- nowość
Życie i liryka - ebook
Życie i liryka - ebook
Felietony zamieszczone w tej książce publikowałem w latach 1992–1997 – najpierw w trójmiejskiej „Gazecie Wyborczej”, później w „Dzienniku Bałtyckim”.
W Życiu i liryce są felietony wszystkie z tego cyklu, czyli ponad sto trzydzieści. Przy moim nieroztropnym często życiu, napiszę nieskromnie, że ani razu, ani razu nie zawaliłem terminu. Chociaż czasami nie było łatwo, to w środę do 13 tekst był w redakcji.
I tak było przez prawie pięć lat…
Aleksander Jurewicz, 3 lipca 2024 roku
Spis treści
Dwadzieścia osiem minut po północy
Przepraszam za swoją śmierć
Powieść okrutna
Moje pierwsze kino
Kochany Pan Hrabal
Czy jechać do Lidy?
Widokówka z Łodzi
Nareszcie spokój!
Wilno: gryps z „celi Konrada”
Krótki czas Olega Bałakirewa
Historia jednej walizki
Dziewczyna z szóstego rzędu
Kołysanka dla księżyca
Wczoraj…
Świece na wietrze
Obraz i fotografia
Michał, brat Michała
Rozmowy polskie latem roku 1983
Outsider Colina Wilsona
„I nagle, samotni…” (Rilke)
Kobieta w jasnym płaszczu
Pod wulkanem
Odlatują dzikie gęsi
Z Proustem w łóżku
Jak opadłe liście
Ostatni adres
Liście, koty, nekrologi
Wyrzucając stare buty
Brewiarzyk księdza Gudejki
Zmęczony krzyk
Przebudzenie z Lolitą
Choroba, czyli Konwicki
Czterdziestka!
Wszystko za późno
Powiadam Ci, Czesław…
Radość o poranku
Czytając Czytadło
Danilo Kiša Ogród, popiół
Ogród, popiół Danilo Kiša
Dwa pokoje
Jeden kwietniowy dzień
Poczujesz tylko chłód
Jacek
Bezsenność
Dziecinny rytuał kamyków
Koniec snu
Wilio, w głębokościach morza
Jest taki poeta
Berlin, luty 1994
Wilno, marzec 1994
Człowiek w klatce
Małgorzata Hillar
Obłoki płyną na północ
Życie jest krótką chwilą
Prom na Gabriolę
Śnięte ryby
Jeszcze jedna jesień
Pod skórą zdań
Zaduszki
Czekając na Konwickiego
Pierwszy śnieg
Zanim zapomnisz…
Magia opowiadania
Romans z Giocondą
Jedna noc w roku
Wyczarować to, co przeminęło
Róża na śniegu
W krainie Innych rozkoszy
Pestka i pestka
Gdy umiera poeta
Już nigdy więcej…
Gdzieś jest Wenecja
Kij w (pisarskie) mrowisko
Mężczyzna, który telefonuje wieczorem
Pierwsza miłość
Kieślowski
Pamięć, zapomnienie, coś jeszcze
Kwartet aleksandryjski
Teraz jest jutrem
Ujrzane, w czasie zatrzymane
Jest czwarta rano…
Pamiętajmy o Grochowiaku
Ostatnia miłość
Francis Bacon w Paryżu
Czy poezja jest jeszcze potrzebna?
Kołysanka dla maszyny do szycia „Singer”
Zaćmienie Słońca w telewizji
„Rodzili się, pragnęli, umierali…”
Taka smutna Białoruś
Pory roku, czyli piszmy listy
Kraków, listopad, literatura
Po miłości
Hamlet, Książę Baka
Pożegnanie z Jackiem Londonem
Naiwnie poważne pytania
Widnokrąg Myśliwskiego
Polanki, Polanki…
Bez wspomnień
Lalki pogryzły dzieci!
Zamieszanie na salonach
Pocztówka z sanatorium
Paul Auster
Nie żyje Bohumil Hrabal
Każdy ma swoją samotność
Wstydliwa statystyka
Stachura
Niech żyją ołówki!
Psia gwiazda
Pisanka polityczna
Filozofia bejsbolowego kija
Książki czytane ze smutkiem
Lektyka dla posła
Szczodrość Kołodzieja
Wystrzałowa przyszłość
Ukryte pamiętanie
Pusta koperta
Brakujące ogniwo postępu
Jaskółki i deszcz
Co robi Tadeusz Konwicki
Zabłąkane ptaki
Ucieczka z nieba
Psia zaduma
Okudżawa
Świt nad Wigrami
Woda
Gdy woda opadnie
Przypisy do Szymborskiej
Dusza ulicy Długiej
Kicz sezonu
Wakacyjna miłość
Leo Lipski
nota edytorska
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8325-137-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedawno przeskoczył datownik w zegarku. Minęła północ. Gasną ostatnie światła w sąsiednich oknach, w oddali poszczekuje pies. Przed chwilą ktoś pospiesznie przeszedł uliczką. Dla tych, którzy zasnęli, jeszcze parę godzin snu, zanim salwa budzika nie poderwie ze zmiętej pościeli, nie przerwie dobrego snu w najlepszym momencie. Jeszcze w pobliskiej zajezdni stoją uśpione tramwaje, jeszcze nie obudziły się ptaki schowane w gałęziach drzew. Tylko koty za oknem miauczą płaczliwie, jakby ktoś przy śmietniku zostawił niemowlę. Czasami o szybę otrze się wiatr. Czasami na sygnale przejedzie karetka pogotowia, spiesząc komuś na ratunek. Może jeszcze gdzieś skryci przed nocą w bramie bezdomni kochankowie nie mogą się rozstać. Niebem wędruje księżyc.
Cisza, ciemność, pustka.
Gdzieś wśród okien pełga okruch światła – może to pali się lampka przy ciężko chorym albo umierającym. Może młoda matka karmi swoje dziecko, które z płaczem obudziło się ze snu.
Ciche Wariacje Goldbergowskie Bacha w radiu. Więdnące albo uśpione czerwone tulipany w wazonie.
Najtrudniej jest nocą, najgorzej jest w ciemności. Wtedy ujawniamy się najbardziej, tacy, jacy jesteśmy. Nieskryci pod makijażami, nieotorbieni konwenansami i rutyną, nieukrywający myśli za kurtyną słów. Prawie nadzy i bezbronni; i samotni. To o tej porze wariaci piszą swoje najpiękniejsze listy, a samobójcy odkręcają kurki gazowe. To o tej porze nasze plany i marzenia nie wydają się wcale trudne do zrealizowania i przyrzekamy sobie, że gdy tylko wstaniemy… Dziwna pora, trudne godziny – na krawędzi dwóch czasów, dwóch dni: tego, który zaledwie parę minut temu minął, i tego, który od kilkunastu chwil już jest. Sen i bezsenność – dwa światy, mrok i jasność. Tajemnica.
To o tej porze nasze dobre albo złe wspomnienia nabierają kształtów i nie wiemy, dlaczego wśród tylu przychodzą właśnie te i dlaczego tych smutnych jest więcej, dlaczego więcej w nich zmarłych niż żywych, dlaczego ktoś, po kim pozostał niesmak, a nie ktoś dobry, zaledwie przedwczoraj. Dlaczego tamta ostatnia rozmowa telefoniczna, a nie ta dobra wiadomość, która coś odmieniła na lepsze. Dlaczego spojrzenie tamtej nieznajomej na jesiennej paryskiej ulicy uparcie powraca, a nie potrafisz przypomnieć sobie wilgotnych oczu sprzed paru godzin.
Kwadranse mijają, pytań przybywa, wracają wszystkie niespełnienia, pojawiają się lęk i wyrzuty sumienia. Kołdra staje się coraz cięższa, jakby powoli zasypywano ciebie ziemią. Tykanie zegara staje się niemożliwe do słuchania i nic nie pomaga zatykanie poduszką uszu. Właśnie teraz chciałoby się do kogoś mówić, choć milczało się cały dzień, a są tylko ściany, po których snują się odblaski ulicznej latarni. Gdzieś w pobliżu zatrzymała się taksówka i nasłuchujesz kroków, które może wydadzą ci się znajome.
Ale to nie przez tę ciemność i noc wydaje ci się, że nie wytrzymasz. Najtrudniej jest być samemu z sobą – to jest sztuka, której nie opanujemy nigdy. Sam na sam z sobą – tego nie potrafimy. Uciekamy od samych siebie. Zagłuszamy swoją ciszę alkoholem, tabletkami, psem, którego skazujemy na własne nastroje. Ta twarz w lustrze wydaje się obcą twarzą i ze strachem odwracamy się od niej…
I teraz, kiedy sen oddala się, kiedy zgięci wpół krążymy po mieszkaniu – jakże kusi telefon i pamięć podsuwa kilka zapamiętanych numerów. Już podnosimy słuchawkę, wystukujemy jedną, potem drugą cyfrę. I nagle odkładamy. I może ten odruch nas uspokoił, raptem ogarnął nas delikatny jeszcze spokój i myśli już mniej ciążą. Jeszcze zostało trochę czasu na sen. Aż obudzą nas ptaki.
Dlatego jeszcze poczekaj, zaśniesz…
18 kwietnia 1992PRZEPRASZAM ZA SWOJĄ ŚMIERĆ
Chociaż od jego śmierci minęło już prawie pięć lat, ciągle przepisuję do nowego notesu z adresami numer tamtego telefonu na warszawskich Grotach. Nie widzę w tym nic nienormalnego – tak jak pamiętamy twarze zmarłych albo nosimy ich zdjęcia przy sobie, ich barwę głosu często słyszymy, przywołujemy w pamięci cień ich uśmiechu, tak samo dla mnie żywy jest numer jego telefonu, choć wiem aż za dobrze, że on nie podniesie już nigdy słuchawki. Mój notes coraz więcej zawiera czarnych ramek przy nazwiskach i adresach i słabym pocieszeniem jest, że mimo wszystko tych czarnych obwódek jest mniej niż nazwisk i adresów jeszcze żyjących, którzy podniosą słuchawkę telefonu lub wezmą do ręki wysłany list albo otworzą drzwi. Mimo wszystko, mimo tych pięciu lat, od kiedy zamienił się w popiół, w trudnych momentach, kiedy nie pomaga alkohol, tabletka czy Mozart, często z nim rozmawiam; zresztą coraz bardziej wolę rozmowę z umarłymi niż z żywymi, może dlatego, że już jestem na prostej drodze do nich.
Ale Ballady o nim do tej pory nie mogę napisać.
Wierzę, że z chwilą czyjejś śmierci jeszcze nic się nie zamyka ostatecznie, umarli żyją w naszej codzienności i zajmują takie samo miejsce, jakie zajmowali, chodząc po ziemi. Tej wiary jestem pewny. Często – dość prędko – zdradzamy naszych zmarłych, myśląc, że oni tego nie dostrzegą, więc wykorzystujemy to w poczuciu bezkarności. A oni przecież, a oni wielokrotnie zjawiają się nam potem we śnie i dają do zrozumienia, że nie odeszli od nas zupełnie, że widzą nasze ziemskie krętactwa, cieszą się z naszych dobrych uczynków i sukcesów i kiwają z naganą głową, gdy popełniamy świństwa, też z rozpaczy wyrywają sobie włosy, gdy my tutaj robimy to samo. Trzeba dochowywać wierności cieniom.
Nie mam do niego żalu, że będąc w Warszawie, nie mogę pojechać na Powązki i przy jego grobie zapalić świeczki, i posiedzieć, wypalając parę papierosów. Dodatkowym wstrząsem w tamtych grudniowych dniach 1985 roku była dla mnie świadomość, że jeszcze przed śmiercią zażądał kremacji i nie mogę zapomnieć stojącej na mokrym chodniku przed cmentarną bramą niewielkiej brązowej skrzyneczki, kiedy czekaliśmy, aż zbierzemy się wszyscy, żeby wmurować ją w katakumby. I jakże trudno mi było połączyć w jedno nasze siedzenie przy wódce w kuchni u niego sprzed parunastu dni i jeszcze niedawną rozmowę przez telefon, i nikt nie mógł przewidzieć, że wkrótce jeden z nas przestanie żyć, choć on już wtedy świadomie zmierzał w tym kierunku; dwa lata później usłyszałem w radiu wywiad z nim gdzieś z tego przedśmiertnego czasu: „Gram tylko ze śmiercią, mam zwapniałą trzustkę… Ja wiem, ile mi zostało. Każdy litr wypitej wódki to jest krok… To jest gra…”.
Czasami mam wrażenie, że idę i potykam się o tę skrzynkę moknącą pośrodku trotuaru.
Nie słyszałem, aby w ostatnich latach grano jego dramaty. Czasami radio przypomni jakieś słuchowisko z archiwalnej taśmy. Pojawił się niedawno w księgarni w postaci swojej pierwszej książki Ryba płynie za mordercą, wydanej pod pseudonimem Umberto Pesco w 1959 roku, a teraz przypomnianej przez białostocki Versus. Ostatnio towarzyszył mi stale na wodach Bałtyku i plotkowaliśmy o nim ze Staszkiem Brejdygantem tak, jakby któryś z nas miał o nim najnowsze wiadomości, jakbyśmy spodziewali się spotkać go w następnym porcie. Ale to, że teatry zapomniały o nim, to duże nieporozumienie, choćby Żegnaj Judaszu albo Ołtarz wzniesiony sobie czy Kreacja…
Pisał dużo i uważał się za zawodowca, dobrego zawodowca. Mówił o tym z dumą i miał do tego prawo. Pracował ciężko, bo pisanie jest zawodem ciężkim, któremu oddać się trzeba zupełnie. To nieustanna czujność i strach przed każdą następną pustą kartką. On swoje życie rozegrał tak, a nie inaczej, od czternastego roku życia sam o sobie decydował, szedł ostro, poszedł do końca. Naśladownictwo jest w tym wypadku niewskazane, to droga nie dla wszystkich.
Tak się złożyło, że kilka dni po pogrzebie w Teatrze Telewizji zaczęto pokazywać jego tryptyk zatytułowany Ireneusz Iredyński przedstawia i on przed każdym spektaklem pojawiał się na krótko na ekranie w zapraszającym geście. W notatce, którą wtedy zrobiłem, zamiast „przedstawia” napisałem „przeprasza”. Po jakimś czasie odkryłem to przejęzyczenie i chyba uśmiechnąłem się do niego, będącego może gdzieś w pobliżu, w jakimś obłoku, w który się zamienił, kiedy przeczytałem „Ireneusz Iredyński przeprasza”.
23 kwietnia 1992POWIEŚĆ OKRUTNA
Trudno zapomnieć o tej powieści długo po jej przeczytaniu. Trudno też od razu odstawić ją na półkę. To jedna z tych książek, które oprócz zachwytu wywołują ten tkliwy rodzaj zdziwienia, że „coś takiego” ktoś napisał, podszyty jednocześnie dreszczem niepokoju, że przecież mogło tej powieści nigdy nie być, że mogła zostać nienapisana, że mogła nie zostać przetłumaczona u nas. Już nie do pomyślenia jest historia współczesnej powieści bez Wyboru Zofii Williama Styrona. Dla tych, którzy jeszcze przedkładają lekturę nad migający i poszatkowany świat telewizora, to najlepsza, jaka może być, rekompensata za wierność słowu pisanemu.
Choć nie wiem, czy powinienem dzielić się swoim zachwytem – zaproszeniem do lektury – jednej z najbardziej mrocznych powieści. Nawet słońce świeci w niej poprzez smutek i rozpacz, muzyka, która częstokroć pojawia się na jej kartkach i nieodłącznie towarzyszy życiu bohaterów, jest muzyką ostateczności.
Scena – mieszcząca się zaledwie na jednej stronicy – kiedy Zofia musi zdecydować, które z dwojga swoich dzieci odda do gazu, a które zatrzyma przy sobie, nie ma chyba sobie równych w literaturze, to scena, po której przeczytaniu ma się wrażenie, że wstąpiło się do ostatniego kręgu piekła, jakie ludzie stworzyli sobie sami na wspólnej ziemi. To obraz, którego nie chciałoby się nigdy widzieć, to sen, którego nie chciałoby się nigdy śnić. Ten obraz poraża do tego stopnia, że następnego dnia wszystko, co nas spotyka – dobre czy złe – wydaje się banalne i naiwne. I to jest między innymi skala prawdziwej literatury. Podziwiam Styrona za tę scenę (ale i za całą książkę i wszystkie poprzednie), choć chciałbym wiedzieć, czy właśnie wtedy nie zadrżała mu ręka, czy nie zatrzymał ołówka nad kartką porażony własną wizją. Ale pisanie to walka z sobą samym, z własnymi obsesjami, koszmarami, słabościami i ograniczeniami. Mimo wszystko trzeba mieć w sobie dużo wewnętrznej siły, by znosić to nieustanne napięcie przez lata pisania, swoje i bohaterów, których powołuje się do życia.
Po przeczytaniu Wyboru Zofii jest się – trudno to wytłumaczyć – innym, siła i mrok tej książki wracają często i nie pozostawiają obojętnym. Nie radzę czytać jej przed snem.
Pierwsza powieść Styrona nazywała się Pogrążyć się w mroku. Ten „mrok” jest obecny we wszystkich jego książkach, także w tej ostatniej, niedużej, pt. Dotyk ciemności, która jest pięknym i przejmującym zapisem własnego zwycięstwa nad depresją, tą psychiczną dżumą naszych czasów. Zaryzykuję i powiem, że w jakiś sposób była to cena napisania Wyboru Zofii, że jej bohaterowie, odchodząc, zostawili w duszy autora trujący jad. Nie wierzę, że można być takim samym, jakim się było przed napisaniem pierwszego zdania tak okrutnej powieści.
Literatura, ta dobra, zawsze żywiła się mrokiem naszych dusz i myśli, naszymi „brudnymi czynami”, żerowała na tragedii, upadku, zniewoleniu i klęsce. Pasożytowała na kłębowisku naszych namiętności. Pisarz porusza się w mroku, ciemnościach, ludzkich i życiowych ekstrementach za pomocą znanego sobie światła, to jego pokarm. I tylko taka literatura zostaje, ta pisana z zaciśniętymi zębami, na ostatnim oddechu, jakby tylko teraz była ostatnia szansa na wyprowadzenie z mroku w słońce. I to jest Wybór Zofii – powieść wybitna.
Szczęście jest niemożliwe, choć cały czas gonimy za jego mirażem. Jesteśmy dziećmi ludobójczej epoki. To człowiek nam współczesny zbudował Oświęcim, nacisnął przycisk nad Hiroszimą, posłał miliony na Kołymę. Dym z krematoryjnych pieców unosi się i nim oddychamy, chodzimy po kościach zamarzniętych na Sybirze. Jesteśmy z tej epoki – odziedziczyliśmy jej instynkty. Nie będziemy inni.
Dlatego Zofia z powieści Styrona nie mogła znaleźć szczęścia i uwierzyła, że zło jest częścią życia, jego dominującą częścią, że nic trwałego poza złem nie ma, poddała się złu, szła ku niemu z otwartymi ramionami jak ćma ku światłu, wybrała śmierć, choć umarła długo wcześniej, niż śmierć przyszła do jej łóżka w amerykańskim pensjonacie, przy akompaniamencie ukochanej przez nią muzyki. Granica między dobrem a złem już wcześniej została w niej zatarta, reszta była wędrówką z przymkniętymi oczami po rozciągniętej w powietrzu linie.
Ta wielka i piękna powieść jest jednym z najważniejszych literackich dokonań, jakimi żegnamy kończący się powoli potworny XX wiek. Oby nasze dzieci i wnuki nie musiały pisać w następnym wieku nowego Wyboru Zofii, oby. Czy jest to jeszcze jedno z tych marzeń, w którego spełnienie trudno uwierzyć?
8 maja 1992MOJE PIERWSZE KINO
Przez rok obijałem się po szkole filmowej, żeby upewnić się o swoim uczuciu do kina. Dość szybko przekonałem się, że nie nadaję się do tego związku i popełniłbym mezalians, wiążąc się z filmem na zawsze. Ale do kina lubię wpadać nadal, lubię podglądnąć, co dzieje się u mojej porzuconej w elegancki sposób (ale jednak porzuconej) narzeczonej. Doglądam, aby sprawdzić, jak radzi sobie beze mnie. Ma się nieźle, a używając dzisiejszej frazeologii – ma się nieźle, a nawet coraz gorzej. Filmów jest tak dużo, że trudno zdecydować się, na co pójść, publiczności na nich mało, bilety coraz droższe.
Mimo to staram się nie wyłączać kina z obszaru moich zainteresowań i nawet zamieniając mieszkanie, najpierw sprawdziłem, czy w pobliżu jest kino – było, owszem, ale z tak kiepskim repertuarem, że w ciągu pięciu lat byłem w nim zaledwie parę razy i to na filmach, które już kiedyś widziałem – bo ja potrafię i pięć razy pójść na film, na który już wszyscy dawno przestali chodzić.
Nie ma potrzeby wyjaśniać, dlaczego nie związałem się z kinem na zawsze. To było dawno i nie ma sensu powracać do nieskonsumowanej miłości. W pewnym momencie po prostu poczułem, że kino straciło swój dawny czar, swoją magię, z wytwornej i atrakcyjnej kuzynki (sztuki) stało się staruszką, którą trzeba dokarmiać i wyprowadzać na spacer. Do kina już prawie nikt nie chodzi, co najwyżej jacyś zbłąkani wagarowicze, schronią się w nim przed deszczem faceci z butelką, palacz z sąsiadującej z kinem kotłowni i ja, który z zamierzchłych czasów pamiętam pewną publiczność i tylko dla takiej chciałbym coś robić. Ale jej już nie ma i nie będzie.
Moje pierwsze kino to wielka sala o szarych ścianach i dużych oknach, która służyła na sobotnio-niedzielne potańcówki. Już parę dni wcześniej na drzewie, w centralnym punkcie wioski, czyli w okolicy jedynego sklepu, wisiał afisz zapowiadający „kino”. I tego dnia długo przed wyznaczoną godziną seansu w naszych domach zaczynała się przedziwna liturgia przygotowań do tego ważnego wydarzenia – wcześniej dojono krowy, kąpano się, choć jeszcze było daleko do Wielkanocy, niektórzy chcieli przystąpić do spowiedzi, ale nie miał ich kto wyspowiadać, bo ksiądz też szykował się do kina, kończono kłótnie i sąsiedzkie bójki, jechano na drugą wieś po krewnych i znajomych, kościelny uderzał w dzwon. Potem całymi rodzinami wyruszaliśmy w stronę sali, przed którą stała już niebieska, a może zielona furgonetka. Nieśliśmy taborety, ławki i krzesła – w większości poniemieckie, ale było też trochę krzeseł zabugowskich, trochę kieleckich, w zależności od tego, jaki komu historia ofiarowała mebel do siedzenia, bardziej zniedołężniałym członkom rodziny niesiono sienniki, z których sypała się przetarta słoma. I szła ta dziwna procesja z akcesoriami niepasującymi do żadnego katolickiego ani pogańskiego obrządku; jakiś obcy przybysz uciekałby przed nami, myśląc, że wynosimy się stąd przed dżumą. A myśmy szli z rozpalonymi policzkami, w czystych koszulach i niedzielnych butach. I było w tym coś z pradawnych plemiennych wypraw, i było w tym coś z przeprawy na Drugi Brzeg, i było w tym coś, czego zapomnieć nie mogę i nie chcę.
Okna sali były już zasłonięte kocami, „pan kiniarz” pobierał od każdego stosowną opłatę, a my po cichu, na palcach, jak podczas podniesienia, usadawialiśmy się i siedzieliśmy wyprostowani, ręce sztywno trzymając na kolanach, jak zahipnotyzowani patrzyliśmy przed siebie, gdzie na ścianie było zawieszone białe prześcieradło. Nikt się nie denerwował, nie niecierpliwił, nie spoglądał na przegub ozdobiony „buksiakiem”, kobiety trzymały w rękach wyperfumowane chusteczki do ocierania łez. Gdy sala zapełniła się i nikogo już nie było widać u wylotu ulicy, „pan kiniarz” zamykał drzwi na klucz, napięcie w nas narastało, przełykaliśmy ślinę i wycieraliśmy spocone z emocji dłonie. Wreszcie gasło światło. Za naszymi plecami odbywały się jakieś dziwne ceremonie i po chwili słyszeliśmy tę najpiękniejszą melodię tamtych naszych dni – terkotanie projektora, z którego poczynała wydobywać się smuga niebieskiego dymu zmieszanego z kurzem sali i naszych oddechów.
Pamiętam swój pierwszy film, a właściwie jedną jego scenę. Cichy Don i moment, kiedy bohater filmu rękoma kopie grób, żeby pochować w nim swoją żonę; do dzisiaj pamiętam zbliżenie jego twarzy na ekranie z prześcieradła i pot na niej, i ręce, które wybierają oporny, suchy piasek…
A kiedy raptem kończył się film i po krótkiej ciemności zapaliło się światło, kiedy otwarto drzwi, z trudem tłumiliśmy rozpacz, że to już koniec. Ktoś nieśmiało chciał prosić o powtórzenie, ale zaraz przywoływano go do porządku, że taki źle wychowany. Budzono starców i dzieci. Na zewnątrz była już gwiaździsta noc, a my znowu procesją powracaliśmy w milczeniu do domów i tam w przedsennych majakach jeszcze raz przesuwała się przed naszymi oczami historia z ekranu.
Zgasło już dawno światło w moim pierwszym kinie i już nikt nie jeździ po wsiach i miasteczkach wyświetlać filmów. A mnie w szkole filmowej marzyła się właśnie taka publiczność jak wtedy. Dla innej męczyć się nie warto.
9 maja 1992KOCHANY PAN HRABAL
Jeden z moich duchowych przewodników po tym marnym życiu, Wieniedikt Jerofiejew (Moskwa – Pietuszki), stosował do pisarzy proste kryteria: „ile bym mu nalał?; jednemu ani kropelki, innemu – i to nie od razu – setkę, innemu z meniskiem, innemu ponad menisk”. Otóż przyznam nieskromnie, że zanim przeczytałem te święte słowa rosyjskiego pisarza, miałem podobny sposób – test: „czy bym się z nim napił?” Lista była skromna, rzadko się wydłużała, zaczynała raczej maleć, co stwierdzałem z bezradną rozpaczą, i już zaczynałem bać się, że pozostanie tylko kieszonkowe lusterko (z Marilyn Monroe na odwrocie) oparte o wazon. Wiedziałem jednak, że choćby lista już zupełnie się wyczerpała i wszyscy zabrali się do nieba, to pozostanie zawsze, choćby tam nie wiem co się działo, jeden na pewno, po prostu nieśmiertelny, po prostu Pan Bohumil Hrabal z czeskiej Pragi.
Tyle to już lat z jego opowiadaniami, tyle niecierpliwego wyczekiwania na każdą jego nową książkę. Ilekroć prześlizguję się wzrokiem po półkach z książkami, tylekroć oczy zatrzymują się na rządku różnokolorowych grzbietów z jego nazwiskiem. Bo ten starszy już dzisiaj pan (ale w bardzo młodym wieku) pisze tak, że smutek u niego zamienia się w radość, kropla wody z kałuży w kroplę rosy mieniącą się takimi kolorami, dla których jeszcze nie znaleziono nazwy, ale Pan Hrabal je znajdzie, a może już znalazł. Bo on pisze tak, jakby mu ciągle dobra Muza przypominała starą bluesową prawdę: „Gdy się śmieję, robię to, by nie płakać”.
Choć coś ostatnio Pan Hrabal posmutniał – tak jak my wszyscy, widać też dopadły go demony końca naszego wieku – i kiedy czytam Zaczarowany flet albo Listy do Kwiecieńki, łzy same lecą z oczu i nie można ich powstrzymać, a to wielka sztuka, to sztukmistrzostwo, ot, tak po prostu, wycisnąć komuś z oczu łzy w tramwaju, na łące, podczas randki. Trzeba być czarnoksiężnikiem słowa. Ale ten jego smutek zaczyna mnie trochę niepokoić i powstrzymuję się przed napisaniem czegoś, czego napisać nie chciałbym i o czym nie chcę myśleć. Wierzę, że to chwilowe, że to tylko wina naszych brudnych czasów i że Panu Hrabalowi nie spełni się tytuł jego opowiadania, które nazywało się Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać (po czesku – Inzerát na dům, ve kterém už nechci bydlet).
Nie podpatruję u niego szwów i fastryg literackich, co mogłoby przynieść zamierzony efekt i nie pozwoliłoby spod pióra czy maszyny do pisania wyjść słowom twardym jak kamień lub niepotrzebnym jak przetarta koszula. Pisać „pod Hrabala” nie można i nie wypada, trzeba samemu grać swoją melodię na flet lub inny instrument, korzystając z nastroju, ciepła i zapachu jego kuchni opowiadania, by było tak, jak poucza mistrz z czeskiej Pragi – „moje opowiadania są podobne do chleba powszedniego”. Widzieć w kimś przewodnika nie oznacza kopiowania, wiernego naśladownictwa, wtedy nie ma sztuki, ale powstają bzdury, to tak jak z tą ładną definicją miłości – „nie patrzeć sobie w oczy, ale patrzeć w tym samym kierunku”.
Hrabala czytają wszyscy z wyjątkiem naukowych polonistów, dla których czeska literatura to chimeryczne pisarstwo Milana Kundery (Żart wyłączam). Może to i dobrze, nikt tak nie potrafi zniechęcić do literatury jak naukowi poloniści, wśród których bywają chlubne wyjątki, co od razu znaczy, że oni Hrabala czytają. Czeska literatura ma szczęście do pięknych postaci. Czy to tylko sprawa tamtejszego piwa i knedliczków? Ale Pan Hrabal jest pierwszy na mojej liście i prawie dubluje peleton. Mogę go czytać od końca, trzymając książkę w odwrotnej pozycji, a nawet z zamkniętymi oczami.
Czasami miałbym ochotę wsiąść do pociągu, który jedzie do Pragi, i podskoczyć na piwo do piwiarni „Pod Złotym Tygrysem”, i tam pokłonić się z daleka mojemu pisarzowi. I wrócić zaraz z powrotem, by znowu otworzyć którąś z jego książek.
Czasami w wyobraźni widzę, jak wychodzi na jesienną, zadeszczoną praską ulicę i na jego widok słońce przeciska się przez ołowiane chmury, a nad Pragą zakwita tęcza – wszystko na cześć Pana Hrabala – i słońce wysusza kałuże, żeby on mógł dojść na to swoje piwo, nie zmoczywszy butów, a on idzie lekko pochylony i wtedy wszystkie bezdomne koty z okolicznych śmietników zaczynają śpiewać arię na jego cześć, przystaje, bo prawdziwy pisarz zatrzymuje się, by móc ciągle się zadziwiać i to zdziwienie życiem i światem przekazać później jak dobry sen swoim czytelnikom, gdziekolwiek oni są.
14 maja 1992CZY JECHAĆ DO LIDY?
Od tego dnia, kiedy z koperty wyjąłem zaproszenie, miotają mną sprzeczne uczucia (jechać – nie jechać?), z którymi sobie poradzić nie potrafię. To jednego wieczoru sposobię się do drogi – już sięgam po podróżną torbę, już dostaję przedpodróżnej gorączki, już nerwy wychodzą na wierzch i wszyscy mi schodzą z drogi; przeliczam gotówkę, ale nie wiem, którą wziąć – dolary, ruble (czy jeszcze tam ważne?), a może jakieś kenijskie diengi? – by po chwili zrezygnowany opaść na krzesło z ostatecznym postanowieniem, że jednak nie, że beze mnie. I takie przedstawienie już dwa miesiące trwa, i już mam podstawy sądzić, gdzie skończę. Pytany „dlaczego nie jadę”, nie umiem znaleźć odpowiedzi: plącze mi się język, wreszcie macham ręką, bo to przecież moja sprawa, nawet bardzo intymna. Sam sobie też jasno nie potrafię wytłumaczyć tej niechęci i bojaźni. Czy to chodzi tylko o dworzec w Grodnie i kontrolę celno-paszportową, tych kilkanaście minut poniżającej procedury według zakorzenionej tam teorii, że każdy jest podejrzany? Dość przykre mam wspomnienia sprzed dwóch lat, że sama myśl o przekroczeniu tamtej granicy wprawia mnie w bezsenność i czuję, jakbym ciągle musiał z twarzy ścierać ślinę.
Chociaż bezsenność i tak mnie nie opuszcza i nawet w jej dobrych momentach widzę kilka ciepłych miejsc, które kuszą, namawiają, załatwiają bilet, by tam pojechać jeszcze raz. Może już naprawdę ostatni raz.
Wszystko za sprawą zaproszenia Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lidzkiej na I Światowy Zjazd Lidzian, który odbędzie się w Lidzie 22–25 maja. Mój Boże, światowy zjazd! To ma brzmienie, to ma swój ciężar. Światowy! Nigdy nie brałem udziału w żadnych zjazdach, a tu od razu mam uczestniczyć w zjeździe światowym – w moim prawie pustelniczym życiu to wstrząs dla całego organizmu, jakbym obudził się z sercem po prawej stronie. A tam kuszą czterema dniami bogatymi w imprezy: zwiedzanie Lidy i okolic, spotkania w kołach zainteresowań (harcerze, kombatanci, nauczyciele itd.) i walne zebranie uczestników zjazdu, koncert Lida śpiewa po polsku, msza w intencji gości w kościele farnym (byłem w nim chrzczony) i wspólna zabawa w restauracji oraz wycieczka do Wilna lub Nowogródka… Przepisuję to z dołączonego do zaproszenia programu. Przekładam tę kopertę z jednego miejsca na drugie, biorę do ręki i odkładam, wyciągam paszport i raptownie chowam na dno szuflady. Jechać – nie jechać? Wyciągam z szafy koszule i jedyną przyciasną marynarkę i zaraz ścina mnie z nóg pytanie: po co tam masz jechać?
Już myślałem, że będę miał spokój z tym (moim – jak niegdyś czasami myślałem) miastem, że już nigdy do niego nie powrócę. A tutaj masz, jakby nie było innych zmartwień.
Skrzynka pocztowa, która reguluje moje codzienne nastroje, tym razem obdarowała mnie problemem o randze światowej. Straciłem apetyt, pogryzłem kilka ołówków, zepsułem maszynę do pisania. Nerwy, nerwy. Nawet kontroler biletów w tramwaju nie podchodzi do mnie – takie mam spojrzenie, spojrzenie mężczyzny, którego coś gryzie. Przestałem się golić, a sprzedawczyni w sklepie ze współczuciem spuszcza wzrok i wydaje mi resztę z nadwyżką, jakby chciała dołożyć do biletu.
Może gdyby to był zwykły zjazd – ot, taka sobie majówka na kocach pod ruinami zamku Giedymina? Może gdyby sobotnia potańcówka w stołówce jakiejś fabryki? Może gdyby zapraszali na uroczyste zdejmowanie z budynku lidzkiego dworca tablicy upamiętniającej fakt, że kiedyś tam Feliks Dzierżyński wyszedł na chwilę na peron zapalić, bo mu się duszno zrobiło w salonce? To rozumiem. Pal licho tych mundurowych na przejściu granicznym – jadę. Ale „zjazd światowy”! To trochę za szlachetne salony na moją prowincjonalną duszę i wyobraźnię. Ja jeszcze poczekam, trochę albo i całą wieczność. Pojadę, kiedy przymiotnik „światowy” spowszednieje, straci swój – co tu dużo mówić – imperialny sznyt, wejdzie do kalendarza banalnych imprez w moim-nie moim mieście i nikomu w przyszłości nie zechce się wysyłać zaproszeń. Wtedy się upomnę. Teraz rezygnuję i wysyłam znajomych.
15 maja 1992WIDOKÓWKA Z ŁODZI
Wyjazd do Łodzi, chociaż krótki, to prawie podróż do kolejnej krainy dzieciństwa, choć już o pięć-sześć lat późniejszego od tamtego na Białorusi, ale jednak dzieciństwa. I innego dzieciństwa niż to za tamtą granicą, w której stronę jakby ciągle spoglądali – ciężko przy tym wzdychając – moi dziadkowie. Łódź, którą pamiętam, to przede wszystkim kilka ulic na Bałutach, a wśród nich dwie stare kamienice, których zapachy (a raczej wspomnienia ich zapachów) przywołują marzenia i lęki dzieciństwa, to wiecznie ciemne i zimne podwórka zewsząd otoczone szarymi ścianami domów, ale w każdy niedzielny poranek zachodziły tam podwórkowe orkiestry lub Cyganie. Dziś te „moje domy” albo dożywają swoich ostatnich dni i strach wchodzić po ich schodach, albo są dawno zburzone – jak ta pierwsza kamienica przy ulicy Głuchej pod numerem 13 (a może taki był numer mieszkania?).
Ulica Głucha – niewielka uliczka, na której dźwięk tyle strumieni pamięci się otwiera.
Ulica Głucha – pierwsza moja ulica w dużym mieście i pierwsze, tak pięknie naiwne, poczucie, że świat jest ułożony według pewnego porządku i każdemu wyznaczono przynależne tylko jemu miejsce. Bowiem mojego dziadka, który prawie nie słyszał, po jego przyjeździe spod Lidy do Łodzi, zakwaterowano właśnie na ulicy Głuchej. Pamiętam swoje pierwsze odczucia i nie widziałem w tym nic niestosownego, choć z drugiej strony na pewno smuciło, że dziadka tak wytknięto palcem, że przezwano go, a przezwisk nie za bardzo lubiłem, choć mógłbym pochwalić się pewnymi osiągnięciami w ich nadawaniu. Było mi przykro, że jego kalectwo, przecież niewidoczne i łatwe do ukrycia, zostało tak unaocznione. Ale też nie dziwiło mnie – pamiętam – takie ułożenie świata, a raczej miastowego życia – każdy u siebie, sprawiedliwie: krawcy na Krawieckiej, urzędnicy na Urzędniczej, pijacy na Piwnej, ogrodnicy na Ogrodowej…
Tym razem nie wysiadłem na Dworcu Kaliskim, ale w ostatniej chwili wyskoczyłem z pociągu na stacji Łódź-Żabieniec, skąd o kilkanaście zaledwie kroków znajduje się następny łódzki adres dziadków – ulica Wielkopolska. Numer bloku (88) zobaczyłem już z daleka. Popatrzyłem do góry, na ostatnim, czwartym piętrze było tamto małe kuchenne okienko i drugie większe w dawnym pokoju babci i moim. Ale nie wypatrywałem, że może jakimś zrządzeniem losu pojawi się któreś z nich, dowiedziawszy się, że tego dnia przyjechałem i zaszedłem pod blok, nie oczekiwałem też, że oto właśnie w tym momencie otworzą się drzwi klatki schodowej i wyjdzie z nich ktoś przypominający dziadka. Stałem przed obcym blokiem w nie moim mieście, przed domem, w którym nie mieszka nikt znajomy, a jednak mogłem o nim pomyśleć – „oto skrawek mojego miejsca, to cząstka mojego życia”. W krótkim błysku pamięci przypomniał mi się układ mieszkania i mebli, ściana w dziadkowym pokoju zawieszona zegarami z kukułką, poczułem zapach i smak jajecznicy, którą zawsze, po przyjeździe rannym pociągiem, smażyła dla mnie babcia. Coś ścisnęło w gardle, krótko, boleśnie. Nie byłem tutaj prawie dwadzieścia lat. Jak duże są już kasztany, które zapamiętałem małymi drzewkami…
Odchodziłem w stronę śródmieścia tymi samymi – tak, tymi samymi co wtedy ulicami, rozpoznałem dom, w którym była owocarnia z bardzo smaczną lemoniadą, choć zamiast niej był już inny sklep, ale wejście do niego nie zmieniło się, te same trzy schodki, a w mieszkaniu nad sklepem tak jak dawniej w oknie stały pelargonie. Zaraz też rozpoznałem inny dom, nazwę innej ulicy, która była w okolicy Głuchej. Na kilka chwil, na przestrzeni kilkudziesięciu kroków, znalazłem się w innym czasie i słyszałem niewyraźne, ale prawdziwe, echo dawnych słów, kroków i marzeń, które dotychczas ukryte odezwały się nagle. I przez jakiś czas, może do następnej przecznicy?, szliśmy we dwójkę – ja i tamten ja.
Wtedy przypomniała mi się – i znowu, choć inaczej, coś ścisnęło w krtani, bo myślałem, że już pogodziłem się z tym – przerwana po roku pisania powieść, w której mój bohater, chłopiec dziewięcioletni, chodzi tymi właśnie ulicami, pośród tych szarych domów, których okna są prawie przy ziemi, a obok których teraz przechodzę, wbiega, chowając się, do tych bram, do tamtej owocarni idzie wymienić ciężki szklany syfon, potyka się o tę właśnie wyszczerbioną płytę chodnika. I potykając się na ulicy dzieciństwa, poczułem gorycz i ciężar czegoś straconego, czego odzyskać już nie zdołam. I popędzany tym bólem, a raczej chcąc uciec od niego, odnajdywałem ukryte przeczucie, że może jeszcze nie wszystko stracone, że może trzeba zacząć raz jeszcze i z tą kruchą nadzieją, że może tutaj i dzisiaj, w tej znajomej, kiedyś przecież mojej, scenerii błyśnie jakieś rozwiązanie, jakiś pomysł, usłyszę chociaż jedno zdanie, zapuszczałem się coraz głębiej w krzywe uliczki Bałut. Aż nieoczekiwanie wyrósł przede mną kościół św. Aleksandra w swoim rdzawym kolorze i pogrążonego w dawnych rozpamiętywaniach oślepiło słońce, i usłyszałem raptowny huk z kalichlorku jak kiedyś po mszy rezurekcyjnej, aż przystanąłem.
Siedząc na kościelnym murze, paliłem papierosa i czułem to samo co wszędzie i zawsze – że jest się samym wobec wspomnień, zwycięstw i klęsk, że żadne miejsce nie jest dane na zawsze, że już tyle drogi zostawiłem za sobą. I choć przyjechałem tutaj w miłej sprawie, i chociaż przez jakiś czas było mi dobrze na dawnych ulicach, chociaż dzień był słoneczny i czekał mnie sympatyczny wieczór, chociaż papieros smakował jak nigdy dotąd, to jednak przygniótł mnie ciężar tej zaniechanej książki. A ja pisałem ją jakby specjalnie dla dziadka, dla zadośćuczynienia za tamto niefortunne zakwaterowanie na ulicy Głuchej. Chciałem kiedyś nad jego grobem na dalekim przedmieściu Łodzi, gdzie już sześć lat w wieczności odpoczywa, przeczytać głośno chociaż jej tytuł: Pan Bóg nie słyszy głuchych.
23–24 maja 1992NARESZCIE SPOKÓJ!
Co to jest literatura? Co to jest dzisiaj literatura? To już słowo i pojęcie dzisiaj zapomniane, na którego dźwięk wstydliwie spuszczamy głowę albo zmieniamy temat. O literaturze już nikt nie pamięta, zamiast „literatura” mówi się „książka”, „towar”. Pisarze odpadli, pisarze nie piszą. Książki piszą ministerialni urzędnicy, piszą piosenkarki między jednym koncertem a drugim, żeby zabić nudę w małym miasteczku na koncertowej trasie albo te, które straciły głos i wielbicieli, piszą aktorzy między przedpołudniową próbą a wieczornym spektaklem, piszą zdymisjonowani politycy i świeżo mianowani (ci ostatni zaraz po otrzymaniu nominacji kupują gruby zeszyt i piszą o swojej ciężkiej pracy już od razu w czasie przeszłym i potem patrzymy, a taki „pisarz” w dwa miesiące po wywaleniu z pracy dla społeczeństwa już bankietuje na promocji swoich pamiętników). Może już nawet nadchodzą podania do SPP albo ZLP i niebawem na zebraniach będą siedzieli tylko byli posłowie, byli ministrowie, byłe piosenkarki i brać aktorska (teatry będą zamknięte, bo nie będzie miał kto grać, bo wszyscy będą pisać książki)? Piszą wszyscy i o wszystkim. Są książki – nie ma literatury, a jeszcze niedawno było odwrotnie. Pisarze znieśli maszyny do pisania do piwnicy, połamali ołówki i długopisy, zapas papieru sprzedali w składnicy makulatury, której zapomniano zlikwidować, skończyły się niedobre czasy i nastało beztroskie życie dla pisarzy – już nie siedzą po nocach, nie katują rodziny i sąsiadów waleniem w klawisze maszyny, jest nareszcie beztrosko. Pisma literackie przestały wychodzić. Pisarze, przepraszam – byli pisarze, zarabiają konferansjerką na dobroczynnych balach, jako doradcy siedzą w bankach i w poselskich biurach, a nawet w telewizji, sprzedają na łóżkach polowych tajlandzkie podkoszulki i marokańskie batony. Kiedy przez zapomnienie zadasz z przyzwyczajenia pytanie „Co u kolegi na warsztacie?”, wyjmuje pojemnik z gazem łzawiącym. Takie czasy. A zresztą i dobrze – do tej pory nie przeczytano wszystkiego, co wyszło kiedyś, jakby w przeczuciu, jakby na zapas w przewidywaniu takich czasów jak teraz.
Ja sam od dnia, w którym bez pogrzebu pochowano literaturę, budzę się wypoczęty i w świetnym nastroju i już nie patrzę, czy wstaję lewą czy prawą nogą. Nie złości mnie szpak skrzeczący na drzewie. Przyjmuję przed południem świadków Jehowy i błagam, by zostali jak najdłużej. Zacząłem zbierać zdjęcia aktorek i wklejać je do nieużytych brulionów, czego nawet w dzieciństwie nie robiłem. Czytam pisma kobiece i żyję przy włączonym telewizorze. Nic nie muszę, już nic nie muszę. Jak ja o takim życiu marzyłem. Bez stresów, bez wysiadywania i jak głupek wpatrywania się w pustą kartkę, jedyny kontakt z pisaniem to skreślanie liczb dużego lotka. Listy od czytelników przestały przychodzić, bo czytelnicy też sami zaczęli pisać, w myśl hasła, że „łatwiej książkę napisać, niż dzień przeżyć”, co napisał nawet w swojej ostatniej (czyli następne będą jeszcze) książce pan od stanu wojennego.
A wśród samych pisarzy, przepraszam najmocniej – byłych pisarzy, jaka zapanowała zgoda i wielkoduszność, jakież braterstwo, gdybyście mogli zobaczyć, drodzy dawni czytelnicy. Już jeden na drugiego nie spogląda morderczym wzrokiem, bo to już nie konkurent, ale brat, bliźni. Brak literatury łagodzi obyczaje. A jaka wygoda, gdy nie ma literatury, a są tylko książki. Księża zamiast wygłaszać kazania, od razu składają z nich książkę i na sumie wierni wspólnie czytają podane spod ołtarza strony. Książka stała się konfesjonałem, salą sądową i szpitalną, izbą wytrzeźwień i małżeńskim tapczanem. Piękne dni, bardzo piękne. Boli ząb – na ulicy kupujesz odpowiednią książkę. Masz kaca – wysyłasz dziecko do księgarni i przynosi ci poradnik, co masz robić, a dla siebie komiks, jak ma biedne dziecię postępować względem chorego tatusia. Kłopot z seksem? – proszę bardzo, z jakiego języka tłumaczenie klient sobie zażyczy. Ach, jak jest pięknie. X wydaje pamiętnik, gdzie „mówi prawie wszystko”, i zaraz łubudu, jego kumpel z sąsiedniego biurka albo departamentu pisze, „czego X nie powiedział” (a może oni podzielili się rolami, ja to, ty to, i nie dzielimy gotówki pomiędzy innych), a tu włącza się trzeci sabotażysta książkowy i pach dzieło „O czym X i Y nie chcieli powiedzieć”, i tworzy się taki swoisty książkowy łańcuszek św. Antoniego.
Nagle, jakby jej nigdy nie było, literatura nas opuściła. Bez pożegnania. Nawet nie zaklęła na odchodnym ani „przepraszam” nie powiedziała. Już nikt nie będzie nas pouczał, wytykał marność naszego życia, już nie, śpijcie spokojnie, drodzy dawni czytelnicy, dla których nie przespaliśmy tyle nocy, przez was nie dorobiliśmy się samochodów, willi i garniturów najnowszej mody, przez was drogie restauracje znaliśmy z widzenia, kiedy chyłkiem przemykaliśmy ulicą w poszukiwaniu baru, w którym w czwartki wydają darmową zupę. Zresztą – śpijmy spokojnie wszyscy.
25–26 maja, 11 czerwca 1992WILNO: GRYPS Z „CELI KONRADA”
Jeszcze przed oczami przesuwa się dolina Niemna i Mereczanki, na którą łagodnie osuwa się koniec upalnego dnia. Jeszcze słyszę odgłos kroków w pustej uliczce, kiedy nocą idziemy pod Ostrą Bramę, ale Panią Ostrobramską skrywają ciemności, choć czujemy i tak spojrzenie Jej jakby nieustannie zamglonych oczu. Jeszcze pachnie skoszona trawa nagrzana słońcem, choć mówiono mi, że o tej porze w Wilnie czuć tylko zapach czeremchy. Jeszcze za głośno gra muzyka w restauracji hotelu „George”, gdzie spożywamy późną kolację. Jeszcze powracają pejzaże, strzępy rozmów, twarze, krótkie spotkania i długie pożegnania. Jeszcze leżą na biurku przywiezione książki, wycinki z gazet, kartki z zapisywanymi w pośpiechu adresami i eleganckie wizytówki, świeżo wywołane zdjęcia. Choć niebo za oknem już gdańskie i jak zwykle po północy okoliczni sąsiedzi z hałasem opróżniają kosze ze śmieciami – to jednak trudno wrócić do „dzisiaj” po tamtym wileńskim „wczoraj”, zbyt mocno tkwi jeszcze w myślach i pamięci, by skazywać je na czas przeszły i zachować na przyszłe wspomnienia albo zatęsknienie kiedyś.
Nie było dużo czasu do namysłu pomiędzy telefonicznym zawiadomieniem a terminem wyjazdu, nie było więc miejsca na przedpodróżne hamletyzowanie. Propozycja była kusząca i nie do odrzucenia. Wybraliśmy się bowiem na jeden dzień do Wilna, na imprezę literacką, która z dawna nazywała się „Środa Literacka”, a którą grupa wspaniałych warszawskich zapaleńców za podszeptem Jerzego Giedroycia postanowiła reaktywować, zyskując pomoc i przychylność władz litewskich. W dodatku gościem „Środy” miał być dawny uczestnik tamtych wieczorów – Czesław Miłosz, który po ponad pięćdziesięciu latach przyjechał na Litwę. Wszystko miało odbyć się w tym samym miejscu co wtedy, czyli w „celi Konrada” w dawnym klasztorze bazylianów, gdzie niegdyś więziono zaaresztowanych filomatów, w tym Adama Mickiewicza.
Im mniej kilometrów pozostawało do Wilna, tym bardziej czułem coraz mocniej narastające onieśmielenie przed osobistym spotkaniem z Czesławem Miłoszem, wszak nie ma co ukrywać, że zabrano mnie jako laureata nagrody jego imienia, a dla mnie była to sposobność spotkania się po raz pierwszy i podziękowania osobiście; jedyny obraz, jaki mnie prześladował i rozrastał się w mojej wyobraźni do koszmaru – idę w stronę Poety i potykam się… Było w tym spotkaniu coś symbolicznego i metafizycznego zarazem, bo nie można było wymyśleć lepszej scenerii – Wilno, „cela Konrada”, powrót Poety na swoją dawną ziemię. Było w tym spełnienie czegoś nieprawdopodobnego jeszcze wczoraj i nie wiem, czy stało się tak za podszeptem opatrzności, która czasami daje o sobie znać, czy był to splot okoliczności, które reżyseruje życie według pisanego przez Kogoś scenariusza; wszystko wyglądało zbyt nieprawdopodobnie, by było prawdziwe, a jednak. Są takie chwile w życiu, które śmiało można zapisać pod rubryką „uroczysty moment życia” i takie właśnie chwile, niby drobne, sprawiają, że nie czujemy, jak przemija jeden dzień podobny do drugiego i nie wiemy, czy jest czwartek, czy wtorek.
Było wiadomo, że ten środowy wieczór będzie inny od cotygodniowych „Śród Literackich” sprzed półwiecza, których do wybuchu wojny odbyło się ponad trzysta siedemdziesiąt. Ale nie mógł on przebiegać inaczej, niż się odbył, bo ranga i znaczenie były ponad codziennością – wygłoszono przemówienia na cześć laureata Nagrody Nobla, prezydent Vytautas Landsbergis wręczył Czesławowi Miłoszowi honorowe obywatelstwo Litwy, wszystko w obecności kamer filmowych i reporterskich magnetofonów. Ci, którzy zjawili się tutaj pierwszy raz, mogli sobie wyobrazić, jak w tej niewielkiej salce mogło być kiedyś. Dla innych był to niekiedy po wielu, wielu latach (widzę jeszcze kruchą i wspaniałą panią Irenę Byrską, która ostatni raz była w Wilnie w 1937 roku, a teraz przyjechała z nami) powrót do miasta i lat młodości. Teraz mogli przypomnieć sobie, jak było w „celi Konrada” kiedyś, może wchodząc z trudem na pierwsze piętro, przypomnieli sobie, jacy byli, gdy lekko wbiegali po tych schodach, kiedy mieli przed sobą jeszcze całą młodość i życie do przeżycia, a teraz siedzieli tutaj znowu, ale już na skrawku lat na ziemi.
Tamtego wieczoru w „celi Konrada” zbiegły się cienie dawne i nowe, chyba każdy miał świadomość uczestniczenia w czymś ważnym i podniosłym i każdy na swój sposób przyjmował ten dar losu w postaci tego spotkania. Z poczuciem czegoś niezwykłego, co mogło się przecież nigdy nie zdarzyć, wychodziliśmy powoli, jakby nie chcąc niczego z siebie strącić niepotrzebnym ruchem, wychodziliśmy w wileński wieczór, który przedłużył się w wileńską noc, i jest, i trwa ponad czasem, ponad granicami i ponad codziennością. Może kiedyś, gdy powrócę do Wilna, usłyszę echo tego wieczoru zatrzymane w szczelinie jakiegoś muru lub dopadnie mnie ono w którymś z jego zaułków albo podwórek, bo Wilno potrafi długo przechować pamięć, ale też przypomina, że dwa razy nie można wejść do tego samego miasta.
14 czerwca 1992