- W empik go
Życie i przygody Wiktora Gruena - ebook
Życie i przygody Wiktora Gruena - ebook
Oparta na faktach opowieść o jednym z barwniejszych pracowników warszawskiego Urzędu Śledczego z przełomu XIX i XX wieku. Wiktor Gruen był synem majętnego warszawskiego Żyda. Jego ojciec był lekarzem, a także właścicielem dużej kamienicy. Wiktor swoją karierę w policji rozpoczął jeszcze w XIX wieku. Jego postać od początku wzbudzała wiele kontrowersji. Za sprawą niezwykle błyskotliwego umysłu wprawiał w strach najgroźniejszych lokalnych przestępców. Miał jednak swoje słabości – nie raz uczestniczył w suto zakrapianych libacjach, a po wyjściu na jaw jego łapówkarskich interesów musiał opuścić Urząd Śledczy, skąd trafił do policji politycznej. Stał się znany za sprawą licznych aresztowań młodych socjalistów, co przyporzyło mu niechęć sporej części polskich obywateli. Scharakteryzowany przez wieloletniego współpracownika – Kurnatowskiego wraca na karty powieści jako bohater, którego nie sposób jednoznacznie zaszufladkować.
Opowiadanie kryminalne oparte na faktach. Wieloletni nadkomisarz Policji Śledczej Ludwik Kurnatowski dzieli się z czytelnikami wspomnieniami z pracy. Zdradza, jakimi prawami rządził się ówczesny świat kryminalny i kim byli jego przedstawiciele
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-264-2598-7 |
Rozmiar pliku: | 350 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jedną z najbardziej charakterystycznych cech natury ludzkiej jest radość z powodu nieszczęścia czy też upadku moralnego bliźniego. Uczucie to jest tak właściwe psychologii każdego przeciętnego człowieka, że przy zetknięciu się z nim nie budzi żadnego zdziwienia i uważanym jest za objaw zupełnie normalny, aczkolwiek przeczy ono zasadom, głoszonym przez wyraziciela etyki najwyższej – Chrystusa.
Ileż to razy, Czytelniku, możemy obserwować zjawisko bardzo smutne: oto komuś, skądinąd zasługującemu na powszechny szacunek, już to przez swój patriotyzm, pracę społeczną, czy też na niwie naukowej – nagle podwija się noga. Po prostu pewnego dnia popełnia fakt, który koliduje, powiedzmy, z etyką, a który w oczach niechętnych i zawistnych uchodzić może za czyn karygodny. Jak się do tego ustosunkowuje społeczeństwo? Logicznie rzecz biorąc, powinno wniknąć w powody, które „wykoleiły” tę jednostkę, „zepchnęły” ją z drogi prawej, a następnie w imię położonych zasług, rozgrzeszyć „winowajcę” i przejść nad wszystkim do porządku dziennego. Niestety – dzieje się tak jedynie w dziedzinie abstrakcji. W codziennym życiu sprawa ma się wręcz przeciwnie. Na wieść, że ten a ten popełnił czyn, który, nawiasem mówiąc, został wyolbrzymiony – szał radości ogarnia ludzi. Zewsząd dają się słyszeć głosy jak najsurowszego potępienia. Jak to? – wołają ludziska, zacierając w złośliwej uciesze ręce. – Taki rycerz bez skazy, który przez całe życie udawał świętoszka, wreszcie wpadł? Przez tyle lat tak zręcznie maskował się przed nami, aby teraz złapać się? Dobrze mu tak! Będzie miał na przyszłość nauczkę, że nie wolno bezkarnie drwić ze społeczeństwa!
Cała, jak najlepsza przeszłość ofiary zostaje przekreślona i zmazana, jego zasługi z zawrotną szybkością zostają zapomniane i delikwent po chwili leży położony na obie łopatki, oplwany, wzgardzony, wyśmiany. Lecz co dziwniejsze, że sędziami w podobnych wypadkach stają się ludzie, którzy na sumieniu mają setki popełnionych gałgaństw, szwindli i szwindelków, a którzy do niedawna udawali najserdeczniejszych przyjaciół ofiary.
Ze wszystkich narodów najbardziej w tym celują Słowianie, a z pośród tych ostatnich – my, Polacy. Czy pamiętasz, Czytelniku, jakiegokolwiek bądź z naszych wielkich ludzi, dowódców, ministrów, lub w ogóle jednostek, piastujących w społeczeństwie czołowe stanowisko, który by przy pierwszym uchybieniu życiowym, nie został pogrążony, zdeptany zupełnie w opinii. Chwilami mam wrażenie, że ludzi celowo wznosi się na piedestał, aby tym dotkliwszym było strącenie zeń i tym boleśniejszym poniżenie.
Jako człowiek, który przez całe życie miał do czynienia z wadami i ułomnościami ludzkimi, dziś łatwo mogę znaleźć wytłumaczenie tego ponurego zjawiska. Powodem tym jest w pierwszym rzędzie zazdrość, a w drugim? A w drugim fakt, że ludzi bez grzechu nie ma, że każdy człowiek gdzieś, na dnie sumienia, kryje mniejsze lub większe przewinienia życiowe, które go podświadomie gnębią. Skoro więc jednostka taka dowie się, iż jego bliźni popełnił jakiś czyn nieetyczny – cieszy się, raduje z całej duszy: – To nie ja jeden jestem grzeszny! Cóż znaczą przewinienia moje, przewinienia małego człowieka, skoro taki luminarz, zajmujący tak wysokie stanowisko, postępuje w ten sposób?
Tego rodzaju rozumowanie jest bezsprzecznie bardzo wygodne z egoistycznego punktu widzenia, lecz pytam się, czy na płaszczyźnie sprawiedliwości ogólnoludzkiej jest ono słuszne? Czy godne człowieka, mianującego się być królem stworzenia, istotę obdarzoną duszą i rozumem?
Wszystkie te mniej lub więcej smutne refleksje obudziło we mnie zetknięcie z pewnym b. przykrym faktem. Nie wiem, czy wielu z Czytelników pamięta jedną ze znanych postaci warszawskiego Urzędu Śledczego przed dwudziestu z górą laty? Postacią tą był niejaki Wiktor Grün, ówczesny zastępca naczelnika tegoż urzędu. Była to niepoślednia siła policyjna, z tego więc tytułu posiadał dużo wrogów. Przyznać jednak należy, że ten wybitny fachowiec miał wiele wad, być może znacznie więcej od przeciętnego śmiertelnika i to mu właśnie zjednało jak najgorszą opinię. Lecz na równi z wadami posiadał Grün wiele stron dodatnich, słuszną więc jest rzeczą, aby autorzy, pisząc jego biografię, jeśli nie chcą nawet przytrzymywać się zasady łacińskiej _de mortuis nihil nisi bene_, to winni chociażby uwzględnić obie strony medalu. Niestety u nas dzieje się wręcz przeciwnie – do opisywania działalności ludzi dawno zmarłych biorą się jednostki, które o życiu bohatera swej pracy nie mają zielonego pojęcia, oprócz kilku bajeczek, jakie dotarły do nich pocztą pantoflową, lub zaczerpniętych z opowiadań w maglu naszych Kaś i Marysiek. Twierdzenie moje opieram na następującym fakcie: niedawno wyszły z druku dwie broszurki, traktujące o Grünie i przytaczające szereg zdarzeń z życia tego człowieka. Ja Grüna znałem osobiście, stykałem się z nim przez szereg lat, więc biorąc rzecz logicznie, powinienem znać również czyny, przypisywane mu przez autorów obu broszur. Jednak z przykrością stwierdzić muszę, że większość tych czynów, to są fakty od a do z wyssane z palca, które nie tylko nigdy nie miały miejsca, lecz nie mogły z tych lub innych powodów istnieć, a zostały przez autorów stworzone gwoli pogoni za sensacją.
Nie chciałbym być fałszywie przez Czytelnika zrozumianym – zamiarem mym bowiem nie jest wybielanie Grüna, uniewinnianie go z zarzutów na nim ciążących. Raz jeszcze powtarzam, że Grün był człowiekiem o wielu, wielu wadach. Ponieważ znałem go lepiej, niż wszelkiego rodzaju domorośli historycy, więc nie od rzeczy jest, abym zabrał w tej materii głos i z całą bezstronnością i bez zatajania faktów, przed oczami Czytelnika roztoczył parę obrazów z życia tej legendarnej dziś, postaci.1) OJCIEC GRÜN Z UL. DZIKIEJ -RODZINA GRÜNA - KRNĄBRNY WIKTOR - JAK SYNALEK SPRZEDAŁ DACH KAMIENICY OJCA? - SZEROKA NATURA I DUŻE PIENIĄDZE - KREDYT 150.000 RUBLI - OSOBLIWE OTOCZENIE - CO DALEJ? - DO URZĘDU ŚLEDCZEGO
Wkońcu ubiegłego stulecia, jako że wspomnienia moje tego okresu sięgają, mieszkał w Warszawie b. zamożny i b. znany lekarz Grün, pochodzący z Żydów. Był to człowiek wielce majętny – jego kamienica przy ulicy Dzikiej, posiadająca tyleż mieszkańców, co niewielkie miasteczko żydowskie, warta była w tych czasach 600.000 rubli, jego stanowisko doktora – członka komisji lekarskiej dla poborowych, też było wielce intratne i dawało spore dochody, gdyż zapewniało mu szeroką klientelę: jedni przychodzili się leczyć rzeczywiście, inni pragnęli posiadać świadectwo przeprowadzonej kuracji lub przebytej choroby.
Stary Grün miał dość liczną rodzinę. Składała się ona z żony i pięciorga dzieci – dwóch córek i trzech synów. Córki wcześnie wyszły za mąż, robiąc jak na ówczesne czasy świetne partie – jedna wyszła za nadwornego lekarza warszawskiego generał-gubernatora, druga zaś za pułkownika Melcera, służącego w żandarmerii kolejowej na dworcu Gdańskim. Co się zaś tyczy synów, to dwóch z nich wdało się całkowicie w ojca – uczyli się dobrze i wcześnie pokończyli zakłady naukowe, natomiast najmłodszy Wiktor, był od wczesnych lat utrapieniem całej rodziny, a przede wszystkim ojca. Od małego zdradzał wyraźną niechęć do nauki, natomiast umiarkowane zamiłowanie do złośliwych psot, którymi do rozpaczy doprowadzał otoczenie i sąsiadów. Zewsząd sypały się skargi na urwisa, w szkole niechętnym okiem nań patrzono, jako że wybitnie zdolny i obdarzony nadzwyczajną pamięcią chłopak, zupełnie uczyć się nie chciał. Jedną tylko miał pasję Wiktor, a był nią nadzwyczajny pociąg do języków obcych. Stary Grün umiejętnie to zamiłowanie rozwijał i w rezultacie młody nygus mówił b. poprawnie i biegle kilkoma językami europejskimi.
Gdy Wiktor skończył siedemnaście lat, oświadczył ojcu z całą stanowczością, że nauki ma już powyżej uszu i porzuca zupełnie szkołę. Wprawdzie posiadane przez niego świadectwo z sześciu klas nie rokowało młodemu chłopakowi nadziei na poważne stanowisko w przyszłości, jednak stary lekarz zgodził się, acz niechętnie, na zamiar syna. – Po co właściwie mu nauka? – myślał – pieniądze ma, stosunki jakie takie posiadam, posadę mu wyrobię, a że Wiktor włada językami, to kto wie czy jeszcze nie wybije się i nie będą z niego ludzie?
Tak też się stało. Wiktor porzucił szkołę, ojciec wyrobił mu posadę w magistracie, a żeby chłopaka nauczyć pracy – powierzył mu zarząd swym domem przy ul. Dzikiej. Przez pewien czas syn sprawował się bez zarzutu, aż wreszcie przyszedł dzień gdy _nolens-volens_ musiał zrezygnować z rządcostwa. Powodem tego był fakt wielce charakterystyczny i nie pozbawiony komizmu.
Pewnego dnia dozorca kamienicy Grüna spojrzał na dach domu i zdumiał się. Ujrzał tam czarne, brodate postacie, krzątające się gorączkowo nad rozbieraniem dachu. Że praca trwała od dawna, świadczyła połowa dachu pozbawiona kompletnie blachy. Zaintrygowany stróż, nie omieszkał zapytać się, co to znaczy, i dowiedział się od pracujących żydków, że syn właściciela, a zarazem rządca, sprzedał im ulicznym handlarzom, blachę z całego dachu.
Stróżowi wydało, się to wielce podejrzane, toteż, nie tracąc chwili czasu, udał się do starego Grüna i opowiedział o wszystkim. Cała historia wyszła na jaw, handlarzy ściągnięto z dachu, Wiktorowi odebrano rządcostwo i wszystko skończyło się pomyślnie, aczkolwiek z dużymi stratami materialnymi dla właściciela domu – ojca pomysłowego syna.
Podobnymi „psotami” Wiktor urozmaicał życie rodzicom, na każdym kroku narażając ich na poważne wydatki z racji zamiłowania do trwonienia pieniędzy.
A te ostatnie trwonił pełnymi garściami. Jego nieokiełzana, nie znająca w niczym umiarkowania, natura, nie znała go zwłaszcza w hulankach i pijatykach. Na ogół pracować umiał, lecz przychodziły nagle chwile i znikał na całe dnie z domu. Gdzie się znajdował? Co robił? Było to dla otoczenia i bliskich tajemnicą. Zresztą domyślano się, że młodzieniec szaleje z kompanami u „Stempka” na pl. Teatralnym, gdzie miał stale zarezerwowany gabinet siódmy, lub w jakiejkolwiek bądź podmiejskiej restauracji, czy też w wynajętej li tylko w tym celu willi w okolicach Warszawy.
Przyjaciół miał wielu. Miły i wesoły chłopak o dobrym sercu i, co najważniejsze, grubo wypchanym portfelu, cieszył się ogromną sympatią pośród młodzieży. Lubiano go powszechnie i zabiegano o jego względy, gdyż przyjaźń z Wiktorem była synonimem uczestniczenia w wytwornych libacjach i wyuzdanych bachanaliach, jakie odbywały się zazwyczaj przy śpiewie chóru młodych chłopców litewskiego pułku lub dźwiękach mandolin, na których grali muzykanci tegoż pułku. Szampan lał się strumieniami, kokoty warszawskie zbijały majątki, a fortuna młodego amfi-triona topniała w zawrotnym tempie. Muszę bowiem zaznaczyć, że zmęczony ciągłym molestowaniem o pieniądze, stary Grün oświadczył synowi, że otwiera mu kredyt do wysokości 150.000 rubli, czyli do sumy wynoszącej jedną czwartą wartości kamienicy, przyszłego spadku po lekarzu. Otaczała Wiktora zgraja złotej młodzieży, niebieskich ptaków wszelkiego autoramentu, w gardło których lał szampana, a kieszenie hojnie napełniał rublami. Zapytasz się Czytelniku, w jakim celu? Trudno mi będzie Ci na to odpowiedzieć: być może, czynił to przez dobre serce, a może, by okazać szeroki pański gest. Dużą w tym zapewne rolę grała również dzika, nieokiełznana fantazja.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.