- W empik go
Zwycięzcy - ebook
Zwycięzcy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 294 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kapitan von Wiederheim, adjutant osobisty generała Werdera, komenderującego po wzięciu Strasburga korpusem południowym, osadził konia tuż przed gankiem domu, zajętego przez generała. W tej chwili jeden z żołnierzy, będących na służbie, poskoczył, pochwycił konia za uzdę przy pysku i salutował przed adjutantem, który, zeskakując z konia, spytał:
– Pan generał?
– W biurze.
Adjutant, brunet trzydziestokilkoletni, szczupły, średniego wzrostu, przygładził ciemną brodę, poprawił szarfę białawą, przewieszoną na lewem ramieniu przez pierś ku prawej stronie, oznakę adjutanta, i dzwoniąc lekko ostrogami, szedł ku domowi, przed którym miarowym krokiem przechadzał się żołnierz, będący na warcie.
Piechur, w błyszczącym mundurze, w błyszczącej pikelhaubie, prezentował broń.
Kapitan von Wiederheim skinął lekko głową i przez sień, gdzie stało kilku dragonów, wszedł do jasnego przedpokoju.
Oficer, będący na służbie, uśmiechnął się do wchodzącego i, uprzedzając pytanie, rzekł:
– Generał czeka.
Kapitan lekko zapukał do drzwi, z poza których dało się słyszeć ostre, rozkazujące wezwanie do wejścia:
– Herein!
Adjutant wszedł do obszernego pokoju, oświetlonego dwoma oknami i, zamknąwszy drzwi za sobą, zrobił dwa kroki w kierunku generała, siedzącego za wielkim stołem nad mapą sztabu generalnego, ze szkłem powiększającem w prawej ręce, ozdobionej obrączką ślubną i wielkim sygnetem na palcu wskazującym.
Generał spojrzał na stojącego w postawie wojskowej adjutanta szaremi, przenikliwemi, trochę przekrwionemi oczyma, ocienionemi krzaczastemi brwiami, z torbami pod dolnemi powiekami i spytał krótkim, rozkazującym tonem:
– Co nowego?
Adjutant wyprostował się i, trzymając prawą rękę na błyszczącej pikelhaubie, wspartej na rękojeści szabli odpowiedział głosem słuźbistyrn:
– Z patrolu dragonów, wysłanego wczoraj z porucznikiem Feldsteinem, wróciły przed chwilą dwa konie bez jeźdźców. Jeden z koni draśnięty kulą na lewej łopatce.
– A z ludzi? – odezwał się generał, marszcząc czoło tak, że krzaczaste brwi zeszły się niemal z sobą.
– Dotychczas nikt nie wrócił.
Twarz generała, nalana, żółtawa, z obwisłymi, twardymi wąsami, stała się bardziej żółtą, tylko szrama na lewym policzku bieliła się z czerwonawą żyłką przez środek. Odłożywszy szkło powiększające, generał uderzył pięścią w stół, mrucząc gniewnie:
– Francs-tireurs, podłe psy… to ich sprawka… ale niech ja ich dostanę… zapłacą mi – i powiódł dokoła wzrokiem, w którym malowała się wściekła zawziętość, a wzmożone przekrwienie szarych oczu nadawało im coś tygrysiego.
Adjutant, który znał skłonność generała do okrucieństwa, uśmiechnął się słabo przy ostatnich słowach.
W pokoju nastała chwilowa cisza, a przez okna dolatywał szmer miarowych kroków warty, dalekie rżenie koni i przytłumiony gwar kilkunastu tysięcy obozujących żołnierzy.
Generał oparł głowę na lewej ręce i chmurny wpatrywał się w kąt pokoju, pogrążony w myślach.
Wyprężony adjutant przybrał wygodniejszą pozycyę i, czekając rozkazu, rozejrzał się po pokoju.
Osmalone i porozdzierane tapety różowe, potłuczone obrazy, ciemnoczerwone plamy na posadzce świadczyły, że przed niedawnym czasem toczyła się tu walka przeciw zwycięskim Niemcom. Z umeblowania zostało kilka uszkodzonych krzeseł, krytych białym aksamitem ze złotym haftem i fotel, na którym siedział komenderujący generał.
Adjutant spojrzał z kolei na generała, który zacisnął wązkie, sinawe usta, nakryte twardymi, nastroszonymi wąsami, a nadmiernie rozwinięte dolne szczęki poruszały się leniwie, jak gdyby coś przeżuwały.
Lekki szczęk szabli adjutanta przebudził zamyślonego generała, który rzucił okiem na stojącego i, nie zmieniając pozycyi, rzekł:
– Porucznik dragonów, Feldstein, wysłany z patrolem? należał do trzeciej dywizyi?
– Tak, ekscelencyo.
– Wystosujesz pan rozkaz dzienny do trzeciej dywizyi, zachęcający żołnierzy do pomszczenia poległych towarzyszów.
– Wedle rozkazu waszej ekscelencyi.
Przez drzwi z przedpokoju doleciał przygłuszony dźwięk rozmowy, generał, prostując się w fotelu, rozkazał:
– Zobacz pan, kto przyszedł?
Adjutant zwrócił się na miejscu, zbliżył się do drzwi i spytał przyciszonym głosem oficera, będącego na służbie:
– Jego ekscelencya pyta, kto rozmawiał?
– Przyprowadzono naszego szpiega, Meyerhoffa, z wiadomością o patrolu Feldsteina.
Adjutant wrócił do pokoju i zameldował otrzymaną odpowiedź.
– Wprowadzić Meyerhoffa – zabrzmiał krótki rozkaz.
Po chwili nadszedł adjutant w towarzystwie szpiega, ubranego w ciemny marynarkowy garnitur. Meyerhoff, ryżawy blondyn, piegowaty, pochylił głęboko krótko ostrzyżoną głowę i, prostując swą przysadzistą postać, stanął pokornie przy drzwiach, rzuciwszy przelotne spojrzenie swych jasno-niebieskawych oczu na siedzącego dostojnika, wpatrującego się w niego badawczo i przenikliwie.
– Przystąp bliżej – rzekł generał. Wezwany zrobił dwa kroki i stanął tuż obok adjutanta, który z nietajoną odrazą odsunął się w głąb pokoju i spojrzał pytającym wzrokiem na komendanta.
– Zostań pan tutaj – rozkazał generał, a zwracając się do Meyerhoffa: – Mów prawdę, inaczej stryczek.
– Ja to wiem, – odrzekł, starając się uśmiechnąć, szpieg.
– Słucham! – zawołał generał i wpatrzył się w niego swemi szaremi, ze stalowym odbłyskiem oczyma, jak gdyby przenikał aż do mózgu, do myśli.
Meyerhoff pod wpływem tego wzroku lekko pobladł i na razie mimo otwierania ust nie mógł przemówić, tylko chwytał powietrze i głośno przełykał ślinę. Wreszcie zaczął drżącym głosem:
– Patrol dragonów odpoczywał wczoraj w nocy w przydrożnej gospodzie. Nad ranem otoczyli ich wolni strzelcy i wystrzelali wszystkich.
– Czy daleko od naszego obozu? – spytał generał.
– Będzie ze czternaście kilometrów.
– Na której drodze?
– W kierunku Bar-le-Duc, gościniec rządowy.
– Ilu było wolnych strzelców?
– Mówią, że ich było trzystu, może pięciuset… ja nie wiem…
– Musisz się dowiedzieć – rzekł generał surowo – ilu ich, skąd przyszli, dokąd się udali?… Daję ci tę noc do poszukiwań; jutro czekam ścisłych wiadomości.
– Rozumiem – odpowiedział Meyerhoff z przyciszonym jękiem – ja będę się starał dogodzić waszej ekscelencyi… ale., jeśli nie będę mógł…
– Musisz – krzyknął generał tak ostro, że pod Meyerhoffem zadrżały i skurczyły się kolana, a na czole i garbatym nosie wystąpiły kropelki potu.
– Ja to zrobię – odpowiedział zdławionym ze strachu głosem.
– Idź… zapłatę otrzymasz jutro – powiedział generał łagodniejszym tonem.
Meyerhoff odetchnął głęboko i, skłoniwszy się niezgrabnie, opuścił pokój pośpiesznym, nierównym krokiem.
Adjutant, który nie spuszczał oka z Meyerhoffa, widząc jego przerażenie i pośpiech przy wyjściu, mruknął z pogardliwym uśmiechem:
– Podły tchórz…
– Ale pożyteczny – rzekł generał i, pocierając ręką kontuzyowane kolano, dodał: – Tę bandę zbójecką wolnych strzelców trzeba zgnieść…
– Wybić co do nogi! – rzekł kapitan głosem zawziętym.
– To się rozumie – zamruczał generał, wpatrując się w mapę przez szkło powiększające.
Wtem zapukano do drzwi, w których stanął oficer, pełniący służbę, i zameldował:
– Kuryer generalnego sztabu z kwatery głównej.
– Niech wejdzie.
Do pokoju wszedł, głośno stukając butami, z brzękiem ostróg i szabli, wachmistrz żandarmów polowych. Wysoki, pleczysty chłop, z twarzą szeroką, opaloną, otoczoną jasnym, pomierzwionym zarostem, ubrany w zielony mundur, spodnie wpuszczone w buty wysokie, przepasany białym rzemieniem, w którym tkwił rewolwer i, nie zdejmując zapylonej pikelhauby, meldował, salutując po wojskowemu:
– Kuryer z kwatery głównej wczoraj o piątej po południu wysłany z rozkazem – i podał generałowi torbę.
Ten, otwierając zamek torby, spytał:
– Droga była wolna?
– Tak, wasza ekscelencyo.
Generał wyjął szarą kopertę, uważnie obejrzał pieczęć, rozciął brzeg ostrożnie i, wyjąwszy papier, zaczął czytać.
Żandarm i adjutant stali wyprostowani, wpatrując się w komendanta, który w miarę czytania rozjaśniał swą chmurną, nabrzękłą twarz, a skończywszy, uderzył lekko ręką w papier, mówiąc z uśmiechem:
– To dobrze.
Następnie dał kuryerowi znak ręką, że może odejść, rozkazując:
– Za cztery godziny otrzymasz odpowiedź i pojedziesz… koń zdrożony?
– Wytrzyma powrotną drogę, wasza ekscelencyo.
– Dobrze – skinął głową na znak skończonej rozmowy, a po jego wyjściu zwrócił się do adjutanta:
– Panów oficerów sztabowych do mnie – rzekł ostrym, syczącym głosem – czekam – i spojrzał na zegarek, który wskazywał wpół do szóstej po południu.
– Wedle rozkazu – odpowiedział adjutant, wychodząc.
Generał, trąc wygoloną głowę lewą ręką, nasłuchiwał, patrząc w okno, przez które wpadało do pokoju blade światło pogodnego dnia październikowego.
Po chwili rozległ się tętent koni, a przez okno mignęły sylwetki dragonów, pędzących na koniach w różnych kierunkach.
Generał znowu potarł kontuzyowane kolano, dłonią odsunął z ust nastrzępione, twarde, siwawe wąsy i zwolna wstał z fotelu.
Średniego wzrostu, pochylony lekko, skłonny do otyłości, powłóczył trochę lewą nogą i, założywszy w tył grube ręce, przechadzał się wolnym krokiem po pustym pokoju.
Przystąpił do okna, otworzył je i przez krótką chwilę nasłuchiwał gwaru i szumu obozu. Odwrócił się, a przechodząc obok stołu, dojrzał kopertę, przyniesioną przez kuryera.
Uśmiechnął się zadowolony. Tam w kwaterze głównej usłuchano jego rady i wydano wreszcie rozkaz, skazujący tych wstętnych francs-tireurs'ów na zagładę.
– Ale też zwlekali – uśmiechnął się z ironią – zasłaniali się prawem narodów, konwencyą genewską, a niebezpieczeństwo ze strony wolnych strzelców rosło z każdym dniem. Gdyby ci głupi, podli Francuzi – rozmyślał generał – schwycili wszyscy za broń, armia niemiecka znalazłaby się w bardzo trudnem położeniu. Dowozy żywności, amunicyi, porozumienie się poszczególnych korpusów byłoby utrudnione, niemal niemożliwe… O jakimś pochodzie naprzód, o zawładnięciu krajem nie można marzyć… A ci francs-tireurzy to zawiązek tego ruchu narodowego, to widomy i rozgłośny punkt zborny do zbrojnego oporu przeciw nam, zdobywcom Strasburga, Sedanu, Metzu… Zniszczyć ich, zdusić, a ludność przerazić bezwzględną surowością, to jedyny sposób, aby zagasić ten ogień oporu i nie dozwolić na pożar, któryby mógł objąć cały naród.
Na twarzy generała malowała się zawziętość i energia. Grube zmarszczki policzkowe przeciągnęły się aż ku wystającej brodzie, brwi ściągnęły się, w oczach przekrwionych błyszczała nienawiść i duma, że to on zabezpieczył pomyślny stan armii i obronił księstwo badeńskie od wtargnięcia wolnych strzelców w jego granice.
– Ach, gdyby oni wpadli tam, jak okrutnie mściliby się na bezbronnej niemieckiej ludności!…
Odpłaciliby z nawiązką wszystko, co tutaj ucierpieli od pruskich żołnierzy… Przypomniały mu się sceny, widziane naocznie, raporty i opowiadania o łupiestwie, mordach, gwałtach, pohańbieniach spokojnej ludności miast i wsi… Westchnął i zamruczał cicho. Tak, to wojna… wojna… nieszczęście, cóż robić?… Nasza surowa i bezwzględna dyscyplina musi budzić w żołnierzach srogość i chęć odwetu za wszystkie krzywdy, doznane od przełożonych… To są logiczne następstwa psychologii żołnierza, który wobec wroga pozbywa się na chwilę ciężaru dyscypliny… i tylko głupcy mogą brać za złe swawolę żołnierską.
To rozumowanie uspokoiło drażliwość jego sumienia i, patrząc na stos dzienników francuskich i angielskich, uśmiechnął się z politowaniem, jako człowiek wyższy i rozumniejszy.
– Niech krzyczą, niech piszą, skarżą się i narzekają, ale my, Niemcy, idziemy zwycięsko naprzód, a steroryzowana ludność nie śmie drgnąć!
Jedynie ci francs-tireurzy… podłe psy… oni chcą wpaść do Badenu, palić, niszczyć, rabować spokojne wioski niemieckie… a Baden bezbronny… ach, za każdą wieś niemiecką zniszczy sto wsi francuskich… za każdego Niemca powiesi stu Francuzów. on pokaże, co może zemsta patryoty Niemca…
Gdyby jednak ten Burbaki przedarł się do Badenu… gdyby…
Nachmurzony, z wydętemi, sinawemi wargami przystanął przy stole i spojrzał na rozłożoną mapę…
Dojrzał miasto Ettenheim w Badenie, w którego sąsiedztwie jego zięć miał większą posiadłość. Tam mieszka ukochana jego córka Minnchen z dwojgiem dzieci Willy i Auguste… takie miłe, piękne, mądre wnuczęta… Łzy błysły mu w oczach na wspomnienie rozkosznego śmiechu wnuka i piękności wnuczki… a jego córka Minnchen, taka dobra, gospodarna, miła… Czy też on ich jeszcze zobaczy?… Na wojnie różnie bywa, kule nie rozróżniają generała od szeregowca… może on jednak wróci zdrów do swoich… Gdyby jednak ci francs-tireurzy dopadli do Ettenheimu, dowiedzieli się, że to jego córka i wnuki, zamordowaliby je bez litości, mszcząc się za jego żołnierską surowość.
Na myśl o śmierci córki i wnucząt pobladł, poczuł trwogę, a na wyłysiałe czoło wystąpił pot. Przystanął, a po krótkim namyśle usiadł za stołem i zaczął pisać list, przerywając go monologami i odczytywaniem napisanych frazesów.
Nałożył binokle i pisał. Po chwili, podniósł w górę arkusik i odczytywał:
»Moja ukochana córko! Korzystając z kuryera, wracającego do głównej kwatery, piszę ten list. Pan Bóg pobłogosławił naszej sprawiedliwej sprawie, za Jego pomocą zwyciężyliśmy Francuzów na całej linii. Nasze zwycięskie wojsko jest pod Paryżem, a mnie przypadła zaszczytna misya uspokojenia ludności i zasłonięcia lewego skrzydła«.
– Hm… hm… – zamruczał generał – o możliwości wtargnięcia Burbakiego do Badenu nie mogę pisać… przerażą się Badeńczycy… ale jakąś przyczynę jej wyjazdu muszę dać… – zamyślił się.
Komendant korpusu obudził się w nim i zastąpił troskliwego ojca. Pochwycił pióro i pisał:
»Jest moją wolą, abyś natychmiast po otrzymaniu tego listu wyjechała z Augusta i Willy do Poczdamu i tam przy matce czekała końca wojny. Za miesiąc, za dwa, mam nadzieję, że bezbronna Francya poprosi nas o pokój«…
Po odczytaniu, słowa te wydały mu się za szorstkie i po krótkim namyśle dodał jeszcze:
»Wyjazd twój do Poczdamu jest konieczny, a przyczynę wyjaśnię ci ustnie«.
Dopisawszy kilka słów czułych, włożył list w kopertę, przypieczętował sygnetem i odetchnął głęboko, jak człowiek, który się pozbył wielkiego ciężaru.
Uśmiechnął się, rad z napisania listu; jeśli tylko córka z wnukami wyjadą z Badenu, on drwi sobie z Burbakiego, a grozą potrafi po – wstrzymać ludność od udzielania pomocy wolnym strzelcom; spojrzał z tryumfującym uśmiechem na otrzymany rozkaz z głównej kwatery.
Zwolna wstał z fotelu i przez otwarte okno przypatrywał się nadjeżdżającym oficerom sztabowym, którzy na dość obszernym placu przed domem komendanta gromadzili się, rozmawiając swobodnie ze sobą.
Znał ich niemal wszystkich i wiedział, że niektórzy z nich ganili go, nie lubili za surowość, krytykowali jego rozkazy… Jakżeby chętnie stanął niewidzialny wśród nich, wysłuchał ich sądu o sobie i potem ukarał za brak uszanowania i subordynacyi.
Uwagę jego zwróciła grupa trzech oficerów. Jeden z nich, podpułkownik von Arnstein, kręcił krótką, szwedzką brodę, i z uśmiechem ironicznym szeptał coś obok stojącemu podpułkownikowi czarnych huzarów. Był to smukły, zgrabny blondyn, ubrany z taką elegancyą i wytwornością, jak gdyby za chwilę miał się udać na dwór królewski. Obcisły mundur huzarski, czarny ze srebrnem szamerowaniem i srebrnemi wypustkami, uwydatniał doskonale jego silne, muskularne kształty i harmonijną budowę ciała. Słuchał z uśmiechem uwag von Arnsteina, który od czasu do czasu, uśmiechając się złośliwie, lekkim ruchem ręki wskazywał na dom komenderującego.
Generał, który przez szkła przypatrywał się dwom oficerom, mruknął gniewny, odejmując szkła:
– Nauczę ja ciebie, von Arnstein…
Po chwili znów spojrzał na rozmawiających. Nie ulega wątpliwości, że von Arnstein robi o nim złośliwe uwagi podpułkownikowi czarnych huzarów księciu Zasławskiemu. A książę jest bardzo dobrze widziany u dworu, może to i owo szepnąć osobom najbardziej wpływowym, jest nawet kuzynem panującego… Tego, on, generał, musi ująć… Kto wie, czy kiedyś, po skończonej wojnie, nie będzie mu potrzebny książę Zasławski…
Odłożył szkła i zadzwonił na ordynansa, aby mu pomógł ubrać się.
Wszedł wysoki, dość niezgrabny żołnierz, przynosząc pikelhaubę, szablę i płaszcz ciemny.
Generał wziął do ręki szablę i oglądał jej czystość pod światło. Na rękojeści znalazł niewielką plamę, więc zły, spytał surowym głosem:
– Co to jest? – i wskazał na ciemny znak. Żołnierz, przerażony, milczał, wytrzeszczywszy oczy na generała.
– Taka u ciebie czystość! – syknął generał i uderzył w twarz ordynansa.
Ten ani drgnął, chociaż na policzku pokazały się czerwone ślady dłoni i pięciu palców.
Generał drżącą ręką zapinał pasek szabli, mówiąc:
– Zameldujesz się dzisiaj do kary… dwanaście godzin aresztu… a potem pójdziesz do pułku, bydlę jakieś.
– Wedle rozkazu waszej ekscelencyi – odpowiedział żołnierz, – wyciągnięty jak struna.
– Podaj płaszcz! – zawołał.
Ordynans spełnił rozkaz, a generał, zapinając się zwolna, podszedł do nadbitego lustra i podciągnął w górę kołnierz munduru, haftowany złotem.
Przez krótką chwilę przypatrywał się sobie i ręką przygładzał twarde, szczecinowate włosy na łysiejącej głowie. Skinął i ordynans podał mu lekką pikelhaubę.
Generał spojrzał na żołnierza i uśmiechnął się, widząc na jego twarzy ślad swej ręki. – Ten odemści na Francuzach otrzymany policzek i odsiedzianą karę – pomyślał generał – a naszą dyscypliną zgnieciemy całą Francyę.
Szedł ociężale, powłócząc lewą nogą, ze stołu wziął w rękę kopertę z rozkazem głównej armii i wyszedł na ganek.
Żołnierz, stojący na warcie, wrzasnął przeraźliwym głosem:
– Do broni!
Wybiegli żołnierze z oficerem na czele i prezentowali broń.
Oficerowie sztabowi, dojrzawszy generała, poczęli się ustawiać w półkole, przybierając służbową postawę. Zaroiło się od rozmaitego umundurowania i nakrycia głowy. Przeważały pikelhauby, były jednak i hełmy dragonów, bobrowe kołpaki huzarskie, czapki ułańskie…
Generał szedł zwolna, lekko pochylony, a tuż za nim dwóch adjutantów. Zbliżył się do środka półkola i rzekł głośno:
– Witam panów.
Potem odchrząknął, podniósł rękę z kopertą otrzymanego rozkazu w górę i zaczął tonem ostrym i przenikliwym:
– Z generalnego sztabu kwatery głównej otrzymałem dziś rozkaz, który komunikuję panom sztabowym oficerom w tym celu, by wszystkich podwładnych i żołnierzy pouczyli i zaznajomili ich z jego treścią. Rozumiecie mnie?
Głuchy pomruk przytakujący był odpowiedzią zgromadzonych.
Generał spojrzał badawczo i zaczął:
– Rozkaz brzmi: Francs-tireurzy i wszyscy ci, którzy im w jakikolwiek sposób pomagają, ich ukrywają, chronią przed pościgiem wojsk naszych, są wyjęci z pod prawa. Sztab generalny zwraca uwagę całego wojska na ten fakt, że wolni strzelcy są bandą rozbójników, mącących spokój i lojalność mieszkańców Francyi, występujących nie tylko przeciw nam, jako pa – nom kraju zajętego, ale i przeciw swemu legalnemu rządowi. Zważywszy te okoliczności, sztab generalny rozkazuje tępić ich, nie dając żadnego pardonu. Powtarzam jeszcze raz, bez żadnego pardonu!… Słyszycie, panowie?
– Tak!… Tak jest!… Słusznie – zabrzmiało wokoło.
Generał milczał przez chwilę, wpatrując się swemi przekrwawionemi oczyma to w tych, to w owych. Wreszcie odchrząknął i mówił:
– Patrol dragonów pod porucznikiem Feldsteinem został zdradziecko otoczony przez wolnych strzelców i wymordowany na drodze w kierunku Bar-le-Duc. Ta zbrodnia musi być srogo pomszczona i ludności trzeba dać odstraszający przykład kary za złączenie się z rozbójnikami. W tym celu rozkazuję trzeciej dywizyi wysłać komendę, złożoną z dwóch szwadronów konnicy, batalionu piechoty, dwóch sekcyi bateryi polowej w kierunku Bar-le-Duc. Na komendanta tej ekspedycyi przeznaczam…
Wstrzymał się przez chwilę i spojrzał na stojących oficerów. Widział, że ci i owi pragnęli tego odznaczenia; inni stali, patrząc niespokojnie; tamci znów słuchali obojętnie.
Generał, wytrzymawszy przez jakiś czas naprężoną uwagę, zawołał:
– Pana podpułkownika, księcia Zasławskiego! Ze zwartego półkola sztabowych oficerów wyszedł podpułkownik, tymczasowy komendant pułku czarnych huzarów, i stanął wyprostowany przed generałem.
Oni dwaj stanowili dziwny obraz przeciwieństwa. Podpułkownik smukły, młody, elegancki, z rysami twarzy wyraźnie zaznaczonymi, spokojny w ruchach, śmiały w spojrzeniu, wytworny starodawną kulturą rodu, a obok stary, pochylony generał, z twarzą rozlaną, z rysami jakby niewykończonej rzeźby, z oczyma błyszczącemi gniewem i dumą dorobkiewicza, odpychający brutalnością i gburostwem spanoszonego oficera. Jakiś czas patrzyli sobie w oczy, wreszcie generał, uśmiechnąwszy się łaskawie, przemówił:
– Dowództwo powierzani księciu Zasławskiemu, chcąc mu dać sposobność do odznaczenia się.
– Jestem wdzięczny waszej ekscelencyi – odpowiedział pułkownik z ukłonem.
– Słyszałeś, książę, rozkaz sztabu generalnego… Należy go zastosować w praktyce… Skoro świt, ruszy oddział w kierunku Bar-le-Duc… Stosowne rozkazy przyślę dzisiaj do dywizyi – i uprzejmie skinął głową na znak skończonej rozmowy.
Podpułkownik, oddawszy ukłon wojskowy, poszedł miarowym krokiem na swe dawne miejsce.
– Podpułkowniku von Arnstein! – zawołał generał i do stojącego przemówił surowo: –
W oddziale pana nieporządek, skarżą się na pana i to nie po raz pierwszy, ostrzegam, póki czas – skinął ręką, by odszedł.
Podpułkownik, zmieszany, zaczerwieniony z oburzenia, skłonił się w milczeniu i wrócił do koła.
– Pułkowniku von Ederer! – krzyknął generał. – Pańscy ludzie włóczą się po całym obozie… Żebym drugi raz tego nie spostrzegł! Musi być dyscyplina! Pan odpowiada.
Pułkownik, wielki, otyły człowiek, słuchając nagany, z czerwonego zrobił się fioletowy. Otworzył usta, lecz spojrzawszy na surowego generała, zamknął je szybko, salutował i poszedł.
– Zresztą jest dość dobrze… Żegnam panów – i leniwym ruchem podniósł prawą rękę do wysokości pikelhauby.
Otrzymawszy ukłon wojskowy od wszystkich, odwrócił się i pochylony, powłócząc lekko lewą nogą, poszedł zwolna do domu.II.
Do rozpromienionego podpułkownika księcia Zasławskiego zbliżyli się dywizyoner i pułkownik czarnych huzarów, zastępujący generała brygady, winszując mu odznaczenia i zaszczytu.
Wszyscy trzej należeli do trzeciej dywizyi i w swych przemowach podniecali młodego podpułkownika, by wywiązał się dzielnie ze swego posłannictwa i utrzymał honor dywizyi i pułku.
W chwili, gdy generał dywizyi odjechał, a pułkownik, pełniący obowiązki brygadyera, rozmawiał ze znajomym, zbliżył się do księcia zganiony przez komendanta von Arnstein i szepnął:
– Stary buldog – wskazał oczyma na dom generalicyi – mści się na mnie.
– Za co? – spytał podpułkownik.
– Pewno wpadł mu w ręce mój rysunek, jak zagryza na śmierć kobiety i dzieci w Strasburgu – uśmiechnął się złośliwie.
– Jeśli to widział, to poczuł się silnie dotkniętym – odpowiedział książę, poprawiając zsunięty czarny dolman.
– Prawda – zaśmiał się von Arnstein – a przecież z jego winy trzysta sześćdziesiąt niewinnych istot, w dodatku Niemców, zginęło od kul naszych, a mógł ich uratować.
– Wiemy o tem – westchnął – ale bądź pan ostrożniejszy: zaszkodzi panu.
– Mnie ugryzie bezkarnie, bom tylko von Arnstein – zadrwił – ale księciu schlebia, bo… czuje plecy dworskie… buldog!
W tej chwili przystąpił do rozmawiających pułkownik hrabia Born, szczupły szatyn i gładząc ciemne faworyty, rzekł:
– Jedziemy książę… Rozkaz do brygady przyjdzie lada chwila – i skinął na żołnierza, który opodal trzymał jego siwego konia.
– Dobrze panie pułkowniku. – I, pożegnawszy się z Arnsteinem, dosiadł skarogniadego konia, angloaraba, który niecierpliwił się, trzymany przez masztalerza.
Szeroka, wytknięta przez obóz droga, była na początku dość swobodna i konie szły kłusem. Wkrótce jednak liczni żołnierze, markietanci, przekupnie, przesuwający się po drodze, zmusili obu do wstrzymania biegu koni, jechali stępa i wszczęli rozmowę:
– Cieszy mnie, książę – odezwał się hrabia Born – że stary wyróżnił pana i nasz pułk. W obozie dość nudno; dobrze przewietrzyć się trochę.
– To prawda… byłem tylko zadowolnił ekscelencyę.
– Cha, cha, cha! – zaśmiał się pułkownik –
każdy inny mógłby się obawiać, że nie zadowolni surowej jego ekscelencyi, ale nie książę.
– Czy sądzisz, hrabio – spytał głosem podrażnionym Zasławski – że jestem tak dogodnem narzędziem dla ekscelencyi?
– Wcale nie… Pan będzie może zbyt łagodny, ale on swój gniew pokryje dobrodusznym uśmiechem.
Jechali przez chwilę w milczeniu. Po obu stronach drogi wznosiły się szałasy, zbite z desek różnokolorowych, wyrwanych z budynków wiejskich, a opatrzonych od wiatru kołdrami, dywanami, pościelą, zabraną okolicznym mieszkańcom.
Żołnierze, na wpół ubrani, gdyż czas był ciepły, odpoczywali. Jedni grali w karty, inni w kości, inni, zakupiwszy u markietanek piwa, rozmawiali hałaśliwie, śmiejąc się z rubasznych dowcipów. Kiedy niekiedy zagórowała nad gwarem pieśń, skomponowana dla podniecenia żołnierzy niemieckich:
Wir alle wollen Hüter sein,
Fest steht und treu die Wacht am Rhein! 1)
–-
1) My wszyscy chcemy być strażnikami,
Twardo i wiernie stoi straż nad Renem.
Grube, ochrypłe głosy podchwytywały nucone słowa i powtarzały je bezmyślnie przy klaskaniu w dłonie.
Pomiędzy szałasami na ubitej ziemi tańczyli na pół pijani żołnierze z markietankami, wrzeszcząc na nutę walca świeżo skomponowaną piosenkę, wydrwiwającą francs-tireurs'ów:
Wie die Hammel ausinarschirt,
Auf die Schlachtbank nur geführt,
Wird der Bismarck lachen… 1)
Tu i owdzie, co kilkadziesiąt kroków, widać było gromadę żołnierzy, otaczających zwartem kołem handlarza, kupującego przedmioty kosztowniejsze. Żołnierze wyciągali z zanadrza, z kryjówek ubrania, z kieszeni zrabowane pierścionki, zegarki, srebra i przehandlowywali za tanią cenę przekupniom, ciągnącym, jak kruki, za obozami niemieckimi.
Pułkownik, gładząc ciemne faworyty, patrzał z upodobaniem wokoło i rzekł do milczącego towarzysza:
– Obłowili się nasi chłopcy i hulają.
– Za dużo dobrego – odparł książę z lekką ironią, wskazując oczyma na grupę żołnierzy, -
1) Jak jagnięta wyruszyli,
Na rzeź ich poprowadzili,
Śmiać się będzie Bismarck…
z których każdy trzymał w pogotowiu coś wartościowego.
– Hm… zapewne, że ani ja, ani książę, zresztą wogóle oficerowie, nie będziemy rabo – wali zwłok, ani grabili mieszkańców; my walczymy za ideę, ale dla motłochu jedyną nagrodą – rabunek.
Wtem pomiędzy szałasami dostrzegli kilku oficerów, otaczających przekupnia. Jeden z nich trzymał w górze zegarek ze złotą dewizką i głośno krzyczał żądaną cenę.
Książę Zasławski z uśmiechem ironicznym wskazał grupę oficerów, mówiąc:
– Panie pułkowniku, czy i to dla idei? – Ach, jacyś synowie kupców lub mieszczan!
Ci się nie liczą… To zresztą piechota.
Wzruszył ramionami z odcieniem pogardy.
Podjechali do domu, zajętego przez księcia, przed którym stał właśnie adjutant, porucznik Stanisław Sumarecki, szczupły brunet.
Pułkownik wstrzymał konia i podając rękę na pożegnanie, rzekł:
– Dziś, po rozkazie, proszę księcia na pożegnalną wieczerzę do siebie. Musimy wypić za pomyślność wyprawy.
Uśmiechnął się przyjaźnie.
– Dziękuję panu pułkownikowi, ale…
– Niema żadnego ale zaśmiał się – pan wie, jak stary dba o dyscyplinę… Nie chcę do – stać nagany w rodzaju udzielonej pułkownikowi Edererowi… więc czekam… i pana porucznika również zapraszam – dodał, zwracając się do adjutanta.
– Stawię się według rozkazu – odrzekł porucznik.
– To lubię! – zaśmiał się pułkownik. – Zatem do widzenia.
Nacisnął konia ostrogą i pojechał na swą kwaterę.
Masztalerz podbiegł i przytrzymał konia, a książę zsiadając, zawołał wesołym głosem do adjutanta:
– Czy wiesz, panie Stanisławie, jutro jedziemy na ekspedycyę.
– Tem lepiej… a daleko?
– W kierunku Bar-le-Duc… Rozkazy przyjdą za chwilę.
– Kto dowodzi?
– Ja sam – uśmiechnął się zadowolony.
– Powinszować księciu.
– Niema czego – mówił, idąc z adjutantem do mieszkania. – To wyprawa tylko na francs-tireurs'ów, a ci słabo się biją.
– Ale strzelają nieźle – odparł Sumarecki. – Cały patrol Feldsteina zdmuchnęli.
Książę wszedł do pokoju, którego ściany były szczelnie zakryte dywanami. W rogu pokoju stał garnitur lekkich, składanych krzeseł polowych z wygodnym szezlongiem, a pomiędzy oknami wielki stół, zarzucony papierami.
Odpinając szablę i pozwalając służącemu zdjąć dolman, rzekł do adjutanta:
– Walka z wolnymi strzelcami wcale mnie nie nęci… Chcę zwyciężać żołnierzy, ale nie rozpraszać i znęcać się nad cywilnymi ochotnikami.
– Pod Nonancourt bili się jednak dzielnie – zrobił uwagę adjutant.
– Wyjątek… Zresztą otrzymałem rozkaz i spełnić go muszę – kończył, siadając na krześle.
– Jak zwykle – dokończył adjutant i, przystąpiwszy do stołu, patrzał na mapę.
Po chwili przemówił, nie odwracając oczu od karty:
– Bar-le-Duc od krańców naszego obozu trzydzieści ośm kilometrów. Droga lesista i pagórkowata na razie… Zasadzki ułatwione… Wsie na uboczu, ale już wyssane przez nasze wojsko… Dopiero od czternastego kilometru liczne fermy, winnice, zagajniki i pokaźna wioska na ośmnastym kilometrze, Landricourt, z jakimś pałacem, czy dworem…
– Czy tylko jedna droga prowadzi do Bar-le-Duc? – spytał książę, słuchając uważnie słów adjutanta.
– To gościniec, a z lewej strony jest niemal równoległa, tylko trochę dłuższa droga departamentalna.
– A jej odległość od gościńca?
– Zmienna… Nie przenosi kilometra.
– Hm… to dobrze… Czy idzie przez wsie lub miasteczko?
– Tylko obok rozrzuconych ferm; trzy wioski są w oddali.
– Daj mi pan mapę – rzekł książę, wstając. Przystąpił do okna i jakiś czas wpatrywał się w mapę uważnie. Na tle zachodzącego słońca wyraźnie zaznaczały się ładne, niemal klasyczne rysy twarzy, otoczonej krótkim, jasnym zarostem. Około ust purpurowych przewijał się uśmiech miękki, prawie kobiecy. Odłożył mapę i podnosząc na adjutanta swe ciemnoniebieskie, marzące oczy, przemówił z uśmiechem:
– Gdyby to było u nas, w Poznańskiem, podobna wyprawa mogłaby być niebezpieczna, ale tu ludność po Sedanie, Metzu i Strasburgu jest zdemoralizowana… Pojedziemy na spacer i wrócimy, jak ze spaceru.