- promocja
- W empik go
Zwykła głupia historia miłosna - ebook
Zwykła głupia historia miłosna - ebook
Zabawna i seksowna historia miłosna dla każdego, kto wierzy w bratnie dusze – nawet jeśli nigdy by się do tego nie przyznał.
Molly Marks zarabia na życie, pisząc hollywoodzkie komedie romantyczne, być może dlatego miłość traktuje jak biznes. Zna wszystkie jej chwyty i zanim zacznie jakiś związek, już wie, że to się musi skończyć. Jej pierwszą miłością był szkolny przyjaciel Seth, którego porzuciła dzień przed ukończeniem szkoły. Nie widzieli się przez piętnaście lat. Aż do policealnego zjazdu, podczas którego zrządzeniem losu (czy przyjaciół?) zostaje zmuszona do dzielenia stolika z Sethem. Ups, niezręczna sytuacja. Tym bardziej, że Seth jest naiwnym romantykiem wierzącym w wielką, prawdziwą miłość i dwie połówki szukające się po świecie, by się znaleźć, oczywiście. Pomimo to jest jednym najznakomitszych prawników rozwodowych w Chicago. Przystojny, z ugruntowaną pozycją zawodową, niezależny finansowo jest atrakcyjną partią dla wielu pań. Korzystając z tego, Seth chętnie poszukuje „tej jedynej” podczas niezliczonych randek i pospiesznych związków. Gdyby nie to, że Molly Marks kiedyś bardzo go zawiodła, uraziła i porzuciła, już dawno umiałby się w kimś zakochać. Gdyby nie to, że Molly… ta Molly, która właśnie siada obok niego na piętnastym zjeździe absolwentów.
Po zbyt wielu kieliszkach martini i pijackim zbliżeniu postanawiają się założyć: kto trafniej przewidzi los pięciu par przed kolejnym zjazdem.
Haczyk?
Piątą parą są oni sami.
Molly zapewnia Setha, że ich historia to opowieść o złamanym sercu.
Seth ma pięć lat na to, by udowodnić jej, jak ona bardzo się myli.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68226-30-0 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Molly
Jeśli kiedykolwiek będziecie gospodarzami przyjęcia, które odbywa się w wynajętym białym namiocie, możecie być pewni, że ja, Molly Marks, z przykrością odmówię udziału.
Jeśli ów namiot będzie przyozdobiony kwiatami, na które sezon już dawno minął, tysiącami lampek oraz bogato zdobionymi winietkami z nazwiskami gości – i jeśli do tego znajdą się tam parkiet do tańca, orkiestra weselna i podest do wznoszenia toastów – bądźcie pewni, że będę was dopingować, moi drodzy przyjaciele, z odległości setek kilometrów.
Nie bierzcie tego do siebie. Mam pewność, że będziecie doskonałymi gospodarzami tego doniosłego wydarzenia.
Wynajęty biały namiot jest pomnikiem publicznego okazywania uczuć, a mnie takie sentymenty okrutnie drażnią. Jeśli z jakichś powodów muszę już okazywać uczucia – fuj! – to wolę to robić w zaciszu domowym, przy zaciągniętych zasłonach i zgaszonym świetle, w szlafroku poplamionym czekoladą i sauvignon blanc.
Rozumiecie zatem, dlaczego tej parnej nocy pod rozgwieżdżonym niebem, na wyspie słynącej z plaż o piasku barwy szampana, wykazuję się entuzjazmem kobiety chwiejącej się na obcasach nad krawędzią swojego tropikalnego grobowca.
Z oddali, oświetlona perłowym blaskiem florydzkiego księżyca w pełni, zbliża się do nas żarłoczna biała paszcza namiotu wielkości statku wycieczkowego.
A pod nią udekorowany sztuczną bugenwillą, oświetlony fioletowymi i różowymi reflektorami banner radosną czcionką obwieszcza:
WITAMY NA 15. ZJEŹDZIE ABSOLWENTÓW
LICEUM PALM BAY
ROCZNIK 2003!!!
Trzy złowieszcze wykrzykniki.
Przyznam, że w innych okolicznościach – gdybym na przykład była inną osobą – mogłabym nazwać tę radosną atmosferę „spełnieniem marzeń”.
W końcu powietrze jest przesycone zapachem jaśminu i kwiatów pomarańczy, a znad Zatoki Meksykańskiej dolatuje słona bryza. Bambusowe pochodnie rozświetlają parkiet migoczącym blaskiem. Jest bar z szampanem i stanowisko z homarami. Elegancko ubrani mężczyźni i kobiety obejmują się na powitanie, zaszczycając się szczerymi uśmiechami. Na niektórych twarzach dostrzegam nawet łzy.
Przykładam dłoń do szyi, by poczuć własny puls. Źle zrobiłam, że nie łyknęłam xanaxu w hotelu. Może uda mi się ukryć w budce ratowników.
– Nie dam rady – szepczę do mojej najlepszej przyjaciółki Dezzie, która wraz ze swoim mężem Robem stanowi najlepszy substytut osoby towarzyszącej, jakim dysponuję dzisiejszego wieczoru.
Ściska moją dłoń z nieumiarkowaną siłą – w geście, który może być zarówno pocieszający, jak i na tyle bolesny, by mnie przestraszyć.
– Oczywiście, że dasz radę – odpowiada również szeptem.
– W ten sposób dowiedziałem się, że moja żona chodziła do obrzydliwie prestiżowej szkoły na Florydzie – zauważa Rob, niezrażony moim zdenerwowaniem. – Zjazd na piętnastolecie wygląda jak celebryckie wesele.
– Jeśli mam być szczera, to jest dziesięć razy lepsze niż nasze wesele – mówi Dezzie, po czym pociąga mnie za sobą do stolika, na którym ustawiono torebki powitalne z cekinowymi klapkami i sprejami na owady. Zatrzymujemy się, by podziwiać dekoracje, na które składają się ananasy, orchidee i wysokie prawie na pół metra drzewka palmowe wysadzane diamencikami.
– Właśnie to dostajesz, gdy decydujesz się poślubić zubożałego pracownika socjalnego – mówi Rob. – Może skorzystamy z okazji i odnowimy przysięgę?
– Jeśli jest coś gorszego od szkolnych zjazdów po latach – stwierdzam zgryźliwie – to jest to szkolny zjazd po latach połączony z odnowieniem przysięgi ślubnej. Poza tym istnieje takie niepisane prawo, że każda para, która odnawia przysięgę, rozstaje się w ciągu roku. Za dobrze do siebie pasujecie, by ryzykować swój związek dla kilku kokosowych krewetek.
– Widzę, że ktoś tu jest w świetnym nastroju – drwi Rob, klepiąc mnie po ramieniu.
Ma szczęście, że czuję się zbyt nieszczęśliwa, by się na nim odegrać, bo w przeciwnym razie dostałby pięścią w żebra. Są z Dezzie parą już tak długo, że Rob i ja traktujemy się jak rodzeństwo. Takie, które kocha się ze wszystkich sił i okazuje to przez kłótnie oraz lekką przemoc fizyczną.
– W liceum znakiem rozpoznawczym Molly było ponuractwo – wyjaśnia mu Dezzie. – W ostatniej klasie dostała tytuł Największej Pesymistki.
Odrzucam włosy na plecy.
– To osiągnięcie, z którego nadal jestem dumna, bardzo dziękuję. Ciężko pracowałam na ten zaszczyt.
To była cena, jaką zapłaciłam za nastoletnią skłonność do ataków paniki. Ale nie ma się czym przejmować. Dorosłam, poszłam na terapię i teraz jestem silną, niezależną kobietą z dodającymi otuchy receptami na koktajl z antydepresantów i okazjonalne benzo.
– Mogę sobie tylko wyobrażać, jaka była Molly jako nastolatka – mówi Rob, biorąc z tacy przechodzącego kelnera maleńkie ciasteczko krabowe udekorowane odrobiną kawioru. – Patrząc, jaka nieznośna jest teraz, zgaduję, że była... niezbyt fajna. – Szczerzy się do mnie złośliwie i tym razem to ja klepię go w ramię.
– Rany, była naprawdę wrzodem na tyłku – przyznaje Dezzie, obejmując mnie czule ramieniem. – Nic, tylko smutne wiersze, czarna kawa i feministyczne tyrady w klubie dyskusyjnym. Była jak ludzkie wcielenie tatuażu w stylu Sylvii Plath.
– Więc generalnie nic się nie zmieniło – podsumowuje Rob.
– Nieprawda – oponuję. – Jestem imprezową duszą. Tylko nie tej imprezy.
Możecie mi wierzyć: to prawda. Mieszkam w Los Angeles i moja kariera zależy od umiejętności prowadzenia rozmów przy basenach w absurdalnie dużych domach położonych na wzgórzach Hollywood i wypijania odpowiedniej ilości szampana. Oczarowuję najlepszych, prowadzę rozmowy jak pierwsza naiwna, nawiązuję kontakty bez jakiegokolwiek wysiłku – zupełnie jakbym sama bawiła się w najlepsze.
Ale tamto to prawdziwe życie.
A to tutaj to udawane liceum.
– W takim razie dzisiaj – oświadcza Rob – rozkręcimy cię tak, że nikt ze starych znajomych cię nie rozpozna, co ty na to, Dez?
Dezzie rozgląda się po sali, nie zwracając na nas uwagi.
– Gdzie siedzimy?
– Zajmijmy ten stolik na samym końcu, żeby nikt z nami nie rozmawiał – sugeruję.
Uderza mnie w ramię swoją kopertówką. To bardzo ładna kopertówka. Dezzie ma wyśmienity gust. Założyła dziś krótką asymetryczną sukienkę, która trochę przypomina kreacje marki Comme des Garçons, jednak gdy na jej widok aż westchnęłam z zazdrości, Dezzie zapewniła mnie, że to po prostu przewiązana paskiem, fikuśnie udrapowana tunika rodem z największego domu mody na świecie, czyli Amazon.com. Lśniące czarne włosy zaczesała w gładkiego boba, a usta pociągnęła czerwoną pomadką, która doskonale podkreśla jej bladą cerę. Rob natomiast ma szczęście, że dzięki kwadratowej szczęce jest dość przystojny, ponieważ jego wyczucie stylu w najlepszym wypadku można by nazwać lumpiarskim. Ma na sobie swoje codzienne pomięte beżowe chinosy, które dziś, jeśli można to tak nazwać, zestawił z tweedową marynarką, o wiele za ciepłą na tę pogodę, oraz z porysowanymi czarnymi mokasynami, które nie pasują mu do paska. To dziwna para – wyglądają razem jak Karen O z zespołu Yeah Yeah Yeahs i Jim z The Office. Ale jest między nimi godna pozazdroszczenia chemia.
– O mój Boże, Molly, musisz w końcu przestać marudzić – mówi Dezzie. – Nie widziałaś większości z tych ludzi od piętnastu lat. Przyleciałaś z Los Angeles na Florydę, której nienawidzisz. Nie pozwolę ci przez cały wieczór chować się za kieliszkiem wina i pod stołem zarzucać mnie i Alyssę niewybrednymi komentarzami.
– Jeśli sądzisz, że będę dziś piła coś tak niskoprocentowego jak wino, w ogóle mnie nie znasz – rzucam. – A poza tym widziałam, że są tu jakieś autorskie drinki. Któż mógłby się oprzeć Palm Bay Preptini?
– Jak smakuje nostalgia za prywatną szkołą za czterdzieści tysięcy dolarów rocznie? – chce wiedzieć Rob.
Biorę z tacy przechodzącego kelnera kieliszek i jednym haustem wychylam połowę bladopomarańczowego płynu.
– Jak spocone kobiety w sukienkach od Diane von Furstenberg, podstarzali tatuśkowie wyginający ciała w rytmie hip-hopu... i eee... jakiś rum czy coś.
Dezzie ustawia się w kolejce do stolika i po chwili wraca do nas z trzema winietkami.
– Znalazłam nas – mówi, wręczając mi jedną z nich.
„Molly Marks, stolik 8”.
Ściska mnie w żołądku.
– Chwila. Mamy przypisane miejsca?
Dezzie wzrusza ramionami.
– To sprawka Marian Hart. Pewnie chciała, żebyśmy się towarzysko wymieszali. Wiesz, jaka ona jest.
Marian Hart była przewodniczącą naszej klasy i królową balu. Zawsze tryskała pełną optymizmu energią dyrektora kreatywnego statku wycieczkowego.
– Proszę, powiedz mi, że siedzimy przy tym samym stoliku – jęczę, wyciągając Dezzie jej wizytówkę z ręki.
„Desdemona Chan, stolik 17”.
– Ja pierdolę – mruczę pod nosem. – Lepiej, żeby przynajmniej Alyssa była przy moim stoliku.
Alyssa to nasza przyjaciółka, ostatnie ogniwo nierozerwalnego trio, które sformowałyśmy w drugiej klasie.
– Widziałam jej wizytówkę. Siedzi przy jedenastce. A poza tym jej samolot się spóźnia i dotrze tu dopiero za jakąś godzinę. Nie uratuje cię. Będziesz musiała się socjalizować.
– Nie mam kłopotu z socjalizacją – odgryzam się. – Nie radzę sobie tylko z fałszywą nostalgią i wymuszoną radością.
Ze sceny rozlegają się dźwięki coveru The Weather Is Here, Wish You Were Beautiful Jimmy’ego Buffeta w wykonaniu zespołu perkusyjnego składającego się z samych białych facetów i wkracza na nią nie kto inny, jak sama Marian Hart.
Wygląda nienagannie, co nie stanowi zaskoczenia. Swoje perfekcyjne blond pasemka spięła w elegancki kok chignon, który jakimś cudem nie rozwala się mimo florydzkiej wilgoci, a cała reszta jej osoby wygląda jak reklama marki Goop.
– Kochani! – piszczy do mikrofonu. – Cudownie was wszystkich widzieć. Przyjechało sto pięćdziesiąt osiem osób z rocznika liczącego sto sześćdziesięcioro siedmioro uczniów, dacie wiarę? To będzie cudowna, wspaniała, jedyna w swoim rodzaju ZABAWA!
Jej niebieskie oczy wznoszą się w górę ze szczerą radością.
Kładę głowę na ramieniu Dezzie.
– Już mi się nie podoba. Dlaczego tu jestem?
– Przecież sama chciałaś przyjechać, ty hipokrytko. Uszy do góry. Może się rozkręcisz.
Nie ma racji. Z całą pewnością nie „chciałam” tu przyjechać. Zostałam do tego zmuszona. Jako jedyna z naszego małego kręgu mieszkam na Zachodnim Wybrzeżu, w związku z czym okazje do spotkań są wyjątkowo rzadkie, zwłaszcza odkąd Alyssa ma dzieci. Ale właśnie kończę projekt, a nie lubię podróżować, kiedy mam wenę.
– Powinnam być w domu i pracować – mówię.
– Możesz wziąć cztery dni wolnego – zauważa Rob. – Przecież nie jesteś onkologiem.
Nie mam nic wspólnego z medycyną ratującą życie. Zarobkowo zajmuję się pisaniem scenariuszy komedii romantycznych. Teraz pewnie pomyślicie, że mowa o efektownych scenach przesyconych słodyczą, twardzielach ze łzami w oczach wyznających dozgonną miłość kobiecie, która zapewne pracuje w jakimś czasopiśmie i zawsze ma rozwiane włosy...
Poczekam, aż przestaniecie się śmiać.
Choć moja kariera stanowi odejście od mizantropijnej wrażliwości, z której jestem znana, to przyjmijcie, proszę, do wiadomości, że jestem w tym zaskakująco dobra. Mam na swoim koncie dwa hity kina niezależnego, które napisałam zaraz po ukończeniu studiów. Zgoda, to było osiem lat temu. Ale mój producent prowadzi teraz rozmowy z jedną z gwiazd światowego formatu w sprawie głównej roli w filmie, nad którego scenariuszem właśnie pracuję. I myślę, że to może być hit.
Nawet wielki.
A moja kariera bardzo go potrzebuje. Mam stabilną sytuację i stały dopływ zleceń, jednak sukces, który osiągnęłam na początku swojej drogi, sprawił, że w swojej próżności pomyślałam, że będę drugą Norą Ephron albo Nancy Meyers, produkującą hit za hitem i zarabiającą miliony. Chwilowo mam braki na polu „głos pokolenia milionerów”.
– Za chwilę zostaną podane przystawki – kontynuuje Marian ze sceny. – Byłoby dobrze, gdybyście zajęli swoje miejsca. Zjemy wyśmienity posiłek, a potem będziemy szaleć, jakbyśmy znów mieli po szesnaście lat! Żeby nas rozruszać, na każdym stoliku są zestawy pytań przełamujących lody. Użyjmy ich podczas rozmów, gdy będziemy się zajadać przegrzebkami. Życzę nam wszystkim świetnej zabawy!
Chwytam Dezzie za rękę.
– Nie wierzę, że będę musiała się z tym mierzyć samotnie.
– Będziesz świetna, księżniczko – zapewnia, wykręcając się z mojego uchwytu. – Powalisz ich na kolana. Jeśli nie urokiem osobistym, to swoim słynnym złowrogim spojrzeniem.
– Już żałuję.
– Patrz, ten jest nasz – zwraca się Dez do Roba, wskazując na pobliski ośmioosobowy stolik, przy którym zasiedli już ten nieśmiały chłopak, który założył fundusz hedgingowy oraz Chaz Logan, najzabawniejszy chłopak w naszej klasie.
– Rany, masz Chaza i miliardera? – jęczę, mimo że skończyłam już trzydzieści trzy lata. – Jestem zazdrosna.
Dez rozgląda się po sali.
– No, no, wydaje mi się, że twój stolik też będzie interesujący.
Podążam za jej spojrzeniem do mniejszego stolika ustawionego z boku namiotu, bliżej plaży. Stoi na nim tabliczka w kształcie mewy z napisem: stolik 8.
Siedzi przy nim samotna postać. Seth Rubenstein.
Oddech więźnie mi w gardle.
– Ożeż kurwa mać – cedzę przez zaciśnięte zęby.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------