- promocja
- W empik go
Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji - ebook
Życie jak w Tochigi. Na japońskiej prowincji - ebook
Czy codzienność w ojczyźnie nowoczesności i wynalazku jest prostsza niż gdzie indziej? Czy łatwo znaleźć męża Japończyka? Co Japończycy określają mianem „egzotycznego ślubu"? Czym się wyróżniają japońskie trzylatki? Anna Ikeda odsłania uroki (ale i mankamenty) życia w Kraju Kwitnącej Wiśni. O braku centralnego ogrzewania, kąpieli z odzysku, rynku matrymonialnym, japońskich przedszkolach, a także o bóstwach, tradycji i stereotypach pisze Polka, która wybrała życie na Dalekim Wschodzie. Autorka nie zanudza wiadomościami encyklopedycznymi, ale żartobliwie opowiada o tym, co wypada, a czego nie wypada robić, czego oczekują Japończycy od gaijnów, czyli obcokrajowców, i co właściwie robi tam Polka. Życie jak w Tochigi to pouczająca lektura, napisana lekko, z humorem, ale też z ogromnym szacunkiem dla innej kultury.
Słowo honne oznacza to, co Japończyk naprawdę czuje i czego naprawdę chce. Z uwagi na oczekiwania innych oraz zasady dobrego wychowania tych prawdziwych uczuć nie wolno jednak okazywać w obecności innych. Należy ukryć je głęboko w sobie i dzielić się nimi wyłącznie z najbliższą rodziną (choć i z nią nie zawsze) lub bliskimi, naprawdę bliskimi, przyjaciółmi. Tatemae dosłownie znaczy „fasada"; są to społecznie akceptowane zachowania i opinie, które ujawnia się i demonstruje publicznie. Jak nietrudno zgadnąć, często są one zupełnie sprzeczne z honne. [...] Sam fakt, że język japoński posiada oddzielne słowo na określenie tego, co naprawdę się myśli i czuje, oraz na określenie publicznego wizerunku, jaki prezentuje się innym, świadczy o tym, jak bardzo ważna jest ta kwestia.
(fragment)
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7747-406-8 |
Rozmiar pliku: | 8,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Tokio nie mieszkamy, więc o Tokio nie będzie. Zresztą o stolicy Japonii już i tak grube tomy napisano. Po polsku nawet.
Samuraje i gejsze mnie nie kręcą, więc o nich też nie będzie.
A o japońskich kreskówkach to już na pewno nie.
Więc o czym będzie? O codziennym życiu na japońskiej prowincji, w Tochigi, jednej z najbardziej zaściankowych prefektur w całym kraju. Z przymrużeniem oka. Z punktu widzenia jednej Polki, jednego Japończyka i dwóch kotów. A co! Koty też się liczą.
I żeby nie było żadnych wątpliwości – nie jest to książka o Japonii. Jest to książka o moim życiu w Japonii. Z góry przepraszam.o pisowni nazw japońskich
W romanizacji wyrazów japońskich nie przedłużałam „o”, żeby nie robić mętliku. Tak więc na przykład zapisywałam jako „Moka”, a nie „Mooka” lub „Mohka”, lub „Mōka”.
Jeśli istnieje polski odpowiednik danego słowa lub nazwy własnej, używałam tego odpowiednika, jak na przykład „Tokio”.
W imionach i nazwiskach pisałam najpierw imię, potem nazwisko.
Dlaczego robiłam tak, a nie inaczej? Było mi w ten sposób wygodniej. Mam nadzieję, że japoniści i tradycjonaliści mi wybaczą.
1 Polka na japońskiej prowincji?
Mieszkam w Japonii. Gdy mówię to na głos, sama się dziwię, jak zaskakująco i egzotycznie to brzmi. Dlaczego akurat w Japonii? Bo los, pod postacią skośnookiego faceta, mnie tu rzucił. Tu, czyli do prefektury Tochigi, w której leży Nikko – prowincjonalna mieścina, figurująca prominentnie w historii Japonii i w moim własnym życiu.
Fakt, że zamieszkałam w Kraju Kwitnącej Wiśni, dowodzi, jak złośliwe i pełne ironii potrafi być przeznaczenie. Mój pierwszy pobyt w Japonii, na firmowym kontrakcie jakieś trzynaście lat temu, to koszmar, który do dziś jeszcze śni mi się po nocach. A wszystko zaczęło się od szefa, który nie całkiem był świadom tego, że Hongkong, Singapur i Tokio leżą w trzech różnych krajach. Na jego usprawiedliwienie – był Amerykaninem.
Scena 1: trzynaście lat temu, w światowej stolicy reklamy za Oceanem, jakieś 10 870 kilometrów od Japonii
Siedzę sobie za biurkiem, ciesząc się chwilą nieoczekiwanego spokoju, jedną z tych, jakie rzadko bywają udziałem pracowników agencji reklamowych. Kierowniczka jest na zebraniu u głównego szefa, a to znaczy, że mam kilka minut dla siebie. Nalewam sobie herbaty i chrupię wafelka – ot, zwyczajne poniedziałkowe śniadanie. Przygotowuję grafik obsady aktorskiej na cały tydzień. Dzielę naszą aktorską „stajnię” według wieku, wzrostu, umiejętności i typów urody. Gotowy grafik oddaję asystentowi, a on robi z nim to, co zwykle asystenci robią z grafikami, czyli czort wie co.
Tymczasem w biurze szefa, za ścianą:
– Musimy coś z tymi Azjatami zrobić! Mam tego po dziurki w nosie. Dzwoni człowiek, chcąc ubić biznes, a tam nigdy nikogo zastać nie można. Pies z kulawą nogą telefonu nie odbierze, a na automatycznej sekretarce tylko ichnie cing-ciang-ciong...
– Yyyy, szefie, to oni nikogo zastać tutaj nie mogą, kiedy dzwonią do nas.
– Toż właśnie mówię! Ale przynajmniej nasze cing-ciang-ciong jest po angielsku.
Zapada cisza. Pracownicy od dawna wiedzą, że z szefem lepiej nie dyskutować.
– Od zawsze nam do głów wbijano, że skośnoocy pracują dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale widać ich doba jest inna niż nasza – mędrkuje szef.
– Yyyy, szefie... oni są w innej strefie czasowej – daje się słyszeć odważny głos z sali.
– O, geniusz się odezwał! To może nam szanowny jaśnie pan powie, jak załatwić sprawę tej innej strefy czasowej, bo póki co kosztuje to nas kupę kasy.
Szef ma rację. Już kilka kontraktów przepadło, po obu stronach, gdyż nie dało się na czas skontaktować z kim trzeba. A w biznesie reklamowym konkurencja karmi się każdą zmarnowaną przez nas okazją. Konkurencja nie śpi – zawsze w szerokim świecie da się znaleźć miejsce, gdzie akurat jest środek dnia i gdzie piękni ludzie tylko czekają na odpowiednią chwilę, aby zabłysnąć, występując w filmie reklamowym.
– A tak w ogóle to mam wrażenie, że ci skośni jaja sobie z nas robią – kończy swój wywód szef, a w sali konferencyjnej zapada głucha cisza. Pracownicy wiedzą z wieloletniej praktyki, że lepiej trzymać dziób na kłódkę, bo nie ma problemu tak wielkiego, żeby nie zapomniano o nim pięć minut później.
Ten problem jest najwyraźniej wyjątkiem, który uparł się potwierdzić regułę.
– No dobra, geniusze, czekam na sugestie, bo dopóki nie wymyślimy czegoś konstruktywnego, nikt stąd nie wyjdzie. – Tym razem szef nie żartuje.
Pan z działu reklamy drukowanej odważnie zabiera głos, chyba tylko dlatego, że jego sekcja traci największe pieniądze z powodu braku bezpośredniej komunikacji z Azją.
– Nie ma innego wyjścia, jak zainstalować kogoś na miejscu. Albo skośnookiego tutaj, albo kogoś od nas tam. Kogoś, kto by pracował wtedy, gdy różnica czasu najbardziej nam przeszkadza, czyli w nocy.
– Pomysł dobry. Wnoszę, że kolega pomysłodawca zgłasza się na ochotnika, jako azjatycki łącznik?
– No nie, szefie... Ciężka sprawa, koszernego jedzenia tam nie mają.
Szef, który sam jest religijnym Żydem i spożywa tylko koszerne produkty, przyjmuje ten argument. Koszerna kuchnia w Azji to przedsięwzięcie wykonalne, ale na dłuższą metę bardzo kosztowne. A na dodatkowe koszty firma nie może sobie pozwolić, bo doroczne premie dla szefostwa są przecież dużo ważniejsze.
– A może wysłać Wiesenberga? On jest fanem Bruce’a Lee. Azja powinna mu się podobać – sugeruje ktoś odważnie.
– Wiesenberg! Gdzie jest Wiesenberg? Czemu nie na zebraniu? Czy ja zatrudniam ludzi, którzy do pracy nie przychodzą? – Szef jest, jak zawsze zresztą, w podłym humorze.
– Szefie, przecież Wiesenberg jest na urlopie, na safari z mężem pojechali.
– Z mężem? A kiedy się chajtnął i czemu ja o tym nic nie wiem? – Szef jest już nie tylko naburmuszony, ale i w nastroju na szeroko zakrojone śledztwo dotyczące prywatnego życia pracowników.
– W zeszłym roku, w Danii.
– Zaraz się pewnie dowiem, że spodziewają się dziecka!
– Owszem. Adoptują dziewczynkę z Chin.
Szef dostrzega światełko na końcu tunelu.
– A to się świetnie składa, wyślemy go do Chin, będzie szybciej i po drodze!
Po krótkiej dyskusji kandydatura Wiesenberga zostaje jednak odrzucona: mąż go nigdy samego na drugi koniec świata nie puści, a na wysłanie do Chin ich obu plus nowo nabytej córki agencja nie może sobie pozwolić.
– Ludzie, więcej inicjatywy! Potrzeba nam kogoś, kto nie jest żonaty i dzieciaty i kto ma głowę na karku. Czy zatrudniamy tylko bezmyślnych dzieciorobów?
Znów zapada cisza. Atmosfera na sali konferencyjnej jest tak gęsta, że nożem można by ją kroić.
– Aaaaa może... eeee... może nie... Jeśli nie ma nikogo innego, to może ta ciapa z telewizyjnego by pojechała? – Ktoś próbuje ratować sytuację.
– Ciapa? Co za ciapa? Dlaczego ciapa? I czy ja ją, jego? znam? – próbuje dociec szef.
– No ciapa. To ta, której na urodziny sprawiliśmy termos dla sprawnych inaczej, bo tyle kubków potłukła.
Zgromadzeni kiwają głowami. Przygody ciapy w firmowej kuchence obrosły legendą. Zasłynęła szczególnie za sprawą incydentu, kiedy to odgrzewała niekoszerny lunch w koszernej mikrofalówce, a na domiar złego włożyła jogurt do lodówki przeznaczonej do przechowywania produktów mięsnych; na skutek tej straszliwej zbrodni trzeba było – w piątek po południu, tuż przez szabatem! – wzywać rabina, żeby na nowo wykoszernił kuchnię. Zrobił się dym na tyle duży, że zastępca kierownika działu telewizyjnego chciał wywalić ciapę na zbity pysk, ale wstawili się za nią niereligijni żydowscy koledzy. Sprawa była głośna, ale widać nie na tyle, by dotrzeć do naczelnego.
– Czy ona przypadkiem nie zajmuje się aktorami międzynarodowymi? A więc i azjatyckimi? – Pani od celebrytów coś zaczyna kojarzyć.
Ktoś inny pyta:
– Pamiętacie ludzi z Londynu, którzy szukali Tybetańczyka do projektu dla Deutsche Post? – Kilka osób potakuje energicznie. Takich rzeczy się nie zapomina. Ciapa znalazła odpowiedniego aktora dla Angoli. Zajęło jej to raptem pół godziny.
Szef słucha z rosnącym zainteresowaniem i dziwi się, że nic nie wie o sprawie. Ktoś powinien był mu wspomnieć, że zatrudnia osobę na tyle bystrą, by zidentyfikować i zlokalizować tybetańskiego aktora, wypowiadającego dwa zdania w filmie, którego nie oglądał nikt poza snobami w Londynie – i to wysłuchawszy tychże dwóch linijek dialogu przez telefon.
– Co wiemy o tej ciapie? Ciapą może być, ale chyba sprawna umysłowo. Je wszystko. Na Azji się poniekąd zna. Ichnie nacje od siebie odróżnić potrafi. Po ichniemu kumata? – Szef nie czeka na odpowiedź. – Jak dla mnie to idealna kandydatka!
Jest wniebowzięty: problem sam się rozwiązał! Sprawy szybko nabierają tempa:
– Znajdź wolne biurko u jednego z naszych skośnookich partnerów, niech tam telefon i faks postawią. Komputer ciapa może zabrać ze sobą. I wsadź ją w samolot – komenderuje.
Ktoś zgłasza wątpliwość:
– Szefie, nie możemy im posłać szeregowej ciapy bez tytułu, bo się obrażą. Dla nich tam w Azji hierarchie są ważne.
Dziesięć minut później ciapa otrzymuje awans na kierownika do spraw rynków azjatyckich (herbatę z wrażenia rozlała), a trzy tygodnie później wsiada w samolot do Hongkongu. Tam się okazuje, że nastąpiła pomyłka i że biurko na nią owszem, czeka, ale w Osace. W Japonii.
Kiedy w końcu doleciała do Osaki, nie było jej nawet dane otrząsnąć się z jet-lagu spowodowanego kilkunastogodzinną różnicą czasu. Następnego dnia (a raczej wieczora) zaczęła pracę. Pracowała od zmierzchu do świtu, by być do dyspozycji urzędujących w bardziej standardowych godzinach przełożonych za Wielką Wodą – i tak przez siedem dni w tygodniu (bo świat reklamy nigdy nie śpi). Szło jej całkiem nieźle, ale, mimo wszystkich sukcesów, Japonii nie znosiła. Osakę znienawidziła. Japończyków, z którymi przyszło jej współpracować, najchętniej podusiłaby gołymi rękami.
Pod koniec dziewiątego miesiąca tegoż kontraktu ciapa nie wytrzymała. Mając dwie opcje: rzucić się pod pociąg (co jest rozwiązaniem dosyć popularnym w Japonii, ale mało praktycznym z punktu widzenia dalszej kariery) albo wsiąść w pociąg i nie oglądać się wstecz – wybrała opcję numer dwa. Ostatniej nocy w pracy wysłała do macierzystej firmy faks o treści, która nie może być tu przytoczona ze względu na publiczną przyzwoitość – po czym złapała walizkę i pojechała na dworzec. Przeniosła się do pobliskiej prefektury, gdzie zaczęła uczyć angielskiego. Ale Japonia jej nie leżała. Niemiłe wspomnienia z przymusowych robót w Osace wciąż spędzały jej sen z powiek. Koleżanka z Hongkongu zaproponowała ciapie pracę, więc bez chwili namysłu wskoczyła ona w samolot. Opuszczając japońską strefę powietrzną, myślała sobie: „Nigdy więcej”.
Ale jak to mądrzy ludzie prawią – nigdy nie mów „nigdy”.
Scena 2 – trzy lata później, w miejscu oddalonym o około 10 870 kilometrów od Japonii
– Hej, ty! – mówi obcy głos za mną.
Ignoruję go i powracam do lektury najnowszego wydania „Cosmopolitana”. Wyznania kobiet, które przekłuły sobie wargi sromowe celem zwiększenia satysfakcji seksualnej, całkowicie pochłaniają moją uwagę. Ten głos to pewnie nie do mnie. Z nikim się przecież nie umawiałam.
– Hej, ty tam! – Znowu ten sam głos, tym razem dużo bliżej.
Kurczę, człowieku, to księgarnia jest, przeszkadzasz innym czytać! Zanim mam okazję gromko wyrazić dezaprobatę, właściciel głosu puka mnie w ramię. W popłochu zamykam „Cosmopolitana”. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby obcy człek zobaczył, jakie świństwa czytam.
Odwracam się i patrzę na nieznajomego.
– Cześć! – mówi on – tak myślałem, że to może ty, ale nie byłem pewien. W życiu bym nie przypuszczał, że się jeszcze kiedykolwiek spotkamy!
– Przepraszam, to my się znamy? – pytam podejrzliwie.
Skośnooki przyjacielsko szczerzy do mnie zęby. Teraz przypominam sobie ten krzywy uśmiech. Jak przez mgłę powraca wspomnienie wizyty w instytucie naukowym w Narze, gdzie długowłosy chuderlak z identycznym garniturem zębów był jednym z moich studentów angielskiego. A teraz stoi przede mną, dziesięć tysięcy kilometrów od Nary, najwyraźniej uradowany tym przypadkowym spotkaniem. Ja zaś za chińskiego boga nie mogę sobie przypomnieć, jak on ma na imię. Uśmiecham się grzecznie i mówię:
– Wydział Mikrobiologii, drugie piętro, trzecie drzwi po lewej stronie?
Ale jego nazwiska dalej nie pamiętam.
Facet łapie mnie za rękę w bardzo bezpośredni, niejapoński sposób, jakbyśmy się znali od wieków, i pyta:
– Masz jakieś plany na resztę dnia? Ale heca! Nigdy nie myślałem, że się jeszcze kiedyś zobaczymy. Mamy tyle opowieści do nadrobienia! Ile to lat, odkąd żeśmy się ostatni raz widzieli? Dwa?
Odkładam „Cosmopolitana” na półkę i daję się wyprowadzić jak pokorne cielę na rzeź.
Na imię mu Yoshi. Widzi, że nie pamiętam, więc miłosiernie przedstawia mi się jeszcze raz. Pracuje jako naukowiec na pobliskim uniwerku. A co mi szkodzi, pójdę z nim na kawę. Mam wolne popołudnie, słońce świeci, nudzi mi się. Przecież żenić się ze mną nie będzie. Kawę tylko będziemy pić...2 o Nikko słów kilka
Dzikie wrzaski za ścianą mogą oznaczać tylko jedno – to już siódma rano, czas wstawać. Zamiast jednak sturlać się z futonu na ziemię (bo futon, czyli japoński materac, rozkłada się bezpośrednio na podłodze, a nie, jak w Europie, na ramie), naciągam na głowę wszystkie możliwe kołdry. Och, gdybyż tak jeszcze choć kilka minut lenistwa w błogim ciepełku!
Tymczasem do chorału wrzasków za ścianą dołącza, jak co rano, wycie psów. To, że sąsiedzi mają dwa spore psy, to nic dziwnego. Sama jestem miłośniczką zwierząt. Jednak to, że te psy dzielą mieszkanie o powierzchni czterdziestu metrów kwadratowych z dwoma nastoletnimi chłopakami i z dwójką dorosłych, dziwi mnie wielce. Jak oni wszyscy się tam mieszczą? Nie wiem i w gruncie rzeczy nie bardzo chcę wiedzieć.
Liczę trzaśnięcia drzwiami. Pierwsze – wychodzi do szkoły pierwszy syn sąsiadów. Drugie – wychodzi drugi syn. Trzecie – wychodzi sąsiadka. Trzy pary nóg łomoczą na oblodzonych schodach, gdy ich właściciele zbiegają w dół, z trudem łapiąc równowagę. Hałasowi chwiejnych kroków akompaniuje rumor dwóch kijów bejsbolowych, którymi nasi młodociani sąsiedzi walą w stalową poręcz schodów. Po kiego diabła im kije do bejsbola w środku zimy? Na śniegu grają, w taki trzaskający mróz? Potrzebują kijów do samoobrony? Czy może to część ich szkolnego wyposażenia? Z podwórka przed domem dochodzą kolejne wrzaski i przekleństwa. Najwyraźniej ktoś wylądował tyłkiem na lodzie. Nawet gdybyśmy mieli chodnik przed budynkiem (a nie mamy), nikt by go nie posypywał piaskiem.
Zamknięte w pustym mieszkaniu psy wciąż wyją.
Tak to właśnie zaczyna się tu u nas każdy dzień pracy. Po co nastawiać budzik, jak się ma takich sąsiadów?
Wystawiam nos spod kołder i obserwuję chmurkę pary, w jaką zamienił się mój oddech. Mimo że spałam w dresach, dwóch parach skarpet i polarze, zimno mi się robi na samą myśl o wyjściu z łóżka. W łazience pewnie już uformował się mały lodowiec.
Japonia może i jest ojczyzną innowacji, mocarstwem technologicznym i pod wieloma względami wyprzedza resztę świata, ale jakoś nikt tu jeszcze nie wpadł na prosty pomysł instalowania w domach centralnego ogrzewania. Co więcej, w wielu budynkach, szczególnie tych starszych jak nasz, izolacja cieplna, jeśli w ogóle istnieje, pozostawia wiele do życzenia – co sprawia, że w zimie, delikatnie rzecz ujmując, za ciepło to nie jest. W większości mieszkań i domów temperaturę kontroluje się za pomocą klimatyzatora, który teoretycznie powinien chłodzić w lecie, a grzać w zimie. Są też oczywiście grzejniki elektryczne i olejowe, do wyboru, do koloru. Cóż, jak powiada przysłowie – co kraj to obyczaj, a jak kto wejdzie między wrony, musi krakać tak jak one... I krakalibyśmy, owszem, nawet bardzo chętnie – ale niestety się nie da. Japoński system nie jest ani ekologiczny, ani funkcjonalny: jeśli używa się klimatyzacji w zimie, rachunki za prąd są niebotyczne. Z kolei olejowe grzejniki śmierdzą nie do wytrzymania, nie mówiąc o tym, że łatwo przy takim zaczadzieć na śmierć, co mnie osobiście nie wydaje się atrakcyjnym sposobem zakończenia ziemskiego żywota. Nie mamy więc olejowego pieca, a klimy nie włączamy na noc, by nie pójść z torbami. Jedyny elektryczny grzejnik, którym się ratujemy, też ze względów bezpieczeństwa wyłączamy na noc, bo biorąc pod uwagę nieustanne gonitwy naszych dwóch kotów, zostawianie go bez nadzoru byłoby dosłownie igraniem z ogniem. Prócz grzejnika do dziennego użytku mamy jeszcze podgrzewany elektryczny dywan i kotatsu – niski stół z wbudowanym „elementem grzejącym”. Nakrywa się go puchatą kołdrą, na kołdrę kładzie się blat, a całość podłącza do prądu. Tak, wiem, to nie brzmi bezpiecznie z punktu widzenia przepisów przeciwpożarowych – ale lepsze to, niż zamarznąć na śmierć: kiedy włoży się nogi pod kotatsu, przynajmniej od pasa w dół jest ciepło. Resztę ciała pozostaje opatulić w hanten – pikowaną, mniej lub bardziej puchatą kimono-kurtkę.
Idę w końcu do łazienki. Lodowiec, i owszem, zaczął się już formować: w muszli klozetowej woda zamarznięta, w rurach też. Na dworze jest pewnie z osiem stopni poniżej zera. W mieszkaniu chyba niewiele więcej. Ech, co mi tam. Przez chwilę rozważam opcję włożenia do pracy drugiej pary dresów, na wierzch tych piżamowych. Ostatecznie jednak decyduję na korzyść bardziej cywilizowanego stroju i postanawiam się przebrać, o ile nie zagrozi to zamarznięciem na sopel. Nie mogę przecież za bardzo straszyć dzieci swoim wyglądem. I tak mam szczęście, że w szkole, w której pracuję, wymagania odnośnie do ubioru są raczej niewielkie. Nie muszę nosić żadnych garsonek ani innych poważnych strojów. W lecie nie wolno nam nosić szortów; jeśli chce się wdziać spódnicę – to koniecznie za kolana, a pod nią obowiązkowo legginsy, bo zwyczajnych rajstop też nie wolno włożyć z powodów czysto praktycznych – nie nadają się do czołgania z dziatwą po podłodze. Najlepiej zaś – jak poradziła mi szefowa, kiedy zaczynałam pracę – przez okrągły rok chodzić w dżinsach. Dżinsy, do pracy, w szkole, w Japonii? Cudzoziemcy zatrudnieni w Tokio czy w innym wielkim mieście, gdzie nie do pomyślenia jest pokazanie się w pracy w innym stroju jak garnitur, pewnie będą się pukać w czoło. Ale tu się to zdarza, i to nawet często: to jeden z uroków życia na prowincji. Nikt nie pouczył mnie, jak powinien wyglądać „profesjonalny” ubiór do pracy w sezonie zimowym, więc noszę to, co wszyscy – dresy i polary. Jest to o tyle sensowne, że przecież w szkole też nie ma ogrzewania, więc zimno tam jak w psiarni.
Z prysznicem trzeba będzie poczekać do wieczora. Do czasu jak wrócę z pracy, woda w rurach powinna nieco odmarznąć. Zazwyczaj zaczyna ciec z kranu dopiero około drugiej po południu – przynajmniej tak twierdzi Yoshi, mój mąż. On wie, bo ma to szczęście, że pracuje w domu. Cały dzień siedzi na podgrzanym dywanie elektrycznym. Przy podłączonym do komputera grzejniczku. Z nogami pod ciepłym kotatsu. Ubrany w puchaty hanten. Ech, farciarz z niego. Kiedy Yoshi jeszcze chrapie w najlepsze, dogrzewany dodatkowo naturalnym ciepłem kotów, które dotrzymują mu towarzystwa, ja usiłuję – bez powodzenia zresztą – rozkleić lepkie od snu powieki, obmywając je lodowatą wodą z wiaderka (które specjalnie zabezpieczam na wypadek wystąpienia glacjału łazienkowego). Z niejakim wysiłkiem odgryzam kilka kęsów słodkiej bułki melon pan (też zamarzniętej na kość) i po chwili namysłu uznaję, że jestem gotowa do wymarszu. Gorącą herbatę będę musiała kupić w sklepiku po drodze, bo z winy nieznanych sprawców (najpewniej tych, co chrapią teraz w najlepsze pod kołdrą!) wieczorem przed pójściem spać znowu nie dopilnowano nalania wody do czajnika. W ostatniej chwili cofam się spod drzwi i wciągam na tyłek dodatkową parę nieprzemakalnych spodni – w końcu nigdy nic nie wiadomo. Modlę się w duchu, żeby samochód zapalił.
Nie jestem już pewna, kto wpadł na ten genialny pomysł, by z Utsunomiyi (mianownik – Utsunomiya) – stolicy prefektury Tochigi, sporego miasta, gdzie wygodnie się żyło – przeprowadzić się na zabitą dechami prowincję. Zwalam winę na męża, a on na mnie.
To tylko trzydzieści kilometrów od miasta, ale życie tu jak na innej planecie. A w porównaniu z Tokio? O, Tokio to już nawet nie inna planeta, ale zupełnie inna galaktyka. Na naszą prowincję nie dociera ani blask tokijskich neonów, ani tokijski styl. Tokijska polityka też mało kogo tutaj interesuje. Zamiast sklepów z najnowszą modą i gadżetami mamy tutaj prowincjonalne sklepiszcza, oferujące ryż, mysz, mydło i powidło; ich największą atrakcją są grabie, nawozy sztuczne oraz gumiaki w wyjątkowo okazyjnej cenie. Do najbliższego hipermarketu, proponującego bardziej wyrafinowany asortyment (taki jak grube skarpety czy świeże warzywa i owoce) w przystępnej cenie („przystępnej”, oczywiście się rozumie, jak na japońskie realia) mamy dwanaście kilometrów.
Przed przeprowadzką do Nikko – czyli nie tak dawno temu – śmiałam się z mojej uroczej teściowej, która jadąc w odwiedziny do mieszkających tam ciotek i kuzynów załadowywała cały samochód jedzeniem. Zabierała ryby, krewetki, ośmiornice i inne owoce morza, starannie zapakowane w skrzynię z lodem. Wiozła też różnego rodzaju mrożonki (w drugiej skrzyni, żeby nie przeszły zapachem ryb) i wielkie mnóstwo paczek, pełnych rozmaitych produktów spożywczych: pomarańczy, bananów, ananasów i innych frykasów – co tam teściowej jeszcze w oko wpadło w supermarkecie.
Kiedy wyjaśniała mi (bardzo cierpliwie, jak durniowi, używając krótkich i łatwych słów, żebym wszystko zrozumiała), że najlepszy prezent, jaki można dać tubylcowi z Nikko, to paczka z prowiantem – nie bardzo jej wierzyłam.
– A co, głód tam u nich panuje? Czy drogi do sklepu nie umieją znaleźć? – śmiałam się z tych jej opowieści.
Teraz już mi nie do śmiechu. Z utęsknieniem czekam na następną wizytę teściowej, bo wiem, że wraz z nią przyjadą z Utsunomiyi moje ulubione smakołyki z „wielkiego” miasta. Niemiecka kiszona kapusta. Ogórki konserwowe Krakusa. Prawdziwy ser. Mrożone unagi, czyli wędzone węgorze. I masa innych cudów, z których wszystkie w najbliższym hipermarkecie (tym dwanaście kilometrów od nas) są dwa razy droższe niż w prefekturalnej stolicy.
Zawsze to ból dla synowej, kiedy musi przyznać, że teściowa od początku miała rację, ale cóż mi pozostaje: w tym się, cwaniara, nie pomyliła. Dla kogoś, kto mieszka na północ od Imaichi, nie ma lepszego prezentu niż paczka – i to najlepiej spora – z jedzeniem.
Imaichi to też Nikko, lecz dla tubylców nie jest to Nikko „właściwe”. Miejscowość ta została przyłączona do nikkańskiej aglomeracji w 2006 roku. Pewnie po to, by burmistrz mógł się pochwalić, że w mieście jest porządny supermarket.
Na tle ryżowych pól okolicznej prowincji Imaichi to prawdziwa metropolia i centrum cywilizacji – jest tam nie tylko kilka supermarketów, ale nawet centrum handlowe z prawdziwego zdarzenia, z outletem i McDonaldem – co więcej, w owym centrum można kupić kalesony (sic!) (absolutnie niezbędne, jak już wiemy, by przetrwać ciężką zimę w Nikko). Centrum handlowe jest co prawda drogie, ale dobrze, że jest – a pokonanie dwunastu kilometrów, jakie dzielą je od Nikko, to żaden problem. Szczególnie w porównaniu z mordęgą, czyli przeprawą do Imaichi na przykład z osad nad jeziorem Chuzenji. Mieszkający tam ludzie nawet po bułki i mleko (czy raczej – po pastę miso i ryż) mają trzydzieści kilometrów, i to po krętych, górskich drogach. W zimie bez łańcuchów na kołach ani rusz.
Pod względem zajmowanego obszaru Nikko to trzecie największe miasto w Japonii. Ustępuje tylko dwóm innym miejscowościom: Takayamie w prefekturze Gifu i Hamamatsu w prefekturze Shizuoka. Jeśli jednak Nikko będzie wchłaniać pobliskie wioski w dotychczasowym tempie, to jest na najlepszej drodze, by zostać najrozleglejszą aglomeracją w całym kraju.
Naszemu miastu daleko jeszcze co prawda do największego okręgu miejskiego na świecie (Shire of East Pilbara w zachodniej Australii) – na razie musimy się zadowolić marnymi 1449 kilometrami kwadratowymi – ale zaczniemy go doganiać, kiedy kolejna gmina i jej pola ryżowe zostaną przyłączone do miasta – a to tylko kwestia czasu. Dla porównania: Kraków zajmuje powierzchnię 325 kilometrów kwadratowych, Trójmiasto – 414,81, a Warszawa – 516,9.
– Oj, nie marudź! Zawsze mówiłaś, że chcesz mieszkać w Nikko – mówi Yoshi.
A kto by nie chciał! Może to i prowincjonalna dziura, ale za to z jaką przeszłością! Pierwszą świątynię buddyjską wybudował tu mnich Shodo w 766 roku. Dalej poszło już z górki. Wkrótce pojawiły się następne – i buddyjskie, i szintoistyczne – aż powstał cały kompleks świątynny, który dziś znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, gdzie figuruje pod adekwatną, choć może nieco pozbawioną polotu nazwą „kompleksu świątynnego Nikko”. Każdego roku odwiedza miasto dwa miliony turystów z kraju i z zagranicy. I bardzo słusznie, że tak ciągną do Nikko, bo warto. Rzut beretem jest park narodowy. Ile miast może pochwalić się posiadaniem w swoich granicach parku narodowego? Góry też są o rzut beretem. Jakie inne miasto może pochwalić się tym, że w obrębie swoich granic ma świętą górę, od wieków czczoną jako lokalne bóstwo? Jeziora, lasy i natura – wszystko jest o rzut beretem. I wszystko ciągle w granicach miasta. Nawet do pociągu do Tokio jest rzut beretem – a podróżni, którym niestraszna przesiadka w Utsunomiyi, mają do wyboru dwie różne linie!
– Kto by tam chciał jechać do Tokio, skoro nie ruszając się z Nikko, można żyć jak pączek w maśle? – pyta ciotka męża, zajadając chipsy o smaku kalmarowym (otrzymane, rzecz jasna, w prezencie od mojej teściowej).
Ciotka ma poniekąd rację. Mało kto stąd wybiera się do Tokio. Raczej odwrotnie, to ze stolicy ludzie przyjeżdżają do Nikko. Niektórzy na weekend, inni tylko na jeden dzień. Zachwycają się okolicą, zabytkami, górami – po czym nie później jak przed piątą po południu z niejaką ulgą wracają do stołecznego smrodu.
Nie wszyscy jednak. Przyjeżdżając na weekend rekreacyjny, Emika Hirata i jej mąż, mieszkańcy Tokio, nigdy nie przypuszczali, jak bardzo ten wyjazd zmieni ich życie. Przyjechali w lecie. Z perspektywy mieszkańców wielkiej metropolii, którzy opuścili duszne, spocone, parujące w sierpniowym słońcu Tokio, Nikko wydawało się innym światem. Czyste powietrze, chłodny wiatr i przejrzysta woda, taka czysta, że prosto z kranu smakuje jak butelkowana mineralna w Tokio. Cisza i spokój. I jakie widoki!
Po zaledwie dwóch dniach spędzonych w Nikko Emika i jej mąż podjęli decyzję: sprzedali, co mieli w stolicy, porzucili tokijski wyścig szczurów i przeprowadzili się na stałe na prowincję. Otworzyli pensjonat, gdzie nie tylko goście, ale i ich zwierzaki są mile widziani. W prowadzonym przez państwa Hirata hoteliku „Animale” koty i psy mają nawet swój własny onsen – publiczne kąpielisko w japońskim stylu, z wodą z gorących źródeł. Pełen wypas dla pupili, a co! Emika zajmowała się administracją, a jej mąż kucharzył gościom, i to nawet całkiem nieźle – każdego dnia na obiad serwował francuskie dania. Wszystko szło im wspaniale... do pierwszych mrozów i pierwszego śniegu. Jako typowa tokijka, Emika nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo śnieg i niska temperatura potrafią utrudnić życie. Szczególnie jeśli się mieszka w lesie, u podnóża góry, dobrych parę kilometrów od jedynej w okolicy zapyziałej mieściny, gdzie nawet mleko i chleb nie bardzo jest gdzie kupić. Nie mówiąc już o prowiancie dla całego pensjonatu.
Nawet ja, mimo że śnieg i mróz to dla mnie żadna nowość (pięć lat pod kołem podbiegunowym w Szwecji robi swoje!), nie wyobrażałam sobie, jak ciężko może być bez centralnego ogrzewania – mimo że przecież powinnam: to nie pierwsza zima, jaką spędzam w Japonii. Faktem jest jednak, że kilka poprzednich przeżyłam w bardziej łagodnych klimatach. To pierwsza moja zima w Nikko. I już teraz nie pukam się w czoło, gdy słyszę, jak tubylcy opowiadają turystom o tutejszych zimach, tak srogich, że najstarsi dziadkowie surowszych nie pamiętają. Bo one faktycznie są wyjątkowo ciężkie. Klimat Nikko bardziej przypomina ten panujący na Hokkaido, północnej wyspie japońskiego archipelagu. Tam mroźny syberyjski powiew jest wyraźnie odczuwalny, podczas gdy w Kanto – rejonie, w którym leży Nikko – temperatury przynajmniej teoretycznie powinny być bardziej umiarkowane. Tyle że mieszkańcom Hokkaido syberyjskie zimy niestraszne, bo wiele tamtejszych domów ma już „nowoczesne” ogrzewanie podłogowe. U nas tymczasem pełna Syberia, we własnym mieszkaniu nieustannie marzną nam tyłki. Zasypiam więc, co noc śniąc o starych, dobrych kaloryferach. I o podwójnych oknach.
Rano otwieram drzwi mieszkania i natychmiast padam na twarz. Lód wszędzie. By wyjść z budynku, zjeżdżam na tyłku po schodach – i to w takim tempie, że nie mogę nawet złapać tchu, by zakląć pod nosem. Nasz budynek to nie tyle blok mieszkalny, co mała kostka z prefabrykatu, w której mieszczą się cztery apartamenty – dwa na górze i dwa na dole: to typowe, tanie budownictwo mieszkalne, spotykane na prowincji i poza nią. Schody prowadzące do mieszkań biegną na zewnątrz budynku, nie ma zamkniętej klatki schodowej. W zimie oznacza to, że codziennie tuż za wycieraczką rozpościera się świeżo wylane lodowisko.
Mieszkańcy sami są odpowiedzialni za odśnieżanie przed domem, a w naszym budynku nikomu nie chce się tego robić – ląduję więc wygodnie w miękkiej, puchowej zaspie (której psy sąsiadki jakimś cudem jeszcze nie zdążyły obsikać). Jedynym plusem tej zimnicy jest to, że kanał przed domem, którego odpływ przykryty jest luźno tylko kilkoma płytami chodnikowymi – a teraz również i grubą warstwą śniegu – nie śmierdzi tak, jak śmierdział w ciepłej porze roku.
Pełznę przez zaspy na parking, kierując się w stronę ośnieżonego pagórka, znajdującego się dokładnie tam, gdzie jeszcze wczoraj stał nasz samochód. Ciekawe, zapali czy nie?
Byle do wiosny. Byle do wiosny – powtarzam sobie, raźno machając szuflą.3 obca gadzina, czyli o gaijinach
Na pierwszy rzut oka Japonia wygląda na kraj raczej jednorodny pod względem ludności. Inaczej mówiąc – jest podobna do Polski. Tyle tylko że w Japonii znakomita większość ludzi jest skośnooka i czarnowłosa, więc dla nieobeznanego gaijina wszyscy wyglądają dokładnie tak samo. Gwoli wyjaśnienia: gaijin, albo bardziej uprzejmie – gaikokujin, to po tutejszemu po prostu cudzoziemiec. Tak tubylcy określają nie-Japończyków.
Czy to oznacza, że w Japonii nie ma imigrantów? Ależ są. Niemal we wszystkich częściach kraju. Być może nie tak liczni jak w USA czy Wielkiej Brytanii (zaledwie dwa procent japońskiej populacji to cudzoziemcy), ale jednak są. Po prostu trudniej ich dostrzec. Dlaczego? Ogromna większość imigrantów w Japonii to także Azjaci, co oznacza, że są najczęściej skośnoocy i czarnowłosi. Najliczniejsze mniejszości etniczne w Kraju Kwitnącej Wiśni to Koreańczycy i Chińczycy. Albo Chińczycy i Koreańczycy – statystyki jakoś nie mogą się zgodzić, których jest więcej.
Są też Azjaci z Ameryki Łacińskiej: Brazylijczycy, Peruwiańczycy, a nawet Boliwijczycy o azjatyckich rysach. Jak się łatwo domyślić, mają oni japońskie korzenie. Co ich wszystkich do Japonii przyniosło? Najpewniej samolot. To dużo dogodniejszy sposób transportu niż statek, jakim podróżowali do Ameryki Południowej ich przodkowie. A było to tak: dawno, dawno temu, w początkach XX wieku, grupki biednych japońskich chłopów kuszono perspektywą lepszego życia w Brazylii. Rząd japoński chciał się ich pozbyć, bo po co komu bezrolni rolnicy. Rząd brazylijski zapraszał nad Amazonkę. Emigrowali więc masowo. Do 1941 roku wyjechało do kraju samby prawie sto dziewięćdziesiąt tysięcy Japończyków.
Imigracja z Japonii do Peru zaczęła się nawet wcześniej, już w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku. Jednak gdy pod koniec XX wieku państwa Ameryki Łacińskiej pogrążyły się w politycznym i ekonomicznym chaosie, potomkowie japońskich emigrantów zaczęli pukać do drzwi kraju swoich przodków.
Owi „repatrianci” nazywani są dekasegi. Wielu z nich ciężko było odnaleźć się w japońskiej rzeczywistości, bo choć wyglądają jak Japończycy, pod względem kulturowym nimi nie są. Oczywiście nie każdy japoński Latynos narzeka: zdarzają się także brazylijsko-japońskie historie sukcesu. Jednak nie słyszy się o nich w mediach, bo opowieści o imigrantach z powodzeniem asymilujących się i prowadzących normalne życie jakoś nikogo nie interesują. Dużo natomiast słychać w mediach o tych, którzy na skutek stagnacji ekonomicznej w Kraju Kwitnącej Wiśni stracili pracę, oraz o programie rządowym, w którego ramach wypłaca się dekasegim śmiesznie małe zasiłki, żeby wrócili tam, skąd przyszli.