swoim stole. Jakkolwiek tam było, rodzina Restifów była szanowana w okolicy ze względu na mienie i stosunki: wielu jej członków poszło na służbę Kościoła; z początku miano zamiar skierować młodego Mikołaja na tę samą drogę, ale jego niezależna i nawet trochę dzika natura przez długi czas stawała tym projektom na przeszkodzie. Chłopiec czuł się dobrze tylko wśród pastuchów w lasach Saci i Nitri, z ochotą dzielił ich wędrowne życie i trudy. Miał jakieś dwanaście lat, kiedy niespodzianie nadarzyły się sprzyjające tym upodobaniom okoliczności. Pastuch jego ojca imieniem Jaquot wyruszył nagle, bez uprzedzenia z pielgrzymką na Mont-Saint-Michel, co dla chłopców z okolicy miało takie samo znaczenie, jak dla dziewczyn udanie się do Alice-Sainte-Reine. Chłopiec, który nie wybrał się na Mont-Saint-Michel, uchodził za tchórza. Tak samo wydawało się jakimś uszczerbkiem dla skromności młodej dziewczyny, jeżeli nie odwiedziła grobu pięknej królowej Alice, dziewicy nad dziewicami. Po zniknięciu Jaquota nie było komu pilnować stada. Mikołaj natychmiast zaofiarował się zastąpić pastucha. Rodzice się wahali: chłopiec był jeszcze mały, a wilki często ukazywały się w okolicy; ale nie było na fermie nikogo odpowiedniego; podróż Jaquota miała trwać dwa tygodnie i mianowano Mikołaja pastuchem w zastępstwie.
Jaka radość! Jakie upojenie pierwszym dniem wolności! Oto wychodzi o brzasku dnia z zagrody Labretonne prowadząc za sobą trzy tęgie psy – Pincarda, Robillarda i Friqueta. Dwa najsilniejsze barany niosły na plecach zapas żywności z butelką wody zaprawionej winem i z chlebem dla psów. Oto jest wolny, wolny w samotności! Oddycha pełną piersią, pierwszy raz czuje, że żyje… Białe obłoki sunące po niebie, pliszki kołyszące się na wzgórzach, jesienne kwiatki bez listków i bez zapachu, jednostajny, cichutki śpiew samotnej białorzytki, w oddali zielone łąki skąpane we mgle, wszystko to wtrąca go w słodkie rozmarzenie. Przechodząc koło krzaka, gdzie przed dwoma miesiącami Jaquot pokazał mu gniazdo dzwońców, myśli o biednym pastuchu, którego zastępuje, o niebezpieczeństwach, na jakie się naraża w swojej śmiałej podróży. Oczy zachodzą mu łzami, wyobraźnia go unosi i po raz pierwszy zaczyna układać wiersze na melodią pielgrzymów do Świętego Jakuba, którą zasłyszał od żebraków.
Otóż i pierwszy krok na niebezpiecznej drodze. Mikołaj źle oceniał swoje upodobanie do samotności. To upodobanie nie zapowiadało pastucha, ale poetę. Biada baranom, które zapędza do najdzikszych zakątków, najuboższych w paszę! Chłopiec lubi ruiny kaplicy Świętej Magdaleny i często tu zachodzi pod pretekstem zbierania jeżyn; a tymczasem to miejsce podszeptuje mu słodkie, melancholijne myśli. Nie koniec na tym. Koło lasu Za parkiem, naprzeciw winnic Montgré, ciągnęła się mroczna, obrębiona wielkimi drzewami kotlina. Mikołaj z początku bał się tam zapuszczać; przypominały mu się często opowiadane przez Jaquo-ta historyjki o złodziejach i kacerzach przemienionych w dzikie bestie. Ale zwierzęta, mniej bojaźliwe od pastucha, same skaczą do kotliny. Stado jest mieszane,-kozy wspinają się po zaroślach, baranki szczypią trawę, prosiaki grzebią w ziemi, szukając pewnego gatunku dzikiej marchwi, którą chłopi nazywają échavie. Mikołaj szedł za nimi, chcąc przypilnować, aby się zbytnio nie oddaliły, gdy naraz zauważył pod dębem wielkiego, czarnego odyńca, który miał ochotę pofiglować i przyłączył się do czeredy bardziej ucywilizowanych prosiąt. Młodociany pastuch drżał równocześnie ze zgrozy i radości, bo widok tego zwierzęcia wzmagał jeszcze bardziej dziki charakter ustronia, które miało dla niego tyle uroku. Starał się nie poruszać w listowiu. Po chwili jelonek, a potem zając przybiegły pobawić się w pobliżu na skraju trawnika; potem dudek przysiadł na grubej gruszy z tego gatunku, który rodzi gruszki nazywane przez chłopów miodówkami. Rozmarzony chłopiec miał wrażenie, że przeniesiono go do krainy czarów; nagle w zaroślach wilk ukazał swoją płową sierść, spiczasty nos i dwoje oczu świecących jak rozpalone węgle… Psy się rzuciły za nim w pościg – i żegnaj, piękny obrazie, jelonku, zajączku, odyńcu! Nawet dudek, ptak Salomona, uleciał; tyle że, jak na zlecenie dobrej wróżki, wskazał mu drzewo rodzące miodówki, tak delikatne i słodkie, że pszczoły je pożerają. Mikołaj napełnił kieszenie tymi owocami i potem obdzielił nimi braci i siostry.
Myśląc o tym wszystkim, Mikołaj powiedział sobie: „Ta kotlina nie należy do nikogo… Zajmę ją, będzie moja: to moje małe królestwo! Muszę tu wystawić jakiś znak na dowód posiadania, jak to zwykle dzieje się w Biblii, którą czyta mój ojciec”. Przez wiele dni pracował nad wzniesieniem kopca. Kiedy już był gotowy, przyszło mu na myśl, znowu pod wpływem Biblii, złożyć na nim przepisową ofiarę. „Stworzenie wolne, jak ja – powiedział sobie – które nie potrzebuje niczyjej pomocy, powinno być równocześnie królem, kapłanem, sędzią, pastuchem, piekarzem, rolnikiem i myśliwym”. Z racji tych licznych tytułów zaczął upatrywać sobie ofiarę, aż udało mu się dosięgnąć z procy drapieżnego ptaka zwanego myszołowem, uważał, że postąpił z nim sprawiedliwie, bo drapieżnik zakłócał spokój i bezpieczeństwo gości tej kotliny. Być może jego sumienie zaprzeczyło temu rozumowaniu, kiedy poznał z czasem harmonię uniwersalną i zrozumiał pożyteczność stworzeń szkodliwych. I my też zatrzymujemy się przy tej dziecinadzie tylko po to, aby zasygnalizować mistyczne zabarwienie pierwszych idei tego marzyciela. Tymczasem trzeba było znaleźć świadków dla tego aktu religijnego. Koło południa, po zakończeniu porannych prac prowadzi się zwierzęta pociągowe na pastwisko. Mikołaj zaczekał do tej godziny i przywołał okrzykami pastuchów, którzy przechodzili w pobliżu. Natychmiast przybiegli do niego zwykli towarzysze jego zabaw, jak również dwie ładne pastuszki, Maria Fouare i Magdalena Piat. „Chodźcie! Chodźcie! – wołał Mikołaj. – Chcę wam pokazać moją dolinę, moją gruszę, no i mojego odyńca, i mojego dudka”. (Ale te stworzenia wzbraniały się przyjść na wezwanie właściciela) . Mikołaj wyłożył gromadce swoje prawo zajęcia utwierdzone przez kopiec i ołtarz. Uznano to prawo za nienaruszalne. Wtedy zaczął się ceremoniał: podpalono trochę suchego drzewa i rzucono do ogniska wnętrzności ptaka zgodnie z patriarchalnym rytuałem; potem Mikołaj położył na małym stosie ciało ptaka i zaimprowizował modlitwę, do której dodał kilka wersetów z psalmów. Stał wyprostowany, poważny, przejęty wielkością swojego działania; potem rozdzielił między obecnych upieczone szczątki ptaka, sam połknął pierwszy kawałek mięsa, które okazało się okropnie niesmaczne. Tylko trzy jego psy z radością się uraczyły resztkami tej rytualnej kuchni.
Kto by mógł wtedy przewidzieć, że ten zapobiegliwy posiadacz stanie się jednym z zagorzałych komunistów, których doktryny miały rozpalić epokę rewolucyjną. W każdym razie jego uroszczenia wywoływały zazdrość wśród pastuchów z Saci; bo tajemnica została wykryta, ofiarę z ptaka uznano za ohydną profanację świętości i ksiądz Tomasz, przyrodni brat Mikołaja, przebywający o kilka mil od Saci, umyślnie przyjechał do Labretonne, aby dać baty małemu heretykowi; ksiądz motywował to ostre pouczenie tym, że jako bliski krewny winowajcy pośrednio odpowiadał za jego grzechy. Biedny człowiek nie pomyślał, że się bardzo nierozważnie angażuje wobec nieba.
Mikołaj miał dwóch przyrodnich braci, których rzadko widywano w rodzinie; starszy był proboszczem w Courgis; młodszy, któregośmy przed chwilą poznali, ksiądz Tomasz, był preceptorem u jansenistów w Bicêtre i odwiedzał rodzinę podczas wakacji. Kiedy odjeżdżał tego roku, powierzono mu małego braciszka, któremu wypadało nareszcie wpoić jakieś poważniejsze myśli. Przeprawili się do Auxerre na krypie. Ksiądz Tomasz był to wysoki chudy młodzieniec z plamami wątrobiarza na pociągłej twarzy, o świecącej piegowatej cerze, orlim nosie i czarnych gęstych brwiach, jak u wszystkich Restifów. Był skupiony w sobie i pełen wigoru, choć na to nie wyglądał, miał wybuchowy i gwałtowny temperament, który zdołał opanować żelazną wolą i uporczywą walką. Z chwilą kiedy umieścił Mikołaja między innymi dziećmi w Bicêtre, zaczął traktować go jak obcego. Kiedy chłopiec znalazł się sam w gromadzie tych księżulków, jak ich określał, zagubiony w długich sklepionych korytarzach tego klasztornego więzienia, chwyciła go tęsknota za domem. Monotonia ćwiczeń religijnych bynajmniej go nie bawiła, a książki z biblioteki, Prowincjałki Pascala, Próby Nicole'a, Życie i cuda diakona Pârisa, Życie pana Tissard i inne dzieła jansenistyczne również nie przypadały mu do gustu. Późniejszy pisarz miał jednak wspominać z rozczuleniem lekcje jansenistów. Według niego Pascal, Racine i inni pisarze z Port-Royal zawdzięczali edukacji jansenistycznej bystrość i ścisłość rozumowania, dokładność, umiejętność zagłębiania się w szczegóły, czystość wysłowienia, cechy tym bardziej zadziwiające, że jezuici w tym czasie wyprodukowali jedynie Annatów, Caussinów itp. To dlatego, że janseniści, poważni, skłonni do refleksji, uczą myśleć intensywniej, wcześniej i owocniej niż moliniści; sprzecznościami pobudzają namiętności; wytwarzają logików, którzy stają się skończonymi dewotami albo zdecydowanymi filozofami. Molinista jest uprzejmiejszy, nie sądzi, iżby człowiek miał zawsze Boga przed oczami, aby drżeć przy każdym uczynku, przy każdym akcie woli; ale mniej zdolny do refleksji, tolerancyjny, powierzchowny, częściej dochodzi do obojętności, niż tamten do bezbożności.
Tymczasem w sytuacji jansenistów w Bicêtre gotowały się poważne zmiany. Arcybiskup Gigot de Belle-fond, który ich popierał, rozstał się ze światem i miejsce jego zajął Krzysztof de Beaumont. Ten mianował nowego rektora, który od pierwszego dnia swojej instalacji patrzył się krzywym okiem na nauczyciela chóru dziecięcego i na wychowawców jansenistycznych. Ten intruz był to człowiek popędliwy i pełen złych zamiarów; zażądał, aby mu pokazano bibliotekę, i ściągnął brwi na widok książek kontrowersyjnych, których ksiądz Tomasz nawet nie próbował ukryć, chlubiąc się swoimi uczuciami. Rektor zaczął wykrzykiwać, że takie książki nie powinny znajdować się w bibliotece dla dzieci.
– Na poznanie prawdy nigdy nie jest za wcześnie – odpowiedział ksiądz Tomasz.
– Świeżo upieczony kleryku, ty chciałbyś nas uczyć religii! – zawołał rektor.
Upokorzony nauczyciel zamilkł. Uczniowie cieszyli się z tej sceny z nieubłaganą złośliwością młodego wieku. Od książki do książki, rektor trafił na Nowy Testament z objaśnieniami Quesnela.
– No, nie – powiedział – to już sprzeciwia się specjalnemu orzeczeniu Kościoła!
I ze zgrozą rzucił książkę na podłogę. Biedny ksiądz Tomasz podniósł ją pokornie i ucałował zbrukaną okładkę.
– Czy ksiądz pomyślał – zapytał rektora – że mieści się tu cały tekst ewangelii?
Rektor, jeszcze bardziej rozgniewany, chciał zabrać uczniom wszystkie egzemplarze Nowego Testamentu. Wtedy ksiądz Tomasz podniósł głos:
– O mój Boże! – zawołał. – Twoje dzieci bądą pozbawione Słowa!
Tym razem uczniowie stanęli po stronie nauczyciela. Mikołaj ośmielił się podejść do rektora i powiedział:
– Wiem to od mojego ojca i wierzę mu bardziej niż księdzu, że to jest Testament Jezusa Chrystusa.
– Twój ojciec był hugenotem – odpowiedział rektor.
Słowo to było wtedy synonimem ateusza. Scena skończyła się interwencją dwóch księży z zakładu, którzy zajęli się uspokajaniem umysłów; ale ksiądz Tomasz poczuł, że trzeba porzucić miejsce. W rzeczy samej, w kilka dni później uprzedzono go, że ma być wydany rozkaz wygnania jansenistów. Przezornie ubiegł to zarządzenie. Uczniowie zostali odesłani do rodziców, po czym nauczyciel ze swoim zastępcą i Mikołajem ruszył w drogę powrotną do Saci.IV. JOASIA ROUSSEAU
Wracając do rodzinnej wsi Mikołaj drżał z radosnego podniecenia; kiedy zobaczył wzgórza Długiego Zbocza, serce zaczęło w nim skakać i łzy popłynęły obficie. Wkrótce zobaczył Vendenjeau, Farge, Triomfraid i wreszcie las Za parkiem, opodal którego znajdowała się jego kotlina. Chciał się podzielić swoją radością z księdzem Tomaszem i zapuścił się w malowniczy opis, na co tamten odpowiedział:
– Wnioskuję, że to wszystko jest bardzo wzruszające, skoro płaczesz; ale zbliżamy się do Saci, zmówmy godzinki, zanim dojdziemy.
Ksiądz Tomasz nie czuł się dobrze w domu ojcowskim. Nazajutrz zaprowadził Mikołaja do starszego brata, proboszcza w Courgis, aby uczyć chłopca łaciny. Bajki Fedrosa i eklogi Wergiliusza otwarły wkrótce przed wyobraźnią Mikołaja nowe, pełne uroku widnokręgi. W niedziele i święta kościół się zapełniał tłumem dziewcząt, na które rzucał ukradkowe spojrzenia. W dzień Wielkanocy los jego się rozstrzygnął. Wielka msza była odprawiona z diakonem i subdiakonem: dźwięki organów, zapach kadzidła, przepych nabożeństwa, wszystko to naraz wprowadziło go w uniesienie; czuł się jak pijany. Podczas Ofiarowania widać było komuniantki przesuwające się w pięknych strojach, za nimi ich matki i siostry. Na samym końcu szła młoda dziewczyna, wysoka, piękna i skromna, o bladej cerze, „jak gdyby dla dodania większego blasku rumieńcom wstydu”; była ubrana z lepszym smakiem niż jej towarzyszki, jej postawa, strojność, uroda, jej dziewicza cera, wszystko było wcieleniem idealnej postaci dziewczęcej, o której marzą młode dusze. Po zakończeniu mszy Mikołaj wyszedł za nią. Niebiańska piękność poruszała się harmonijnym krokiem, jaki się zwykle przypisuje antycznym gracjom. Zatrzymała się spostrzegając gospodynię proboszcza, Małgorzatę Pâris. Ta podeszła do młodej dziewczyny i powiedziała: