Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego - ebook
Żyć jak Wielki Szu. Biografia Jana Nowickiego - ebook
Beata Biały z czułością składa portret Jana Nowickiego z rozmów z jego bliskimi i z własnych wspomnień.
A także z zapisków samego aktora, który jako pisarz przelał kawał swojego życia na karty książek.
Jan Nowicki. Aktor, pisarz, poeta. Dla większości Wielki Szu, choć on sam najbardziej dumny był ze swoich książek. Uważał, że aktorem może być każdy, a prawdziwych pisarzy jest niewielu. Nikt tak nie uwodził słowem jak on. Szuler doskonały. Również w miłości, której nieustannie szukał. Uważał, że w życiu mu się po prostu udało. Bo nie miał wielkich marzeń. Prosty chłopak z małego Kowala na Kujawach wybrał się w świat i zdobył tam więcej, niż się spodziewał. Wracał jednak zawsze w rodzinne strony, bo najbardziej cenił prostotę wiejskiego życia. Żył, jak chciał, na własnych warunkach. I tak odszedł.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-807-6 |
Rozmiar pliku: | 7,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam przed oczami obrazek: siedzimy przy stoliku, rozmawiamy, Jan Nowicki w niedbałej pozie, z charakterystyczną dla niego elegancką nonszalancją opowiada. Ale jak opowiada! To zawsze były opowieści, podczas których wydawało się, że narrator zabiera cię w swój świat, że uczestniczysz w metafizycznej podróży, w której on jest przewodnikiem. Spod przymrużonych powiek patrzy, czy robi wrażenie na rozmówcy. Tak, Jan lubił robić wrażenie. I robił! Czarował słowem, uwodził uśmiechem, olśniewał głębią przemyśleń. Wielki Szuler. Łatwo było się nim zachwycić. I zachwycałam się za każdym razem. Był gwarancją ciekawej rozmowy. Wiele takich z nim odbyłam na różnych etapach jego życia. I mojego. Pamiętam też ostatnią. Świat opanował koronawirus. Przerażeni, niepewni jutra siedzieliśmy zamknięci w swoich domach, bojąc się najmniejszego kontaktu z drugim człowiekiem. A jeśli to już koniec? A jeśli świat, który znaliśmy, zniknie na naszych oczach? Przemijanie, śmierć, utrata… – jak się z tym uporać? Zadzwoniłam do Jana. Zapytałam, czy opowie o przemijaniu do „Twojego Stylu”. Był oswojony z tematem od lat, czasem nawet myślałam, że kokietuje starością i bliskim końcem. Lubił rozmawiać na temat przemijania, traktował je jak coś, co każdego z nas czeka. I tylko od nas zależy, czy się z tym pogodzimy jako z naturalną koleją rzeczy, czy będziemy siebie oszukiwać, że można czas zatrzymać w miejscu. Był wieczór, rozmawialiśmy przez telefon dobre trzy godziny. „No to masz już książkę” – powiedział w końcu. Wtedy nie myślałam o książce, biografii wielkiego aktora. To był czas, kiedy wycofał się z aktorstwa i z powodzeniem został pisarzem. Napisałam wywiad. Autoryzacja jak zawsze z nim bez jednej poprawki. Człowiek, który wie, co mówi, i robi to pięknie, nie zmienia potem wersji. „Jana wystarczy spisać” – lubiłam żartować. Bo rzeczywiście był fenomenem, wymarzonym rozmówcą dla dziennikarza. W dodatku nie bał się mówić, co myśli, nawet jeśli miałby się na niego obrazić cały świat. Bo nawet jak obrażał, to z klasą. Miałam wrażenie, że żyje na własnych warunkach. Mało komu się to udaje. Zwykle jesteśmy w układach, zależnościach, powinnościach… Jego to nie dotyczyło. On żył tak, jak chciał.
I nagle niespodziewanie odszedł. Bez pożegnania i fanfar. Też na swoich warunkach. Zawsze powtarzał, że chciałby umrzeć w domu, w ramionach ukochanej kobiety. Spotkał taką pod koniec życia. Jeszcze zdążył przeżyć miłość ostatnią. Dobrą, czułą, spokojną, dojrzałą. Ale kiedy odszedł, została pustka. Zostawił po sobie brak nie do opisania.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie moja cudowna redaktorka prowadząca Magdalena Chorębała: „Napiszesz biografię Jana Nowickiego?”. „Tak” – odpowiedziałam bez zastanowienia, wiedziałam od razu, że chcę to zrobić. Nie tylko dlatego, że „wielkim aktorem był”, ale dlatego, że był cudownym czarodziejem. Chłopakiem z bajki, który pięknie opisywał nawet brudny świat. Pamiętam jego opowieść o kwiatach w wazonie: „Lubię życie porównywać do kwiatów w wazonie. Cały rok staram się mieć kwiaty w wazonie. W tym upatruję zresztą powodzenie człowieka, że może sobie pozwolić na to, by przez cały rok mieć świeże kwiaty. Piękne kwiaty to często więcej niż lichy partner w domu – jest na co popatrzeć i jest z kim pomilczeć. Ale przyjrzyjmy się im bliżej. Najpierw są piękne, ale z czasem więdną. A zwróciłaś uwagę na to, jak śmierdzi woda w starych kwiatach? Przecież to jest nic innego, jak opowieść o człowieku, jego starości i przemijaniu. Zauważ, że dokładnie tak samo kończy, jak cięte kwiaty”. Wielki Szuler uśmiecha się pewnie teraz gdzieś w niebie, a ja staram się stworzyć jego portret. Starannie składam opowieści najbliższych jak puzzle, w nadziei, że odmalują prawdziwy obraz.
Z wdzięcznością kłaniam się wszystkim, którzy pomogli mi w powstaniu tej książki. Mojej redaktorce prowadzącej dziękuję za zaproszenie, bliskim aktora za to, że podzielili się ze mną swoimi wspomnieniami. Rodzinie i przyjaciołom dziękuję za wsparcie podczas trudnej podróży po świecie Jana Nowickiego, który starałam się pokazać na kartach tej książki. Dziękuję Ci, Wielki Szu.WOJENNY PORÓD
Upalne lato 1939 roku. Takiego gorącego sierpnia od dawna w Polsce nie było. Temperatura piasków wydm nad Bałtykiem sięga nawet 50 stopni Celsjusza.
Piękne to lato i w Kowalu. Białe od żaru i oszałamiające dni letnie wloką się leniwie. Dom Nowickich wraz z oknami niemal tonie w bujnym kwitnieniu ogrodu. Jabłonie szczodrze obrodziły w tym roku. Soczyste, przepełnione słodkim do omdlenia miąższem owoce pachną obietnicą szczęśliwego życia. Pani Marianna brzemienna, niebawem urodzi. Nie mogą z mężem doczekać się potomka. Na świecie od dwóch lat jest już Hania. Na czarno-białych fotografiach uśmiechnięte twarze rodziny Nowickich na tle maleńkiego, choć solidnego domu z cegły. Dziś wiemy, jak szczególne to było lato. Ale wtedy, gdy Marianna i Antoni oczekiwali syna, nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że za chwilę zacznie się prawdziwe piekło.
święta agato, módl się za nami
13 września 1939 roku wojska niemieckie wkraczają do Kowala, od strony Kruszyna. Już kilka dni wcześniej nad miastem krążą wojskowe samoloty jak złowrogie czarne wrony, które zwiastują nieszczęście. W mieście coraz więcej wojska. Kowal, podobnie jak i całe Kujawy, zostaje włączony do Rzeszy. Ludzie, jedni w obawie przed germanizacją, inni – Żydzi – przed eksterminacją, opuszczają domy, uciekają do lasu. Dawno już skończyło się upalne lato, a także wrzesień, który był wyjątkowo, zupełnie niezrozumiale ciepły. Jakby miał osłodzić to, co się stanie. Październik już nie rozpieszcza.
Pani Marianna wkrótce ma urodzić, musi znaleźć bezpieczne miejsce. Ale nie ma takiego. Słychać bombardowania i strzały, niebo płonie od ognia. Babcia Józia przerażona woła, żeby uciekać. Z pierzyną przewieszoną przez ramę roweru, okopconym czajnikiem, zabranym w pośpiechu jedzeniem i kozą na postronku cała rodzina ucieka do lasu. W domu został tylko pan Antoni. Na końcu biegnie mała Hania, ledwo nadąża, dźwigając za ciężki jak na dwulatkę kosz z kartoflami. Płacze, bo bulwy wypadają z koszyka. Wraca, zbiera i znowu pędzi ze szlochem. Marianna wielkim brzuchem wspiera się o rower i z trudem przedziera się przez dzikie pola. Matka obejmuje brzemienną córkę. Zimno, listopad. Ale może jakoś przetrwają. Marianna czuje, że za chwilę dziecko przyjdzie na świat. „Muszę wracać do domu” – płacze. Wracają. Noc rozpościera swój ciemny płaszcz nad Kowalem. Żeby tylko zdążyć, zanim zacznie rodzić. Na rogu ulic Piwnej i 3 Maja, o którym miejscowi mówią „ostatni grosz”, spotykają polskiego żołnierza. Radzi, żeby wrócić do lasu, bo Niemcy wciąż bombardują. Marianna daje żołnierzowi soczyste, odurzające zapachem jabłko z ich ogrodu, zdążyła kilka zabrać przed ucieczką. „Nie zapalajcie światła! Nie palcie w piecu! Zasłońcie okna!” – krzyczy jeszcze za nimi żołnierz.
W końcu docierają do domu. W nozdrza uderza ich stara, znajoma, zaufana woń sieni. W środku ciemno i zimno. Pamiętają przestrogę żołnierza – świateł nie zapalać, żeby się nie zdradzić. Z szafy wychyla się ojciec, który ukrywa się tam z siekierą, jakby w cieniu swego losu czekał na Niemców. Nie uciekł, postanowił walczyć, nie chciał oddać swego. „Wróciłam do domu, żeby ci urodzić” – mówi Marianna. Zmęczona, obolała, z wielkim brzuchem osuwa się na łóżko.
W domu ziąb, ale przecież nie można rozpalić w piecu, dym mógłby ich zdradzić. „Antoś, biegnij po akuszerkę – krzyczy babcia Józia. – Hania, do kuchni, nie wolno ci patrzeć!” Stawia na parapecie figurkę Świętej Agaty. To patronka pielęgniarek i matek karmiących. Na pewno pomoże przy porodzie i w połogu. Chroni też przed ogniem, może więc żadna bomba nie spadnie na ich dom. Jest jeszcze Basia, koza, w niej nadzieja, bo daje dwa litry mleka dziennie. W kącie stoi zapalona gromnica. Drzwi trzaskają, rachityczny płomień gaśnie, wchodzi akuszerka, pani Dmochowska. Babka znowu zapala gromnicę. Płomień tli się niespokojnie, dając niewielkie światło. Ale bez niego akuszerce byłoby trudno. „Jak pestkę z rozpołowionej nożem brzoskwini, z ciepłego brzucha mamy na zimny świat wyciągnęła mnie pani Dmochowska”³ – napisze po latach Jan Nowicki. Babka myje noworodka w zimnej wodzie. Hania pamięta jeszcze krzyk nowo narodzonego braciszka. Rankiem Antoni wskakuje na rower i gna czym prędzej do plebana, żeby zarejestrować syna. „Jan” – pisze pleban w kościelnej księdze.
Nowiccy wcześniej, przed Hanią i Janem, mają jeszcze dwójkę dzieci – Halinkę i Gieniusia. 4 grudnia 1934 tragicznie tracą oboje – córeczka ma wtedy trzy i pół roku, synek niespełna dwa lata. Dyfteryt, czyli błonica, zadusił oboje. Szczepionkę wynaleziono dopiero po wojnie, wcześniej na przeżycie nikt nie miał szans. Okrutna choroba zabierała niemal od razu. Przez uduszenie. Marianna podobno dzielnie to zniosła, ale czy można dzielnie znieść śmierć własnych dzieci? Pewnie do końca życia tłumi w sobie rozpacz po ich utracie. Antoni po pogrzebie najpierw tygodniami milczy, potem wrzuca do pieca niedokończone dziewczęce buciki, a w końcu zaczyna pić. Na umór. Nie może pogodzić się ze śmiercią dzieci. Babcia Józia opowiada potem, że topił łzy w wódce. Długo jest na niego zła. Nie dlatego, że pije, to rozumie, tylko dlatego, że po dzieciach nie wolno płakać. „Ciężej im przez to w niebie” – mówi. Ale Antoni nie słucha. Żałość rozdziera mu serce, dla ukojenia śpiewa z ciotką Wandą przedwojenne szlagiery, a wtedy płacze i pije jeszcze więcej, do upadłego. W domu nie ma co jeść, a on przepija każdy grosz. Jan pamięta, jak chowają się z Hanią w ciepło torfniaka, wokół głód, a oni z siostrą z tego głodu opowiadają sobie bajki. Babcia Józia wie, że to ona musi teraz zarobić na dom. Skupuje u chłopów jajka, śmietanę i mleko, a potem idzie do odległego o 15 kilometrów Włocławka i sprzedaje na targu. Wraca też z bagażem – ma igły, guziki, mydło i inne drobiazgi, które sprzedaje w Kowalu. To wyczerpująca wyprawa, w obie strony w sumie 30 kilometrów, w dodatku z ciężkim bagażem. Po dwóch latach kupuje stary, pordzewiały rower – nie do jeżdżenia, przewozi nim towar. Zarzuca na ramę torby, które wiszą po obu stronach, a w nich – jajka, śmietana, mleko. Do domu Nowickich w Kowalu powoli wraca życie. 20 lipca 1937 roku na świat przychodzi Hania. Potem, 5 listopada 1939 roku, Jan. Ale szaleje już wojna. Przed nimi znów ciężki czas.
ćwiczenia z utraty
Niemcy wyrzucili Nowickich z własnego domu, więc ci muszą się przenieść na rynek. Teraz mieszkają w jednoizbowej norze z szafą. To prawdziwa nora, bo jest w niej tylko jedno okno z widokiem na pompę. Połowa miasteczka przychodzi tu po wodę. Od rana słychać głośne skrzypienie żeliwnego ramienia pompy i chlupot wody napełniającej spragnione wiadra i kanki. W izbie jest stara, odrapana szafka na jedzenie. Jan pamięta też kuchenny piec z dużą płytą, na której stał wielki kamienny garnek z kaszą. Każdej nocy zakradał się do niego szczur. I pułapkę na gryzonia – nigdy nie dał się w nią złapać. W nocy było słychać tylko trzask zamykającej się sprężyny, ale rano nie było w pułapce ani szczura, ani śladu słoniny. Sprytny był, umarł w końcu ze starości. W izbie stoją dwa łóżka – na jednym śpi matka z maleńkim Jasiem, na drugim ojciec. Babcia Józia ma posłanie za szafą. Hania chodzi na noc do ciotki Frani, dla niej brakuje już miejsca. Marianna czasem wychodzi z domu, żeby gotować Niemcom. Mały Jasiek płacze wtedy wniebogłosy. Źle znosi rozstania z matką. Najbardziej lubi, gdy przytula go do piersi i karmi. W jej ramionach czuje się bezpiecznie. Zapach miękkiego ciała matki i słodki smak ciepłego mleka koją. Już chodzi, a wciąż jeszcze ssie matczyną pierś. Kobieta czasem siada na skraju łóżka i naciera solą ciemne, bolące brodawki białych jak mleko piersi. Posmak soli miesza się ze słodkim smakiem ciepłego mleka. Dziecku to nie przeszkadza, ssie zachłannie, aż w końcu zasypia. Niechętnie porzuca pierś matki, dopiero gdy ma dwa lata.
Marianna znowu jest w ciąży. Jest rok 1943. Babka Józia przeprowadza się do Wucińskich, Hania może wrócić do domu i zająć jej miejsce za szafą. Pewnego poranka, ledwo zaczęło świtać, budzi ją matka. „Idź do babci i powiedz jej, że zachorowałam” – szepce, żeby nie obudzić ojca. „Jak spałam, w koszuli, bosiuteńko, pobiegłam i przyprowadziłam ją, razem z panią Dmochowską – wspomina po latach Hanna. – Coś szeptały, nie pozwoliły wejść do środka. Przez drzwi usłyszałam zawodzenie mamusi i bezbożne przekleństwa ojca. A potem straszną ciszę, przerwaną głośnym śpiewem wiosennych ptaków”⁴. Jak pogodzić się z kolejną utratą? Czy można nauczyć się żałoby, gdy dopada nas kolejny raz? Gdy kolejny raz traci się dziecko, które nosiło się pod sercem? Marianna była w szóstym miesiącu ciąży. Po co w ogóle poszła w nocy do piwnicy? Czy naprawdę musiała przyciągnąć do nory wiadro z drewnem? Hania pamięta to zejście do piwnicy w kącie nory. Wystarczyło odrzucić kilka desek i pod podłogą ukazywała się czarna zimna czeluść z betonowymi schodami prowadzącymi w nieznaną otchłań. Matka schodziła po nich z wiadrem, cichutko, na palcach, żeby nie obudzić męża. Potknęła się na przedostatnim schodku, z ostatniego spadła na zimną ziemię. Już wiedziała, co się stało. Poczuła przeraźliwy, przeszywający na wskroś ból w łonie. Jeszcze nabrała w wiadro drewna ukradzionego Niemcom z narażeniem życia, wdrapała się z nim z powrotem na górę, dorzuciła do pieca i dopiero wtedy obudziła córkę, żeby pobiegła po pomoc. Hania pamięta braciszka – różowy, tłuściutki. „Babcia ochrzciła go zwykłą wodą, nazwała Stasiem i swoim zwyczajem zabroniła płakać – wspomina po latach. – Nocą, owinięty w ciepły ręcznik w różyczki, złożony w pudełku po butach, ze świętym obrazkiem w paluszkach, Staś pod pachą mamy powędrował na parafialny cmentarz, gdzie zakopały go obok Halinki i Gienia”⁵.KONIK NA BIEGUNACH
Antoni od dawna jest chory. Doktor Blankiewicz już zimą 1943 roku stwierdza u niego suchoty. „Nie gruźlicę, tylko suchoty – podkreśla Hanna. – Gruźlicę to mógł mieć jakiś Chopin, szewc w naszych stronach skazany był na suchoty”⁶. Bo ojciec Jana i Hanny był szewcem. Hanna twierdzi, że jak każdy mężczyzna w Kowalu musiał nim zostać: „Szewc przed wojną to był gość, nie tylko w niedzielę, przez cały tydzień”⁷. Z czarno-białego zdjęcia spogląda przystojny młody mężczyzna w mundurze. Ciemne, zaczesane do góry włosy, z przedziałkiem z lewej strony, lekko odstające uszy, wąskie usta i ciemne oczy o łagodnym spojrzeniu. Ma tu 22 lata. Szesnaście lat później jest nie do poznania. Choroba zabrała wszystko. Rodzina zapamiętała go jednak jako przystojnego ułana, przy szabli, w wysokich butach. Matka jeszcze długo po jego śmierci, w tajemnicy przed drugim mężem, zagląda z tęsknotą do tych zdjęć. Hanna pamięta, że ilekroć matka kłóciła się z ojczymem, krzyczała, że chce być pochowana przy pierwszym mężu.
Jan słabo pamięta ojca. Jak przez mgłę widzi, w świetle kopcącej lampy, jego plecy. Ojciec leży twarzą skierowaną do ściany, chudy, długi, skulony, pogodzony z losem, w cieniu bezgranicznego współczucia, w którym zdaje się wypoczywać. Na bladej jak opłatek twarzy zastygnięty grymas bakchiczny. Na przemian drzemie, chrząka, pokasłuje. Gruźlica dzień po dniu, milimetr po milimetrze, zżera mu płuca, ale w jego oczach tlą się jeszcze resztki żaru dawnego życia. Czasem próbuje słabym ruchem stawiać opór chorobie, ale to gesty bez znaczenia, gołym okiem widać zbliżający się koniec. Jan widzi akt heroizmu matki, triumfujący nad jej słabością, ale granica między życiem a śmiercią zaciera się coraz bardziej. Ojciec powoli zanika. Godzinami udaje sen, którym pokrywa zakłopotanie umierającego przedwcześnie mężczyzny. Jan pamięta zapach sosnowych gałęzi, które Tadek i Bodzik, synowie wuja, przybijają ochoczo do ściany, obok łóżka. Mają udawać sosnowy las. Wuj dowiedział się, że takie lasy rosną przy sanatoriach dla gruźlików. „Łatwiej ci będzie oddychać, wujek” – mówią. Nie pomogło. Odszedł 19 lutego 1944 roku. Jan z pogrzebu pamięta tylko swój dziecięcy śmiech rozpaczy na tle powagi żałobników.
Antoni miał 38 lat, gdy zostawił żonę z dwójką dzieci. Jaś ledwie skończył cztery lata. Mówił potem, że nie zdążył nawet dostać lania od ojca szewskim pasem. Pamięta tylko wilgotną od gorączki poduszkę ojca. Chował tam pieniądze, które Jaś zarabiał, żeby uskładać na konia na biegunach. Marzył o takim, prawdziwym, co ma grzywę, sierść, uzdę i strzemiona. Chłopiec, ubrany w rude palto ze sztucznego misia wypalone na pupie od pieca, które dostał od ciotki, i czarny melonik udaje się w niedzielę po nieszporach pod kościół. Po nieszporach za parkanem zawsze zbierali się mężczyźni z machorkowymi skrętami. Jaś podchodzi do jednego z nich, w wiśniowych oficerkach, przyklęka i mówi: „Pocałuję pana but, jak mi pan da złotówkę”. Pierwszy występ za pieniądze. Mężczyzna podsuwa lśniący but, chłopiec całuje, chowa złotówkę do kieszeni palta. Ktoś inny mówi, żeby pocałował mur, drzewo, ziemię… „A pocałujesz mnie w rękę?” – pyta zaczepnie inny mężczyzna. „Pocałuję, ale za pięć złotych” – targuje się chłopiec. Duma miesza się z upokorzeniem. Co powie ojciec, że syn po rękach albo butach ludzi całuje za pieniądze? Nic nie mówi, nie ma siły. Na konia nie udało się uzbierać. „Trzeba było coś jeść, a psi smalec na płuca taty swoje kosztował”⁸ – wspomina po latach bez żalu, że nie dostał upragnionej zabawki.
ojciec przychodzi we śnie
Hania pamięta, że mama poszła rano po szyszki do pieca, bo ojciec dostał dreszczy. Babcia, ukrywając się przed Niemcami, pobiegła na wieś, żeby kupić masło – miało postawić na nogi zięcia. I córkę, bo też była już słaba. Niewiele pomogło. Antoni leży bezwładnie na łóżku, czasem ostatkiem sił patrzy na ścianę przed sobą, ale zwykle śpi. „Jest taka chwila, między śmiercią a odejściem. Chwila szczególna, którą można nazwać… momentem zastygania. Twarz zmarłego emanuje wtedy prawdziwą energią, spokojem, dystansem i przewagą nad żyjącymi. Chwila ulotna, nietrwała, ale też majestatyczna, pełna posępnej powagi, zdystansowana do samej siebie”⁹ – rozważa Jan po latach. Lutowy wieczór, babcia Józia zauważa, że zięciowi puchną nogi. To zły znak. Trzeba go umyć. Za drzwiami trzaskający mróz. Babcia zapala świecę, do izby powoli schodzą się sąsiedzi – taki zwyczaj w Kowalu, że śmierć wita się gromadnie. „Dzieci, uciekajcie” – woła. To nie jest widok dla maluchów. Nie słuchają, chowają się w kącie i cichutko patrzą na ostatni oddech ojca. Gorzki zapach choroby osiadł na dobre na dnie pokoju. „Trzy razy wychudłymi ramionami objął świat. Bez wysiłku, właśnie lekko. Odwrócił się do ściany, po czym po latach na skrzydłach Halinki, Gienia i Stasia odfrunął tam, gdzie można odpocząć”¹⁰ – wspomina Jan. Chłopiec patrzy, jak sąsiad goli ojca, a potem chustą w niebieskie grochy podwiązuje mu brodę. Ubiera go niespiesznie do trumny przy świetle świec odbitych wielokrotnie w czarnych szybach okien. Babcia gasi świece, pokój pogrąża się w ciemności i zapachu sosnowych igieł. Zostawia tylko jedną, u wezgłowia łóżka, na którym ze spokojną, nienaznaczoną już bólem twarzą, w cichym milczeniu leży ojciec. Twarz ojca staje się podobna do sęków i słojów starej sosnowej deski, z której zheblowano wszystkie wspomnienia. Ojciec odchodzi w bezgwiezdną nicość. Babka nakrywa go białym prześcieradłem i wychodzi. Po chwili wraca z ogromnymi koszami hiacyntów, które z narażeniem życia ukradła w oranżerii oficera Wehrmachtu. Intensywny, hipnotycznie głęboki, upojny i słodki do omdlenia zapach kwiatów roznosi się po izbie. Miesza się z zapachem sosnowych igieł i wosku świec. Ten zapach Jan będzie pamiętał już zawsze.
Ojciec raz mu się przyśnił. „Na przestrzeni 80 lat jeden, jedyny «sen». Zamknięty w cudzysłów przez to, że nie miał ani początku, ani końca – wspomina po latach. – Sen o Nim, ale bez Jego twarzy, słów, zapachu. Tylko jakiś biały całun, do którego przywarłem ciepło i cicho. Też biały, równie niekonkretny. Przez moment uświadomiłem sobie, że przytulam się do swojego ojca. Przez ułamek sekundy doznałem największego w życiu wzruszenia ze spotkania z kimś, kogo wcześniej i potem – nie było. Nierealnego tak, że po przebudzeniu nie potrafiłem zaufać pamięci. Myślę, że z tej otchłani niepamięci wzięła się teraz moja samotność. To tak, jakby ktoś spalił pode mną most łączący z brzegiem, na którym czekał On. Nie na mnie jednak. Bo kiedy zabrakło pamięci, musiało zabraknąć mnie. Resztę wzięła Ona. Odchodzące serce matki zawsze zabiera ze sobą syna”¹¹.ZAPACH WOLNOŚCI
Ojciec nie doczekał końca wojny. Jan za to dobrze pamięta wojska rosyjskie, które wkraczają do Kowala. Stoi przed domem na ulicy, mróz szczypie w policzki. Kilku postawnych mężczyzn ubranych w tiełogriejki, walonki i uszanki z przyczepioną pośrodku rosyjską gwiazdą pyta, czy nie widział Niemców. Dają mu cukierka. Chłopiec prowadzi ich do domu, w którym jeszcze mieszkają. Rosjanie wchodzą do środka, chłopiec słyszy tylko strzały. Po chwili wychodzą, mijają go jak gdyby nigdy nic i idą dalej szukać. Jasiek siedzi na schodach domu, w którym zabito Niemców, patrzy przed siebie i je cukierka, którego dostał od rosyjskich żołnierzy. Długo nosi też w sercu obraz nagich esesmanów, którym Rosjanie w trzaskający mróz każą nosić węgiel do piwnicy. Zostawili wielu Niemców w mieście do roboty. Wyznaczają im różne zajęcia. Ci mają przynieść węgiel. Potem rozstrzeliwują ich na oczach dziecka. Tej samej zimy widzi jeszcze zamarznięte zwłoki Niemców, gęsto poukładane, jedne na drugich, na górce z piasku. Chłopiec patrzy na stertę trupów, jakby to była sterta ołowianych żołnierzyków, które znudzone zabawą dzieci porzuciły bezmyślnie. „Miałem wtedy może 4, 5 lat i nie widziałem w tym nic złego. W takim świecie żyłem… Obok śmierci, chorób, nędzy, głodu”¹² – wspomina.
Do Kowala powoli wraca życie. Po śmierci ojca matka wychodzi drugi raz za mąż. W domu pojawia się ojczym, Stanisław Zieliński. Przez parę lat mały Jaś siusia do łóżka. Sikał już wcześniej. „Taki duży chłopiec, a zlał się do łóżka” – słyszy i ogarnia go paraliżujący wstyd. Sika w domu, sika u ciotki. „Ostatni raz zlał się do łóżka w mieszkaniu Niemki, u której spał z ojczymem. Po incydencie bał się wstać z łóżka, a potem płakał i długo modlił się na klęczkach przed świętym obrazem, aż do wyschnięcia ostatniej kropli szczyny. Szczyny, bo słowa mocz nie znał, a siuśki robią dziewczyny. Wszystko to do sprawdzenia pod adresem: Olsztyn, ulica B. Prusa 36”¹³. Małemu Jasiowi często matkuje starsza o dwa lata siostra. Nie jest to proste, bo od małego chłopiec lubi chodzić własnymi drogami. Pamięta pierwszy dzień w szkole: ma sześć lat, matka prowadzi go za rękę do pierwszej klasy, po drodze mijają kurę bezczelnie wygrzewającą się w słońcu. Gdyby tak mógł się z nią zamienić! Szkołą się nie przejmuje, woli z kolegami wspinać się po drzewach albo łowić ryby. W wakacje już z samego rana spuszcza psy z łańcucha i pędzi z nimi w pole. I tyle go widać. Wraca, gdy zmierzcha. Do nauki się nie rwie. Hania pamięta scenkę: w pierwszej klasie podstawówki pani podchodzi do Jaśka i mówi: „Janek, pisz proste litery, nie takie krzywe”. A on na to: „A pani ma krzywe nogi i jest dobrze”. Czasem zastanawia się, kiedy nauczyciele stracą do brata cierpliwość. Ale on nawet kłamać potrafi z takim wdziękiem, że serce mięknie. „Jak chodziliśmy do szkoły, zawsze na koniec roku był egzamin i musieliśmy go zdać. Pamiętam, jak w dniu egzaminu Janek poszedł do parku, w którym był staw. Wykąpał się w nim i z mokrymi włosami poszedł zdawać. Dopiero po drodze zaszedł do sklepu kupić ekierkę i linijkę” – wspomina. I choć do nauki się nie rwie, dużo czyta. Pochłania nie tylko szkolne lektury, ale i inne książki. Od _Pamiętnika Wacława_ poprzez _Między ustami a brzegiem pucharu_ po Jacka Londona.
wdzięczność krasuli
Prawdziwą wolność Janek czuje jedynie na polach i łąkach. Tam wszystko jest niczym nieograniczone, a problemy rozwiewają się wniwecz. „Nie wiem, ile mogłem mieć wtedy lat. Może osiem, może dziewięć. To był czas, kiedy całymi miesiącami żyłem u wujka Rojewskiego na prawdziwej kujawskiej wsi. W chałupie krytej słomą, owrzodzonej pod okapem gniazdami jaskółek, z klepiskiem zamiast podłogi, piecem, z którego przychodziły na świat bochny pachnącego chleba, przylepionego do liści chrzanu”¹⁴ – wspomina Jan. Pełne żaru i nudy dni letnie mijają beztrosko. Mały Janek pasie krowy, pławi na oklep konie, śpi w stodole na sianie albo w stajni, o trzeciej nad ranem bez protestu wstaje do żniw. Zapach skoszonego zboża przyjemnie muska nozdrza. Podobno smaków i zapachów dzieciństwa nigdy się nie zapomina. I Jan pamięta do końca życia zapach skoszonego zboża, które wuj wiąże w snopy i ustawia na polach, a gdy wyschnie, zwozi do stodoły. Na polu pracuje cała wioska, wszyscy pomagają sobie nawzajem. Kiedy słońce jest najwyżej i żar leje się z nieba, ciotka przynosi obiad. Gorące ziemniaki ze skwarkami przyjemnie rozpływają się w ustach. Słodka maślanka chłodzi rozpalone upałem i wysuszone trudem gardło. Ciotka trzyma ją w „sklepie”. Tak nazywa ziemiankę, piwnicę wykopaną pod ziemią obok domu, którą na górze obrastają rachityczne brzózki. W „sklepie” zawsze jest chłodno, okalająca z każdej strony ziemia nie dopuszcza nawet promyka słońca. A jakie tam rarytasy! W kamionkach stoi śmietana, tłusta, przepyszna, prowizoryczne półki z desek uginają się od słoików z przetworami i gąsiorów z podpiwkiem. W kącie stoi wielka beczka z kapustą, którą ciotka gniotła własnymi stopami, a tuż obok druga, z kwaśnymi i twardymi jak kamień ogórkami. Chłopiec uwielbia tam zaglądać. Dla niego to nie „sklep”, tylko skarbiec, niczym z bajki o Ali Babie i czterdziestu rozbójnikach, pełen… drogocennych skarbów. Bieda uczy doceniać i być wdzięcznym. A jest za co. Choćby za powtarzalność, która daje przyjemne poczucie bezpieczeństwa. Słońce wschodzi rano, zachodzi wieczorem, po zimie zawsze przychodzi wiosna. Narodziny i śmierć są naturalną częścią tego cyklu.
Kiedyś o północy budzi go wuj. „Jasiu, wstawaj szybko! Potrzymaj lampę. I chodź ze mną do obory, bo Krasula jęczy i trzeba jej pomóc”¹⁵ – mówi zmartwiony. Krasula jest w ciąży, od początku coś niepokoiło wujka Rojewskiego. Żył w pełnej gotowości, często zaglądał do niej do obory, zwłaszcza nocami, jakby spodziewał się najgorszego i chciał Krasulę przed tym uchronić. „Bosy, z nogami w ciepłym gównie, stałem z lampą naftową w ręku i patrzyłem, jak kujawski chłop pomaga zwierzęciu urodzić dziecko. Klął przy tym siarczyście i klepał po szyi biedną matkę, która walczyła o przetrwanie. Swoje i swojego maleństwa. W tym czasie Krasula stała bez ruchu, wyraźnie świadoma, że udzielają jej właśnie pomocy – opowiada Jan. – Na koniec jakiś jęk, może westchnienie bólu, po którym ulga. «Uratowałem go, kurwa! – wystękał chłop i sięgnął po machorkowego skręta. – Wyrzuć łożysko na śmietnik, żeby nie zeżarła, bo może się rozchorować. Omyj nogi z tego gówna i wracaj do łóżka»”¹⁶. Chłopiec posłusznie zabiera łożysko, jeszcze ogląda się za siebie. Widzi cielaka, który śmiesznie, nieudolnie, ale z uporem próbuje stanąć na własnych, jeszcze trzęsących się niepewnie nogach. Krasula wielkimi oczami patrzy z wdzięcznością na wujka. Na tym polega życie. Trzeba być dobrym człowiekiem.
Dla zwierząt i dla ludzi. Jan pamięta pewne letnie popołudnie, które zaważyło na całym jego dorosłym życiu, stosunku do ludzi i świata. Przy drewnianym kuchennym stole siedzą mężczyźni z kurzem sianokosów we włosach. W szorstkich od trudu, spracowanych dłoniach trzymają wyszczerbione łyżki, zachłannie wybierają z misek krychane kartofle okraszone pachnącymi skwarkami. Zapach posiłku unosi się i opada na kuchenną, wyszorowaną przez ciotkę do jasności podłogę. Ciotka krząta się wokół stołu. „W pewnym momencie daleko na drodze ukazała się sylwetka samotnego wędrowca zmierzającego w kierunku chałupy – wspomina Jan. – Ciemny punkt powiększający się krok za krokiem. Nierozpoznawalny, zdrożony, niosący być może – nowinę. Niekoniecznie dobrą. Wuj spojrzał w okno, potem na ciotkę, potem znowu w okno. A ona już wiedziała, że na stole powinien się znaleźć jeszcze jeden talerz”¹⁷. Jan do końca życia nosi w sercu tę „krótką opowieść o ludziach, co nawet w dalekim nieznajomym z góry upatrują – brata”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Jeśli nie zostało to oznaczone inaczej, wszelkie cytowane w tej książce wypowiedzi pochodzą z autoryzowanych wywiadów przeprowadzonych przez autorkę.
2.
Jan Nowicki, _Piosenki, czasem wiersze_, Wydawnictwo Oficyna Jana, Kielce 2018, s. 11.
3.
Jan Nowicki, _Moje psie myśli_, Wydawnictwo Oficyna Jana, Kielce 2019, s. 11.
4.
Ibidem, s. 33.
5.
Ibidem, s. 34.
6.
Ibidem, s. 33.
7.
Ibidem, s. 27.
8.
Jan Nowicki, _Szczęśliwy bałagan_, Wydawnictwo Oficyna Jana, Kielce 2021, s. 107.
9.
Jan Nowicki, _Piosenki, czasem wiersze_, op.cit., s. 49.
10.
Jan Nowicki, _Moje psie myśli_, op.cit., s, 37.
11.
Ibidem, s. 28.
12.
_Jan Nowicki_, opracowanie i redakcja Dariusz Domański, Wydawnictwo Baran i Suszczyński, Kraków 1995, s. 7.
13.
Jan Nowicki, _Szczęśliwy bałagan_, op.cit., s. 194.
14.
Jan Nowicki, _Moje psie myśli_, op.cit., s. 39.
15.
Ibidem, s. 41.
16.
Ibidem, s. 41.
17.
Jan Nowicki, _Piosenki, czasem wiersze_, op.cit., s. 19.