Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zwycięzcy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zwycięzcy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 294 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ka­pi­tan von Wie­der­he­im, ad­ju­tant oso­bi­sty ge­ne­ra­ła Wer­de­ra, ko­men­de­ru­ją­ce­go po wzię­ciu Stras­bur­ga kor­pu­sem po­łu­dnio­wym, osa­dził ko­nia tuż przed gan­kiem domu, za­ję­te­go przez ge­ne­ra­ła. W tej chwi­li je­den z żoł­nie­rzy, bę­dą­cych na służ­bie, po­sko­czył, po­chwy­cił ko­nia za uzdę przy py­sku i sa­lu­to­wał przed ad­ju­tan­tem, któ­ry, ze­ska­ku­jąc z ko­nia, spy­tał:

– Pan ge­ne­rał?

– W biu­rze.

Ad­ju­tant, bru­net trzy­dzie­sto­kil­ko­let­ni, szczu­pły, śred­nie­go wzro­stu, przy­gła­dził ciem­ną bro­dę, po­pra­wił szar­fę bia­ła­wą, prze­wie­szo­ną na le­wem ra­mie­niu przez pierś ku pra­wej stro­nie, ozna­kę ad­ju­tan­ta, i dzwo­niąc lek­ko ostro­ga­mi, szedł ku do­mo­wi, przed któ­rym mia­ro­wym kro­kiem prze­cha­dzał się żoł­nierz, bę­dą­cy na war­cie.

Pie­chur, w błysz­czą­cym mun­du­rze, w błysz­czą­cej pi­kel­hau­bie, pre­zen­to­wał broń.

Ka­pi­tan von Wie­der­he­im ski­nął lek­ko gło­wą i przez sień, gdzie sta­ło kil­ku dra­go­nów, wszedł do ja­sne­go przed­po­ko­ju.

Ofi­cer, bę­dą­cy na służ­bie, uśmiech­nął się do wcho­dzą­ce­go i, uprze­dza­jąc py­ta­nie, rzekł:

– Ge­ne­rał cze­ka.

Ka­pi­tan lek­ko za­pu­kał do drzwi, z poza któ­rych dało się sły­szeć ostre, roz­ka­zu­ją­ce we­zwa­nie do wej­ścia:

– He­re­in!

Ad­ju­tant wszedł do ob­szer­ne­go po­ko­ju, oświe­tlo­ne­go dwo­ma okna­mi i, za­mknąw­szy drzwi za sobą, zro­bił dwa kro­ki w kie­run­ku ge­ne­ra­ła, sie­dzą­ce­go za wiel­kim sto­łem nad mapą szta­bu ge­ne­ral­ne­go, ze szkłem po­więk­sza­ją­cem w pra­wej ręce, ozdo­bio­nej ob­rącz­ką ślub­ną i wiel­kim sy­gne­tem na pal­cu wska­zu­ją­cym.

Ge­ne­rał spoj­rzał na sto­ją­ce­go w po­sta­wie woj­sko­wej ad­ju­tan­ta sza­re­mi, prze­ni­kli­we­mi, tro­chę prze­krwio­ne­mi oczy­ma, ocie­nio­ne­mi krza­cza­ste­mi brwia­mi, z tor­ba­mi pod dol­ne­mi po­wie­ka­mi i spy­tał krót­kim, roz­ka­zu­ją­cym to­nem:

– Co no­we­go?

Ad­ju­tant wy­pro­sto­wał się i, trzy­ma­jąc pra­wą rękę na błysz­czą­cej pi­kel­hau­bie, wspar­tej na rę­ko­je­ści sza­bli od­po­wie­dział gło­sem słuź­bi­styrn:

– Z pa­tro­lu dra­go­nów, wy­sła­ne­go wczo­raj z po­rucz­ni­kiem Feld­ste­inem, wró­ci­ły przed chwi­lą dwa ko­nie bez jeźdź­ców. Je­den z koni dra­śnię­ty kulą na le­wej ło­pat­ce.

– A z lu­dzi? – ode­zwał się ge­ne­rał, marsz­cząc czo­ło tak, że krza­cza­ste brwi ze­szły się nie­mal z sobą.

– Do­tych­czas nikt nie wró­cił.

Twarz ge­ne­ra­ła, na­la­na, żół­ta­wa, z ob­wi­sły­mi, twar­dy­mi wą­sa­mi, sta­ła się bar­dziej żół­tą, tyl­ko szra­ma na le­wym po­licz­ku bie­li­ła się z czer­wo­na­wą żył­ką przez śro­dek. Odło­żyw­szy szkło po­więk­sza­ją­ce, ge­ne­rał ude­rzył pię­ścią w stół, mru­cząc gniew­nie:

– Francs-ti­reurs, pod­łe psy… to ich spraw­ka… ale niech ja ich do­sta­nę… za­pła­cą mi – i po­wiódł do­ko­ła wzro­kiem, w któ­rym ma­lo­wa­ła się wście­kła za­wzię­tość, a wzmo­żo­ne prze­krwie­nie sza­rych oczu nada­wa­ło im coś ty­gry­sie­go.

Ad­ju­tant, któ­ry znał skłon­ność ge­ne­ra­ła do okru­cień­stwa, uśmiech­nął się sła­bo przy ostat­nich sło­wach.

W po­ko­ju na­sta­ła chwi­lo­wa ci­sza, a przez okna do­la­ty­wał szmer mia­ro­wych kro­ków war­ty, da­le­kie rże­nie koni i przy­tłu­mio­ny gwar kil­ku­na­stu ty­się­cy obo­zu­ją­cych żoł­nie­rzy.

Ge­ne­rał oparł gło­wę na le­wej ręce i chmur­ny wpa­try­wał się w kąt po­ko­ju, po­grą­żo­ny w my­ślach.

Wy­prę­żo­ny ad­ju­tant przy­brał wy­god­niej­szą po­zy­cyę i, cze­ka­jąc roz­ka­zu, ro­zej­rzał się po po­ko­ju.

Osma­lo­ne i po­roz­dzie­ra­ne ta­pe­ty ró­żo­we, po­tłu­czo­ne ob­ra­zy, ciem­no­czer­wo­ne pla­my na po­sadz­ce świad­czy­ły, że przed nie­daw­nym cza­sem to­czy­ła się tu wal­ka prze­ciw zwy­cię­skim Niem­com. Z ume­blo­wa­nia zo­sta­ło kil­ka uszko­dzo­nych krze­seł, kry­tych bia­łym ak­sa­mi­tem ze zło­tym ha­ftem i fo­tel, na któ­rym sie­dział ko­men­de­ru­ją­cy ge­ne­rał.

Ad­ju­tant spoj­rzał z ko­lei na ge­ne­ra­ła, któ­ry za­ci­snął wąz­kie, si­na­we usta, na­kry­te twar­dy­mi, na­stro­szo­ny­mi wą­sa­mi, a nad­mier­nie roz­wi­nię­te dol­ne szczę­ki po­ru­sza­ły się le­ni­wie, jak gdy­by coś prze­żu­wa­ły.

Lek­ki szczęk sza­bli ad­ju­tan­ta prze­bu­dził za­my­ślo­ne­go ge­ne­ra­ła, któ­ry rzu­cił okiem na sto­ją­ce­go i, nie zmie­nia­jąc po­zy­cyi, rzekł:

– Po­rucz­nik dra­go­nów, Feld­ste­in, wy­sła­ny z pa­tro­lem? na­le­żał do trze­ciej dy­wi­zyi?

– Tak, eks­ce­len­cyo.

– Wy­sto­su­jesz pan roz­kaz dzien­ny do trze­ciej dy­wi­zyi, za­chę­ca­ją­cy żoł­nie­rzy do po­msz­cze­nia po­le­głych to­wa­rzy­szów.

– We­dle roz­ka­zu wa­szej eks­ce­len­cyi.

Przez drzwi z przed­po­ko­ju do­le­ciał przy­głu­szo­ny dźwięk roz­mo­wy, ge­ne­rał, pro­stu­jąc się w fo­te­lu, roz­ka­zał:

– Zo­bacz pan, kto przy­szedł?

Ad­ju­tant zwró­cił się na miej­scu, zbli­żył się do drzwi i spy­tał przy­ci­szo­nym gło­sem ofi­ce­ra, bę­dą­ce­go na służ­bie:

– Jego eks­ce­len­cya pyta, kto roz­ma­wiał?

– Przy­pro­wa­dzo­no na­sze­go szpie­ga, Mey­er­hof­fa, z wia­do­mo­ścią o pa­tro­lu Feld­ste­ina.

Ad­ju­tant wró­cił do po­ko­ju i za­mel­do­wał otrzy­ma­ną od­po­wiedź.

– Wpro­wa­dzić Mey­er­hof­fa – za­brzmiał krót­ki roz­kaz.

Po chwi­li nad­szedł ad­ju­tant w to­wa­rzy­stwie szpie­ga, ubra­ne­go w ciem­ny ma­ry­nar­ko­wy gar­ni­tur. Mey­er­hoff, ry­ża­wy blon­dyn, pie­go­wa­ty, po­chy­lił głę­bo­ko krót­ko ostrzy­żo­ną gło­wę i, pro­stu­jąc swą przy­sa­dzi­stą po­stać, sta­nął po­kor­nie przy drzwiach, rzu­ciw­szy prze­lot­ne spoj­rze­nie swych ja­sno-nie­bie­ska­wych oczu na sie­dzą­ce­go do­stoj­ni­ka, wpa­tru­ją­ce­go się w nie­go ba­daw­czo i prze­ni­kli­wie.

– Przy­stąp bli­żej – rzekł ge­ne­rał. We­zwa­ny zro­bił dwa kro­ki i sta­nął tuż obok ad­ju­tan­ta, któ­ry z nie­ta­jo­ną od­ra­zą od­su­nął się w głąb po­ko­ju i spoj­rzał py­ta­ją­cym wzro­kiem na ko­men­dan­ta.

– Zo­stań pan tu­taj – roz­ka­zał ge­ne­rał, a zwra­ca­jąc się do Mey­er­hof­fa: – Mów praw­dę, in­a­czej stry­czek.

– Ja to wiem, – od­rzekł, sta­ra­jąc się uśmiech­nąć, szpieg.

– Słu­cham! – za­wo­łał ge­ne­rał i wpa­trzył się w nie­go swe­mi sza­re­mi, ze sta­lo­wym od­bły­skiem oczy­ma, jak gdy­by prze­ni­kał aż do mó­zgu, do my­śli.

Mey­er­hoff pod wpły­wem tego wzro­ku lek­ko po­bladł i na ra­zie mimo otwie­ra­nia ust nie mógł prze­mó­wić, tyl­ko chwy­tał po­wie­trze i gło­śno prze­ły­kał śli­nę. Wresz­cie za­czął drżą­cym gło­sem:

– Pa­trol dra­go­nów od­po­czy­wał wczo­raj w nocy w przy­droż­nej go­spo­dzie. Nad ra­nem oto­czy­li ich wol­ni strzel­cy i wy­strze­la­li wszyst­kich.

– Czy da­le­ko od na­sze­go obo­zu? – spy­tał ge­ne­rał.

– Bę­dzie ze czter­na­ście ki­lo­me­trów.

– Na któ­rej dro­dze?

– W kie­run­ku Bar-le-Duc, go­ści­niec rzą­do­wy.

– Ilu było wol­nych strzel­ców?

– Mó­wią, że ich było trzy­stu, może pię­ciu­set… ja nie wiem…

– Mu­sisz się do­wie­dzieć – rzekł ge­ne­rał su­ro­wo – ilu ich, skąd przy­szli, do­kąd się uda­li?… Daję ci tę noc do po­szu­ki­wań; ju­tro cze­kam ści­słych wia­do­mo­ści.

– Ro­zu­miem – od­po­wie­dział Mey­er­hoff z przy­ci­szo­nym ję­kiem – ja będę się sta­rał do­go­dzić wa­szej eks­ce­len­cyi… ale., je­śli nie będę mógł…

– Mu­sisz – krzyk­nął ge­ne­rał tak ostro, że pod Mey­er­hof­fem za­drża­ły i skur­czy­ły się ko­la­na, a na czo­le i gar­ba­tym no­sie wy­stą­pi­ły kro­pel­ki potu.

– Ja to zro­bię – od­po­wie­dział zdła­wio­nym ze stra­chu gło­sem.

– Idź… za­pła­tę otrzy­masz ju­tro – po­wie­dział ge­ne­rał ła­god­niej­szym to­nem.

Mey­er­hoff ode­tchnął głę­bo­ko i, skło­niw­szy się nie­zgrab­nie, opu­ścił po­kój po­śpiesz­nym, nie­rów­nym kro­kiem.

Ad­ju­tant, któ­ry nie spusz­czał oka z Mey­er­hof­fa, wi­dząc jego prze­ra­że­nie i po­śpiech przy wyj­ściu, mruk­nął z po­gar­dli­wym uśmie­chem:

– Pod­ły tchórz…

– Ale po­ży­tecz­ny – rzekł ge­ne­rał i, po­cie­ra­jąc ręką kon­tu­zy­owa­ne ko­la­no, do­dał: – Tę ban­dę zbó­jec­ką wol­nych strzel­ców trze­ba zgnieść…

– Wy­bić co do nogi! – rzekł ka­pi­tan gło­sem za­wzię­tym.

– To się ro­zu­mie – za­mru­czał ge­ne­rał, wpa­tru­jąc się w mapę przez szkło po­więk­sza­ją­ce.

Wtem za­pu­ka­no do drzwi, w któ­rych sta­nął ofi­cer, peł­nią­cy służ­bę, i za­mel­do­wał:

– Ku­ry­er ge­ne­ral­ne­go szta­bu z kwa­te­ry głów­nej.

– Niech wej­dzie.

Do po­ko­ju wszedł, gło­śno stu­ka­jąc bu­ta­mi, z brzę­kiem ostróg i sza­bli, wach­mistrz żan­dar­mów po­lo­wych. Wy­so­ki, ple­czy­sty chłop, z twa­rzą sze­ro­ką, opa­lo­ną, oto­czo­ną ja­snym, po­mierz­wio­nym za­ro­stem, ubra­ny w zie­lo­ny mun­dur, spodnie wpusz­czo­ne w buty wy­so­kie, prze­pa­sa­ny bia­łym rze­mie­niem, w któ­rym tkwił re­wol­wer i, nie zdej­mu­jąc za­py­lo­nej pi­kel­hau­by, mel­do­wał, sa­lu­tu­jąc po woj­sko­we­mu:

– Ku­ry­er z kwa­te­ry głów­nej wczo­raj o pią­tej po po­łu­dniu wy­sła­ny z roz­ka­zem – i po­dał ge­ne­ra­ło­wi tor­bę.

Ten, otwie­ra­jąc za­mek tor­by, spy­tał:

– Dro­ga była wol­na?

– Tak, wa­sza eks­ce­len­cyo.

Ge­ne­rał wy­jął sza­rą ko­per­tę, uważ­nie obej­rzał pie­częć, roz­ciął brzeg ostroż­nie i, wy­jąw­szy pa­pier, za­czął czy­tać.

Żan­darm i ad­ju­tant sta­li wy­pro­sto­wa­ni, wpa­tru­jąc się w ko­men­dan­ta, któ­ry w mia­rę czy­ta­nia roz­ja­śniał swą chmur­ną, na­brzę­kłą twarz, a skoń­czyw­szy, ude­rzył lek­ko ręką w pa­pier, mó­wiąc z uśmie­chem:

– To do­brze.

Na­stęp­nie dał ku­ry­ero­wi znak ręką, że może odejść, roz­ka­zu­jąc:

– Za czte­ry go­dzi­ny otrzy­masz od­po­wiedź i po­je­dziesz… koń zdro­żo­ny?

– Wy­trzy­ma po­wrot­ną dro­gę, wa­sza eks­ce­len­cyo.

– Do­brze – ski­nął gło­wą na znak skoń­czo­nej roz­mo­wy, a po jego wyj­ściu zwró­cił się do ad­ju­tan­ta:

– Pa­nów ofi­ce­rów szta­bo­wych do mnie – rzekł ostrym, sy­czą­cym gło­sem – cze­kam – i spoj­rzał na ze­ga­rek, któ­ry wska­zy­wał wpół do szó­stej po po­łu­dniu.

– We­dle roz­ka­zu – od­po­wie­dział ad­ju­tant, wy­cho­dząc.

Ge­ne­rał, trąc wy­go­lo­ną gło­wę lewą ręką, na­słu­chi­wał, pa­trząc w okno, przez któ­re wpa­da­ło do po­ko­ju bla­de świa­tło po­god­ne­go dnia paź­dzier­ni­ko­we­go.

Po chwi­li roz­legł się tę­tent koni, a przez okno mi­gnę­ły syl­wet­ki dra­go­nów, pę­dzą­cych na ko­niach w róż­nych kie­run­kach.

Ge­ne­rał zno­wu po­tarł kon­tu­zy­owa­ne ko­la­no, dło­nią od­su­nął z ust na­strzę­pio­ne, twar­de, si­wa­we wąsy i zwol­na wstał z fo­te­lu.

Śred­nie­go wzro­stu, po­chy­lo­ny lek­ko, skłon­ny do oty­ło­ści, po­włó­czył tro­chę lewą nogą i, za­ło­żyw­szy w tył gru­be ręce, prze­cha­dzał się wol­nym kro­kiem po pu­stym po­ko­ju.

Przy­stą­pił do okna, otwo­rzył je i przez krót­ką chwi­lę na­słu­chi­wał gwa­ru i szu­mu obo­zu. Od­wró­cił się, a prze­cho­dząc obok sto­łu, doj­rzał ko­per­tę, przy­nie­sio­ną przez ku­ry­era.

Uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny. Tam w kwa­te­rze głów­nej usłu­cha­no jego rady i wy­da­no wresz­cie roz­kaz, ska­zu­ją­cy tych wstęt­nych francs-ti­reurs'ów na za­gła­dę.

– Ale też zwle­ka­li – uśmiech­nął się z iro­nią – za­sła­nia­li się pra­wem na­ro­dów, kon­wen­cyą ge­new­ską, a nie­bez­pie­czeń­stwo ze stro­ny wol­nych strzel­ców ro­sło z każ­dym dniem. Gdy­by ci głu­pi, pod­li Fran­cu­zi – roz­my­ślał ge­ne­rał – schwy­ci­li wszy­scy za broń, ar­mia nie­miec­ka zna­la­zła­by się w bar­dzo trud­nem po­ło­że­niu. Do­wo­zy żyw­no­ści, amu­ni­cyi, po­ro­zu­mie­nie się po­szcze­gól­nych kor­pu­sów by­ło­by utrud­nio­ne, nie­mal nie­moż­li­we… O ja­kimś po­cho­dzie na­przód, o za­wład­nię­ciu kra­jem nie moż­na ma­rzyć… A ci francs-ti­reu­rzy to za­wią­zek tego ru­chu na­ro­do­we­go, to wi­do­my i roz­gło­śny punkt zbor­ny do zbroj­ne­go opo­ru prze­ciw nam, zdo­byw­com Stras­bur­ga, Se­da­nu, Met­zu… Znisz­czyć ich, zdu­sić, a lud­ność prze­ra­zić bez­względ­ną su­ro­wo­ścią, to je­dy­ny spo­sób, aby za­ga­sić ten ogień opo­ru i nie do­zwo­lić na po­żar, któ­ry­by mógł ob­jąć cały na­ród.

Na twa­rzy ge­ne­ra­ła ma­lo­wa­ła się za­wzię­tość i ener­gia. Gru­be zmarszcz­ki po­licz­ko­we prze­cią­gnę­ły się aż ku wy­sta­ją­cej bro­dzie, brwi ścią­gnę­ły się, w oczach prze­krwio­nych błysz­cza­ła nie­na­wiść i duma, że to on za­bez­pie­czył po­myśl­ny stan ar­mii i obro­nił księ­stwo ba­deń­skie od wtar­gnię­cia wol­nych strzel­ców w jego gra­ni­ce.

– Ach, gdy­by oni wpa­dli tam, jak okrut­nie mści­li­by się na bez­bron­nej nie­miec­kiej lud­no­ści!…

Od­pła­ci­li­by z na­wiąz­ką wszyst­ko, co tu­taj ucier­pie­li od pru­skich żoł­nie­rzy… Przy­po­mnia­ły mu się sce­ny, wi­dzia­ne na­ocz­nie, ra­por­ty i opo­wia­da­nia o łu­pie­stwie, mor­dach, gwał­tach, po­hań­bie­niach spo­koj­nej lud­no­ści miast i wsi… Wes­tchnął i za­mru­czał ci­cho. Tak, to woj­na… woj­na… nie­szczę­ście, cóż ro­bić?… Na­sza su­ro­wa i bez­względ­na dys­cy­pli­na musi bu­dzić w żoł­nier­zach sro­gość i chęć od­we­tu za wszyst­kie krzyw­dy, do­zna­ne od prze­ło­żo­nych… To są lo­gicz­ne na­stęp­stwa psy­cho­lo­gii żoł­nie­rza, któ­ry wo­bec wro­ga po­zby­wa się na chwi­lę cię­ża­ru dys­cy­pli­ny… i tyl­ko głup­cy mogą brać za złe swa­wo­lę żoł­nier­ską.

To ro­zu­mo­wa­nie uspo­ko­iło draż­li­wość jego su­mie­nia i, pa­trząc na stos dzien­ni­ków fran­cu­skich i an­giel­skich, uśmiech­nął się z po­li­to­wa­niem, jako czło­wiek wyż­szy i ro­zum­niej­szy.

– Niech krzy­czą, niech pi­szą, skar­żą się i na­rze­ka­ją, ale my, Niem­cy, idzie­my zwy­cię­sko na­przód, a ste­ro­ry­zo­wa­na lud­ność nie śmie drgnąć!

Je­dy­nie ci francs-ti­reu­rzy… pod­łe psy… oni chcą wpaść do Ba­de­nu, pa­lić, nisz­czyć, ra­bo­wać spo­koj­ne wio­ski nie­miec­kie… a Ba­den bez­bron­ny… ach, za każ­dą wieś nie­miec­ką znisz­czy sto wsi fran­cu­skich… za każ­de­go Niem­ca po­wie­si stu Fran­cu­zów. on po­ka­że, co może ze­msta pa­try­oty Niem­ca…

Gdy­by jed­nak ten Bur­ba­ki przedarł się do Ba­de­nu… gdy­by…

Na­chmu­rzo­ny, z wy­dę­te­mi, si­na­we­mi war­ga­mi przy­sta­nął przy sto­le i spoj­rzał na roz­ło­żo­ną mapę…

Doj­rzał mia­sto Et­ten­he­im w Ba­de­nie, w któ­re­go są­siedz­twie jego zięć miał więk­szą po­sia­dłość. Tam miesz­ka uko­cha­na jego cór­ka Min­n­chen z dwoj­giem dzie­ci Wil­ly i Au­gu­ste… ta­kie miłe, pięk­ne, mą­dre wnu­czę­ta… Łzy bły­sły mu w oczach na wspo­mnie­nie roz­kosz­ne­go śmie­chu wnu­ka i pięk­no­ści wnucz­ki… a jego cór­ka Min­n­chen, taka do­bra, go­spo­dar­na, miła… Czy też on ich jesz­cze zo­ba­czy?… Na woj­nie róż­nie bywa, kule nie roz­róż­nia­ją ge­ne­ra­ła od sze­re­gow­ca… może on jed­nak wró­ci zdrów do swo­ich… Gdy­by jed­nak ci francs-ti­reu­rzy do­pa­dli do Et­ten­he­imu, do­wie­dzie­li się, że to jego cór­ka i wnu­ki, za­mor­do­wa­li­by je bez li­to­ści, msz­cząc się za jego żoł­nier­ską su­ro­wość.

Na myśl o śmier­ci cór­ki i wnu­cząt po­bladł, po­czuł trwo­gę, a na wy­ły­sia­łe czo­ło wy­stą­pił pot. Przy­sta­nął, a po krót­kim na­my­śle usiadł za sto­łem i za­czął pi­sać list, prze­ry­wa­jąc go mo­no­lo­ga­mi i od­czy­ty­wa­niem na­pi­sa­nych fra­ze­sów.

Na­ło­żył bi­no­kle i pi­sał. Po chwi­li, pod­niósł w górę ar­ku­sik i od­czy­ty­wał:

»Moja uko­cha­na cór­ko! Ko­rzy­sta­jąc z ku­ry­era, wra­ca­ją­ce­go do głów­nej kwa­te­ry, pi­szę ten list. Pan Bóg po­bło­go­sła­wił na­szej spra­wie­dli­wej spra­wie, za Jego po­mo­cą zwy­cię­ży­li­śmy Fran­cu­zów na ca­łej li­nii. Na­sze zwy­cię­skie woj­sko jest pod Pa­ry­żem, a mnie przy­pa­dła za­szczyt­na mi­sya uspo­ko­je­nia lud­no­ści i za­sło­nię­cia le­we­go skrzy­dła«.

– Hm… hm… – za­mru­czał ge­ne­rał – o moż­li­wo­ści wtar­gnię­cia Bur­ba­kie­go do Ba­de­nu nie mogę pi­sać… prze­ra­żą się Ba­deń­czy­cy… ale ja­kąś przy­czy­nę jej wy­jaz­du mu­szę dać… – za­my­ślił się.

Ko­men­dant kor­pu­su obu­dził się w nim i za­stą­pił tro­skli­we­go ojca. Po­chwy­cił pió­ro i pi­sał:

»Jest moją wolą, abyś na­tych­miast po otrzy­ma­niu tego li­stu wy­je­cha­ła z Au­gu­sta i Wil­ly do Pocz­da­mu i tam przy mat­ce cze­ka­ła koń­ca woj­ny. Za mie­siąc, za dwa, mam na­dzie­ję, że bez­bron­na Fran­cya po­pro­si nas o po­kój«…

Po od­czy­ta­niu, sło­wa te wy­da­ły mu się za szorst­kie i po krót­kim na­my­śle do­dał jesz­cze:

»Wy­jazd twój do Pocz­da­mu jest ko­niecz­ny, a przy­czy­nę wy­ja­śnię ci ust­nie«.

Do­pi­saw­szy kil­ka słów czu­łych, wło­żył list w ko­per­tę, przy­pie­czę­to­wał sy­gne­tem i ode­tchnął głę­bo­ko, jak czło­wiek, któ­ry się po­zbył wiel­kie­go cię­ża­ru.

Uśmiech­nął się, rad z na­pi­sa­nia li­stu; je­śli tyl­ko cór­ka z wnu­ka­mi wy­ja­dą z Ba­de­nu, on drwi so­bie z Bur­ba­kie­go, a gro­zą po­tra­fi po – wstrzy­mać lud­ność od udzie­la­nia po­mo­cy wol­nym strzel­com; spoj­rzał z try­um­fu­ją­cym uśmie­chem na otrzy­ma­ny roz­kaz z głów­nej kwa­te­ry.

Zwol­na wstał z fo­te­lu i przez otwar­te okno przy­pa­try­wał się nad­jeż­dża­ją­cym ofi­ce­rom szta­bo­wym, któ­rzy na dość ob­szer­nym pla­cu przed do­mem ko­men­dan­ta gro­ma­dzi­li się, roz­ma­wia­jąc swo­bod­nie ze sobą.

Znał ich nie­mal wszyst­kich i wie­dział, że nie­któ­rzy z nich ga­ni­li go, nie lu­bi­li za su­ro­wość, kry­ty­ko­wa­li jego roz­ka­zy… Jak­że­by chęt­nie sta­nął nie­wi­dzial­ny wśród nich, wy­słu­chał ich sądu o so­bie i po­tem uka­rał za brak usza­no­wa­nia i sub­or­dy­na­cyi.

Uwa­gę jego zwró­ci­ła gru­pa trzech ofi­ce­rów. Je­den z nich, pod­puł­kow­nik von Arn­ste­in, krę­cił krót­ką, szwedz­ką bro­dę, i z uśmie­chem iro­nicz­nym szep­tał coś obok sto­ją­ce­mu pod­puł­kow­ni­ko­wi czar­nych hu­za­rów. Był to smu­kły, zgrab­ny blon­dyn, ubra­ny z taką ele­gan­cyą i wy­twor­no­ścią, jak gdy­by za chwi­lę miał się udać na dwór kró­lew­ski. Ob­ci­sły mun­dur hu­zar­ski, czar­ny ze srebr­nem sza­me­ro­wa­niem i srebr­ne­mi wy­pust­ka­mi, uwy­dat­niał do­sko­na­le jego sil­ne, mu­sku­lar­ne kształ­ty i har­mo­nij­ną bu­do­wę cia­ła. Słu­chał z uśmie­chem uwag von Arn­ste­ina, któ­ry od cza­su do cza­su, uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie, lek­kim ru­chem ręki wska­zy­wał na dom ko­men­de­ru­ją­ce­go.

Ge­ne­rał, któ­ry przez szkła przy­pa­try­wał się dwom ofi­ce­rom, mruk­nął gniew­ny, odej­mu­jąc szkła:

– Na­uczę ja cie­bie, von Arn­ste­in…

Po chwi­li znów spoj­rzał na roz­ma­wia­ją­cych. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że von Arn­ste­in robi o nim zło­śli­we uwa­gi pod­puł­kow­ni­ko­wi czar­nych hu­za­rów księ­ciu Za­sław­skie­mu. A ksią­żę jest bar­dzo do­brze wi­dzia­ny u dwo­ru, może to i owo szep­nąć oso­bom naj­bar­dziej wpły­wo­wym, jest na­wet ku­zy­nem pa­nu­ją­ce­go… Tego, on, ge­ne­rał, musi ująć… Kto wie, czy kie­dyś, po skoń­czo­nej woj­nie, nie bę­dzie mu po­trzeb­ny ksią­żę Za­sław­ski…

Odło­żył szkła i za­dzwo­nił na or­dy­nan­sa, aby mu po­mógł ubrać się.

Wszedł wy­so­ki, dość nie­zgrab­ny żoł­nierz, przy­no­sząc pi­kel­hau­bę, sza­blę i płaszcz ciem­ny.

Ge­ne­rał wziął do ręki sza­blę i oglą­dał jej czy­stość pod świa­tło. Na rę­ko­je­ści zna­lazł nie­wiel­ką pla­mę, więc zły, spy­tał su­ro­wym gło­sem:

– Co to jest? – i wska­zał na ciem­ny znak. Żoł­nierz, prze­ra­żo­ny, mil­czał, wy­trzesz­czyw­szy oczy na ge­ne­ra­ła.

– Taka u cie­bie czy­stość! – syk­nął ge­ne­rał i ude­rzył w twarz or­dy­nan­sa.

Ten ani drgnął, cho­ciaż na po­licz­ku po­ka­za­ły się czer­wo­ne śla­dy dło­ni i pię­ciu pal­ców.

Ge­ne­rał drżą­cą ręką za­pi­nał pa­sek sza­bli, mó­wiąc:

– Za­mel­du­jesz się dzi­siaj do kary… dwa­na­ście go­dzin aresz­tu… a po­tem pój­dziesz do puł­ku, by­dlę ja­kieś.

– We­dle roz­ka­zu wa­szej eks­ce­len­cyi – od­po­wie­dział żoł­nierz, – wy­cią­gnię­ty jak stru­na.

– Po­daj płaszcz! – za­wo­łał.

Or­dy­nans speł­nił roz­kaz, a ge­ne­rał, za­pi­na­jąc się zwol­na, pod­szedł do nad­bi­te­go lu­stra i pod­cią­gnął w górę koł­nierz mun­du­ru, ha­fto­wa­ny zło­tem.

Przez krót­ką chwi­lę przy­pa­try­wał się so­bie i ręką przy­gła­dzał twar­de, szcze­ci­no­wa­te wło­sy na ły­sie­ją­cej gło­wie. Ski­nął i or­dy­nans po­dał mu lek­ką pi­kel­hau­bę.

Ge­ne­rał spoj­rzał na żoł­nie­rza i uśmiech­nął się, wi­dząc na jego twa­rzy ślad swej ręki. – Ten ode­mści na Fran­cu­zach otrzy­ma­ny po­li­czek i od­sie­dzia­ną karę – po­my­ślał ge­ne­rał – a na­szą dys­cy­pli­ną zgnie­cie­my całą Fran­cyę.

Szedł ocię­ża­le, po­włó­cząc lewą nogą, ze sto­łu wziął w rękę ko­per­tę z roz­ka­zem głów­nej ar­mii i wy­szedł na ga­nek.

Żoł­nierz, sto­ją­cy na war­cie, wrza­snął prze­raź­li­wym gło­sem:

– Do bro­ni!

Wy­bie­gli żoł­nie­rze z ofi­ce­rem na cze­le i pre­zen­to­wa­li broń.

Ofi­ce­ro­wie szta­bo­wi, doj­rzaw­szy ge­ne­ra­ła, po­czę­li się usta­wiać w pół­ko­le, przy­bie­ra­jąc służ­bo­wą po­sta­wę. Za­ro­iło się od roz­ma­ite­go umun­du­ro­wa­nia i na­kry­cia gło­wy. Prze­wa­ża­ły pi­kel­hau­by, były jed­nak i heł­my dra­go­nów, bo­bro­we koł­pa­ki hu­zar­skie, czap­ki ułań­skie…

Ge­ne­rał szedł zwol­na, lek­ko po­chy­lo­ny, a tuż za nim dwóch ad­ju­tan­tów. Zbli­żył się do środ­ka pół­ko­la i rzekł gło­śno:

– Wi­tam pa­nów.

Po­tem od­chrząk­nął, pod­niósł rękę z ko­per­tą otrzy­ma­ne­go roz­ka­zu w górę i za­czął to­nem ostrym i prze­ni­kli­wym:

– Z ge­ne­ral­ne­go szta­bu kwa­te­ry głów­nej otrzy­ma­łem dziś roz­kaz, któ­ry ko­mu­ni­ku­ję pa­nom szta­bo­wym ofi­ce­rom w tym celu, by wszyst­kich pod­wład­nych i żoł­nie­rzy po­uczy­li i za­zna­jo­mi­li ich z jego tre­ścią. Ro­zu­mie­cie mnie?

Głu­chy po­mruk przy­ta­ku­ją­cy był od­po­wie­dzią zgro­ma­dzo­nych.

Ge­ne­rał spoj­rzał ba­daw­czo i za­czął:

– Roz­kaz brzmi: Francs-ti­reu­rzy i wszy­scy ci, któ­rzy im w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­ma­ga­ją, ich ukry­wa­ją, chro­nią przed po­ści­giem wojsk na­szych, są wy­ję­ci z pod pra­wa. Sztab ge­ne­ral­ny zwra­ca uwa­gę ca­łe­go woj­ska na ten fakt, że wol­ni strzel­cy są ban­dą roz­bój­ni­ków, mą­cą­cych spo­kój i lo­jal­ność miesz­kań­ców Fran­cyi, wy­stę­pu­ją­cych nie tyl­ko prze­ciw nam, jako pa – nom kra­ju za­ję­te­go, ale i prze­ciw swe­mu le­gal­ne­mu rzą­do­wi. Zwa­żyw­szy te oko­licz­no­ści, sztab ge­ne­ral­ny roz­ka­zu­je tę­pić ich, nie da­jąc żad­ne­go par­do­nu. Po­wta­rzam jesz­cze raz, bez żad­ne­go par­do­nu!… Sły­szy­cie, pa­no­wie?

– Tak!… Tak jest!… Słusz­nie – za­brzmia­ło wo­ko­ło.

Ge­ne­rał mil­czał przez chwi­lę, wpa­tru­jąc się swe­mi prze­krwa­wio­ne­mi oczy­ma to w tych, to w owych. Wresz­cie od­chrząk­nął i mó­wił:

– Pa­trol dra­go­nów pod po­rucz­ni­kiem Feld­ste­inem zo­stał zdra­dziec­ko oto­czo­ny przez wol­nych strzel­ców i wy­mor­do­wa­ny na dro­dze w kie­run­ku Bar-le-Duc. Ta zbrod­nia musi być sro­go po­msz­czo­na i lud­no­ści trze­ba dać od­stra­sza­ją­cy przy­kład kary za złą­cze­nie się z roz­bój­ni­ka­mi. W tym celu roz­ka­zu­ję trze­ciej dy­wi­zyi wy­słać ko­men­dę, zło­żo­ną z dwóch szwa­dro­nów kon­ni­cy, ba­ta­lio­nu pie­cho­ty, dwóch sek­cyi ba­te­ryi po­lo­wej w kie­run­ku Bar-le-Duc. Na ko­men­dan­ta tej eks­pe­dy­cyi prze­zna­czam…

Wstrzy­mał się przez chwi­lę i spoj­rzał na sto­ją­cych ofi­ce­rów. Wi­dział, że ci i owi pra­gnę­li tego od­zna­cze­nia; inni sta­li, pa­trząc nie­spo­koj­nie; tam­ci znów słu­cha­li obo­jęt­nie.

Ge­ne­rał, wy­trzy­maw­szy przez ja­kiś czas na­prę­żo­ną uwa­gę, za­wo­łał:

– Pana pod­puł­kow­ni­ka, księ­cia Za­sław­skie­go! Ze zwar­te­go pół­ko­la szta­bo­wych ofi­ce­rów wy­szedł pod­puł­kow­nik, tym­cza­so­wy ko­men­dant puł­ku czar­nych hu­za­rów, i sta­nął wy­pro­sto­wa­ny przed ge­ne­ra­łem.

Oni dwaj sta­no­wi­li dziw­ny ob­raz prze­ci­wień­stwa. Pod­puł­kow­nik smu­kły, mło­dy, ele­ganc­ki, z ry­sa­mi twa­rzy wy­raź­nie za­zna­czo­ny­mi, spo­koj­ny w ru­chach, śmia­ły w spoj­rze­niu, wy­twor­ny sta­ro­daw­ną kul­tu­rą rodu, a obok sta­ry, po­chy­lo­ny ge­ne­rał, z twa­rzą roz­la­ną, z ry­sa­mi jak­by nie­wy­koń­czo­nej rzeź­by, z oczy­ma błysz­czą­ce­mi gnie­wem i dumą do­rob­kie­wi­cza, od­py­cha­ją­cy bru­tal­no­ścią i gbu­ro­stwem spa­no­szo­ne­go ofi­ce­ra. Ja­kiś czas pa­trzy­li so­bie w oczy, wresz­cie ge­ne­rał, uśmiech­nąw­szy się ła­ska­wie, prze­mó­wił:

– Do­wódz­two po­wie­rza­ni księ­ciu Za­sław­skie­mu, chcąc mu dać spo­sob­ność do od­zna­cze­nia się.

– Je­stem wdzięcz­ny wa­szej eks­ce­len­cyi – od­po­wie­dział puł­kow­nik z ukło­nem.

– Sły­sza­łeś, ksią­żę, roz­kaz szta­bu ge­ne­ral­ne­go… Na­le­ży go za­sto­so­wać w prak­ty­ce… Sko­ro świt, ru­szy od­dział w kie­run­ku Bar-le-Duc… Sto­sow­ne roz­ka­zy przy­ślę dzi­siaj do dy­wi­zyi – i uprzej­mie ski­nął gło­wą na znak skoń­czo­nej roz­mo­wy.

Pod­puł­kow­nik, od­daw­szy ukłon woj­sko­wy, po­szedł mia­ro­wym kro­kiem na swe daw­ne miej­sce.

– Pod­puł­kow­ni­ku von Arn­ste­in! – za­wo­łał ge­ne­rał i do sto­ją­ce­go prze­mó­wił su­ro­wo: –

W od­dzia­le pana nie­po­rzą­dek, skar­żą się na pana i to nie po raz pierw­szy, ostrze­gam, póki czas – ski­nął ręką, by od­szedł.

Pod­puł­kow­nik, zmie­sza­ny, za­czer­wie­nio­ny z obu­rze­nia, skło­nił się w mil­cze­niu i wró­cił do koła.

– Puł­kow­ni­ku von Ede­rer! – krzyk­nął ge­ne­rał. – Pań­scy lu­dzie włó­czą się po ca­łym obo­zie… Że­bym dru­gi raz tego nie spo­strzegł! Musi być dys­cy­pli­na! Pan od­po­wia­da.

Puł­kow­nik, wiel­ki, oty­ły czło­wiek, słu­cha­jąc na­ga­ny, z czer­wo­ne­go zro­bił się fio­le­to­wy. Otwo­rzył usta, lecz spoj­rzaw­szy na su­ro­we­go ge­ne­ra­ła, za­mknął je szyb­ko, sa­lu­to­wał i po­szedł.

– Zresz­tą jest dość do­brze… Że­gnam pa­nów – i le­ni­wym ru­chem pod­niósł pra­wą rękę do wy­so­ko­ści pi­kel­hau­by.

Otrzy­maw­szy ukłon woj­sko­wy od wszyst­kich, od­wró­cił się i po­chy­lo­ny, po­włó­cząc lek­ko lewą nogą, po­szedł zwol­na do domu.II.

Do roz­pro­mie­nio­ne­go pod­puł­kow­ni­ka księ­cia Za­sław­skie­go zbli­ży­li się dy­wi­zy­oner i puł­kow­nik czar­nych hu­za­rów, za­stę­pu­ją­cy ge­ne­ra­ła bry­ga­dy, win­szu­jąc mu od­zna­cze­nia i za­szczy­tu.

Wszy­scy trzej na­le­że­li do trze­ciej dy­wi­zyi i w swych prze­mo­wach pod­nie­ca­li mło­de­go pod­puł­kow­ni­ka, by wy­wią­zał się dziel­nie ze swe­go po­słan­nic­twa i utrzy­mał ho­nor dy­wi­zyi i puł­ku.

W chwi­li, gdy ge­ne­rał dy­wi­zyi od­je­chał, a puł­kow­nik, peł­nią­cy obo­wiąz­ki bry­ga­dy­era, roz­ma­wiał ze zna­jo­mym, zbli­żył się do księ­cia zga­nio­ny przez ko­men­dan­ta von Arn­ste­in i szep­nął:

– Sta­ry bul­dog – wska­zał oczy­ma na dom ge­ne­ra­li­cyi – mści się na mnie.

– Za co? – spy­tał pod­puł­kow­nik.

– Pew­no wpadł mu w ręce mój ry­su­nek, jak za­gry­za na śmierć ko­bie­ty i dzie­ci w Stras­bur­gu – uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Je­śli to wi­dział, to po­czuł się sil­nie do­tknię­tym – od­po­wie­dział ksią­żę, po­pra­wia­jąc zsu­nię­ty czar­ny do­lman.

– Praw­da – za­śmiał się von Arn­ste­in – a prze­cież z jego winy trzy­sta sześć­dzie­siąt nie­win­nych istot, w do­dat­ku Niem­ców, zgi­nę­ło od kul na­szych, a mógł ich ura­to­wać.

– Wie­my o tem – wes­tchnął – ale bądź pan ostroż­niej­szy: za­szko­dzi panu.

– Mnie ugry­zie bez­kar­nie, bom tyl­ko von Arn­ste­in – za­drwił – ale księ­ciu schle­bia, bo… czu­je ple­cy dwor­skie… bul­dog!

W tej chwi­li przy­stą­pił do roz­ma­wia­ją­cych puł­kow­nik hra­bia Born, szczu­pły sza­tyn i gła­dząc ciem­ne fa­wo­ry­ty, rzekł:

– Je­dzie­my ksią­żę… Roz­kaz do bry­ga­dy przyj­dzie lada chwi­la – i ski­nął na żoł­nie­rza, któ­ry opo­dal trzy­mał jego si­we­go ko­nia.

– Do­brze pa­nie puł­kow­ni­ku. – I, po­że­gnaw­szy się z Arn­ste­inem, do­siadł ska­ro­gnia­de­go ko­nia, an­glo­ara­ba, któ­ry nie­cier­pli­wił się, trzy­ma­ny przez masz­ta­le­rza.

Sze­ro­ka, wy­tknię­ta przez obóz dro­ga, była na po­cząt­ku dość swo­bod­na i ko­nie szły kłu­sem. Wkrót­ce jed­nak licz­ni żoł­nie­rze, mar­kie­tan­ci, prze­kup­nie, prze­su­wa­ją­cy się po dro­dze, zmu­si­li obu do wstrzy­ma­nia bie­gu koni, je­cha­li stę­pa i wsz­czę­li roz­mo­wę:

– Cie­szy mnie, ksią­żę – ode­zwał się hra­bia Born – że sta­ry wy­róż­nił pana i nasz pułk. W obo­zie dość nud­no; do­brze prze­wie­trzyć się tro­chę.

– To praw­da… by­łem tyl­ko za­do­wol­nił eks­ce­len­cyę.

– Cha, cha, cha! – za­śmiał się puł­kow­nik –

każ­dy inny mógł­by się oba­wiać, że nie za­do­wol­ni su­ro­wej jego eks­ce­len­cyi, ale nie ksią­żę.

– Czy są­dzisz, hra­bio – spy­tał gło­sem po­draż­nio­nym Za­sław­ski – że je­stem tak do­god­nem na­rzę­dziem dla eks­ce­len­cyi?

– Wca­le nie… Pan bę­dzie może zbyt ła­god­ny, ale on swój gniew po­kry­je do­bro­dusz­nym uśmie­chem.

Je­cha­li przez chwi­lę w mil­cze­niu. Po obu stro­nach dro­gi wzno­si­ły się sza­ła­sy, zbi­te z de­sek róż­no­ko­lo­ro­wych, wy­rwa­nych z bu­dyn­ków wiej­skich, a opa­trzo­nych od wia­tru koł­dra­mi, dy­wa­na­mi, po­ście­lą, za­bra­ną oko­licz­nym miesz­kań­com.

Żoł­nie­rze, na wpół ubra­ni, gdyż czas był cie­pły, od­po­czy­wa­li. Jed­ni gra­li w kar­ty, inni w ko­ści, inni, za­ku­piw­szy u mar­kie­ta­nek piwa, roz­ma­wia­li ha­ła­śli­wie, śmie­jąc się z ru­basz­nych dow­ci­pów. Kie­dy nie­kie­dy za­gó­ro­wa­ła nad gwa­rem pieśń, skom­po­no­wa­na dla pod­nie­ce­nia żoł­nie­rzy nie­miec­kich:

Wir alle wol­len Hüter sein,

Fest steht und treu die Wacht am Rhe­in! 1)

–-

1) My wszy­scy chce­my być straż­ni­ka­mi,

Twar­do i wier­nie stoi straż nad Re­nem.

Gru­be, ochry­płe gło­sy pod­chwy­ty­wa­ły nu­co­ne sło­wa i po­wta­rza­ły je bez­myśl­nie przy kla­ska­niu w dło­nie.

Po­mię­dzy sza­ła­sa­mi na ubi­tej zie­mi tań­czy­li na pół pi­ja­ni żoł­nie­rze z mar­kie­tan­ka­mi, wrzesz­cząc na nutę wal­ca świe­żo skom­po­no­wa­ną pio­sen­kę, wy­drwi­wa­ją­cą francs-ti­reurs'ów:

Wie die Ham­mel au­si­nar­schirt,

Auf die Schlacht­bank nur ge­führt,

Wird der Bi­smarck la­chen… 1)

Tu i owdzie, co kil­ka­dzie­siąt kro­ków, wi­dać było gro­ma­dę żoł­nie­rzy, ota­cza­ją­cych zwar­tem ko­łem han­dla­rza, ku­pu­ją­ce­go przed­mio­ty kosz­tow­niej­sze. Żoł­nie­rze wy­cią­ga­li z za­na­drza, z kry­jó­wek ubra­nia, z kie­sze­ni zra­bo­wa­ne pier­ścion­ki, ze­gar­ki, sre­bra i prze­han­dlo­wy­wa­li za ta­nią cenę prze­kup­niom, cią­gną­cym, jak kru­ki, za obo­za­mi nie­miec­ki­mi.

Puł­kow­nik, gła­dząc ciem­ne fa­wo­ry­ty, pa­trzał z upodo­ba­niem wo­ko­ło i rzekł do mil­czą­ce­go to­wa­rzy­sza:

– Ob­ło­wi­li się nasi chłop­cy i hu­la­ją.

– Za dużo do­bre­go – od­parł ksią­żę z lek­ką iro­nią, wska­zu­jąc oczy­ma na gru­pę żoł­nie­rzy, -

1) Jak ja­gnię­ta wy­ru­szy­li,

Na rzeź ich po­pro­wa­dzi­li,

Śmiać się bę­dzie Bi­smarck…

z któ­rych każ­dy trzy­mał w po­go­to­wiu coś war­to­ścio­we­go.

– Hm… za­pew­ne, że ani ja, ani ksią­żę, zresz­tą wo­gó­le ofi­ce­ro­wie, nie bę­dzie­my rabo – wali zwłok, ani gra­bi­li miesz­kań­ców; my wal­czy­my za ideę, ale dla mo­tło­chu je­dy­ną na­gro­dą – ra­bu­nek.

Wtem po­mię­dzy sza­ła­sa­mi do­strze­gli kil­ku ofi­ce­rów, ota­cza­ją­cych prze­kup­nia. Je­den z nich trzy­mał w gó­rze ze­ga­rek ze zło­tą de­wiz­ką i gło­śno krzy­czał żą­da­ną cenę.

Ksią­żę Za­sław­ski z uśmie­chem iro­nicz­nym wska­zał gru­pę ofi­ce­rów, mó­wiąc:

– Pa­nie puł­kow­ni­ku, czy i to dla idei? – Ach, ja­cyś sy­no­wie kup­ców lub miesz­czan!

Ci się nie li­czą… To zresz­tą pie­cho­ta.

Wzru­szył ra­mio­na­mi z od­cie­niem po­gar­dy.

Pod­je­cha­li do domu, za­ję­te­go przez księ­cia, przed któ­rym stał wła­śnie ad­ju­tant, po­rucz­nik Sta­ni­sław Su­ma­rec­ki, szczu­pły bru­net.

Puł­kow­nik wstrzy­mał ko­nia i po­da­jąc rękę na po­że­gna­nie, rzekł:

– Dziś, po roz­ka­zie, pro­szę księ­cia na po­że­gnal­ną wie­cze­rzę do sie­bie. Mu­si­my wy­pić za po­myśl­ność wy­pra­wy.

Uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

– Dzię­ku­ję panu puł­kow­ni­ko­wi, ale…

– Nie­ma żad­ne­go ale za­śmiał się – pan wie, jak sta­ry dba o dys­cy­pli­nę… Nie chcę do – stać na­ga­ny w ro­dza­ju udzie­lo­nej puł­kow­ni­ko­wi Ede­re­ro­wi… więc cze­kam… i pana po­rucz­ni­ka rów­nież za­pra­szam – do­dał, zwra­ca­jąc się do ad­ju­tan­ta.

– Sta­wię się we­dług roz­ka­zu – od­rzekł po­rucz­nik.

– To lu­bię! – za­śmiał się puł­kow­nik. – Za­tem do wi­dze­nia.

Na­ci­snął ko­nia ostro­gą i po­je­chał na swą kwa­te­rę.

Masz­ta­lerz pod­biegł i przy­trzy­mał ko­nia, a ksią­żę zsia­da­jąc, za­wo­łał we­so­łym gło­sem do ad­ju­tan­ta:

– Czy wiesz, pa­nie Sta­ni­sła­wie, ju­tro je­dzie­my na eks­pe­dy­cyę.

– Tem le­piej… a da­le­ko?

– W kie­run­ku Bar-le-Duc… Roz­ka­zy przyj­dą za chwi­lę.

– Kto do­wo­dzi?

– Ja sam – uśmiech­nął się za­do­wo­lo­ny.

– Po­win­szo­wać księ­ciu.

– Nie­ma cze­go – mó­wił, idąc z ad­ju­tan­tem do miesz­ka­nia. – To wy­pra­wa tyl­ko na francs-ti­reurs'ów, a ci sła­bo się biją.

– Ale strze­la­ją nie­źle – od­parł Su­ma­rec­ki. – Cały pa­trol Feld­ste­ina zdmuch­nę­li.

Ksią­żę wszedł do po­ko­ju, któ­re­go ścia­ny były szczel­nie za­kry­te dy­wa­na­mi. W rogu po­ko­ju stał gar­ni­tur lek­kich, skła­da­nych krze­seł po­lo­wych z wy­god­nym szez­lon­giem, a po­mię­dzy okna­mi wiel­ki stół, za­rzu­co­ny pa­pie­ra­mi.

Od­pi­na­jąc sza­blę i po­zwa­la­jąc słu­żą­ce­mu zdjąć do­lman, rzekł do ad­ju­tan­ta:

– Wal­ka z wol­ny­mi strzel­ca­mi wca­le mnie nie nęci… Chcę zwy­cię­żać żoł­nie­rzy, ale nie roz­pra­szać i znę­cać się nad cy­wil­ny­mi ochot­ni­ka­mi.

– Pod No­nan­co­urt bili się jed­nak dziel­nie – zro­bił uwa­gę ad­ju­tant.

– Wy­ją­tek… Zresz­tą otrzy­ma­łem roz­kaz i speł­nić go mu­szę – koń­czył, sia­da­jąc na krze­śle.

– Jak zwy­kle – do­koń­czył ad­ju­tant i, przy­stą­piw­szy do sto­łu, pa­trzał na mapę.

Po chwi­li prze­mó­wił, nie od­wra­ca­jąc oczu od kar­ty:

– Bar-le-Duc od krań­ców na­sze­go obo­zu trzy­dzie­ści ośm ki­lo­me­trów. Dro­ga le­si­sta i pa­gór­ko­wa­ta na ra­zie… Za­sadz­ki uła­twio­ne… Wsie na ubo­czu, ale już wy­ssa­ne przez na­sze woj­sko… Do­pie­ro od czter­na­ste­go ki­lo­me­tru licz­ne fer­my, win­ni­ce, za­gaj­ni­ki i po­kaź­na wio­ska na ośm­na­stym ki­lo­me­trze, Lan­dri­co­urt, z ja­kimś pa­ła­cem, czy dwo­rem…

– Czy tyl­ko jed­na dro­ga pro­wa­dzi do Bar-le-Duc? – spy­tał ksią­żę, słu­cha­jąc uważ­nie słów ad­ju­tan­ta.

– To go­ści­niec, a z le­wej stro­ny jest nie­mal rów­no­le­gła, tyl­ko tro­chę dłuż­sza dro­ga de­par­ta­men­tal­na.

– A jej od­le­głość od go­ściń­ca?

– Zmien­na… Nie prze­no­si ki­lo­me­tra.

– Hm… to do­brze… Czy idzie przez wsie lub mia­stecz­ko?

– Tyl­ko obok roz­rzu­co­nych ferm; trzy wio­ski są w od­da­li.

– Daj mi pan mapę – rzekł ksią­żę, wsta­jąc. Przy­stą­pił do okna i ja­kiś czas wpa­try­wał się w mapę uważ­nie. Na tle za­cho­dzą­ce­go słoń­ca wy­raź­nie za­zna­cza­ły się ład­ne, nie­mal kla­sycz­ne rysy twa­rzy, oto­czo­nej krót­kim, ja­snym za­ro­stem. Oko­ło ust pur­pu­ro­wych prze­wi­jał się uśmiech mięk­ki, pra­wie ko­bie­cy. Odło­żył mapę i pod­no­sząc na ad­ju­tan­ta swe ciem­no­nie­bie­skie, ma­rzą­ce oczy, prze­mó­wił z uśmie­chem:

– Gdy­by to było u nas, w Po­znań­skiem, po­dob­na wy­pra­wa mo­gła­by być nie­bez­piecz­na, ale tu lud­ność po Se­da­nie, Met­zu i Stras­bur­gu jest zde­mo­ra­li­zo­wa­na… Po­je­dzie­my na spa­cer i wró­ci­my, jak ze spa­ce­ru.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: