Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zwycięstwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwycięstwo - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 532 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA DO PIERW­SZE­GO WY­DA­NIA

Ostat­nie sło­wo tej po­wie­ści zo­sta­ło na­pi­sa­ne 29 maja 1914 roku. Tym ostat­nim sło­wem był po­je­dyn­czy wy­raz, a mia­no­wi­cie ty­tuł.

Dzia­ło się to w cza­sach po­ko­ju. Te­raz, gdy zbli­ża się chwi­la wy­da­nia książ­ki, przy­szło mi na myśl, czy nie na­le­ża­ło­by zmie­nić ty­tu­łu. Sło­wo: zwy­cię­stwo, wspa­nia­ły i tra­gicz­ny cel szla­chet­nych dą­żeń, wy­da­ło mi się za­nad­to wiel­kie i wznio­słe na na­zwę zwy­kłej po­wie­ści. Mógł mię ktoś tak­że po­są­dzić, że ze wzglę­dów czy­sto han­dlo­wych usi­łu­ję wmó­wić w pu­blicz­ność, iż treść książ­ki ma ja­kiś zwią­zek z woj­ną.

Tego się jed­nak nie bar­dzo oba­wiam. Na moją de­cy­zję wpły­nę­ły naj­sil­niej nie­uchwyt­ne pod­szep­ty tych po­gań­skich po­zo­sta­ło­ści gro­zy i lęku, któ­re cza­ją się jesz­cze na dnie na­sze­go sta­re­go czło­wie­czeń­stwa. Zwy­cię­stwo było ostat­nim sło­wem, któ­re na­pi­sa­łem w cza­sie po­ko­ju. Był to ostat­ni li­te­rac­ki po­mysł, któ­ry mi się na­su­nął, za­nim drzwi świą­ty­ni Ja­nu­sa roz­war­ły się z hu­kiem, wstrzą­sa­jąc umy­sła­mi, ser­ca­mi i su­mie­nia­mi wszyst­kich lu­dzi na świe­cie. Nie na­le­ża­ło lek­ce­wa­żyć ta­kie­go zbie­gu oko­licz­no­ści. Po­sta­no­wi­łem więc zo­sta­wić to sło­wo, wie­dzio­ny tą samą na­dzie­ją, z któ­rą ja­cyś pro­sto­dusz­ni oby­wa­te­le daw­ne­go Rzy­mu by­li­by przy­ję­li „omen”.

Dru­ga rzecz, na któ­rą chciał­bym zwró­cić uwa­gę, do­ty­czy ist­nie­nia (w po­wie­ści) osob­ni­ka na­zwi­skiem Schom­berg.

Że uwa­żam go za isto­tę praw­dzi­wą, o tym mó­wić nie po­trze­bu­ję. Nikt nie przy­pu­ści, abym świa­do­mie da­wał li­chy to­war swo­im czy­tel­ni­kom. Schom­berg jest daw­nym człon­kiem mo­jej kom­pa­nii. W Lor­dzie Ji­mie, się­ga­ją­cym jesz­cze roku 1899, wy­stę­po­wał jako bar­dzo pod­rzęd­na oso­bi­stość, a w jed­nej z no­wel, wy­da­nej w 1902 r., ode­grał już rolę po­waż­ną. Tu­taj uka­zu­je się w jesz­cze więk­szej roli, zgod­nej z praw­dą ży­cio­wą (mam na­dzie­ję) – a tak­że i z wła­snym swo­im cha­rak­te­rem. Tyl­ko w tym wy­pad­ku wcho­dzą w grę jego głę­bo­kie na­mięt­no­ści i, co za tym idzie, gro­te­sko­wa jego psy­cho­lo­gia zo­sta­je na­resz­cie uzu­peł­nio­na.

Nie twier­dzę wca­le, że moja po­wieść daje ca­łość ger­mań­skiej psy­chi­ki, ale jest to bez­sprzecz­nie psy­chi­ka Ger­ma­ni­na. Wspo­mi­nam o tym, aby pod­kre­ślić fakt, że Schom­berg nie jest by­najm­niej wcie­le­niem wro­gich uczuć z ostat­niej doby i że sta­no­wi re­zul­tat mo­ich daw­nych, głę­bo­ko ugrun­to­wa­nych i po­nie­kąd bez­stron­nych za­pa­try­wań.

J. C.

PRZED­MO­WA

W chwi­li gdy za­czy­nam pi­sać przed­mo­wę do Zwy­cię­stwa, zda­ję so­bie przede wszyst­kim spra­wę, jak bli­ska mi jest ta książ­ka, bli­ska mi jest oso­bi­ście, bli­ska jest mi­nio­ne­go na­stro­ju, w któ­rym ją pi­sa­łem, i wią­że się ści­śle z róż­ny­mi mymi uczu­cia­mi, wy­wo­ła­ny­mi przez re­cen­zje o pierw­szym wy­da­niu, któ­re uka­za­ło się mniej wię­cej w rak po wy­bu­chu wiel­kiej woj­ny. Po­wieść zo­sta­ła ukoń­czo­na w r. 1914, na dłu­go, za­nim mor­der­stwo au­striac­kie­go ar­cy­księ­cia rzu­ci­ło pierw­szą nutę prze­stro­gi świa­tu, peł­ne­mu już zwąt­pie­nia i lęku.

Wy­da­na jed­no­cze­śnie z po­wie­ścią bar­dzo krót­ka przed­mo­wa, za­cho­wa­na rów­nież w obec­nym wy­da­niu, wy­ja­śnia do­sta­tecz­nie, z ja­kim uczu­ciem zgo­dzi­łem się wów­czas na wy­dru­ko­wa­nie tej książ­ki. Fakt, że uka­za­ła się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych już z po­cząt­kiem roku, nie po­zwa­lał zwle­kać dłu­żej z wy­da­niem jej w An­glii. Po­ja­wi­ła się w trzy­na­stym mie­sią­cu woj­ny; su­mie­nie wy­rzu­ca­ło mi jed­nak, że po­peł­niam ra­żą­cą nie­sto­sow­ność, rzu­ca­jąc strzęp wy­my­ślo­ne­go dra­ma­tu w wir rze­czy­wi­sto­ści tak za­iste tra­gicz­nej, lecz bar­dziej jesz­cze okrut­nej niż tra­gicz­nej i bar­dziej pod­nio­słej niż okrut­nej. Okrop­nym za­ro­zu­mial­stwem wy­da­ła mi się myśl, że może się ktoś za­jąć czy­ta­niem tych kar­tek, że znaj­dzie się ktoś taki w spo­łe­czeń­stwie, któ­re wśród huku wiel­kich dział i w roz­gwa­rze śmia­łych słów, stwier­dza­ją­cych nie­ugięj­tą wia­rę, mu­sia­ło jed­nak czuć ostrze noża na gar­dle.

Nie­zmien­ny czło­wiek dzie­jo­wy umie się prze­dziw­nie za­sto­so­wać do wszel­kich wa­run­ków przez siłę swej wy­trzy­ma­ło­ści i zdol­ność ode­rwa­nia się od ze­wnętrz­ne­go ży­cia. Wy­da­je mi się, że gra losu jest za wiel­ka w sto­sun­ku do lę­ków czło­wie­ka i zbyt ta­jem­ni­cza, aby ją mógł zro­zu­mieć. Gdy­by trą­ba sądu osta­tecz­ne­go za­grzmia­ła na­gle wśród po­wsze­dnie­go dnia, mu­zyk przy swym pia­ni­nie nie prze­stał­by grać so­na­ty Beetho­ve­na, a szewc trwał­by do ostat­ka przy warsz­ta­cie, oży­wio­ny nie­za­mą­co­ną wia­rą w do­nio­słość swej pra­cy. I mie­li­by naj­zu­peł­niej­szą słusz­ność. Bo po co mamy się wzru­szać mści­wą po­bud­ką anio­ła, zbyt po­tęż­ną dla na­szych uszu i zbyt strasz­ną dla na­szych lę­ków? To­też zda­rza się cza­sem, że ude­rzy w nas bły­ska­wi­ca gnie­wu. Czy­tel­nik nie prze­rwie czy­ta­nia, je­śli książ­ka mu się spodo­ba, a kry­tyk bę­dzie w dal­szym cią­gu pi­sał re­cen­zje z tą zdol­no­ścią do ode­rwa­nia się od ze­wnętrz­ne­go świa­ta, któ­ra wy­pły­wa może z po­czu­cia nie­skoń­czo­nej na­szej ma­ło­ści, a któ­ra jest mimo to je­dy­ną ce­chą, zda­ją­cą się zbli­żać czło­wie­ka do nie­śmier­tel­nych bo­gów.

Ale je­śli ka­ta­stro­fa do­rów­nu­je w ta­jem­ni­czo­ści rzą­dzą­ce­mu nami lo­so­wi, naj­lep­szy na­wet przed­sta­wi­ciel ludz­kiej rasy może stra­cić rów­no­wa­gę. Wi­dzi­my wy­raź­nie, że z przy­by­ciem dys­tyn­go­wa­ne­go pana Jo­ne­sa, pro­sto­dusz­ne­go Ri­car­da i wier­ne­go Pe­dra, Heyst, czło­wiek zu­peł­nie od świa­ta ode­rwa­ny, tra­ci we­wnętrz­ne opa­no­wa­nie, tę pięk­ną po­sta­wę wo­bec nie­unik­nio­nej ko­niecz­no­ści, po­sta­wę, któ­ra się zwie sto­icy­zmem. Wszyst­ko jest kwe­stią wza­jem­ne­go sto­sun­ku zja­wisk. Po­wi­nien był się zna­leźć ja­kiś spo­sób wyj­ścia z sy­tu­acji. A jed­nak nie było rady. W tym drob­nym przy­kła­dzie igra­szek losu Heyst czu­je siłę śle­pe­go prze­zna­cze­nia. A przy tym w swym pięk­nym ode­rwa­niu się od ży­cia Heyst za­tra­cił zdol­ność sa­mo­obro­ny. Nie mó­wię tu o od­wa­dze prze­ciw­sta­wie­nia się fak­tom, mo­ral­nej czy fi­zycz­nej, ale umie­jęt­no­ści wzię­cia się do rze­czy, o sprę­ży­sto­ści du­cha i od­ru­cho­wym ge­ście, któ­re przy­cho­dzą bez na­my­słu i pro­wa­dzą czło­wie­ka do do­sko­na­ło­ści w ży­ciu, w sztu­ce, w zbrod­ni, w cno­cie i, je­śli o to cho­dzi, na­wet w mi­ło­ści. Re­flek­sja jest wiel­kim wro­giem po­wo­dze­nia. Mu­szę wy­znać, że zwy­czaj głę­bo­kich roz­my­ślań jest naj­szko­dliw­szy ze wszyst­kich zwy­cza­jów wy­two­rzo­nych przez cy­wi­li­zo­wa­ne­go czło­wie­ka.

Ale nie chcę, aby mię do­tknę­ło choć­by naj­lżej­sze po­dej­rze­nie, że żar­tu­ję so­bie z Ak­se­la Hey­sta. Lu­bi­łem go za­wsze. Ży­we­go czło­wie­ka, któ­ry stoi za nie­skoń­cze­nie mi bliż­szą po­sta­cią z książ­ki, pa­mię­tam do­brze jako ta­jem­ni­cze­go Szwe­da. Nie je­stem zu­peł­nie pe­wien, czy był, jak Heyst, ba­ro­nem. Nie ro­ścił nig­dy pre­ten­sji do tego… ty­tu­łu. Ode­rwa­nie jego od ży­cia było zbyt wiel­kie, aby mógł żą­dać od lu­dzi uf­no­ści – w wiel­kich czy ma­łych rze­czach. Nie chcę po­wie­dzieć, gdzie go spo­tka­łem, boję się, aby to nie wy­war­ło na czy­tel­ni­kach fał­szy­we­go wra­że­nia, po­nie­waż wy­raź­ny roz­dź­więk mię­dzy czło­wie­kiem a jego oto­cze­niem jest czę­sto oko­licz­no­ścią bar­dzo zwod­ną. By­li­śmy czas ja­kiś w wiel­kiej przy­jaź­ni i nie chciał­bym go na­ra­żać na nie­przy­jem­ne po­dej­rze­nia, choć je­stem pe­wien, że za­cho­wał­by się obo­jęt­nie wo­bec po­dej­rzeń, tak jak za­cho­wy­wał się obo­jęt­nie wo­bec wszyst­kich in­nych przy­kro­ści ży­cia. Nie był, oczy­wi­ście, iden­tycz­ny z Hey­stem; dał mi tyl­ko – na pod­sta­wie krót­kiej zna­jo­mo­ści – fi­zycz­ne i mo­ral­ne tło do mo­je­go Hey­sta. Na­sza zna­jo­mość trwa­ła krót­ko by­najm­niej nie z mo­jej winy, gdyż ocza­ro­wa­ło mię peł­ne wdzię­ku ode­rwa­nie tego czło­wie­ka od ży­cia;

w sto­sun­ku do sie­bie mu­sia­łem jed­nak uznać to ode­rwa­nie za prze­sad­ne. Heyst opu­ścił ho­tel nie zo­sta­wia­jąc po so­bie żad­ne­go śla­du. Za­cie­ka­wi­ło mię, do­kąd wy­je­chał, ale te­raz już wiem. Znikł mi z oczu tyl­ko po to, aby za­plą­tać się w tę nie­unik­nio­ną przy­go­dę, cze­ka­ją­cą na nie­go na tym świe­cie, któ­ry uwa­żał nie­zmien­nie za zło­wiesz­czy cień wi­ru­ją­cy w bla­sku słoń­ca. W cią­gu lat przy­po­mi­na­ło mi go czę­sto wy­ra­żo­ne przez ko­goś uczu­cie lub szcze­gól­ne zna­cze­nie ja­kie­goś zda­nia za­sły­sza­ne­go przy­pad­kiem, tak że przy­pi­sa­łem mu wie­le słów, któ­re pa­dły z ust in­nych lu­dzi i wy­pły­nę­ły z na­stro­jów mniej wznio­słych i mniej wzru­sza­ją­cych.

Te same spo­strze­że­nia moż­na za­sto­so­wać mu­ta­tis mu­tan­dis i do pana Jo­ne­sa, któ­ry po­wstał na pod­sta­wie zna­jo­mo­ści znacz­nie po­bież­niej­szej. Pana Jo­ne­sa (czy jak tam się na­zy­wał) nie unio­sła ode mnie fala ży­cia. Od­wró­cił się do mnie ple­ca­mi i wy­szedł z po­ko­ju. Było to w roku 1875, w ma­łym ho­te­li­ku na Wy­spie Sw. To­ma­sza w In­diach Za­chod­nich. Za­sta­li­śmy go roz­cią­gnię­te­go na trzech krze­słach w pew­ne go­rą­ce po­po­łu­dnie: le­żał sa­mot­nie wśród gło­śne­go brzę­cze­nia much, a nie­ru­cho­mość jego i tru­pi wy­gląd spra­wia­ły, że to brzę­cze­nie wy­da­wa­ło się dziw­nie po­nu­re. Na­sze wtar­gnię­cie mu­sia­ło mu się nie po­do­bać, gdyż wstał na­gle i wy­szedł, zo­sta­wia­jąc mię pod nie­wy­po­wie­dzia­nie dzi­wacz­nym wra­że­niem swo­ich cien­kich pisz­cze­li. Je­den z mych to­wa­rzy­szy po­wie­dział, że ten czło­wiek jest naj­zaw­zięt­szym gra­czem, ja­kie­go spo­tkał w ży­ciu. „Za­wo­do­wy szu­ler?” – za­py­ta­łem. „On jest zu­peł­nie nie­moż­li­wy – od­rzekł mój to­wa­rzysz – ale mu­szę przy­znać, że do pew­nych gra­nic gra uczci­wie.” Cie­kaw je­stem, do­kąd się­ga­ły te gra­ni­ce. Nig­dy go już nie wi­dzia­łem, zda­je mi się, że wy­szedł­szy z ho­te­lu siadł na pa­ro­wiec, któ­ry od­pły­nął w go­dzi­nę po­tem do in­nych por­tów w stro­nę Aspi­nal­lu. Cha­rak­te­ry­stycz­ną bez­czel­ność pana Jo­ne­sa za­ob­ser­wo­wa­łem u in­ne­go osob­ni­ka o ty­pie wręcz od­mien­nym. Nie chcę mó­wić, skąd wzią­łem spo­sób my­śle­nia pana Jo­ne­sa, po­nie­waż nie lu­bię rzu­cać krzyw­dzą­cych in­sy­nu­acji.

Tak się zło­ży­ło, że w tym sa­mym roku Ri­car­do – pro­to­typ Ri­car­da – był moim współ­pa­sa­że­rem na ma­lut­kim i nie­zmier­nie brud­nym szku­ne­rze, pod­czas czte­ro­dnio­we­go prze­jaz­du z jed­nej miej­sco­wo­ści do dru­giej – w Za­to­ce Mek­sy­kań­skiej – mniej­sza o na­zwę tych miej­sco­wo­ści. Ów pa­sa­żer le­żał pra­wie cią­gle na po­kła­dzie, nie­ja­ko u mo­ich stóp, od cza­su do cza­su pod­no­sił się na łok­ciu i mó­wił o so­bie bez koń­ca – ale mó­wił wła­ści­wie nie do mnie i na­wet nie w in­ten­cji, abym go wy­słu­chał (nie pa­trzył przed sie­bie, wzrok jego it­kwił cią­gle w po­kła­dzie); wy­glą­da­ło to, jak gdy­by się zwie­rzał swe­mu za­ufa­ne­mu dia­błu. Nie­kie­dy rzu­cał na mnie spoj­rze­nie i po­ru­szał dzi­wacz­nie sztyw­ny­mi wą­si­ka­mi. Oczy miał zie­lo­ne i do dziś dnia, gdy pa­trzę na kota, przy­po­mi­na­ją mi się do­kład­nie kon­tu­ry tam­tej twa­rzy. Nie zwie­rzył mi się, w ja­kim celu od­by­wa tę po­dróż i czym się zaj­mu­je. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, je­dy­nym po­dróż­nym, któ­ry był­by mógł mó­wić otwar­cie o swej dzia­łal­no­ści i za­mia­rach był bar­dzo za­ta­ba­czo­ny i prze­mi­ły w roz­mo­wie za­kon­nik, prze­or klasz­to­ru, po­dró­żu­ją­cy w to­wa­rzy­stwie mło­dziut­kie­go bra­cisz­ka o szcze­gól­nie okrut­nej twa­rzy. W ciem­nej i nie­wy­po­wie­dzia­nie wstręt­nej ka­ju­cie tego szku­ne­ra je­chał tak­że z nami sta­ry pan, wy­cią­gnię­ty na wznak w koi, Hisz­pan, wła­ści­ciel licz­nych ku­frów – cięż­ko cho­ry, jak za­pew­niał Ri­car­do. Wy­glą­da­ło na to, że Ri­car­do jest słu­żą­cym czy do­mow­ni­kiem tego wie­ko­we­go, dys­tyn­go­wa­ne­go pana, któ­ry raz na sa­mym po­cząt­ku po­dró­ży miał dłu­gą roz­mo­wę szep­tem z za­kon­ni­kiem, a po­tem już tyl­ko wy­da­wał sła­be jęki, pa­lił pa­pie­ro­sy i wo­łał od cza­su do cza­su na Mar­ci­na gło­sem peł­nym bólu. Wów­czas ten, któ­ry w książ­ce stał się Ri­car­dem, scho­dził do wstręt­nej i ha­ła­śli­wej dziu­ry, prze­pa­dał tam ta­jem­ni­czo i – wra­ca­jąc na po­kład z nie­prze­nik­nio­ną twa­rzą – mil­czał lub kon­ty­nu­ował ku memu zbu­do­wa­niu wy­kład

O swym we­wnętrz­nym sto­sun­ku do ży­cia, oży­wio­ny ja­skra­wy­mi przy­kła­da­mi naj­okrut­niej­szej tre­ści. Czy chciał mnie prze­stra­szyć? czy sku­sić? czy zdzi­wić? czy wy­wo­łać mój za­chwyt? Zdo­łał mię tyl­ko roz­śmie­szyć i wzbu­dzić we mnie nie­do­wie­rza­nie. Jak to się zda­rza u ło­trów, nie był wca­le nud­ny. Zresz­tą na­iw­ność moja była wów­czas tak wiel­ka, że nie mo­głem wziąć jego fi­lo­zo­fii na se­rio. Pr,zez cały ten czas trzy­mał jed­no ucho zwró­co­ne w stro­nę ka­ju­ty jak wier­ny słu­ga, ale mimo to mia­łem wra­że­nie, że w ten czy inny spo­sób na­rzu­cił się cho­re­mu dla swych wła­snych ce­lów. Czy­tel­nik nie zdzi­wi się więc, gdy mu po­wiem, że pew­ne­go ran­ka pa­dro­ne szku­ne­ra oznaj­mił mi bez szcze­gól­ne­go wzru­sze­nia, iż „bo­ga­ty pan tam na dole” umarł; sko­nał w nocy. Nie przy­po­mi­nam so­bie, aby mię kie­dy tak wzru­szy­ła sa­mot­na śmierć czło­wie­ka zu­peł­nie mi ob­ce­go. Zaj­rza­łem przez luk świetl­ny i zo­ba­czy­łem, jak wier­ny Mar­cin ob­wią­zy­wał sznu­ra­mi skó­rza­ne ku­fry nie­bosz­czy­ka, z któ­re­go ca­łej po­sta­ci wi­dać było tyl­ko bia­łą bro­dę i orli nos, ma­ja­czą­ce w mrocz­nych głę­biach ohyd­nej, dusz­nej koi.

Po­nie­waż wiatr ustał zu­peł­nie w cią­gu po­po­łu­dnia i ci­sza trwa­ła przez całą noc, a tak­że groź­ny, pło­mien­ny dzień, zmar­łe­go „bo­ga­te­go pana” wy­pa­dło wrzu­cić w mo­rze o za­cho­dzie słoń­ca, choć wła­ści­wie było już wi­dać cel na­szej… po­dró­ży – ni­skie, za­po­wie­trzo­ne wy­brze­że ob­ra­mo­wa­ne li­nią man­gro­wii. Za­cny prze­or rzekł do mnie z głę­bo­kim współ­czu­ciem: „Ten bie­dak zo­sta­wił mło­dą cór­kę.” Nie wiem, kto miał się nią za­opie­ko­wać, ale wi­dzia­łem, jak wier­ny Mar­cin prze­wo­ził bar­dzo tro­skli­wie ku­fry ze stat­ku na brzeg, za­nim jesz­cze zdą­ży­łem wy­lą­do­wać. Był­bym się może za­jął na chwi­lę śledz­twem tego tak wy­la­ne­go czło­wie­ka, ale za­przą­ta­ły mię wła­sne bar­dzo na­glą­ce spra­wy, któ­re skom­pli­ko­wa­ły się w koń­cu przez trzę­sie­nie zie­mi – tak iż za­bra­kło mi cza­su dla Ri­car­da. Nie po­trze­bu­ję mó­wić czy­tel­ni­ko­wi, że go jed­nak nie za­po­mnia­łem.

Mój kon­takt z wier­nym Pe­drem był znacz­nie krót­szy, a ob­ser­wa­cję nad nim prze­pro­wa­dzi­łem mniej do­kład­nie, w wa­run­kach bez po­rów­na­nia groź­niej­szych. Prze­rwa­ło mi tę ob­ser­wa­cję na­głe na­tchnie­nie, aby usu­nąć się z dro­gi ob­ser­wo­wa­ne­go obiek­tu. Dzia­ło się to w sza­ła­sie z mat roz­pię­tych na ty­kach obok ścież­ki. Wsze­dłem tam, aby po­pro­sić o bu­tel­kę li­mo­nia­dy, i do dziś dnia nie mam naj­mniej­sze­go po­ję­cia, jaki szcze­gół mo­jej po­wierz­chow­no­ści czy za­cho­wa­nia wzbu­dził strasz­li­wy gniew Pe­dra. Ten gniew stał się dla mnie wi­docz­ny w nie­speł­na dwie mi­nu­ty od chwi­li, gdy moje oczy pierw­szy raz na Pe­drze spo­czę­ły, i choć nie­zmier­nie by­łem zdzi­wio­ny, nie po­zo­sta­łem oczy­wi­ście na miej­scu, aby zba­dać po­wód owe­go gnie­wu. Zwia­łem naj­bliż­szą dro­gą – przez ścia­nę. Ta be­stial­ska zja­wa i pe­wien ol­brzy­mi Mu­rzyn, z któ­rym ze­tkną­łem się na Ha­iti za­le­d­wie w parę mie­się­cy po­tem – oba te spo­tka­nia usta­li­ły raz na za­wsze moje wy­obra­że­nie o śle­pej, roz­ju­szo­nej, bez­ro­zum­nej wście­kło­ści. Mu­rzyn śnił mi się po­tem la­ta­mi. Pe­dro nig­dy. Wra­że­nie było mniej sil­ne. Za pręd­ko zsze­dłem Pe­dro­wi z dro­gi.

Wy­da­je mi się na­tu­ral­ne, że ta trój­ka, scho­wa­na w ja­kimś za­ka­mar­ku mej pa­mię­ci, wy­szła na­gle na świa­tło dzien­ne; tak na­tu­ral­ne, iż nie uspra­wie­dli­wiam się wca­le z eg­zy­sten­cji tych trzech lu­dzi. Tkwi­li w mo­ich wspo­mnie­niach i mu­sie­li się stam­tąd wy­do­stać; jest to do­sta­tecz­ne uspra­wie­dli­wie­nie dla po­wie­ścio­pi­sa­rza, któ­ry za­brał się do swe­go rze­mio­sła bez przy­go­to­wa­nia bez po­wzię­te­go z góry za­mia­ru i bez żad­nej in­nej mo­ral­nej in­ten­cji poza tą, któ­ra prze­ni­ka ca­ło­kształt na­sze­go świa­ta.

Po­nie­waż ta przed­mo­wa do­ty­czy przede wszyst­kim po­cho­dze­nia osób wy­stę­pu­ją­cych w po­wie­ści i mo­ich z nimi sto­sun­ków, mu­szę za­jąć się tak­że Leną. Gdy­bym o niej za­mil­czał, wy­glą­da­ło­by to na lek­ce­wa­że­nie, a nic nie jest mi bar­dziej obce niż lek­ce­wa­żą­cy sto­su­nek do Leny. Je­śli ze wszyst­kich osób za­plą­ta­nych w „ta­jem­ni­cę Sam­bu­ra­nu” prze­sta­wa­łem naj­dłu­żej z Hey­stem (lub tym, któ­re­go Hey­stem na­zy­wam), to dziew­czy­nie zwa­nej Leną przy­pa­try­wa­łem się naj­dłu­żej, z naj­bar­dziej wy­tę­żo­ną uwa­gą. Ta uwa­ga wy­pły­wa­ła z le­ni­stwa, do któ­re­go mam ta­lent wro­dzo­ny. Pew­ne­go wie­czo­ru za­wę­dro­wa­łem do ka­wiar­ni w mie­ście nie le­żą­cym pod zwrot­ni­kiem, lecz na po­łu­dniu Fran­cji. W sali peł­no było ty­to­nio­we­go dymu, roz­gwa­ru, kle­ko­tu do­mi­na i dźwię­ków pi­skli­wej mu­zy­ki. Or­kie­stra chy­ba była mniej­sza od tej, któ­ra się po­pi­sy­wa­ła w hali Schom­ber­ga, i wy­glą­da­ła bar­dziej na ze­spół ro­dzin­ny niż na ze­bra­ną przy­god­nie ka­pe­lę; mu­szę wy­znać, że wszyst­ko ra­zem ro­bi­ło wra­że­nie znacz­nie przy­zwo­it­sze od mu­zycz­ne­go przed­się­bior­stwa Zan­gia­co­ma. Było w tym tak­że mniej pre­ten­sjo­nal­no­ści, a na­strój pa­no­wał bar­dziej do­mo­wy, że się tak wy­ra­żę, i po­ufa­ły, po­nie­waż w prze­rwach, gdy wszyst­kie mu­zy­kant­ki opusz­cza­ły es­tra­dę, jed­na z nich cho­dzi­ła wśród mar­mu­ro­wych sto­li­ków, zbie­ra­jąc so­usy i fran­ki w po­gię­te cy­no­we na­czy­nie, przy­po­mi­na­ją­ce kształ­tem so­sjer­kę. Ową mu­zy­kant­ką była mło­da dziew­czy­na. Mam te­raz wra­że­nie, że obo­jęt­ność, z jaką peł­ni­ła swój obo­wią­zek, była rów­nie wiel­ka, a może jesz­cze więk­sza niż wy­nio­słość Hey­sta w sto­sun­ku do wszel­kich po­ni­żeń, na któ­re ludz­ki ro­zum jest na­ra­żo­ny w dro­dze przez ży­cie. Cho­dzi­ła od sto­łu do sto­łu mil­cząc, z sze­ro­ko roz­war­ty­mi oczy­ma jak lu­na­tycz­ka i po­trzą­sa­ła tyl­ko z lek­ka pie­niędz­mi, aby zwró­cić na sie­bie uwa­gę. Roz­dział mor­ski mo­je­go ży­cia daw­no już się wte­dy skoń­czył, ale trud­no od­rzu­cić zu­peł­nie ce­chy cha­rak­te­ry­zu­ją­ce nas przez pół ży­wo­ta, to­też wpu­ści­łem do so­sjer­ki pię­cio­fran­ko­wą mo­ne­tę, niby ma­ry­narz na urlo­pie. Lu­na­tycz­ka od­wró­ci­ła gło­wę, aby na mnie spoj­rzeć, i rze­kła: Mer­ci mon­sieur – to­nem, w któ­rym nie było wdzięcz­no­ści, tyl­ko zdzi­wie­nie. Mu­sia­łem mieć wów­czas do­praw­dy wol­ną gło­wę, sko­ro to wy­star­czy­ło, bym za­uwa­żył, że głos dziew­czy­ny jest cza­ru­ją­cy. Gdy mu­zy­kant­ki wró­ci­ły na miej­sca, prze­su­ną­łem tro­chę krze­sło, żeby bro­da­ty męż­czy­zna, któ­ry dy­ry­go­wał or­kie­strą, nie za­sła­niał mi tej dziew­czy­ny. O ile mi się zda­je, mógł to być jej oj­ciec, ale praw­dzi­wą jego mi­sją w ży­ciu było stać się pro­to­ty­pem Zan­gia­co­ma w Zwy­cię­stwie. Zdo­byw­szy do­bry punkt ob­ser­wa­cyj­ny, pod­czas dru­giej czę­ści pro­gra­mu pa­trzy­łem na­tu­ral­nie da­lej (z le­ni­stwa) na dziew­czy­nę. Za­rys jej ciem­nej głów­ki po­chy­lo­nej nad skrzyp­ca­mi przy­ku­wał oczy, a gdy wy­po­czy­wa­ła w prze­rwach nie­zmier­nie dłu­gie­go pro­gra­mu, wy­glą­da­ła w swej bia­łej suk­ni, z opa­lo­ny­mi rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na ko­la­nach, jak żywy ob­raz ma­rzy­ciel­skiej na­iw­no­ści. Pod­sta­rza­ła zło­śni­ca przy pia­ni­nie mo­gła być jej mat­ką, choć nie za­uwa­ży­łem mię­dzy nimi naj­lżej­sze­go po­do­bień­stwa. Ze sto­sun­ku, jaki je łą­czył, jed­ną rzecz stwier­dzi­łem na pew­no: owo okrut­ne uszczyp­nię­cie w ra­mię. Je­stem pe­wien, że to wi­dzia­łem! Po­my­lić się nie mo­głem. Za­nad­to by­łem roz­le­ni­wio­ny, aby wy­my­ślić ni stąd ni zo­wąd ta­kie okru­cień­stwo. Może to był i żart, ale dziew­czy­na ze­rwa­ła się jak opa­rzo­na. Może to był i żart. Lecz wi­dzia­łem do­brze, jak „roz­ma­rzo­na na­iw­ność” roz­cie­ra­ła de­li­kat­nie bo­lą­ce miej­sce idąc gę­sie­go za in­ny­mi mur zy­kant­ka­mi środ­ko­wym przej­ściem wśród mar­mu­ro­wych sto­li­ków – w roz­gwa­rze gło­sów, w kle­ko­cie do­mi­na, w nie­bie­skiej at­mos­fe­rze ty­to­nio­we­go dymu. O ile mi się zda­je, ta or­kie­stra opu­ści­ła mia­sto na­za­jutrz.

A może tyl­ko prze­nio­sła się do wiel­kiej ka­wiar­ni po dru­giej stro­nie Pla­ce de la Co­me­die. To bar­dzo moż­li­we. Nie prze­sze­dłem jed­nak przez plac, aby się o tym prze­ko­nać. Moje roz­le­ni­wie­nie wła­śnie nada­ło szcze­gól­ny urok dziew­czy­nie i nie chcia­łem zni­we­czyć tego uro­ku przez ja­kiś nie­po­trzeb­ny wy­si­łek. Nad­czu­łość moja w owym roz­le­ni­wio­nym na­stro­ju utrwa­li­ła na tak dłu­go to wra­że­nie, że gdy na­de­szła chwi­la spo­tka­nia dziew­czy­ny z Hey­stem, czu­łem, iż Lena spro­sta po bo­ha­ter­sku wszyst­kim wy­ma­ga­niom ry­zy­kow­nej i nie­pew­nej przy­szło­ści. Tak by­łem o tym prze­świad­czo­ny, że po­zwo­li­łem jej uciec z Hey­stem – nie bez wzru­sze­nia, ale z pew­no­ścią bez złych prze­czuć. I za­iste, wo­bec try­um­fal­ne­go koń­ca Leny, cóż wię­cej mógł­bym zro­bić dla jej re­ha­bi­li­ta­cji i dla jej szczę­ścia?I

W na­szym oświe­co­nym stu­le­ciu każ­dy uczeń wie o tym, że mię­dzy wę­glem a dia­men­ta­mi za­cho­dzi bar­dzo bli­skie po­kre­wień­stwo che­micz­ne. Przy­pusz­czam, że wła­śnie dla­te­go nie­któ­rzy na­zy­wa­ją wę­giel „czar­ny­mi dia­men­ta­mi”. Oba te mi­ne­ra­ły sta­no­wią bo­gac­two, ale wę­giel da­le­ko trud­niej prze­wo­zić niż dia­men­ty. Z tego punk­tu wi­dze­nia mu­si­my stwier­dzić w wę­glu bar­dzo przy­kry brak kon­cen­tra­cji. Gdy­by tak dało się scho­wać ko­pal­nię wę­gla do kie­sze­ni od ka­mi­zel­ki! Ale to nie­moż­li­we. Poza tym dziw­ny ja­kiś urok ma dla nas wę­giel – naj­cen­niej­szy z to­wa­rów na­sze­go wie­ku – tego wie­ku, w któ­rym obo­zu­je­my jak oszo­ło­mie­ni po­dróż­ni we wspa­nia­łym, gwar­nym ho­te­lu. Otóż są­dzę, że dwa po­wyż­sze wzglę­dy, je­den prak­tycz­ny, a dru­gi ra­czej mi­stycz­ny, po­wstrzy­ma­ły od wy­jaz­du Hey­sta – Ak­se­la Hey­sta.

Pod­zwrot­ni­ko­wa Spół­ka Wę­glo­wa zo­sta­ła zli­kwi­do­wa­na. Świat fi­nan­sów jest ta­jem­ni­czą kra­iną, w któ­rej może się zda­rzyć ten nie­wia­ry­god­ny fakt, że stan lot­ny po­prze­dza stan płyn­ny. Naj­pierw ulat­nia się ka­pi­tał, a po­tem na­stę­pu­je stan płyn­ny – czy­li li­kwi­da­cja in­te­re­sów. Są to zja­wi­ska prze­ciw­ne za­sa­dom fi­zy­ki – i one to wła­śnie spo­wo­do­wa­ły prze­wle­kłą bez­czyn­ność Hey­sta, z po­wo­du któ­rej bra­li­śmy go czę­sto na ję­zy­ki, w dość zresz­tą przy­ja­zny spo­sób. Bez­wład­na jed­nost­ka nie wy­rzą­dza ni­ko­mu nic złe­go, nie uspo­sa­bia wro­go – za­słu­gu­je za­le­d­wie na drwi­ny. Zda­rza się nie­kie­dy, że i ta bez­wład­ność jest za­wa­dą, ale o Ak­se­lu Hey­ście nie moż­na było tego po­wie­dzieć. Nie prze­szka­dzał ni­ko­mu – zu­peł­nie jak gdy­by tkwił na naj­wyż­szym szczy­cie Hi­ma­la­jów, i na­wet w pew­nym zna­cze­niu był rów­nie jak ten szczyt wi­docz­ny. W tej oko­li­cy świa­ta każ­dy o nim sły­szał i wie­dział, że miesz­ka na swo­jej wy­sep­ce. Wy­spa jest jak­by szczy­tem góry. Ak­sel Heyst tkwił na niej nie­ru­cho­mo, a za­miast nie­uchwyt­nej, przej­rzy­stej i burz­li­wej toni po­wie­rza, roz­pły­wa­ją­cej się w bez­kre­sie, ota­cza­ło go cie­płe, płyt­kie mo­rze, spo­koj­na od­no­ga wiel­kich wód, któ­re obej­mu­ją wszy­stek ląd na­sze­go glo­bu. Naj­częst­szy­mi go­ść­mi Hey­sta były cie­nie – cie­nie chmur, oży­wia­ją­ce po­nu­rą mo­no­to­nię bez­dusz­ne­go pod­zwrot­ni­ko­we­go słoń­ca. Naj­bliż­szym jego są­sia­dem – mó­wię tu o rze­czach ujaw­nia­ją­cych ja­kieś­kol­wiek oży­wie­nie – był le­ni­wy wul­kan, któ­ry dy­mił z lek­ka dzień cały tuż nad pół­noc­nym ho­ry­zon­tem, a no­ca­mi roz­nie­cał wśród ja­snych gwiazd tępy, czer­wo­ny blask, co roz­ża­rzał się i przy­ga­sał kur­czo­wo jak ko­niec ol­brzy­mie­go cy­ga­ra, któ­rym raz po raz za­cią­ga się ktoś w ciem­no­ściach. Ak­sel Heyst pa­lił tak­że i gdy wy­cho­dził z cy­ga­rem na we­ran­dę przed pój­ściem na spo­czy­nek, ża­rzył się przed nim w mro­ku krą­żek ta­kiej sa­mej wiel­ko­ści jak ten dru­gi, od­da­lo­ny o wie­le, wie­le mil.

Wul­kan do­trzy­my­wał mu nie­ja­ko to­wa­rzy­stwa wśród ciem­no­ści, któ­re by­wa­ły nie­kie­dy tak gę­ste, że – zda­wa­ło się – nie prze­pusz­czą na­wet naj­lżej­sze­go wie­trzy­ka. Zresz­tą rzad­ko kie­dy zja­wiał się po­wiew, zdol­ny utrzy­mać piór­ko w po­wie­trzu. Pra­wie co wie­czór przez cały rok Heyst był­by mógł sia­dy­wać na dwo­rze przy ni­czym nie osło­nię­tej świe­cy i czy­tać któ­rą­kol­wiek z ksią­żek po­zo­sta­łych po zmar­łym ojcu. A był ich za­pas nie­ma­ły. Lecz Heyst nie ro­bił tego nig­dy; praw­do­po­dob­nie bał się mo­ski­tów. I nig­dy ci­sza nie na­tchnę­ła go my­ślą, by zwró­cić się z ja­kąś uwa­gą do ko­ie­gi-ogni­ka, ża­rzą­ce­go się nad wul­ka­nem. Nie był prze­cież wa­ria­tem. Dzi­wak bo dzi­wak, to praw­da, moż­na to było po­wie­dzieć i mó­wio­no tak rze­czy­wi­ście; ale każ­dy przy­zna, że mię­dzy tymi dwo­ma po­ję­cia­mi jest jesz­cze cała prze­paść.

W księ­ży­co­we noce mil­cze­nie obej­mu­ją­ce Sam­bu­ran (zwa­ny na ma­pie Wy­spą Okrą­głą) mia­ło w so­bie coś olśnie­wa­ją­ce­go. Dom i naj­bliż­sze oto­cze­nie za­la­ne zim­nym świa­tłem wy­glą­da­ły jak­by ja­kaś opusz­czo­na osa­da po­chło­nię­ta przez dżun­glę. Heyst pa­trzył na nie­wy­raź­ne za­ry­sy da­chów nad ni­ską ro­ślin­no­ścią, na ła­ma­ne cie­nie bam­bu­so­wych pło­tów wśród po­ły­skli­wej, wy­so­kiej tra­wy, na szmat za­ro­śnię­tej dro­gi, bie­gną­cej uko­śnie przez po­szar­pa­ny gąszcz ku brze­go­wi od­da­lo­ne­mu o pa­rę­set jar­dów; wi­dać tam było ciem­ny po­most i coś na kształt kop­ca, czar­ne­go od stro­ny cie­nia jak atra­ment. Ale przede wszyst­kim rzu­ca­ła się w oczy ol­brzy­mia czar­na ta­bli­ca umiesz­czo­na na dwóch słu­pach; gdy księ­życ prze­wę­dro­wał na dru­gą stro­nę, uka­zy­wa­ły się na niej Hey­sto­wi bia­łe li­te­ry P.S.W., wy­so­ko­ści przy­najm­niej dwóch stóp. Były to ini­cja­ły Pod­zwrot­ni­ko­wej Spół­ki Wę­glo­wej, na­le­żą­cej do chle­bo­daw­ców Hey­sta, a ści­ślej mó­wiąc, do by­łych jego chle­bo­daw­ców.

Zgod­nie z taj­ni­ka­mi świa­ta fi­nan­sów, sprzecz­ny­mi na­tu­rze, ka­pi­tał P.S.W. ulot­nił się w prze­cią­gu dwóch lat i to­wa­rzy­stwo prze­szło w „stan płyn­ny” li­kwi­da­cji – nie do­bro­wol­nej, są­dzę, lecz przy­mu­so­wej. W tym pro­ce­sie nie było jed­nak nic gwał­tow­ne­go. Do­ko­ny­wał się po­wo­li; i pod­czas gdy li­kwi­da­cja – w Lon­dy­nie i Am­ster­da­mie – po­su­wa­ła się żół­wim kro­kiem, Ak­sel Heyst, wy­mie­nio­ny w pro­spek­cie jako

„dy­rek­tor pod­zwrot­ni­ko­wy”, po­zo­sta­wał na swo­im sta­no­wi­sku w Sam­bu­ra­nie, sta­cji wę­glo­wej, ozna­czo­nej nu­me­rem pierw­szym.

Ale Sam­bu­ran był nie tyl­ko sta­cją wę­glo­wą; znaj­do­wa­ła się tam rów­nież i ko­pal­nia. Po­kła­dy wę­gla cią­gnę­ły się zbo­czem wzgórz o nie­ca­łe pięć­set jar­dów od ko­śla­we­go po­mo­stu i im­po­nu­ją­cej, czar­nej ta­bli­cy. Ce­lem spół­ki było owład­nię­cie wszyst­ki­mi ko­pal­nia­mi wę­gla na wy­spach pod­zwrot­ni­ko­wych i eks­plo­ata­cja ich dla miej­sco­we­go han­dlu. A po­kła­dów było bez liku. Heyst od­krył je w tych oko­li­cach, na­tknąw­szy się na nie pod­czas swych bez­ce­lo­wych wę­dró­wek; że zaś pro­wa­dził za­wsze oży­wio­ną ko­re­spon­den­cję, roz­pi­sał się o nich sze­ro­ko do przy­ja­ciół w Eu­ro­pie. Tak przy­najm­niej opo­wia­da­no.

Nie są­dzi­li­śmy, aby Heyst ma­rzył o bo­gac­twach – a w każ­dym ra­zie nie pra­gnął ich dla sie­bie. Zda­je się, że naj­wię­cej ob­cho­dzi­ło go to, co na­zy­wał „dą­że­niem na­przód”, my­śląc za­pew­ne o or­ga­ni­za­cji świa­ta w ogó­le. Wię­cej niż sto osób spo­śród miesz­kań­ców wysp sły­sza­ło, jak mó­wił, że „cała oko­li­ca zro­bi­ła wiel­ki krok na­przód”. Za­ma­szy­sty ruch ręką to­wa­rzy­szą­cy tym sło­wom uzmy­sła­wiał, że tro­pi­kal­ne ob­sza­ry zmu­szo­ne są do po­su­wa­nia się na­przód. W związ­ku z wy­twor­nym obej­ściem Hey­sta było to bar­dzo prze­ko­ny­wa­ją­ce, a w każ­dym ra­zie za­my­ka­ło lu­dziom usta – przy­najm­niej na ja­kiś czas. Nikt nie miał ocho­ty za­prze­czyć, gdy Heyst prze­ma­wiał tym to­nem. Jego prze­ję­cie się spra­wą wę­glo­wą nie prze­szka­dza­ło ni­ko­mu. Nie gro­zi­ło by­najm­niej nie­bez­pie­czeń­stwo, aby ktoś mógł wziąć na se­rio ma­rze­nia o wę­glu pod­zwrot­ni­ko­wym, po cóż więc było spra­wiać mu przy­krość? Tak ro­zu­mo­wa­li róż­ni lu­dzie w so­lid­nych biu­rach han­dlo­wych, któ­re Heyst od­wie­dzał, przy­byw­szy ze wscho­du z li­sta­mi po­le­ca­ją­cy­mi i cze­ka­mi wy­sta­wio­ny­mi na skrom­ne sumy. Dzia­ło się to jesz­cze na kil­ka lat przed­tem, nim po­kła­dy wę­gla za­czę­ły się pię­trzyć w żar­to­bli­wych a wy­kwint­nych wy­wo­dach Hey­sta. Od sa­me­go po­cząt­ku trud­no było usta­lić, kim on jest rze­czy­wi­ście. Nie był po­dróż­ni­kiem. Po­dróż­nik wy­jeż­dża i wra­ca, dąży do ja­kie­goś okre­ślo­ne­go miej­sca, Heyst nie wy­jeż­dżał. Spo­tka­łem kie­dyś pew­ne­go czło­wie­ka – dy­rek­to­ra fi­lii Sto­wa­rzy­sze­nia Ban­ków Wschod­nich w Ma­lak­ce – do któ­re­go Heyst na­gle wy­krzyk­nął, bez związ­ku z ja­ką­kol­wiek po­przed­nią roz­mo­wą (było to w klu­bie, w po­ko­ju bi­lar­do­wym): – Je­stem ocza­ro­wa­ny tymi wy­spa­mi. Wy­rwał się z tym ni stąd ni zo­wąd, a pro­pos de bot­tes, jak mó­wią Fran­cu­zi, w chwi­li gdy po­cie­rał kre­dą swój kij. Może do­praw­dy ktoś urok na nie­go rzu­cił? Wię­cej jest cza­rów na świe­cie, niż śni­ło się prze­cięt­nym cza­row­ni­kom.

Jed­nym sło­wem koło o pro­mie­niu ośmiu­set mil, za­kre­ślo­ne wo­ko­ło pew­ne­go punk­tu na pół­noc­nym Bor­neo, było dla Hey­sta ko­łem za­cza­ro­wa­nym. Się­ga­ło do Ma­ni­li, gdzie zja­wiał się nie­kie­dy; do­ty­ka­ło Saj­go­nu, gdzie go raz je­den wi­dzia­no. Może były to wy­sił­ki Hey­sta, aby się spod cza­ru wy­zwo­lić? W ta­kim ra­zie nie od­nio­sły za­mie­rzo­ne­go skut­ku. Czar był wi­docz­nie nie do prze­zwy­cię­że­nia. Dy­rek­tor, któ­ry usły­szał ów wy­krzyk za­chwy­tu Hey­sta, był tak da­le­ce pod wra­że­niem jego za­pa­łu, unie­sie­nia – czy jak to na­zwać – a może i dzi­wacz­no­ści jego słów, że opo­wia­dał o tym nie­jed­ne­mu.

– Dziw­ny czło­wiek z tego Szwe­da – do­da­wał jako je­dy­ny ko­men­tarz. Z tej re­la­cji wzię­ła po­czą­tek na­zwa „za­cza­ro­wa­ny Heyst”, któ­rą przy­cze­pio­no na­sze­mu bo­ha­te­ro­wi.

Miał tak­że i inne prze­zwi­ska. Za swo­ich mło­dych lat – dłu­go przed­tem, nim za­czę­ła go zdo­bić ły­si­na –

udał się raz z li­stem po­le­ca­ją­cym do pana Te­sma­na ze spół­ki „Bra­cia Te­sman” – pierw­szo­rzęd­nej fir­my w So­ura­bayi. Pan Te­sman był uprzej­mym, do­bro­dusz­nym sta­rusz­kiem i nie bar­dzo wie­dział, co z go­ściem po­cząć. Oświad­czył, że pra­gnie uczy­nić jego po­byt na wy­spach jak naj­przy­jem­niej­szym, że spół­ka go­to­wa jest po­pie­rać jego za­mie­rze­nia itd., po czym przy­jął po­dzię­ko­wa­nia Hey­sta i pro­wa­dził da­lej zwy­kłą w tych oko­licz­no­ściach roz­mo­wę, do­py­tu­jąc się zwol­na oj­cow­skim to­nem:

– A więc naj­bar­dziej in­te­re­su­je się pan…

– Fak­ta­mi – wtrą­cił Heyst zwy­kłym swo­im uprzej­mym to­nem. – Nie ma nic cie­kaw­sze­go nad fak­ty. Na­gie fak­ty. Tyl­ko fak­ty, pa­nie Te­sman.

Nie wiem, czy sta­ry Te­sman zga­dzał się z nim, czy nie, ale mu­siał o tym opo­wia­dać, bo na pe­wien czas Heyst zy­skał prze­zwi­sko „Na­gie Fak­ty”. Miał już ta­kie szcze­gól­ne szczę­ście, że wła­sne po­wie­dze­nia przy­cze­pia­ły się do nie­go sta­jąc się czę­ścią na­zwi­ska. Przez ja­kiś czas po­tem włó­czył się po Mo­rzu Ja­waj­skim, na któ­rymś z han­dlo­wych szku­ne­rów Te­sma­na, a wresz­cie znikł na arab­skim stat­ku w oko­li­cach No­wej Gwi­nei. Po­zo­stał bar­dzo dłu­go w tej od­le­głej czę­ści za­cza­ro­wa­ne­go koła i pra­wie już o nim za­po­mnia­no, gdy zja­wił się znów na tu­byl­czym stat­ku, peł­nym włó­czę­gów z Go­ram. Spa­lo­ny był na czar­no od słoń­ca i bar­dzo chu­dy; wło­sy moc­no mu się prze­rze­dzi­ły. Pod pa­chą trzy­mał tekę ze Szki­ca­mi, któ­re chęt­nie po­ka­zy­wał, ale poza tym bar­dzo był ma­ło­mów­ny. Opo­wia­dał tyl­ko, że spę­dził czas „bar­dzo przy­jem­nie”. Czło­wiek, któ­ry je­dzie dla roz­ryw­ki na Nową Gwi­neę – no, no!

W kil­ka lat póź­niej, gdy zni­kły już z jego twa­rzy ostat­nie śla­dy mło­do­ści, a resz­ta wło­sów – z cie­mie­nia, gdy ru­do­zło­te, po­zio­me wąsy roz­ro­sły się oka­za­le, pe­wien bia­ły czło­wiek o złej re­pu­ta­cji ob­da­rzył go no­wym epi­te­tem. Po­sta­wił trzę­są­cą się ręką wy­smu­kły, pu­sty kie­li­szek za­pła­co­ny przez Hey­sta i wy­rzekł z mą­dro­ścią peł­ną roz­wa­gi, nie­do­stęp­ną dla prze­cięt­nych lu­dzi pi­ją­cych tyl­ko wodę:

– Heyst jest dżen­tel­me­nem co się zo­wie. Co się zo­wie! Ale to ut… uto… uto­pi­sta.

Heyst opu­ścił wła­śnie przed chwi­lą przy­by­tek pu­blicz­ne­go po­krze­pia­nia się, gdzie to oświad­cze­nie zo­sta­ło wy­gło­szo­ne. Czyż­by był do­praw­dy uto­pi­stą? Sło­wo daję, raz tyl­ko sły­sza­łem jak wy­po­wie­dział zda­nie, któ­re mo­gło zdra­dzać pew­ną skłon­ność w tym kie­run­ku. Było to za­pro­sze­nie wy­sto­so­wa­ne wła­śnie do sta­re­go McNa­ba. Heyst zwró­cił się do nie­go z tą wy­twor­ną uprzej­mo­ścią w po­zie, ru­chu i gło­sie, któ­ra sta­no­wi­ła jego rys cha­rak­te­ry­stycz­ny, i rzekł z żar­to­bli­wym wy­kwin­tem:

– Nie­chże pan pój­dzie z nami uga­sić pra­gnie­nie, pa­nie McNab.

Otóż to wła­śnie. Czło­wiek, któ­ry mógł pro­po­no­wać – choć­by żar­tem – sta­re­mu McNa­bo­wi, aby uga­sił pra­gnie­nie, taki czło­wiek mu­siał być do­praw­dy uto­pi­stą go­nią­cym za chi­me­ra­mi; al­bo­wiem bez­po­śred­nią iro­nią Heyst nig­dy nie sza­fo­wał. Może wła­śnie dla­te­go lu­bia­no go ogól­nie. W tym okre­sie swe­go ży­cia był w peł­ni fi­zycz­ne­go roz­wo­ju; oka­za­ła jego, mar­so­wa po­stać o ły­sej gło­wie i dłu­gich wą­sach przy­po­mi­na­ła por­tre­ty Ka­ro­la XII, awan­tur­ni­czej pa­mię­ci.. Mimo to nic nie upo­waż­nia­ło do przy­pusz­czeń, aby Heyst był pod ja­kim­kol­wiek wzglę­dem czło­wie­kiem wo­jow­ni­czym.III

Wia­do­mo, że na­tu­ra ludz­ka skło­na jest za­rów­no głu­po­ty, jak ma­łost­ko­wość; więc też nie­któ­rzy uda­wa­li, że się obu­rza­ją na Hey­sta – nie ma­jąc ku temu żad­nej in­nej pod­sta­wy poza ogól­no­ludz­ką skłon­no­ścią do wie­rze­nia wszel­kim zło­śli­wym po­gło­skom – inni zaś uzna­li po pro­stu za pysz­ny ka­wał na­zy­wa­nie Hey­sta pa­ją­kiem – za jego ple­ca­mi, na­tu­ral­nie. Nie za­mą­ci­ło to po­go­dy Hey­sta, któ­ry nic o tym nie wie­dział, tak jak i o po­przed­nich prze­zwi­skach. Ale wkrót­ce za­czę­to o nim opo­wia­dać wie­le in­nych rze­czy, gdy wy­bił się jako wiel­ki afe­rzy­sta. Skry­sta­li­zo­wał się w coś wy­raź­ne­go. Wy­rósł w na­szych oczach na miej­sco­we­go dy­rek­to­ra Pod­zwrot­ni­ko­wej Spół­ki Wę­glo­wej z biu­ra­mi w Lon­dy­nie i Am­ster­da­mie, i tak da­lej – co brzmia­ło i wy­glą­da­ło wspa­nia­le. Biu­ra w oby­dwu sto­li­cach mo­gły się skła­dać – i praw­do­po­dob­nie skła­da­ły się – z jed­ne­go po­ko­ju; ale z tego od­da­le­nia, hen, z da­le­kie­go wscho­du, wszyst­ko przy­bie­ra­ło wy­gląd im­po­nu­ją­cy. By­li­śmy tym wła­ści­wie ra­czej za­sko­cze­ni niż olśnie­ni, ale na­wet i naj­trzeź­wiej­si za­czę­li my­śleć, że jed­nak coś jest w tym wszyst­kim. Te­sma­no­wie mia­no­wa­li agen­tów, kon­trakt z rzą­do­wy­mi pa­row­ca­mi zo­stał pod­pi­sa­ny, epo­ka pary za­czę­ła się na wy­spach – do­ko­ny­wał się wiel­ki krok na­przód – krok Hey­sta.

A wszyst­ko to wy­ni­kło ze spo­tka­nia Hey­sta-wę­drow­ca z Mor­ri­so­nem, za­gna­nym w po­ło­że­nie bez wyj­ścia, któ­re to spo­tka­nie było – albo i nie było – do­raź­nym skut­kiem mo­dli­twy. Mor­ri­son, czło­wiek by­najm­niej nie głu­pi, za­brnął w sto­sun­ku do Hey­sta w mgli­ste uczu­cio­we kom­pli­ka­cje. Je­że­li Heyst z pie­niędz­mi w kie­sze­ni zo­stał od­ko­men­de­ro­wa­ny bez­po­śred­nim de­kre­tem Opatrz­no­ści jako od­po­wiedź na mo­dli­twę Mor­ri­so­na, w ta­kim ra­zie nie było po­wo­du do spe­cjal­nej wdzięcz­no­ści, ode­grał bo­wiem tyl­ko rolę na­rzę­dzia. Ale Mor­ri­son wie­rzył jed­no­cze­śnie i w sku­tecz­ność swo­jej mo­dli­twy, i w nie­ogra­ni­czo­ną do­broć Hey­sta. Dzię­ko­wał Bogu za ła­skę ze szcze­rą po­ko­rą, a za­ra­zem nie mógł się dość na­dzię­ko­wać Hey­sto­wi za przy­słu­gę, któ­rą Szwed mu wy­świad­czył z ludz­ką so­li­dar­no­ścią. W tym (bar­dzo zresz­tą zro­zu­mia­łym) po­wi­kła­niu uczuć wdzięcz­ność Mor­ri­so­na do­ma­ga­ła się, aby Heyst brał tak­że udział w wy­ko­rzy­sta­niu wiel­kie­go od­kry­cia. Do­wie­dzie­li­śmy się wresz­cie, że Mor­ri­son po­je­chał do An­glii przez Ka­nał Su­eski, aby w Lon­dy­nie to­ro­wać oso­bi­ście dro­gę wspa­nia­łym pla­nom wę­glo­wym. Roz­stał się ze swym bry­giem i znikł nam z oczu. Sły­sze­li­śmy, że Heyst ode­brał od nie­go list czy kil­ka li­stów do­no­szą­cych, że Lon­dyn jest zim­ny i po­nu­ry, że ani lu­dzie tam­tej­si, ani rze­czy mu nie od­po­wia­da­ją, że jest „sa­mot­ny jak wro­na w ob­cym kra­ju”. W rze­czy­wi­sto­ści tę­sk­nił za swo­im „Ca­pri­cor­nem” – nie my­ślę tu wy­łącz­nie o zwrot­ni­ku, lecz tak­że o okrę­cie. Wresz­cie po­je­chał do Dor­set­shi­re w od­wie­dzi­ny do krew­nych, za­zię­bił się i umarł z pio­ru­nu­ją­cą szyb­ko­ścią na ło­nie prze­ra­żo­nej ro­dzi­ny. Nie umiał­bym po­wie­dzieć, czy to wy­sił­ki Mor­ri­so­na w City lon­dyń­skiej pod­ko­pa­ły jego zdro­wie, ale je­stem prze­ko­na­ny, że jego sta­ra­nia tchnę­ły ży­cie w pro­jekt wę­glo­wy. Tak czy owak Pod­zwrot­ni­ko­wa Spół­ka Wę­glo­wa przy­szła na świat w krót­ki czas po­tem, gdy Mor­ri­son – ofia­ra wdzięcz­no­ści i ro­dzi­me­go kli­ma­tu – spo­czął obok przod­ków na cmen­ta­rzu w Dor­set­shi­re.

Śmierć Mor­ri­so­na wstrzą­snę­ła Hey­stem. Do­wie­dział się o niej na Mo­luk­kach za po­śred­nic­twem Te­sma­nów – i znikł na pe­wien czas z ho­ry­zon­tu. Zda­je się, że sie­dział w Am­boy­nie u przy­ja­cie­la, Ho­len­dra, le­ka­rza rzą­do­we­go, któ­ry pie­lę­gno­wał go w swo­jej wil­li. Na­gle Heyst zja­wił się zno­wu na wy­spach. Oczy miał wpad­nię­te, a z obej­ścia jego prze­bi­ja­ła pew­na ostroż­ność, jak­by się lę­kał, że mogą go spo­tkać wy­rzu­ty za śmierć Mor­ri­so­na. O świę­ta na­iw­no­ści! Któż by się

0 to trosz­czył… Żad­ne­go z nas nie ob­cho­dzi­li ani tro­chę ci, któ­rzy wra­ca­li do kra­ju. Uwa­ża­li­śmy, że do­brze im się dzie­je – i już wca­le nie bra­ło się ich w ra­chu­bę. Po­dróż do Eu­ro­py wy­da­wa­ła się pra­wie rów­nie osta­tecz­na jak po­dróż do nie­ba. Usu­wa­ła czło­wie­ka ze świa­ta ha­zar­du i przy­gód.

Ści­śle mó­wiąc, wie­lu z nas po­sły­sza­ło o śmier­ci Mor­ri­so­na do­pie­ro w kil­ka mie­się­cy póź­niej z ust Schom­ber­ga, któ­ry ob­da­rzał Hey­sta bez­in­te­re­sow­ną an­ty­pa­tią i ukuł plot­kę wy­gła­sza­ną za­zwy­czaj po­nu­rym szep­tem:

– Wi­dzi­cie pa­no­wie, do cze­go do­pro­wa­dza za­da­wa­nie się z tym ga­gat­kiem. Wy­ci­śnie czło­wie­ka jak cy­try­nę, a po­tem kop­nie i wy­pra­wia do domu po śmierć! Nie­chaj los Mor­ri­so­na bę­dzie dla każ­de­go prze­stro­gą.

Śmie­li­śmy się na­tu­ral­nie z tych alu­zji do ja­kichś męt­nych ta­jem­nic. Kil­ku z nas sły­sza­ło, że Heyst ma je­chać do Eu­ro­py, aby po­pchnąć oso­bi­ście wę­glo­wą afe­rę, ale do tego nig­dy nie do­szło – oka­za­ło się to zby­tecz­ne. Spół­ka po­wsta­ła bez czyn­ne­go współ­udzia­łu Hey­sta, a no­mi­na­cję na dy­rek­to­ra okrę­gu pod­zwrot­ni­ko­we­go ode­brał pocz­tą.

Heyst ob­rał od razu Sam­bu­ran, czy­li Wy­spę Okrą­głą, na sta­cję cen­tral­ną. Po­da­wa­no so­bie z rąk do rąk kil­ka eg­zem­pla­rzy pro­spek­tu dru­ko­wa­ne­go w Eu­ro­pie, któ­ry do­tarł aż na da­le­ki wschód. Za­chwy­ca­li­śmy się mapą do­łą­czo­ną do pro­spek­tu ku zbu­do­wa­niu ak­cjo­na­riu­szy. Jako punkt cen­tral­ny wschod­niej pół­ku­li wid­niał tam Sam­bu­ran wy­dru­ko­wa­ny ol­brzy­mi­mi li­te­ra­mi. Pro­mie­nie gru­bych li­nii roz­cho­dzi­ły się od nie­go w róż­nych kie­run­kach prze­ci­na­jąc zwrot­ni­ki itwo­rząc ta­jem­ni­czą, efek­tow­ną gwiaz­dę; mia­ło to ozna­czać li­nie wpły­wów czy li­nie od­le­gło­ści, czy też coś w tym ro­dza­ju. Za­ło­ży­cie­le spół­ek mają zu­peł­nie od­ręb­ną wy­obraź­nię. Nie ma na świe­cie lu­dzi bar­dziej ro­man­tycz­nie uspo­so­bio­nych. Na Sam­bu­ra­nie po­ja­wi­li się in­ży­nie­ro­wie, spro­wa­dzo­no ku­li­sów, zbu­do­wa­no dom­ki i wy­ko­pa­no ga­le­rię w gór­skim zbo­czu wy­do­by­wa­jąc rze­czy­wi­ście tro­chę wę­gla.

Te fak­ty prze­ko­na­ły na­wet naj­opor­niej­szych. Przez ja­kiś czas każ­dy miesz­ka­niec wysp mó­wił o Pod­zwrot­ni­ko­wej Spół­ce Wę­glo­wej i na­wet ci, któ­rzy uśmie­cha­li się obo­jęt­nie, kry­li tyl­ko swój nie­po­kój. A więc tak! sta­ło się; i każ­dy mógł prze­wi­dzieć, ja­kie skut­ki z tego wy­nik­ną: za­gła­da dla po­szcze­gól­nych że­gla­rzy zmie­cio­nych przez wiel­ką in­wa­zję pa­ro­stat­ków. Nie mo­gli­śmy so­bie po­zwo­lić na kup­no pa­row­ców. Nie było nas stać na to. A Heyst zo­stał dy­rek­to­rem.

– Pan wie – Heyst, za­cza­ro­wa­ny Heyst. No pa­trz­cie pań­stwo! Jak tyl­ko się­gnąć pa­mię­cią, nig­dy nie był ni­czym lep­szym od włó­czę­gi!

– Tak… i mó­wił, że po­szu­ku­je fak­tów. No, więc zna­lazł te­raz fakt, i to taki, że da radę od razu nam wszyst­kim – mó­wił ja­kiś roz­go­ry­czo­ny głos.

– I to ma być po­stęp! Do li­cha z tym wszyst­kim! – mru­czał inny.

Nig­dy jesz­cze nie roz­pra­wia­no tyle o Hey­ście w pa­sie pod­zwrot­ni­ko­wym.

– Zda­je się, że on jest szwedz­kim ba­ro­nem czy czymś w tym ro­dza­ju.

– On ba­ro­nem? Daj­że spo­kój!

Co do mnie, nie wąt­pi­łem ani przez chwi­lę, że ma ten ty­tuł rze­czy­wi­ście. Po­wie­dział mi to sam przy pew­nej spo­sob­no­ści, w cza­sach gdy snuł się jesz­cze po wy­spach za­gad­ko­wy i lek­ce­wa­żo­ny niby ja­kiś duch bez zna­cze­nia. Dzia­ło się to na dłu­go przed­tem, za­nim zma­te­ria­li­zo­wał się w spo­sób tak za­stra­sza­ją­cy jako nisz­czy­ciel na­sze­go drob­ne­go han­dlu – Heyst-nie­przy­ja­ciel.

We­szło w modę mó­wie­nie o Hey­ście jako o nie­przy­ja­cie­lu. Sta­ło się obec­nie czymś bar­dzo kon­kret­nym i wi­docz­nym. Rzu­cał się po ca­łym ar­chi­pe­la­gu; wska­ki­wał do miej­sco­wych stat­ków pocz­to­wych, wy­sia­dał tu i tam,.i ów­dzie – zu­peł­nie jak­by to były tram­wa­je. Całą du­szą od­dał się or­ga­ni­za­cji. To już nie była włó­czę­ga; to była pra­ca. Na­głe roz­wi­nię­cie wy­tę­żo­nej ener­gii Hey­sta za­chwia­ło sku­tecz­niej nie­do­wie­rza­niem naj­więk­szych scep­ty­ków niż ja­ki­kol­wiek wy­wód na­uko­wy o war­to­ści tych po­kła­dów wę­gla. Zro­bi­ło to wra­że­nie na wszyst­kich. Je­den je­dy­ny Schom­berg nie uległ zwro­to­wi opi­nii. Wiel­ki, tęgi, o mę­skiej po­sta­wie i oka­za­łej bro­dzie, pod­cho­dził ze szklan­ką piwa w gru­bej ła­pie do sto­li­ka, gdzie oma­wia­no naj­now­sze plot­ki, i przy­słu­chi­wał się przez chwi­lę, po czym wy­stę­po­wał z nie­zmien­nym oświad­cze­niem:

– Wszyst­ko to bar­dzo pięk­nie, moi pa­no­wie, ale mnie on swo­im py­łem wę­glo­wym oczu nie za­sy­pie. Nic z tego nie bę­dzie. I jak­że­by mo­gło być? Taki drab jak on na dy­rek­to­ra? Phi!

Czy była to prze­ni­kli­wość głu­piej nie­na­wi­ści, czy po pro­stu idio­tycz­ny upór, któ­ry cza­sem wpły­wa na bieg rze­czy w spo­sób naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cy? Wie­lu z nas pa­mię­ta po­dob­ne przy­kła­dy zwy­cię­skie­go trium­fu głu­po­ty. Ten osioł Schom­berg tak­że za­trium­fo­wał. Pod­zwrot­ni­ko­wa Spół­ka Wę­glo­wa zo­sta­ła zli­kwi­do­wa­na, jak na po­cząt­ku za­zna­czy­łem. Te­sma­no­wie umy­li ręce. Rząd unie­waż­nił sła­wet­ne kon­trak­ty. Ga­da­ni­na uci­chła – i wkrót­ce po­tem za­uwa­żo­no, że Heyst gdzieś prze­padł. Stał się nie­wi­dzial­ny tak jak w daw­nych cza­sach, kie­dy zni­kał z ho­ry­zon­tu, aby wy­zwo­lić się spod cza­ru „tych wysp” ucie­ka­jąc w stro­nę No­wej Gwi­nei czy Saj­go­nu – do lu­do­żer­ców albo ka­wiar­ni. Za­cza­ro­wa­ny Heyst! Czy wy­zwo­lił się wresz­cie spod cza­ru? A może umarł? Za­nad­to by­li­śmy obo­jęt­ni, aby się tym praw­dzi­wie in­te­re­so­wać. Lu­bi­li­śmy go na ogół, a lu­bie­nie nie wy­star­cza, by pod­trzy­mać czas dłuż­szy za­ję­cie się ja­kąś ludz­ką isto­tą. Z nie­na­wi­ścią rzecz ma się od­wrot­nie. Schom­berg nie mógł Hey­sta za­po­mnieć. Ten za­pal­czy­wy i mę­ski okaz Niem­ca umiał do­brae nie­na­wi­dzić. Czę­sto tak bywa z głup­ca­mi.

– Do­bry wie­czór pa­nom! Czy pa­no­wie otrzy­ma­li wszyst­ko, cze­go so­bie ży­czą? To do­brze. No, i co ja pa­nom za­wsze mó­wi­łem? Aha! że z tego nic nie bę­dzie. Wie­dzia­łem o tym. Ale o jed­nej rze­czy chciał­bym się jesz­cze do­wie­dzieć: co się też sta­ło z tym Szwe­dem.

Pod­kre­ślał wy­raz: Szwed, jak gdy­by to zna­czy­ło: łotr. Nie cier­piał w ogó­le Skan­dy­na­wów. Dla­cze­go? Bóg je­den ra­czy wie­dzieć. Nie­po­dob­na prze­nik­nąć ta­kie­go dur­nia. Po chwi­li cią­gnął da­lej:

– Bę­dzie już z pięć mie­się­cy albo i wię­cej, jak nie zda­rzy­ło mi się spo­tkać ni­ko­go, kto by go wi­dział.

Jak już za­zna­czy­łem, nie­wie­le nas to ob­cho­dzi­ło; ale Schom­berg nie mógł tego na­tu­ral­nie zro­zu­mieć. Był tępy aż do śmiesz­no­ści. Gdy się tyl­ko trzech go­ści zja­wi­ło w jego go­spo­dzie, nie omiesz­kał się po­sta­rać, aby i Heyst był z nimi.

– Mam na­dzie­ję, że się ten ga­ga­tek nie uto­pił – do­da­wał z ko­micz­ną po­wa­gą, któ­ra po­win­na była przy­pra­wić nas o dreszcz; ale gro­mad­ka na­sza nie była prze­ni­kli­wa i nie ro­zu­mia­ła psy­cho­lo­gicz­nych mo­ty­wów tego po­boż­ne­go ży­cze­nia.

– Dla­cze­go? Pew­no Heyst dłuż­ny jest panu za trun­ki, co? – spy­tał ktoś z lek­ką po­gar­dą,

– Za trun­ki? Nic po­dob­ne­go!

Ho­te­larz nie był czło­wie­kiem in­te­re­sow­nym. Ce­chę tę spo­ty­ka się dość rzad­ko w teu­toń­skim cha­rak­te­rze. Wy­ja­wił na­to­miast z po­nu­rą miną, że Heyst nie od­wie­dził na­wet trzy razy jego „za­kła­du”. To była wła­śnie owa zbrod­nia, za któ­rą Schom­berg ży­czył Hey­sto­wi – ni mniej ni wię­cej – tyl­ko dłu­giej i udrę­czo­nej eg­zy­sten­cji. Oto mamy teu­toń­ski zmysł pro­por­cji i roz­kosz­ne uspo­so­bie­nie nie pa­mię­ta­ją­ce uraz.

Na­resz­cie pew­ne­go wie­czo­ra uj­rza­no Schom­ber­ga pod­cho­dzą­ce­go do gru­py sta­łych go­ści. Był naj­wi­docz­niej uszczę­śli­wio­ny. Pro­sto­wał mę­ską pierś z wiel­ką god­no­ścią.

– Pro­szę pa­nów, mam o nim wia­do­mo­ści. O kim? No o tym Szwe­dzie. Sie­dzi wciąż na Sam­bu­ra­nie. Wca­le się stam­tąd nie ru­szał. Spół­ka prze­pa­dła, in­ży­nie­ro­wie wy­je­cha­li, urzęd­ni­cy wy­je­cha­li, ku­li­si wy­je­cha­li – wszy­scy wy­je­cha­li, ale on sie­dzi na miej­scu. Ka­pi­tan Da­vid­son wra­cał z za­cho­du i wi­dział go na wła­sne oczy. Zo­ba­czył coś bia­łe­go na wy­brze­żu, więc skie­ro­wał pa­ro­wiec do za­to­ki i przy­bił do brze­gu w ma­łej łód­ce. Pa­trzy – a to do­praw­dy Heyst. Stoi so­bie i cho­wa książ­kę do kie­sze­ni. Ugrzecz­nio­ny jak za­wsze. Oświad­czył, że cho­dzi po wy­brze­żu i czy­ta. „Po­zo­sta­łem tu w cha­rak­te­rze wła­ści­cie­la”, mówi do ka­pi­ta­na Da­vid­so­na. Chciał­bym ja wie­dzieć, co on tam ma do je­dze­nia. Ka­wa­łek su­chej ryby od cza­su do cza­su – i nic wię­cej. No nie? I po­my­śleć, że przy­szło na to czło­wie­ko­wi, któ­ry wy­dzi­wiał nad moim ta­bled'hó­teml

Mru­gnął z nie­zmier­ną zło­śli­wo­ścią. W tej chwi­li wła­śnie roz­legł się dzwo­nek i Schom­berg po­pro­wa­dził go­ści do ja­dal­ne­go po­ko­ju – niby do świą­ty­ni – kro­cząc po­waż­nie na cze­le z miną do­bro­czyń­cy ludz­ko­ści. Am­bi­cją jego było ży­wić ludz­kość w za­mian za po­kaź­ną cenę, a naj­więk­szą roz­ko­szą – ob­ga­dy­wać go­ści za ple­ca­mi. Na­pa­wa­nie się my­ślą, że Heyst nie ma nic po­rząd­ne­go do zje­dze­nia, do­sko­na­le go cha­rak­te­ry­zo­wa­ło.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: