- W empik go
Żyć! - ebook
Żyć! - ebook
"Long Er naprawdę nic nie rozumiał, wydawało mu się, że go zamkną na kilka dni, a potem wypuszczą, absolutnie nie wierzył, że zostanie rozstrzelany.
[…] Kiedy przechodził obok, rzucił na mnie okiem, myślałem, że mnie nie rozpoznał, ale po kilku krokach odwrócił głowę i łkając, krzyknął:
− Fugui, umieram za ciebie!
Gdy usłyszałem ten okrzyk, poczułem się wytrącony z równowagi i stwierdziłem, że jednak będzie lepiej sobie pójść i nie patrzeć, jak umiera. […]
W drodze powrotnej z egzekucji do domu poczułem na karku lodowaty pot. Im dłużej myślałem, tym bardziej docierała do mnie skala zagrożenia – gdyby nie ojciec i ja, dwóch utracjuszy, na miejscu
Long Era byłbym ja. Dotknąłem swojej twarzy, potem pomacałem ramiona, wszystko było na miejscu, żyłem, chociaż powinienem był umrzeć.
Uciekłem z życiem z pola bitwy, wróciłem w rodzinne strony, gdzie Long Er w moim zastępstwie zszedł z tego świata, groby moich przodków ulokowano jednak w dobrych miejscach!
− Odtąd trzeba dobrze żyć − powiedziałem do siebie".
Yu Hua (ur. 1960 r.) należy do czołówki współczesnych pisarzy chińskich. Powieść Żyć! reprezentuje nurt realistyczny w twórczości autora. To opowieść o człowieku ze zubożałej rodziny zmagającym się z przeciwnościami losu w burzliwym okresie wojny domowej i rewolucji kulturalnej w XX-wiecznych Chinach, gdzie godność ludzka niewiele znaczy…
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8002-753-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Działanie w pojedynkę było naszą jedyną szansą na zdobycie kilku chlebków. Wypełzliśmy z okopów i wybraliśmy kierunki. Strzały padały już całkiem blisko, zbłąkane kule często przelatywały ze świstem. Pewnego razu, gdy biegłem, człowiek obok mnie nagle upadł. Pomyślałem, że zemdlał z głodu, ale gdy się odwróciłem, zobaczyłem, że brakuje mu połowy czaszki. Ze strachu zmiękły mi nogi i też prawie upadłem. Złapanie chlebków było o wiele trudniejsze niż dorwanie ryżu, niby mówili, że codziennie ginie mnóstwo żołnierzy, ale kiedy tylko na niebie pojawiał się samolot, ludzie wyłaniali się spod ziemi i na gołych polach wyrastały rzędy trawy ruszające się zgodnie z ruchem samolotu. W momencie zrzucenia ładunków ludzie się rozpierzchali – każdy w stronę upatrzonego spadochronu. Pakunki nie były wytrzymałe, pękały przy uderzeniu o ziemię, wtedy rzucały się na nie dziesiątki, jeśli nie setki ludzi, niektórzy padali nieprzytomni, zanim jeszcze dobiegli do celu. Raz, gdy wziąłem w tym udział, miałem potem tak obolałe ciało, jakby ktoś mnie obił skórzanym pasem, a dopadłem jedynie kilku chlebków. Kiedy wróciłem do okopu, Stary Quan już tam siedział, całą twarz miał w purpurowych i niebieskich siniakach, a zdobytych chlebków nie miał wcale więcej niż ja. Mimo że służył w wojsku już osiem lat, wciąż miał dobre serce, położył swoje na moich i powiedział, że zjemy je wspólnie po powrocie Chunshenga. Obaj kucnęliśmy w okopie i wystawiając głowy, wypatrywaliśmy chłopaka.
Po chwili zobaczyliśmy zgarbionego Chunshenga biegnącego z naręczem gumowych butów i zaczerwienionego z radości. Wturlał się do okopu i wskazał na buty.
− Dużo, nie? − zapytał.
Stary Quan popatrzył na niego i zapytał:
− Można je zjeść?
− Można na nich ugotować ryż − odpowiedział Chunsheng.
Obaj uświadomiliśmy sobie, że ma rację, a Stary Quan, widząc, że na twarzy chłopaka nie ma ani zadrapania, skomentował:
− Ten mały ma lepszy pomyślunek od nas.
Później nie walczyliśmy już o chlebki, ale stosowaliśmy metodę Chunshenga. Kiedy wszyscy zwalali się na kupę, my zabieraliśmy się za zrywanie butów. Niektórzy nie reagowali, inni kopali dziko, wtedy wyciągaliśmy stalowe hełmy i tłukliśmy nim wierzgające nogi, po kilku takich razach kończyny podrygiwały kilka razy, a potem sztywniały, jak zamarznięte na kamień. Z rękami pełnymi butów wracaliśmy do okopów i rozpalaliśmy ogień, w końcu mieliśmy ryż, a oszczędzaliśmy sobie obolałych ciał. W trójkę gotowaliśmy ryż, równocześnie patrzyliśmy na wpół skaczących, na wpół idących bosonogich ludzi w środku zimy i nie przestawaliśmy się śmiać.
Wystrzały karabinów i armat brzmiały coraz bliżej i bliżej, niezależnie od pory dnia i nocy. Siedzieliśmy w okopach przyzwyczajeni do huku, pociski często wybuchały w pobliżu. Wszystkie nasze działa były zniszczone, zmieniły się w kupę złomu bez wystrzelenia nawet jednego pocisku, a my byliśmy coraz bardziej znudzeni bezczynnością. Po kilku takich dniach nawet Chunsheng przestał się bać, w takich momentach strach już niczemu nie służył. Wystrzały były coraz głośniejsze, ale nam się wydawało, że wciąż są daleko. Najgorszy był wzmagający się chłód, po kilku minutach snu budziliśmy się przemarznięci. Pociski eksplodujące na zewnątrz huczały tak mocno, że dzwoniło nam w uszach. Co by nie powiedzieć, Chunsheng był jednak dzieciuchem, raz kiedy mocno spał, a pocisk doleciał bardzo blisko i wybuchnął z łoskotem, zerwał się na równe nogi, wściekły wypadł na górę i wrzasnął z całych sił w kierunku wystrzałów z karabinów i armat:
− Ciszej, skurwysyny! Człowiek spać nie może przez wasze nawalanie!
Szybko ściągnąłem go na dół, kule już przelatywały nad naszym okopem. Front naszych wojsk kurczył się każdego dnia, nie śmieliśmy już, ot tak, wyczołgiwać się z okopu, jedynie kiedy głód stawał się nie do zniesienia wychodziliśmy na poszukiwania. Codziennie znoszono tysiące rannych, a ponieważ nasza kompania znajdowała się na tyłach, stała się dla nich rajem. Ja, Stary Quan i Chunsheng kuliliśmy się w okopie i tylko wystawialiśmy trzy głowy, patrząc jak na noszach przynoszą żołnierzy z urwanymi rękami i połamanymi nogami. Nie mijało wiele czasu i znów pojawiał się sznur noszy, dźwigający je, z plecami wygiętymi w pałąk, dobiegali w nasze pobliże, szukając kawałka pustego miejsca, krzyczeli, raz, dwa, trzy! i na trzy przewracali nosze, jakby wyrzucali śmieci i zostawiali rannego na ziemi.
Poranieni krzyczeli z bólu, ich jęki i wycie fala za falą docierały do naszych uszu. Stary Quan, patrząc na oddalających się noszowych, przeklął ich na głos:
− Bydlaki!
Rannych cały czas przybywało. Jeśli tylko przed nami huczało od pocisków, to zjawiali się ludzie z noszami. Krzyczeli raz, dwa, trzy! i zrzucali rannego na ziemię. Początkowo leżeli w kupkach, z czasem wszystkie się połączyły w jeden płacheć, z którego dobiegało przeraźliwe wycie z bólu. Do końca życia nie zapomnę tych krzyków, z Chunshengiem czuliśmy lód w sercach, nawet Stary Quan ściągnął brwi. Zastanawiałem się, jak mam walczyć w tej bitwie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------