Życie i śmierć na Drodze Umarłych - ebook
Życie i śmierć na Drodze Umarłych - ebook
KOLEJNA WIELKA WYPRAWA AUTORA KSIĄŻKI PRZEZ DZIKI WSCHÓD
Mocny reportaż z wyprawy wzdłuż Transpolarnej Magistrali Kolejowej nazywanej Drogą Umarłych. Miała być wielkim dziełem Stalina. Nigdy jej nie dokończono.
Tomasz Grzywaczewski odkrywa przerażającą prawdę o Syberii.
Opustoszałe, ziejące chłodem baraki. Pojedyncze wieżyczki strażnicze, porzucone w nieładzie aluminiowe miski i przegniłe buty. Powyginane szyny i zakopane w śniegu rdzewiejące lokomotywy. Transpolarna Magistrala Kolejowa. Siedemset kilometrów torów okupionych bezsensownym cierpieniem dziesiątków tysięcy niewolników. Marzenie Stalina porzucone w dniu jego śmierci. Kolej widmo zagubiona w dzikiej tajdze i tundrze. W miejscu, w które przez ostatnie pół wieku zapuszczali się tylko myśliwi z rdzennych ludów zamieszkujących te tereny.
Sześćdziesiąt lat po śmierci Stalina Tomasz Grzywaczewski wraz z ekipą filmową ( w wyprawie brali udział Maciej Cypryk, Anna Hyman, Łukasz Orlicki i Marek Kozakiewicz) wyrusza wzdłuż linii kolejowej i spotyka współczesnych mieszkańców Syberii, niektórzy z nich pamiętają wydarzenia sprzed kilkudziesięciu lat. Autor odwiedza przerażające pozostałości łagrów. Wiele dawnych obozów zostało zamienionych w bazy geologów, poszukujących złóż ropy i gazu. Tak przeszłość łączy się z teraźniejszością. Okazuje się, że sen Stalina ma szansę się ziścić. Niewykluczone bowiem, że współczesna Rosja wybuduje linię Salechard-Norylsk, czyli dokładnie taką, o jakiej marzył Ojciec Narodu.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05813-8 |
Rozmiar pliku: | 8,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Tomasz Henryk Grzywaczewski. Drugie imię odziedziczyłem po dziadku, Henryku Grzywaczewskim. Zupełnie przypadkowo w trakcie zbierania materiałów do tej książki dowiedziałem się, że on też kiedyś pisał o GUŁagu. Niestety, jego zapiski nie zachowały się, ale doskonale pamiętam fragment pierwszego ich rozdziału: „Jak trafia człowiek na ten tajemniczy Archipelag? O każdej porze dnia lecą tam samoloty, płyną okręty, turkoczą pociągi — ale żaden napis na nich nie wskazuje, dokąd jadą. A kasjerzy na dworcach i pracownicy agencji Sowturist i Inturist będą zdumieni, jeżeli poprosicie ich o odpowiedni bilecik. Ani Archipelagu w ogólności, ani żadnej z jego niezliczonych wysepek ci ludzie nie znają, nie słyszeli o niczym. Ci, którzy jadą na Archipelag, żeby nim rządzić — trafiają tam poprzez uczelnie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Ci, którzy jadą, żeby Archipelagu pilnować — trafiają tam z poboru, przez komendy uzupełnień. Ci zaś, którzy jadą tam umierać, tak jak my, czytelniku, ci trafiają tam wyłącznie i koniecznie — poprzez aresztowanie”¹. To oczywiście nie są słowa mojego dziadka. Tak rozpoczyna się słynny Archipelag GUŁag Aleksandra Sołżenicyna, monumentalne dzieło opowiadające o stworzonym w ojczyźnie proletariuszy systemie masowego niewolnictwa. Dziadek sporządzał swoje zapiski w 1974 roku, kiedy publikowanie jakichkolwiek utworów noblisty było bezwzględnie zakazane przez władzę. Dla mojego i młodszych pokoleń to trudne do wyobrażenia, ale zdobycie krążącego w formie podziemnej „bibuły” egzemplarza Archipelagu… graniczyło z cudem. Dziadek jednak regularnie słuchał Radia Wolna Europa, w którym czytana była książka Sołżenicyna. Zaopatrzył się w pokaźny zestaw kaset magnetofonowych i zaczął nagrywać. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Wydobywające się z radioodbiornika marki Selena dźwięki przypominały warkot silnika jednego z cudów socjalistycznej motoryzacji, nieśmiertelnego zaporożca. Komuniści wszelkimi sposobami próbowali zagłuszyć płynącą z Zachodu „propagandę”, ale i tak z tej kakofonii trzasków, chrzęstów i buczenia można było przy odrobinie cierpliwości wydobyć treść wypowiedzi spikera zza żelaznej kurtyny. Ta sztuka przeważnie nie udawała się za pierwszym razem. Bezpieczniej było więc wszystko zarejestrować na taśmie i potem w spokoju odsłuchiwać. Selena nie miała własnego urządzenia nagrywającego, toteż konieczne było połączenie jej kablem z magnetofonem kasetowym. I to nie byle jakim, bo Unitrą ZRK MK 125 na licencji francuskiego Thomsona. Dziadek Henryk poszedł wszakże o krok dalej, uznawszy, że warto to, co nagrane, również przelać na papier, i to w dwóch wersjach. Pierwszą pisał odręcznie. Z przyczyn czysto praktycznych. Trudno byłoby mu jednocześnie uderzać palcami w klawiaturę maszyny do pisania i obsługiwać magnetofon. Następnie rękopis przepisywał na maszynie, tworząc elegancki maszynopis, przypominający w jakimś stopniu książkę. W sumie praca iście benedyktyńska. Audycje były nadawane sześć razy w tygodniu, więc zajęcia nie brakowało. Czasami pomagał mu mój tata: „Pamiętam jak dziś stukot klawiszy. Leżałem w łóżku i próbowałem zasnąć, a po całym domu rozchodził się dźwięk uderzających o wałek czcionek pomieszany z charakterystycznymi odgłosami zagłuszanej rozgłośni RWE”. Dziadek, który pracował jako główny księgowy i za dnia nie miał zbyt wiele wolnego czasu, pisał zawsze nocami. Zdawał sobie sprawę, że nie jest to całkiem bezpieczne. Bał się, że ktoś z sąsiadów uzna odgłosy dochodzące zza ściany za podejrzane i doniesie o wszystkim na milicję.
Obawy dziadka okazały się jak najbardziej uzasadnione. Udało mu się spisać tylko pierwszy z trzech tomów opowieści o łagrach. Któregoś dnia zjawili się bowiem u niego smutni panowie z legitymacjami Służby Bezpieczeństwa i zabrali go do aresztu śledczego. W tamtym okresie samo słuchanie Radia Wolna Europa nie było zabronione, ale utrwalanie wywrotowych dzieł proimperialistycznego zdrajcy już tak. Sołżenicyn został przecież w 1974 roku pozbawiony przez Breżniewa obywatelstwa ZSRR, wsadzony na pokład samolotu lecącego do Frankfurtu nad Menem i zmuszony do emigracji. Po krótkim przesłuchaniu i zabezpieczeniu dowodów postawiono dziadkowi Henrykowi zarzuty: działania na szkodę Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej i podejmowania akcji godzących w podstawy ustroju socjalistycznego. Po kilku dniach aresztu dziadka niespodziewanie wypuszczono i umorzono toczące się przeciwko niemu postępowanie. Być może władze uznały, że walka z nieszczęsnym skrybą nie będzie im się opłacać. Proces człowieka spisującego audycje RWE byłby bez wątpienia szeroko komentowany w tymże radiu, czyli bezpieka osiągnęłaby efekt zupełnie przeciwny do zamierzonego. W jej depozycie pozostały zarekwirowane wcześniej rękopis i maszynopis Archipelagu…, ale ku zaskoczeniu wszystkich zwrócono dziadkowi taśmy z ostatnimi fragmentami książki! Dziadek korzystał z piekielnie drogich, kupionych za dolary w peweksie kaset niemieckiej firmy Agfa, na których nagrywał kolejne odcinki audycji, kasując wcześniejsze, już spisane. Próbowałem owe agfy odnaleźć, ale ojciec ostudził mój zapał: „Takie kasety w latach osiemdziesiątych to było nie byle co. Ktoś, może nawet ja sam, przez przypadek nagrał na nich jakąś muzykę, a potem chyba je wyrzuciliśmy. Szkoda, że nie dotrwały do naszych czasów, ale wtedy nikt nie myślał o tym, że będą miały wartość historyczną”.
Na szczęście esbecja oddała nie tylko agfy, ale również maszynę do pisania. Jak wiadomo, służby prowadziły ewidencję takich urządzeń, co umożliwiało rozpoznanie konkretnego egzemplarza po drobnych cechach charakterystycznych czcionek.
Kiedy wyciągnąłem z piwnicy rodziców zapakowaną w pokrowiec z białego skaju maszynę marki Consul, włożyłem w rolki papier i nacisnąłem klawisze, okazało się, że urządzenie ciągle działa. Nie wysechł nawet pasek nasączony czarnym i czerwonym tuszem. Zrozumiałem, że nie mam właściwie wyboru i muszę pisać. Szkoda, że brak mi cierpliwości i samozaparcia, aby użyć w tym celu maszyny, która od kilku tygodni stoi na moim biurku. W przeciwieństwie do dziadka jestem w komfortowej sytuacji. Nie piszę po zapadnięciu zmroku, obawiając się nagłego aresztowania, a do dyspozycji mam laptopa i Internet.