Życie bez końca - ebook
Życie bez końca - ebook
„Życie jest hekatombą. 50 milionów zmarłych rocznie. 1.9 na sekundę. 156 857 dziennie. W chwili, gdy czytacie ten akapit na świecie umiera dwadzieścia osób – jeszcze więcej, jeżeli czytacie powoli. Ludzkość jest dziesiątkowana i wydaje się to nikogo nie obchodzić.
Dlaczego godzimy się na tę codzienną rzeź, tłumacząc, że to proces naturalny? Wcześniej myślałem o śmierci raz dziennie. Od kiedy przekroczyłem pięćdziesiątkę myślę o niej w każdej minucie.
Ta książka opowiada o tym, co zrobiłem, by nie umrzeć tak głupio jak wszyscy. Nie ma mowy, żeby odejść z tego świata bez żadnej reakcji.
F.B.”
Siódma książka Frédérika Beigbedera wydana po polsku przez Noir Sur Blanc. I jak zwykle: niebanalny pomysł (narrator-bohater postanowił zapewnić sobie i ludzkości nieśmiertelność), zaskakujące tezy, wartka akcja, żywy, potoczny język. Przy okazji dowiadujemy się masę rzeczy z takich dziedzin jak genetyka, medycyna, demografia… Ale to jest POWIEŚĆ!
I pewnie dlatego „autor nie ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki tej książki dla gatunku ludzkiego (w ogóle) i długości życia jej czytelnika (w szczególności)”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7392-689-9 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Zmyślenie różni się od rzeczywistości tym, że musi być wiarygodne” – mówił Mark Twain. Ale co robić, kiedy niewiarygodna jest rzeczywistość? Fikcja jest dziś mniej szalona od nauki. Oto dzieło z gatunku „niefantastyki naukowej”. Powieść, której wszystkie wywody naukowe były opublikowane w „Science” lub „Nature”. Prawdziwe rozmowy z lekarzami, uczonymi, biologami i genetykami przytaczam tu tak, jak je nagrałem w latach 2015–2017. Wszystkie wymienione osoby, przedsiębiorstwa, adresy, odkrycia, startupy, maszyny, lekarstwa, instytucje medyczne istnieją naprawdę. Zmieniłem tylko imiona swoich bliskich, żeby nie sprawiać im kłopotu.
Kiedy zacząłem badać problem nieśmiertelności człowieka, w ogóle nie wyobrażałem sobie, dokąd mnie to zaprowadzi.
Autor nie ponosi żadnej odpowiedzialności za skutki tej książki dla gatunku ludzkiego (w ogóle) i długości życia jej czytelnika (w szczególności).
F.B.1
UMRZEĆ TO ŻADNA OPCJA
Od kiedy ludzkość istnieje, naliczono około 100 miliardów śmierci. Nie twierdzę, że nieśmiertelność łatwo będzie osiągnąć. Zazdroszczę wieku swoim córkom. Zobaczą XXII stulecie. André Choulika, dyrektor generalny Cellectis (francuskiego lidera badań bio-techno-genomicznych), twierdzi, że urodzeni po 2009 roku będą żyli sto czterdzieści lat. Zazdroszczę Romy i Lou. Jestem wrednym egocentrykiem, który odmawia ustąpienia miejsca. Mam zawód efemeryczny, wiem bardzo dobrze, że wszystko, co produkuję w telewizji, zostanie zapomniane, kiedy mnie już nie będzie. Jedyną moją szansą na istnienie jest uczepić się życia i ekranów, małego lub dużego. Dopóki będę obecny jako obraz, dopóty będę pamiętany. Moja śmierć będzie podzwonnym mojego dzieła. Będę gorzej niż zapomniany: zastąpiony. To zabawne widzieć, jak niektórzy mainstreamowi prezenterzy (Drucker, Pivot, Arthur, Cauet, Courbet), gdy czują, że ich sława jest zagrożona, rzucają się na sceny prowincjonalnych teatrów, żeby zgarnąć parę okruchów swojej sławy, snując wspomnienia przed starymi, przysypiającymi telemaniaczkami o włosach ufarbowanych na fioletowo. Spędzili życie na zadawaniu pytań artystom i nagle, kiedy karuzela się zatrzymała, chcą sami z kolei przyjmować owacje, ale nikt ich nie prosi o wywiad, jest za późno, okazują się nagle naśladowcami Johnny’ego czy Modiana w domu kultury w Romorantin. Chcieliby porzucić błahostki dla trwałości, zastąpić rozgłos sławą u potomnych. Najbardziej przejmujący jest przypadek Thierry’ego Ardissona, dzięki któremu debiutowałem w zawodzie. Thierry marzył, żeby zostać pisarzem, ale nic z tego, co mówi, nie jest jego: czyta teksty z telepromptera, jego żarty, pytania przygotowują asystenci płatni od wiersza. Thierry Ardisson od trzydziestu lat nie robi nic innego, tylko czyta teksty pisane przez innych. Nic dziwnego, że jego obsesją jest teraz wydawanie kaset z wybranymi starymi programami – ten niespełniony powieściopisarz chce koniecznie znaleźć się na waszych regałach. Jeśli zamierzam uniknąć tego ponurego losu, muszę uwiecznić się na dobre. Fizycznie, czyli medycznie.
W świecie ludzi śmiertelnych każdy optymista jest oszustem.
Straciłem swoich nielicznych przyjaciół. Christophe’a Lamberta, dyrektora generalnego EuropaCorp, rak zabrał w wieku 51 lat. Jean-Luc Delarue, prezes Reservoir Prod i sąsiad z ulicy Bonaparte, odszedł, mając 48 lat. Philippe Vecchi, jego współlokator – w wieku 53 lat. Maurice G. Dantec, autor cyberpunkowy, dożył 57 lat. Richard Descoings, dyrektor Szkoły Nauk Politycznych, zmarł na atak serca, gdy miał 53 lata. Frédéric Badré, założyciel pisma literackiego „Ligne de Risque”, przegrał z chorobą neurodegeneracyjną w wieku 50 lat. Mix & Remix, czyli Philippe Becquelin, który ilustrował mój felieton w „Lire”, zmarł na raka trzustki, mając 58 lat. Wszystkich ich zapraszałem do telewizji, to byli dobrzy klienci, zawsze gotowi złożyć się w ofierze, unikający drętwej mowy. Pamiętam, jak Dantec zapalał skręta kartką wyrwaną z Ewangelii, mamrocząc przy tym: „Wybaczcie im, bo nie wiedzą, co czynią”. Jean-Luc zerwał z siebie koszulę, żeby odtańczyć breakdance w parterze. Christophe naśladował korridę; jego towarzysz Luc Besson grał byka, zastępując rogi palcami sterczącymi przy czole. Philippe tańczył pogo na złączonych nogach przy wtórze Should I Stay or Should I Go. Richard wygrał konkurs „air guitar”, Frédéric naśladował wszystkie głosy zwierząt, drugi Philippe rysował zębate waginy. Myśleli, że nie mają nic do stracenia. Kilka miesięcy później tracili wszystko. Po pięćdziesiątce śmierć jest coraz mniej abstrakcyjna. Nie cierpię podstępnego sposobu, w jaki się zbliża przy każdym badaniu lekarskim. Zmusza mnie do myślenia o deszczu strzał z filmu Zjawa: trzeba biec, uciekać slalomem, jak Leonardo DiCaprio, by uniknąć świstu, który ociera się o nas, palący i jadowity. Biegnę zygzakiem coraz szybciej. Chciałbym odpocząć, odetchnąć trochę, ale żeby odpocząć, potrzebuję nowego życia, jak w Call of Duty, gdzie zmartwychwstanie wymaga tylko dwóch kliknięć po strzelaninie. Dajcie mi, proszę, kilka dziesięcioleci górki, a obiecuję, że zrobię z nich lepszy użytek. I am still hungry. I need seconds, OK? Garści sekund. Drugiego życia.
Nieśpieszno mi do sieroctwa. Nie podobał mi się widok rodziców: ci, którzy mi dali życie, leżeli na łóżkach szpitalnych, było w tym coś pospolitego, przewidywalnego, jakby kiepski scenariusz reality show. Coś mi mówiło, że powinienem oboje ratować. Nie chciałem ich stracić, byli moimi ludzkimi tarczami. Fakt, że mi dali życie, nie zasługiwał na najwyższy wymiar kary.
Ojciec jest na rehabilitacji, chodzi o kulach po parku Buttes-Chaumont, matka, połamana na kawałki po upadku – w szpitalu Cochin: chyba żadne z nich dwojga nie spodziewało się, że skończy samotnie. Okrucieństwo końca życia rodziców zrobiło z nich dwie antyreklamy: rozwodów i chorób krążenia. Żyli oddzielnie, ale ja po głupiemu wyobrażałem sobie, że powinni umrzeć razem. Przez lata kręciłem swoje programy, przybierając najbardziej sztuczny uśmiech z możliwych, grymas kiepskiego aktora zablokowanego pod działaniem kokainy, kiedy tylko na kamerze w moim studiu zapalało się czerwone światełko. Zacząłem w tym czasie prowadzić imprezy charytatywne: Telethon, Sidaction, Koncert przeciwko Rakowi... Oburzało mnie, że cierpię z powodu wydarzenia tak banalnego jak choroba rodziców, oburzało odkrycie, że mam serce zdolne do uczuć tak statystycznie przewidywalnych. Rysownik Joann Sfar, gdy jedliśmy razem śniadanie u Ritza, uprzedził mnie:
– Kiedy tracisz rodziców w wieku dziesięciu lat, wszyscy cię pocieszają, stajesz się kimś interesującym; kiedy ich tracisz koło pięćdziesiątki, nikt cię nie żałuje, a to właśnie wtedy jesteś naprawdę sierotą najbardziej samotną na świecie.
Wiedziałem, że jeśli ich stracę, już nikt nie będzie się interesował mną tak jak oni. A więc mój smutek też był narcyzmem. Opłakiwać rodziców to opłakiwać własną słabość. Błagałem charakteryzatorkę, by maskowała mój smutek podkładem kryjącym, i wydzierałem się, czytając tekst z telepromptera, żeby zagłuszyć oklaski animatora sali: „Przyjaciele śmiertelnicy, dobry wieczór, witajcie: to nie jest program, to recepta!”.
Nad europejskim mieszczuchem krąży pewna groźba: nasz komfort jest tymczasowy, nauczyliśmy się żyć tak, jakby absolutny chaos, panujący od Big Bangu po Apokalipsę, można było uporządkować za pomocą naszych smartfonów między jednym czy drugim zamachem samobójczym pokazanym na żywo w serwisie Periscope a snapchatem z naszym daniem dnia. Odkąd się urodziliśmy, powtarzają nam, że źle skończymy. Zanim zacząłem te poszukiwania, wiedziałem, że człowiek to ciało, ale nie – że zbiorowisko miliardów komórek dających się modyfikować. Słyszałem o komórkach macierzystych, o manipulacjach genetycznych, o medycynie regeneracyjnej, ale jeśli nauka nie ratuje moich rodziców, to jaki z niej pożytek? Ma nas chronić – moją żonę, moje córki i mnie, następnych kandydatów na death list.
Punktem zwrotnym był program noworoczny. Jak co roku nagrywałem go zawczasu, by móc spędzić święta na Harbour Island. Otoczony tancerkami z Pink Paradise i zawodowymi komikami, udawałem, że jest 31 grudnia i czekam, by tuż przed północą zacząć odliczanie wstecz: „Pięć! Cztery! Trzy! Dwa! Jeden! SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROOOKU, FRAAANCJO!”, a w rzeczywistości składaliśmy sobie życzenia 15 listopada około dziewiętnastej w lodowatym studiu w Boulogne-Billancourt. I trzy razy zaczynaliśmy count down, bo baloniki nie zjechały w porę. Tak się złożyło, że tego roku dwoje zaproszonych zmarło między nagraniem a emisją. Pewna piosenkarka narkomanka oraz pewien humorysta gej nie dotrwali do Nowego Roku. Przez nich przepadły cztery godziny programu niby na żywo: mojemu producentowi przeszły koło nosa dwa miliony euro (minus moje honorarium); po kolaudacji okazało się, że program jest nie do pokazania, nawet po przemontowaniu – ten kutas zmarły komik wygłupiał się w każdym ujęciu. Wszyscy goście programu byli wściekli; wszystkie te dziadygi upierdzielały się w smokingach i wieczorowych sukniach, udając, że świętują sylwestra. Maskarada trwała całe zimowe popołudnie i wszystko za zero medialnego profitu. To była kropla, która przelała czarę: miałem dość tego, że śmierć psuje mi życie. To od tej pory zacząłem głębiej interesować się postępami genetyki.
Obecny świat sprawia na mnie wrażenie szybkościowego zatoru. Jakbyśmy ugrzęźli w korku, a pojazdy, zamiast jechać powoli, gnały zderzak w zderzak z gazem do dechy dwieście na godzinę ku przepaści, jak w Szybkich i wściekłych 7, kiedy lykan hypersport Vina Diesela przeskakuje z wieżowca w Abu Zabi, żeby wjechać w siedemdziesiąte czwarte piętro innej wieży Abu Zabi, którą niszczy do szczętu, nim wyląduje w trzecim drapaczu chmur Abu Zabi. To jest kaskada widowiskowa, ale czy mamy ochotę prowadzić życie stuntmana? Starzejemy się coraz wcześniej: już w wieku trzydziestu lat nie rozumiemy przedstawicieli następnego pokolenia, ich żargon jest niepojęty, sposób życia tajemniczy, a im samym tak śpieszno wypchnąć nas na zewnątrz. W średniowieczu w wieku pięćdziesięciu lat wszyscy byliśmy już martwi. Dziś zapisujemy się do Club Med Gym i wymachujemy rękami i nogami na karimacie, oglądając Bloomberg TV i cyfry latające bezładnie po ekranie. Jestem pewien, że gdybym założył klub sportowy pod nazwą Death Row, ludzie by się bili, żeby się tam zapisać.
Jeśli macie mnie za wariata, zamknijcie tę książkę. Ale nie zrobicie tego. Bo jesteście tak jak ja „autonomicznymi podmiotami”, jak to określa socjolog Alain Touraine, czyli jednostkami wolnymi i nowoczesnymi, bez korzeni wiejskich, niewywodzącymi się ze wspólnoty religijnej. Marketingowe studium mojej firmy producenckiej wykazało, że przyciągam tylko miejskich singli, wykorzenionych, nietypowych, osoby należące do kategorii Najbardziej Uprzywilejowana Grupa Zawodowa oraz ateistów o dużej sile nabywczej. Pozostali nie należą do mojej publiczności. Ankieter, który pytał reprezentatywną grupę o mój obraz, cytował w swoim raporcie niemieckiego filozofa Petera Sloterdijka, który mówi o człowieku współczesnym jako o „obywatelu samorodnym” i „bękarcie bez genealogii”. Omal się na to nie obruszyłem, ale wyszedłszy z prezentacji, spojrzałem w windzie w lustro i stwierdziłem, że rzeczywiście mam gębę „tworu discontinuum”. Należę do pierwszego pokolenia ludzi wychowanych bez patriotyzmu, bez dumy rodowej, bez głębokich korzeni, bez przynależności lokalnej, bez określonej wiary, jeśli nie liczyć katechizmu w szkole katolickiej we wczesnym dzieciństwie. Idzie o zjawisko społeczne, wobec którego nie zgłaszam żadnej reakcyjnej skargi: stwierdzam po prostu pewien historyczny fakt. Jestem konsekwencją pewnej niemodnej utopii, tej z lat siedemdziesiątych, kiedy mieszkańcy krajów zachodnich próbowali się pozbyć wszystkich kul u nogi odziedziczonych po poprzednich wiekach. Jestem pierwszym człowiekiem bez kuli u nogi. Albo ostatnią kulą u nogi następnego pokolenia.
Nikt nie pragnie śmierci oprócz ludzi w depresji oraz kamikadze. Jeśli jest jedna szansa na osiem miliardów, że uda mi się przedłużyć swoje życie o dwa lub trzy stulecia, będziecie mieli ochotę mnie naśladować. Miejcie dobrze w pamięci ten fakt: umrzecie, bo na to pozwolicie. Ale to wy umrzecie, nie ja. Ludzkość poskromiła wszystko: najgłębsze oceany, najbardziej niedostępne góry, nawet Księżyc i planetę Mars. Nadszedł czas, by medycyna poddała eutanazji śmierć. Potem jakoś damy sobie radę ze znalezieniem miejsca dla nadmiaru ludności. Za dwadzieścia lat nie będzie już ubezpieczeń społecznych. Wraz z masowym starzeniem się ludności kolosalny deficyt budżetów socjalnych doprowadzi do zasady „każdy dla siebie”: bogaci nie będą płacić za ratowanie biednych. Chyba że się podniesie wiek przejścia na emeryturę do 280 lat... Co do ubezpieczeń wzajemnych i towarzystw ubezpieczeniowych, to szybkie zsekwencjonowanie naszego DNA wskaże im poziom ryzyka zachorowań, a jakiś algorytm wyliczy im odpowiednie do tego składki. Wydłużenie życia zaowocuje pozytywnymi następstwami na płaszczyźnie finansowej: każdy będzie mógł sobie kupić bardzo drogi dom, zadłużając się na kilka wieków (poza przypadkami upośledzonego genomu). Przykład: kredyt w wysokości 10 milionów jest rozłożony na trzysta lat, z miesięcznymi spłatami na poziomie 2700 euro. Marzy wam się jacht? Żaden problem, jeśli macie przed sobą stulecia.
Oszczędzę wam religijnej gadaniny o życiu pośmiertnym. Nie jestem bywalcem kasyn ani użytkownikiem totalizatora: nie liczcie, że będę coś obstawiał. Gwiżdżę na życie po śmierci, chcę tylko maksymalnego wydłużenia swojego życia, nim przyjdzie Kostucha. Katolicyzm modli się o życie wieczne, ja chcę życia wiecznego bez modlitw. Z Bogiem jest ten problem, że kto w niego nie wierzy, wygląda na całkiem zagubionego. Zwłaszcza jak ma pięćdziesiąt lat i ciało zaczyna mu nawalać. Wiadomo, że mimo wszystkich wysiłków, kremów przeciw zmarszczkom, mimo wstrzykiwania botoksu, implantów włoskowatych czy stosowania masaży ajurwedyjskich jego sytuacja będzie się tylko pogarszać, aż do ostatecznej klęski. To dlatego na mszach wszyscy mają ponad pięćdziesiąt lat. Kościół to spa dla duszy.
Czyżbym stracił zamiłowanie do pustki?
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------