- W empik go
Żyć jakby nie było jutra - ebook
Żyć jakby nie było jutra - ebook
To prawdziwa historia o tym, jak ważne jest cieszyć się każdą chwilą swojego życia.
Młoda, szczęśliwa i zakochana dziewczyna ma zaplanowaną przyszłość. I nagle koniec.
Umiera… przeżywa śmierć kliniczną. Kiedy otwiera oczy wie, że dostała drugą szansę, aby cieszyć się życiem i spełniać swoje marzenia.
Prawdziwa historia życia Gosi Pazdy-Pozorskiej – kobiety, która żyje jakby jutra miało nie być.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-6735-700-5 |
Rozmiar pliku: | 16 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gosię poznałem przypadkiem, kiedy razem z moją żoną Elą kibicowaliśmy zawodnikom startującym w zawodach Ultra Mazury. Pierwsze, co zapamiętałem z naszego spotkania, to jej uśmiech. Na je twarzy nie było widać zmęczenia po pokonaniu wielu kilometrów, tylko radość. Później Ela przeczytała jakiś wywiad z Gosią i uznała, że warto o niej napisać artykuł. Skontaktowałem się więc z Gosią i tak powstał tekst dla jednego z wielu portali biegowych, z którymi w tamtym czasie współpracowałem. Stwierdziła później, że wyszedł „zawodowo”. Takiego określenia używa, gdy jej się coś podoba lub robi na niej duże wrażenie. Po publikacji stwierdziła, że jeśli będzie pisała książkę, to się do mnie zgłosi. To wtedy właśnie dowiedziałem się, jakie jest jej szóste marzenie. Czułem się wyróżniony, że mi o tym powiedziała. Wiedziałem, że pisanie książki, zwłaszcza biografii, jest procesem długim i żmudnym, gdyż w pamięci trzeba odszukać coś, co wydarzyło się dawno temu. Zaproponowałem, że jeśli rzeczywiście chce ze mną współpracować, to nie ma na co czekać i już teraz musimy zabrać się do roboty. Poprosiłem, żeby się nad tym zastanowiła, bez pośpiechu. Podjęła decyzję natychmiast, zaufała mi. „Robimy to” – stwierdziła. Taka jest. Nie certoli się w tańcu, tylko jak jest czegoś pewna, to po prostu bierze się do roboty. Od razu złapaliśmy dobry kontakt i się polubiliśmy.
Takie podejście bardzo ułatwiało mi pracę. Gosia jest zadaniowa. Nigdy nie marudziła w stylu: „Nie wiem, jak to napisać”, „Nie znam się”, „Nigdy tego nie robiłam”, „Nie chce mi się”, „Nie dam rady”, „To za trudne” itp. Na każdą moją uwagę, prośbę o dopisanie jakiegoś fragmentu ze swojej historii czy też uzupełnienie niepełnych informacji, które mi podsyłała, zawsze odpowiadała tym samym stwierdzeniem: „Tak jest, szef!”. No i tak to ja mogę współpracować…!
Nigdy nie było między nami sporów, tylko merytoryczna wymiana zdań i wybór najlepszego rozwiązania. Gosia ufała mi i polegała na moim doświadczeniu.
Był rok 2017, kiedy rozpoczęliśmy pisanie książki. Najpierw po zapoznaniu się z historią Gosi pomyślałem, że popularne hasło: „Żyć, jakby nie było jutra” obrazuje jej podejście do życia. Opracowałem plan książki, tworząc tytuły rozdziałów. Pierwszy miał opowiadać o tym,jak zmieniła podejście do siebie, świata i życia. Chciałem, żeby było jak w filmach Hitchcocka, czyli akcja powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi. Kiedy przesłałem Gosi spis rozdziałów, znów stwierdziła, że jest „zawodowo”.
Od początku chciałem, żeby książka była pisana w pierwszej osobie liczby pojedynczej. To Gosia miała bezpośrednio opowiadać czytelnikowi o swoim życiu, przeżyciach, rozterkach, przemyśleniach. Motywować, pokazywać, jak sobie radzi z często dramatycznymi sytuacjami. Chciałem, żeby nawiązała dialog z odbiorcami, mówiła do nich, śmiała się razem z nimi.
Książka była tworzona jak zwykły wywiad. Informacje czerpałem od Gosi – z treści przesyłanych mi plików wordowskich lub na messengerze, z naszych rozmów oraz z wywiadów, których udzielała. Wysyłałem jej wytyczne. Na początku myślała, że praca będzie szybka. Pierwszy tekst, który od niej otrzymałem do pierwszego rozdziału, liczył... półtorej strony. I tu zaczęła się moja rola. Pomiędzy zdaniami, pisząc innym kolorem, zadawałem pytania. Chciałem, żeby rozwijała dany temat, sytuację, zdarzenie. Pytałem: „o czym mówiliście”, „co ona/on dokładnie
powiedziała/powiedział”, „pisz dialogi”, „jak ona/on wyglądała/wyglądał”, „opisz miejsce, w którym byłaś” i co najważniejsze, chciałem emocji, emocji i jeszcze więcej emocji. Miała opisywać, co czuła, co myślała w danej chwili, jak reagowali inni na to, co się wydarzyło w danym momencie. To nie mogła być sucha historia, jak najpierw wyobrażała sobie to Gosia, i samo przedstawienie faktów. Chciałem, żeby przemawiała do czytelnika swoimi emocjami, miała pokazać, co jej w duszy grało. Często było tak, że w opisach danej sytuacji czegoś mi brakowało. Z naszych messengerowych „rozmów” wiedziałem, co czuła i myślała. Poza tym czerpałem o niej informacje z wywiadów udzielanych dla różnych pism oraz telewizji. Dlatego tworząc rozdział, pisałem to, co wydawało mi się, że myślała, a sama tego mi nie przekazała. Następnie przesyłałem jej te teksty zaznaczone innym kolorem do sprawdzenia i autoryzacji, czy rzeczywiście tak czuła. Po pierwszej takiej sytuacji padło zdanie, które często później powtarzała: „Napisałeś to tak, jakbyś siedział mi w głowie, dokładnie tak myślałam”. Wiedziałem wtedy, że właściwie Gosię „czytałem” i potrafiłem przelać to na karty książki.
Pisała intuicyjnie; to, co akurat myślała. Mówiłem, żeby nie zwracała uwagi na szyk zdań, chronologię czy styl. Od tego byłem ja. Jeśli czegoś brakowało mi w jej wypowiedzi, to dopytywałem, ona dosyłała brakujące fragmenty, a ja znów drążyłem. Pisałem zdania po swojemu, przestawiałem szyk, poprawiałem błędy, pytałem o szczegóły, które dla niej były jasne, ale trzeba było je tak przedstawić, żeby czytelnik wszystko właściwie zrozumiał. Później, kiedy dokonywaliśmy ostatnich poprawek, w tej pracy uczestniczyła też moja Ela. Niesamowicie nam pomogła, zaproponowała wiele poprawek, a jej uwagi były powiewem świeżości i nowego spojrzenia. Bardzo za to, Elu, dziękuję.
Poznawszy historię Gosi, od początku wiedziałem, że nie ma to być książka o bieganiu czy tylko o biegaczce. Chciałem, żeby trafiła do szerszego odbiorcy, do kobiet i mężczyzn. To według mnie miała być opowieść o człowieku, który chwyta życie za grzywę i kieruje nim tak, jak chce. Los płata mu figle, a on uśmiecha się, patrzy mu prosto w twarz i mówi: „Co tak słabo się starasz? Co jeszcze wymyślisz? I tak mnie nie zatrzymasz!”.
Ta książka to również moje dziecko. W każdym wyrazie, zdaniu jest cząstka mnie. Mam nadzieję, że Wy, Drodzy Czytelnicy, odnajdziecie tam też siebie, a opowieść Gosi będzie dla Was inspiracją, może natchnieniem i motywacją, żeby żyć, jakby nie było jutra.
Jarosław CieślaRozdział 1
Ponowne narodziny
W życiu dobrze jest mieć cele i marzenia, które nadają mu sens. Popychają nas do działania i powodują, że żyjemy pełniej. Po ich realizacji zostają wspomnienia. To jak kadry z filmu – pielęgnujemy je niczym najdroższy skarb. Dlatego warto marzyć.
W ostatni, piękny letni dzień sierpnia 2008 roku w położonym nad morzem Smołdzinie wzięłam ślub. To miał być najpiękniejszy dzień w moim życiu. Taki idealny, wymarzony: biała suknia, dużo gości, przystrojona sala i piękna słoneczna pogoda. Tak miało być i wszystko bajecznie się spełniło. Nie było nic, co chciałabym zmienić.
Z Krzysiem spotykaliśmy się od ośmiu lat, więc razem czekaliśmy z niecierpliwością na to ważne dla nas wydarzenie. Małżeństwo wyobrażałam sobie wtedy jako początek czegoś nowego, drogę pełną zmian, nowych obowiązków, robienia wszystkiego razem i tworzenia wspólnej historii. Byłam szczęśliwą, zakochaną panną młodą, która miała przed sobą wizję partnerskiej sielanki. Miało być dorosłe życie, wspólne mieszkanie, codzienne gotowanie i sprzątanie. Myślenie o przyszłości, dzieciach i pełnej życiowej stabilizacji. Byłam radosna i nie widziałam żadnej rysy na tym „szkle”. Wszystko pięknie się układało.
Jednak los czasami bywa złośliwy, krnąbrny i nieźle daje popalić. W pewnym momencie mojego życia zrozumiałam, że jakiś mały szczegół może zburzyć marzenia i przekreślić nawet najbardziej misternie opracowany plan na przyszłość. Postanowiłam więc nie marnować swojego czasu.
Wchodziłam w dorosłe życie zgodnie ze swoimi planami i marzeniami. Studiowałam wtedy jeszcze zaocznie fizjoterapię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Bydgoszczy. Zaczynałam ostatni, piąty, rok i pisałam pracę magisterską. W międzyczasie już pracowałam na pełnym etacie w gabinecie fizjoterapii. Na październik mieliśmy zaplanowany wymarzony miesiąc miodowy – tydzień na greckiej wyspie Zakynthos. Zanim jednak się tam wybraliśmy, wydarzyło się coś, co na zawsze całkowicie zmieniło moje podejście do życia.
Dwa tygodnie po naszym ślubie razem z Krzyśkiem bawiliśmy się na weselu mojej najlepszej przyjaciółki Kasi. Byłam jej świadkową i bardzo przeżywałam to wydarzenie. Przyjęcie miało nieco inny styl niż tradycyjne polskie wesela. Z Kasią znałam się od dzieciństwa, bo mieszkałyśmy w tym samym bloku. W czasie studiów poznała Norwega, dlatego wesele było pełne godzinnych przemówień wygłaszanych przez rodzinę i znajomych pana młodego, co jest tradycją w tamtym kraju. Bardzo się wszystkim stresowałam. Chciałam mieć dobry kontakt z zagranicznymi gośćmi, a mój angielski niestety nie był na wysokim poziomie. Zależało mi, aby dobrze się bawili i miło wspominali Polskę. Na szczęście wszystko udało się znakomicie, a ja, jak zawsze na imprezach, świetnie bawiłam się do rana. Niestety, następnego dnia zauważyłam, że mam spuchnięte oko. Podczas poprawin zaczęło mnie boleć i mocno swędzieć. Kręciłam się nerwowo, wciąż zabawiając gości weselnych i przysłaniając oko grzywką. Z każdą chwilą było coraz gorzej. W poniedziałek rano wokół oka pojawiły się krostki. Gdy zobaczyła mnie okulistka, od razu wypisała skierowanie na oddział zakaźny. Diagnoza brzmiała: półpasiec oka prawego.
***
Zgodnie z procedurą szpitalną przed przyjęciem na oddział przeprowadzono ze mną wywiad. Od razu zgłosiłam uczulenie na penicylinę.
Pamiętam ten dzień, jakby to było dzisiaj. Piątek,
19 września 2008 roku. Dlaczego nikt nie sprawdził zapisów znajdujących się w mojej dokumentacji, tego nie wiem do dzisiaj. Ktoś podjął decyzję, żeby zaaplikować mi dożylnie antybiotyk. Mam przed oczami pielęgniarkę, która podchodzi do mojego łóżka, a następnie przez plastikową rurkę wenflonu powoli i z uśmiechem na ustach wprowadza augmentin.
Dalej niczego już nie pamiętam. Podobno straciłam przytomność. Później dowiedziałam się, że przeszłam wstrząs anafilaktyczny z utratą krążenia i oddechu.
***
Było jasno i przyjemnie. Jakby gdzieś z oddali świeciło słońce. Byłam spokojna i wiedziałam, że się uśmiecham. Czułam się tak dobrze. Widziałam dwie strony ogromnej przestrzeni. Jedną z nich była krawędź, jakby ciemniejszy brzeg. Za nim, z góry zauważyłam… siebie. Ten widok jednak zupełnie mnie nie zdziwił. Nie chciałam dotrzeć do tego brzegu. Dobrze mi było tam, gdzie się znajdowałam, i wcale nie chciałam stamtąd wracać. W tamtej chwili nic mnie nie bolało, czułam się bezpieczna. Tak bardzo chciałam pozostać tam już na zawsze. Było ciepło i przytulnie.
Miałam na sobie prostą, luźną jasną sukienkę. Moje włosy były lekko kręcone. Wszystko dokoła błyszczało i promieniało, a ja chciałam tego dotykać, poczuć to. Nie widziałam, co to jest, bo kształty były niewyraźne. Chciałam chwycić te błyszczące rzeczy, by zobaczyć je z bliska. Jednak gdy wyciągałam po nie dłoń, one się oddalały. To zmusiło mnie do podjęcia decyzji. Jeśli chcę je zobaczyć, a chciałam bardzo, to muszę za nimi iść. Szłam więc w kierunku… tunelu. Zaczęłam się obracać i zauważyłam, że ciągle znajduję się nad sobą. Patrzyłam na siebie z góry. Ta druga „ja” na dole leżała bezwładnie na łóżku w białej, szpitalnej pościeli.
Później dowiedziałam się, że pielęgniarka, gdy zobaczyła moją reakcję na wstrzyknięcie antybiotyku, zaczęła wołać o pomoc. Tak zeznawała, jednak ja tego nie widziałam. Pamiętam tylko widok samej siebie. Byłam sama w izolatce. Wokół białe ściany, jedno okno z kratami i drzwi. Pośrodku stało łóżko, a na nim leżałam ja.
Nagle zawiał wiatr, a potem jakby trąba powietrzna zepchnęła mnie w dół. Poczułam uderzenia w klatkę piersiową. Wtedy też usłyszałam krzyki.
– Jak masz na imię, no powiedz, jak masz na imię?! Słyszysz?!
– Gosia, Gosia – odpowiedziałam. – Co się stało?
Byłam przerażona. Spojrzałam na pięć lub sześć osób ubranych na biało i stojących nade mną. Oni też byli przerażeni. Krzyczeli na siebie, panował niesamowity harmider. Podłączali urządzenia, które nagle znalazły się w moim pokoju. Wcześniej, gdy jeszcze przebywałam w górze, nie widziałam tego sprzętu. Ludzie wokół mnie wykonywali chyba jakieś badania, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Potem krzyczeli na mnie. Dlaczego nie powiedziałam, że jestem uczulona? Odpowiedziałam, że mają to wszystko napisane w wywiadzie. Wtedy wrócili do wzajemnego oskarżania się,
zwalali winę na kogo tylko można. Później nastała cisza. Nikt nie chciał już ze mną rozmawiać, chyba nie wiedzieli, co mają mówić. Widziałam, że są w totalnym szoku. Może też czuli się winni, gdy zrozumieli, co mogło się stać.
Po pewnym czasie usłyszałam rozmowę telefoniczną. Pełną przekleństw. Jedna z pielęgniarek opowiadała komuś o całej sytuacji. W rozmowie winę za podanie mi antybiotyku zrzuciła na koleżankę. Usłyszałam, że tamta mogła mnie zabić.
– Mielibyśmy przeje… – powiedziała.
W izolatce, gdzie byłam na obserwacji, została przy mnie jedna z pielęgniarek.
– Czy może mi pani powiedzieć, co się tutaj działo? – zapytałam, kiedy wszystkie parametry zaczęły wracać do normy.
– Miałaś szczęście – odpowiedziała z troską w głosie.
– Zdążyli z reanimacją w ostatniej, piątej, czyli złotej minucie. Przeżyłaś śmierć kliniczną. Masz, dziewczyno, coś jeszcze do zrobienia na tym świecie.
Powoli wszystko zaczęło do mnie docierać. To, co się ze mną działo i co mogło się stać. Byłam wystraszona, zaniepokojona, zdenerwowana. Bardzo bolała mnie klatka piersiowa. Serce ciągle waliło jak oszalałe, a dłonie mocno się pociły. Gdy próbowałam coś powiedzieć, głos mi drżał. Pielęgniarka była poważna, mówiła do mnie powoli i spokojnie. Czasem się uśmiechała. Chyba chciała rozluźnić napięcie i wyciszyć moje emocje. Próbowała mnie nawet złapać za rękę, ale ja od razu cofnęłam dłoń. Byłam zła na wszystkich ludzi w tym szpitalu i na nią też. Targał mną gniew, również z powodu niezrozumienia tej całej sytuacji. Wciąż nie mogłam pojąć, jak mogło do tego dojść.
– Czy pani może mi wytłumaczyć, co się stało? Co oni ze mną robili? Ciągle bolą mnie żebra – wysyczałam przez zęby, wpatrując się w nią zapamiętale.
– Udzielano ci pomocy. – Pielęgniarka starała się mówić spokojnie, ale zauważyłam, że przychodziło jej to z trudem. Może czegoś się obawiała?
– No tak, to rozumiem, ale dlaczego podano mi ten lek?
– Nie wiem. Pielęgniarka miała go w zleceniu.
Patrzyłam na nią i kipiała we mnie złość. Czy oni robią ze mnie idiotkę? Miałam ochotę krzyczeć.
– Przecież dobrze pamiętam rozmowę z kobietą, która podawała mi lek – mówiłam. – Kiedy poinformowała mnie, że to augmentin, zapytałam, czy ten lek nie zawiera penicyliny, bo ja jestem na nią uczulona. Na jej pytanie, czy zgłaszałam to w wywiadzie, odpowiedziałam, że tak. Wtedy powiedziała, że pewnie nie ma – skończyłam.
Pielęgniarka siedząca przy moim łóżku milczała, a ja czułam się bezradna.
– Niech mi pani powie, czy pielęgniarki nie znają składu leków? – Nie odpuszczałam.
– Oczywiście powinny, ale nie muszą. Mają zlecenie od lekarza, więc je wykonują.
– To kto zlecił mi ten lek?
– Niestety, nie potrafię pani odpowiedzieć na to pytanie. Niech się pani cieszy, że żyje, i proszę się już uspokoić.
Jej słowa zupełnie do mnie nie docierały. Byłam wystraszona, a nade wszystko zła i oburzona całą sytuacją. Targały mną same negatywne emocje. Chciałam usłyszeć odpowiedź na pytanie: dlaczego? Dlaczego ja? Przyszłam do szpitala z powodu spuchniętego oka, a mogli mnie wywieźć w czarnym worku. Chciałam wiedzieć, kto jest za ten błąd odpowiedzialny. Jak mogło do tego dojść?
Byłam też zła z innego powodu. Jeszcze nie tak dawno czułam się spokojna, odprężona i bezpieczna. Gdy znajdowałam się gdzieś tam, pod sufitem i patrzyłam na siebie z góry, nie było we mnie gniewu, żalu ani poczucia bezradności. Mogłam już tam zostać i cieszyć się jasnością, do której zmierzałam. I nagle w bólu, strachu i niepewności wróciłam do żywych. Byłam pełna gniewu.
Oczywiście później dziękowałam losowi, że wróciłam. Potrzebowałam po prostu czasu, by ochłonąć.
***
Ponieważ przebywałam w izolatce oddziału zakaźnego, mój mąż nie mógł do mnie przychodzić. Widzieliśmy się jedynie przez okno. Niestety, pokój, w którym przebywałam, znajdował się na jednym z wyższych pięter, więc nawet nie słyszałam, co Krzyś do mnie mówił. Mogłam jedynie mu pomachać i cieszyć się, że go widzę. Wyjrzałam przez kraty w oknie. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się, jakby chciał przekonać, że wszystko będzie dobrze. Pamiętam jego zmartwioną twarz, gdy stał przed budynkiem. W rękach trzymał pluszowego misia. Podniósł go do góry i podrzucił. Moje okno było zbyt wysoko, ale ten gest mnie rozczulił. Po policzkach spłynęły mi łzy. Ze wzruszenia, ale też z bezradności. Chwyciłam za telefon, wybrałam jego numer i rozpłakałam się
w słuchawkę.
– Kocham cię, tak bardzo tęsknię – wykrztusiłam. Zanosiłam się płaczem. Myślałam o tym, jak bardzo chciałabym się do niego przytulić i wreszcie poczuć bezpiecznie.
Zapewniał mnie, że już niedługo to się skończy, że będziemy razem, pojedziemy na wycieczkę i wtedy odpocznę. Kazał mi się położyć i pomarzyć. Wyobrazić sobie nas na wyspie, na której wszędzie wokół rosną palmy, poczuć ciepło, usłyszeć szum morza. I tak zrobiłam. Odeszłam od okna, trzymając przy uchu telefon. Położyłam się na łóżku, przykryłam kołdrą i próbowałam wyciszyć. Krzysiek zagadywał mnie, mówił, co musimy kupić na wyjazd. Pytał, czy potrzebuję nowy kostium. Starał się odwrócić moją uwagę od ostatnich przykrych zdarzeń i miejsca, w którym się znajdowałam. Rozmawiał ze mną przez telefon, wracając do domu. W tle słyszałam kroki i odgłosy przejeżdżających ulicą samochodów. Zapragnęłam tej normalności, tego gwaru życia, codziennych zwykłych czynności, pracy, gotowania obiadów…
Leżałam i wyobrażałam sobie, że wkrótce wyjdę z izolatki. W końcu zasnęłam.
***
Podczas pobytu w szpitalu nikt nie chciał ze mną rozmawiać o tym, co się stało. To wzbudziło we mnie jeszcze większy niepokój.
W trakcie kolejnego obchodu odwiedziła mnie lekarka, którą widziałam po raz pierwszy. Zapytałam ją, czy mogłaby porozmawiać z panią ordynator oddziału.
– Nie ma jej teraz – odpowiedziała sucho.
– To może pani mi wyjaśni, dlaczego został mi podany antybiotyk, na który jestem uczulona?
Lekarka uciekała wzrokiem. Nie patrząc mi w oczy, odpowiedziała, że ten lek postanowił wprowadzić okulista.
– Pamiętam, że to pani ordynator wspomniała o możliwym zastosowaniu antybiotyku, a nie okulista. – Nie dawałam za wygraną.
– Nie wiem, nie było mnie tutaj.
– W takim razie żądam swojej dokumentacji i historii choroby! – wykrzyczałam z wściekłością. Byłam zdenerwowana obojętnością lekarki i jej oschłym zachowaniem wobec mnie, pacjentki, która omal nie umarła przez głupi błąd personelu tego szpitala.
– Otrzyma ją pani dopiero po złożeniu podania do dyrekcji szpitala. Jak pani już stąd wyjdzie. – Odwróciła się na pięcie i wyszła.
Kilka razy zwracałam się z żądaniem udostępnienia mi pełnej dokumentacji, ale odpowiedź za każdym razem była taka sama: otrzymam akta po wyjściu i po złożeniu podania do dyrekcji szpitala.
***
Na oddziale zakaźnym obowiązywał pewnego rodzaju rygor, na przykład zakaz chodzenia po korytarzu ze względu na specyfikę oddziału. Jednak kiedyś specjalnie zaczaiłam się na panią ordynator. Kiedy ją zobaczyłam, powiedziałam, że chcę porozmawiać. Odparła, że mam wracać do swojego pokoju, a ona zaraz do mnie przyjdzie. Niestety, nie pojawiła się ani tego dnia, ani podczas kolejnych.
***
Codziennie rozmawiałam z Krzyśkiem przez telefon. Mówiłam mu, że cały czas atmosfera wokół mnie jest bardzo napięta. Owiana tajemnicą. Nikt nie chciał mi niczego tłumaczyć, a ja nawet nie wiedziałam, kiedy wyjdę ze szpitala. To mnie przygnębiało, bo zbliżał się termin naszego wyjazdu na Zakynthos. Z tego względu byłam też ciągle podenerwowana.
Mąż obawiał się również powikłań z powodu niedotlenienia podczas śmierci klinicznej. Na szczęście moje zdrowie z dnia na dzień się polepszało. Czekałam tylko na moment wypisu. Całymi dniami leżałam sama w tym pustym pokoju i wręcz namacalnie czułam, że atmosfera aż gęstnieje od… ciszy na temat tego, co się stało. W dalszym ciągu nikt z personelu nie chciał ze mną o tym rozmawiać, a pani ordynator do końca mojego pobytu w szpitalu już się u mnie nie pojawiła. Nie wiedziałam, dlaczego tak się dzieje. Ostatniego dnia przestałam już wyładowywać swój żal na personelu oddziału zakaźnego i nie odzywałam się do nich. Byłam wręcz wystraszona świadomością swojej samotności. Wmawiałam sobie, że jeśli będę agresywna, to coś mi tutaj zrobią, a ja nawet nie będę miała świadków… Te myśli wywoływała trudna do zniesienia atmosfera. Nikt mnie tu nie wspierał. Czułam, że wszyscy w szpitalu traktują mnie jak wroga. Marzyłam już o swobodzie, o uwolnieniu się z tego prawie więziennego koszmaru.
***
Kiedy w poniedziałek opuszczałam placówkę, czułam, że wokół mnie nadal panuje zmowa milczenia. Nie mogłam tego zrozumieć. Gryzło mnie to i było mi z tym źle aż do momentu, kiedy przekroczyłam próg szpitala. Dokładnie pamiętam tę chwilę. Mama mówiła do mnie przez telefon, że razem z tatą zaraz po mnie przyjadą.
– Stań pod dachem, bo pada – uprzedziła. – I poczekaj na nas.
Schodząc po schodach, trzymałam w ręku torbę z moimi rzeczami oraz wypis ze szpitala. Nagle zrodziła się we mnie wewnętrzna potrzeba, żeby zmoknąć. Miałam ochotę poczuć, jak deszcz na mnie pada. Zapragnęłam takiego bodźca, żeby wiedzieć, że żyję i czuję. Targały mną różne emocje: od złości na cały ten cholerny szpital po euforię z poczucia wolności. Rozpłakałam się ze szczęścia, że deszcz może na mnie padać i że to czuję.
Mama wołała mnie z auta, a ja stałam mokra, jakby w zawieszeniu – nie chciałam jej słyszeć. Nie miałam na sobie nawet kurtki. Torba, którą trzymałam, cała zmokła. W końcu mama wyszła po mnie z samochodu.
– Co ty robisz? – zapytała z lękiem w oczach. – Leki ci jakieś znowu dali, czy zwariowałaś? Wsiadaj zaraz, bo się przeziębisz!
– Mamo, jakie to cudowne uczucie! Ja mogę zmoknąć!
– Dziecko, oszalałaś. Wsiadaj, bo korek robimy.
Tata już na nas trąbił, a wtórowały mu klaksony innych samochodów, którym jego auto tarasowało przejazd. Dla mnie wtedy to była przecudna muzyka. Cieszyłam się, że mogę słyszeć dźwięki, moknąć na deszczu i dostać burę od zaniepokojonej mamy.
Pojechaliśmy do domu rodziców, ponieważ mieszkają niedaleko szpitala. Tam wyglądałam przez okno, wypatrując męża, który miał przyjechać po mnie po pracy. Nadal padał deszcz, a ja wręcz nie mogłam odkleić się od szyby. Mama wołała mnie do stołu na obiad, a ja patrzyłam na świat za oknem, nie chcąc nic słyszeć. Trwałam w przemyśleniach, co pochłaniało mnie bez reszty. Widziałam czubki drzew, opadające z nich liście, kałuże deszczu na ulicach i chodnikach, przepływające po niebie chmury oraz przemieszczających się w dole ludzi. Wydawało mi się, że widzę czas. Czas, który upływa. Czas zmieniający obraz za oknem z każdą mijającą sekundą. Niepowtarzalny. Nigdy wcześniej nie widziałam czasu poza chwilami, gdy spoglądałam na zegarek. Nagle dotarło do mnie, że czas upływa nieubłaganie, powodując ciągłe zmiany. Zmiany w przyrodzie i w widoku za oknem. Doszłam więc do wniosku, że zmiany zachodzą również we mnie. Analizowałam, dumałam, zastanawiałam się nad tym, aż stwierdziłam, że zmiany dotyczące mnie mogę kontrolować sama. Czas można wypełniać. Ja decyduję, czy go wydłużę, czy z niego skorzystam, czy też bezpowrotnie go stracę. Można ciągle robić coś nowego, zyskiwać. Wszystko zależy od osobistej chęci rozwoju i działania podczas uciekającego wciąż czasu. Nikt nie wie, ile jeszcze nam go zostało, żeby zdążyć coś zmienić. Zdałam sobie sprawę z tego, że mogłam już wcale go nie mieć. I nadal tak czuję. To, że los dał mi jeszcze czas, oznacza dla mnie, że muszę go teraz dobrze wykorzystać. Postanowiłam, że przestanę odkładać różne sprawy na później, bo jutra może nie być. Co przeżyję, czego spróbuję, to będzie moje. Zapragnęłam spełniać swoje pomysły, goniąc czas pozostałego życia. Marzenia – czas je realizować! One się nie spełnią same, to ja muszę je urzeczywistnić.
Z uśmiechem na twarzy usiadłam do stołu, do ciepłej pomidorowej. Wtedy ktoś zapukał do drzwi. Krzyś! Wyskoczyłam zza stołu, omal nie wylewając zupy, i wpadłam mu w ramiona.
– Jak się czujesz? – zapytał.
– Szczęśliwa – odpowiedziałam. – Wspaniale! – dodałam.
– Wszystko mi się podoba, a zupa mamy jaka jest dobra. Siadaj, jedz i jedziemy do domu.
– A czemu się tak spieszysz?
– Bo musimy pogadać.
– O czym? Co ty wymyśliłaś? – Niepokoił się zupełnie jak mama, gdy patrzyła, jak mokłam na deszczu.
Uśmiechnęłam się do niego.
– Musimy szybko mieć dziecko. Nie będziemy jednak czekać do końca moich studiów. Chcę na zawsze pozostawić po sobie ślad. Jak najszybciej. Nie ma na co czekać, bo się jeszcze nie doczekam.
– Co ci się tak zmieniło? Przecież nie chciałaś zajść w ciążę podczas ostatniego roku studiów.
– Wszystko się pozmieniało. Sama jeszcze tego nie pojmuję, ale za nic w życiu nie zamierzam już czekać na właściwy moment.
To była przełomowa chwila, podczas której postanowiłam korzystać z każdej sekundy życia. Na maksa! I nie odkładać niczego na później. Ponieważ „później” może nigdy nie nadejść.
***
Dzień po moim wyjściu ze szpitala pani ordynator zadzwoniła do mnie z zaproszeniem na rozmowę w cztery oczy. Widziała już wcześniej moje zdenerwowanie i zapewne wiedziała, że nie odpuszczę i będę dążyć do wyjaśnienia błędu, jaki popełniono w szpitalu. Domyślałam się, że rozmową lekarka chce załagodzić całą sprawę.
Pojechałam na spotkanie. Niestety, nie usłyszałam wtedy nawet zwykłego „przepraszam”. Sama pracuję w służbie zdrowia i wszystko byłoby inaczej, gdyby pani ordynator po ludzku mnie przeprosiła i wytłumaczyła pomyłkę, choćby natłokiem pracy, rutyną lub po prostu panującym wówczas zamieszaniem. Zrozumiałabym. Jednak nic takiego nie usłyszałam.
Kiedy przyszłam, pani ordynator już siedziała za biurkiem. Czekała na mnie. Na początku rozmowy była bardzo miła.
– Proszę, niech pani usiądzie – powiedziała, wskazując mi miejsce. – Nie byłam na oddziale, gdy wychodziła pani ze szpitala. Chciałam się spotkać, ponieważ słyszałam, że bardzo przeżywała pani piątkową sytuację.
– A pani by tego nie przeżywała? To takie normalne u was? – Byłam zła, bo jej brak empatii nie pasował do funkcji, którą pełniła. Jako lekarz i ordynator powinna bardziej rozumieć pacjenta. Po moich słowach przestała się uśmiechać. Wróciłam myślami do chwil, kiedy osamotniona leżałam w izolatce. Automatycznie skierowałam wzrok w stronę widoku za oknem.
– Takie sytuacje się zdarzają. – Usłyszałam jej głos. – Wiem, jak to jest. Jako dziecko miałam ciężki wypadek, który ledwo przeżyłam. Bardzo długo leżałam w szpitalu i…
– A co mnie to interesuje? – Przerwałam lekarce opowieść i spojrzałam jej głęboko w oczy. – Co mnie to interesuje?! Nie rozumiem związku między tymi sprawami. Przyszłam tutaj po swoje dokumenty, o które prosiłam przy wyjściu. Myślałam, że są przygotowane i w tym celu chciała pani się ze mną widzieć.
Milczała, jakby szukając w myśli odpowiedzi.
– Proszę mi powiedzieć, kto zadecydował o podaniu mi augmentinu? Była pani przecież osobiście przy wywiadzie na izbie przyjęć. Słucham. – Nie ustępowałam.
– Niech się pani tak nie denerwuje – podniosła głos.
– Nie była pani aż tak długo nieprzytomna. Przecież zdążyli po mnie zadzwonić i dobiegłam z budynku głównego, a byłam prawie na ostatnim piętrze.
Gdy to usłyszałam, coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że ta kobieta myśli tylko o jednym: jak bez uszczerbku wyślizgnąć się z całej tej afery. Nic jej nie obchodziłam. To, co czułam, co przeszłam i czy całe zdarzenie nie odciśnie na mnie jakiegoś piętna, nie miało dla niej żadnego znaczenia. Chodziło jej tylko o to, aby nie wybuchł skandal. Pewnie obawiała się konsekwencji.
Budynek, w którym przebywała w momencie wystąpienia u mnie wstrząsu anafilaktycznego, jest oddalony od oddziału zakaźnego o około trzysta metrów. To ogromna budowla, a żeby się z niej wydostać, trzeba pokonać mnóstwo schodów. Gdy to sobie uświadomiłam, to aż wstałam. To, co powiedziała, było po prostu bezczelnością z jej strony. Nie wytrzymałam i krzyknęłam:
– Żądam dokumentacji! Teraz! Natychmiast!
– A po co to pani? – Wyraźnie się zdenerwowała.
– Bo chciałabym, żebyście tego błędu już nigdy więcej nie popełnili – rzuciłam, patrząc jej prosto w oczy.
– To proszę sobie pisać pismo do dyrektora – odparła, podnosząc głos.
– To sobie napiszę. Do widzenia.
Wyszłam, trzaskając drzwiami.
Pismo o udostępnienie całej mojej dokumentacji złożyłam osobiście w sekretariacie szpitala. Zgodnie z przepisami szpital miał trzydzieści dni na odpowiedź. W ostatnim, trzydziestym dniu otrzymałam listem historię choroby. Był tam wywiad, a w nim zaznaczona w kółku adnotacja o uczuleniu na penicylinę. W notatce z przebiegu leczenia znajdowała się też informacja o utracie oddechu i krążenia na pięć minut na skutek podania leku augmentin. Teraz miałam wszystko czarno na białym. Jasny opis sytuacji, która rzeczywiście się wydarzyła.
Zgłosiłam sprawę do Izby Lekarskiej i jak się później dowiedziałam, osoby odpowiedzialne za pomyłkę poniosły konsekwencje.
***
Po pewnym czasie wybaczyłam. Wybaczyłam błąd ludzki. Zrozumiałam, że tak miało być. Nie mam już do nikogo pretensji i żalu. Może nawet powinnam podziękować, ponieważ dostałam drugą szansę i nauczyłam się doceniać po stokroć każdą chwilę i jakikolwiek dar losu. Przewartościowałam swoje życie, które od tamtej chwili chwytam garściami. Postanowiłam, że będę realizować wszystko, o czym tylko zamarzę. A marzyć zamierzałam dużo i bez ograniczeń. Przecież teraz już wszystko mogę. Nie ma przeszkód.
I to była moja myśl na przyszłość. Na nowe teraz.