- W empik go
Życie pełne historii - ebook
Życie pełne historii - ebook
Andrzej Romanowski w rozmowie z Pawłem Dybiczem opowiada o swej drodze naukowca, publicysty i polityka – od dzieciństwa w kulcie wuja, Jana Bytnara „Rudego”, po tytuły i stanowiska uniwersyteckie. Przyznaje się do zmiany poglądów, mówi, za co ceni gen. Jaruzelskiego, czym zaskoczyła go londyńska emigracja i co warte są mity narodowe. Wspomina spotkania z Eugeniuszem Kwiatkowskim, Giedroyciem i Nowakiem-Jeziorańskim, Miłoszem i Michnikiem, a nawet Terleckim, Rokitą... i Rydzykiem. I ludźmi nauki. A zaczęło się od wywiadu z zaczarowanym dorożkarzem…
Prof. dr hab. Andrzej Romanowski (1951) jest profesorem zwyczajnym w Instytucie Historii PAN i redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego. Na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie studiował i następnie przepracował 49 lat, kierował Katedrą Kultury Literackiej Pogranicza. W wydawnictwie Universitas redaguje serię Biblioteka Literatury Pogranicza. Jako dziennikarz i publicysta czynny od 1968 roku. W latach 80. Współpracownik prasy niezależnej, w roku 1989 członek redakcji drugoobiegowego dwutygodnika „Świat”. Od roku 1990 wchodził w skład redakcji „Tygodnika Powszechnego” (wystąpił w 2002 r.). Od 1993 stały współpracownik „Gazety Wyborczej”. Od roku 2020 stały felietonista tygodnika „Przegląd”.
W początkach III RP działacz polityczny, członek władz krakowskich i krajowych kolejno: Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, Unii Demokratycznej i Unii Wolności (wystąpił w 1999 r.).
Autor szeregu książek naukowych, eseistycznych i publicystycznych. Z prof. Henrykiem Markiewiczem publikował kolejne serie wielkiego słownika cytatów polskich i obcych Skrzydlate słowa. W ostatnich latach wydał: Polska kalejdoskop kultur (2024), Odwieczny PiS czyli historia Polski (2023), Pamięć gromadzi prochy. Szkice historyczne i osobiste (2021), Antykomunizm czyli upadek Polski (2019), Wschodnim pograniczem literatury polskiej (2018), Tak, jestem córką Jakuba Bermana (z Lucyną Tychową, 2016), Eugeniusz Kwiatkowski (2014).
Karierę publicystyczną zaczął od wywiadu z zaczarowanym dorożkarzem. Dalej mogło być tylko ciekawiej. Prof. Andrzej Romanowski opowiada o swojej drodze naukowca, publicysty i polityka. Od czasu gdy wzrastał w kulcie kuzyna, Jana Bytnara „Rudego”, po zaszczytne tytuły i stanowiska uniwersyteckie. Z redaktorem Pawłem Dybiczem łączy go zawód dziennikarza, choć ich życiorysy wiele różni. Może dlatego w tej rozmowie nie ma gry, udawania i kurtuazji, tylko szczerość i szacunek. Prof. Romanowski przyznaje się do zmiany poglądów, otwarcie mówi za co docenia generała Jaruzelskiego, jak patrzy na swoją działalność opozycjonisty, a potem działacza UD i UW, czemu jest chrześcijaninem bez Kościoła i czym zaskoczyła go stara londyńska emigracja. No i jeszcze: czy Mickiewicz to poeta polski, litewski, czy białoruski…
W rozmowie przewijają się spotkania i anegdoty o postaciach takich jak Giedroyc, Nowak-Jeziorański, Raczyński, Mazowiecki, Michnik, Kuroń, ale także, Kołakowski, Miłosz, Turowicz, Iłłakowiczówna, Stomma, Herling-Grudziński czy Osiecka, a także… Terlecki, Rokita czy Rydzyk. No i oczywiście o ludziach nauki, jak Henryk Markiewicz, Tazbir czy rektorzy UJ. Znalazło się w niej miejsce na politykę, media, religię, literaturę, Kraków i opowieści o wspaniałych pograniczach. Ale dwaj rozmówcy nie mogli odmówić sobie rozważań o tym, co warte są nasze mity narodowe, czy Rosja i Niemcy to dla nas odwieczni wrogowie (czy może niekoniecznie?), a także dlaczego Kościół był przez wieki obciążeniem i działał wbrew polskiej racji stanu. Obaj znają bowiem jedną zasadniczą prawdę historyczną: nic nie jest proste. Ale może dlatego takie fascynujące.
Red. Paweł Dybicz (1955) jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego (studiował na Wydziałach: Historycznym oraz Dziennikarstwa i Nauk Politycznych). Pracę w dziennikarstwie rozpoczął w 1982 roku w redakcji „Sztandaru Młodych” od najniższego stanowiska – redaktora depeszowego. Od 1995 roku był sekretarzem redakcji w „Przeglądzie Tygodniowym”, a od 1999 – w „Przeglądzie”, gdzie jest I zastępcą redaktora naczelnego. W dorobku publicystycznym ma kilkaset artykułów i wywiadów, głównie z dziedziny historii i polityki oraz… opery.
Współautor i edytor kilkudziesięciu książek; pod jego redakcją ukazała się w ostatnich latach trylogia PRL i skok do neoliberalizmu autorstwa prof. Andrzeja Walickiego oraz dwa tomy publicystyki prof. Andrzeja Werblana Prawda i realizm. Wydawca zbiorów źródeł historycznych, m.in. wielotomowych Raportów Wiesława Górnickiego dla gen. Jaruzelskiego. Pomysłodawca i redaktor wydawanych przez Fundację Oratio Recta serii, takich jak Wyklęci nie Święci czy Historia bez IPN (w tej drugiej ukazała się m.in. pięciotomowa Zakłamana historia powstania oraz Polska Rzeczywiście Ludowa).
Prezes Fundacji Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL.
Spis treści
Spis treści
Zamiast wstępu 5
Rodzina i szkoła 7
Pan student 47
Cudowne lata 71
Na rozdrożu 81
Karnawał 95
„Wrona Orła nie pokona” 109
Wielkość Generała 132
W kręgu londyńskiej emigracji 144
Pożegnanie z „Tygodnikiem” 154
Na dwóch kontynentach 181
Skok w politykę 193
Ludzie Unii 225
Nasz antykomunizm 234
Chrześcijanin bez Kościoła 247
Mój i nie mój Kraków 287
Z pisarza profesor 296
Słownik nad słownikami 333
Z Rosją i przeciw Rosji 356
Niemcy – nasza Europa 372
Prawda i mity tysiąclecia 389
„Czuj, stary pies szczeka!” 402
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67220-24-8 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To zaczynamy. Prowadzisz dziennik? A może szykujesz się do napisania wspomnień?
Dziennika nie piszę, choć między szóstym a piętnastym rokiem życia prowadziłem coś, co nazywałem pamiętnikiem, a co było dziennikiem właśnie. Są to dziecinne zapiski, ale z szeregiem różnych informacji, nie tylko o mnie, ale i ludziach, z którymi przychodziło mi się stykać. Mam tu na przykład notatki z rozmów, jakie odbyłem z Eugeniuszem Kwiatkowskim (wykorzystałem je w mojej książce o nim). Są tam też zanotowane profetyczne słowa Zofii z Mossakowskich Sokołowskiej, ciotki znakomitego historyka sztuki prof. Stanisława Mossakowskiego, które z kolei on wykorzystał w swych wspomnieniach. A moje zapiski najwcześniejsze, z wieku sześciu lat, przeniosłem do mojej książeczki wspomnieniowej Krakowskie czasy. No i dzięki temu dzienniczkowi mogłem sobie odtworzyć postać pani Marii Trzaskowskiej, przyjaciółki mojej rodziny, zmarłej w roku 1960 matki słynnego jazzmana Andrzeja Trzaskowskiego i babki Rafała Trzaskowskiego. Czarny komplet mebli nabyty przez rodziców od pani Trzaskowskiej towarzyszył mi przez całe dzieciństwo, a rodzicom przez całe życie.
A jakie to profetyczne słowa pani Sokołowskiej?
Wygłoszone w pierwszej połowie lat 60., że Związek Radziecki rozpadnie się jeszcze za mojego życia. I że dokona się to po szwach narodowych. Starzy ludzie miewają czasem dar jasnowidzenia.
To piszesz te wspomnienia?
Nie. Przynajmniej na razie. Teraz mam w planie pewną dużą pracę, jak zwykle u mnie naukową i zarazem eseistyczną. Gdy się z nią uporam, pomyślimy i o wspomnieniach.
Nasza rozmowa będzie zatem wstępem do tych wspomnień. Od razu więc zapytam: jakie było twoje dzieciństwo? Jak żyliście? Byliście zamożni czy biedni?
Pierwsze sześć i pół roku życia spędziłem w kamienicy pożydowskiej. Ale nikt z nas nie wiedział, że ona była pożydowska.
Sam to po latach odkryłeś?
Sam i nie sam. W latach 90. przyjeżdżał z Londynu do Krakowa Raphael („Felek”) Scharf. On przyszedł na świat w 1914 r. na Dietla, w kamienicy niemal sąsiadującej z tą, w której po latach ja się urodziłem. Od razu odnaleźliśmy się jako krajanie z tej samej ulicy. Scharf był uroczym rozmówcą. Wspominał, że przedwojenny Kraków był „pięknie zażydzony”. Dietla, Starowiślna – tam mieszkała żydowska inteligencja.
Nie został po niej ślad...
Nie został. Zostało natomiast co innego. Brat mamy, Zdzisław Bytnar, ożenił się z Krystyną Wołoszynowską, pasierbicą hrabiego Tyszkiewicza. Nie wiem, który to Tyszkiewicz, poza tym, że był to – jak mama mówiła – demokrata, lekceważący swe hrabiostwo. Ponieważ jednak najpierw wprowadził się na Dietla wuj z ciotką, a rodzice dopiero po nich, przeżyłem swoje najwcześniejsze lata właściwie w pałacu. To było olbrzymie, chyba stumetrowe mieszkanie, z amfiladą czterech pokoi. Czasem otwierano drzwi między tymi pokojami i wtedy tworzyła się ogromna przestrzeń – właśnie jak w pałacu. Z wysokiego sufitu zwieszały się żyrandole, a ściany zdobiły wielkie obrazy, chyba nawet dwa jakieś płótna XVII-wiecznego malarstwa holenderskiego. Te najwcześniej oglądane pejzaże mogły mnie uwrażliwić na malarstwo holenderskie...
Dzieciństwo niemalże arystokratyczne!
Tak by się zdawało. Jednak w pewnym momencie ciotka wywiozła te swoje skarby. Osiedli z wujem w poniemieckiej willi w Sopocie. Tam, nad morzem, spędziłem z rodzicami pierwsze wakacje, latem 1954 i 1955 roku. Na Dietla zostały po ciotce dwa niewielkie XIX-wieczne płótna batalistyczne, oprawione jednak w bajecznie rzeźbione złote ramy, które nadawały im znaczną wielkość. Te obrazy są dziś w moim mieszkaniu.
Żyliście stosownie do tego wnętrza?
W żadnym wypadku, żyliśmy biednie. Po pierwsze dlatego że biednie było wszędzie. W sklepach spożywczych były tylko dwa gatunki masła, zawsze te same: czerwone za 17,50 zł i niebieskie za 14,50. Mama uznawała tylko masło czerwone, bo niebieskie było z dodatkiem margaryny, którą ona, jako pracownik Sanepidu, uważała za szkodliwą. Było w handlu parę gatunków konserw rybnych; my jedliśmy byczki w sosie pomidorowym – w końcu się nimi zatrułem. Lubiłem powidła śliwkowe. W pobliskim, maleńkim i ciemnym sklepiku pakowano je w papier gazetowy, pozostawał smak przyklejonego do powideł druku, co dla mnie tworzyło bardzo smaczną ingrediencję. Mama z babcią smażyły w domu dżemy z mirabelek, kuchnia wypełniała się wtedy bajecznym zapachem.
Pamiętam, że w niedziele jedliśmy zawsze rosół i mięso rosołowe, a w poniedziałki pieczeń wołową, ale na co dzień było nędznie: ziemniaki, jajka faszerowane, kasza hreczana z grudką masła w środku... Często jadłem chleb z masłem i cukrem. Wieczorami przychodziła mleczarka, przywoziła mleko i biały ser ze wsi. Bo wieś była wtedy blisko Krakowa, nawet na Małym Rynku stały chłopskie stragany. Zimą chłopskie wozy zatrzymywały się pod naszymi oknami wychodzącymi na ulicę Wrzesińską i chłop w baranicy na głowie wołał: „drzewo w kółkach!”. Bo wszyscy wokół palili węglem i drzewa używano na podpałkę. Kto dziś może sobie wyobrazić to buzowanie świeżego ognia w piecu i iskierki spadające do popielnika. „Z popielnika na Wojtusia iskiereczka mruga, chodź, opowiem ci bajeczkę, bajka będzie długa...”. Znasz to?
Jasne. W Wojtusiowej izbie. Janina Porazińska. Umiem to nawet zaśpiewać.
No i higiena! Na Dietla nie mieliśmy ciepłej wody, wtedy było to zupełnie naturalne. Wodę grzało się na piecu kuchennym w wielkich baliach i wlewało do wanny, w której mama myła mnie i siostrę. A pranie robiła, szorując brudy na wielkiej tarze. Po praniu było ręczne wykręcanie i wieszało się to na balkonie. Ciepłej bieżącej wody zaznałem dopiero w roku 1958, po przeprowadzce na Aleję Słowackiego. Do dziś pamiętam, jakie wrażenie zrobił na mnie piec łazienkowy, który natychmiast po odkręceniu wody buchnął czerwono-niebieskim płomieniem.
W tym, co mówisz, wyczuwam nutę sentymentalną. Dziś młodym trudno sobie wyobrazić, że na przykład w sklepach nie było coca-coli.
Była tylko oranżada. Rzadko kryniczanka. Czasem „płynny owoc”. Czyli sok jabłkowy. Za 4,50 zł. Oranżada była w butelkach na kapsle. W latach 60. pojawiły się na ulicach saturatory z wodą sodową za 30 gr, a z sokiem – za 90 gr. Szklanka była jedna dla wszystkich – przez sprzedawcę niedbale płukana po każdym kliencie. Mówiło się na tę wodę „gruźliczanka”. Rozgadałem się...
Bo o dzieciństwie można bez końca. Powiedz więc, czy dom rodzinny w jakimś sensie przygotowywał cię do roli historyka?
Nie. Moi rodzice reprezentowali nauki przyrodnicze. Matka magister biologii po UJ, pracownik Wojewódzkiej Stacji Sanepidu, ojciec bakteriolog, lekarz, doktor medycyny. Rozmowy z nimi, owszem były ważne. Ale mama uczyła mnie przede wszystkim szacunku dla przyrody. A jeżeli coś przygotowywało mnie do pracy historyka, to przede wszystkim czas. Urodziłem się przecież sześć lat po zakończeniu II wojny światowej. Sześć lat! Przecież to mgnienie oka. A w dodatku... Wiesz, kiedy przyszedłem na świat? Równo trzysta lat po śmierci kniazia Jeremiego Wiśniowieckiego. Co do dnia.
I co z tego ma wynikać?
Może moja miłość do ziem wschodnich Rzeczypospolitej? Od dzieciństwa, od czasu lektury Pana Tadeusza i Ogniem i mieczem, fascynuje mnie fenomen „obszaru ULB”: Ukrainy, Litwy, Białorusi. Kniaź Jarema stał się w czasie powstania Chmielnickiego katem Rusinów, lecz mimo to dobrze ucieleśnia wspólnotę narodów dawnej Rzeczypospolitej. Pochodził wszak z rusko-mołdawskiej rodziny prawosławnej (sam przeszedł już na katolicyzm) o korzeniach jednak litewskich, wywodzącej się z Giedyminowiczów. W klasztorze na Świętym Krzyżu oglądałem kiedyś zmumifikowane szczątki kniazia. Choć ponoć to wcale nie on.
Należysz do generacji tużpowojennej. Czy jako dzieciak miałeś jakąś świadomość, co to był za czas?
Skoro urodziłem się sześć lat po wojnie, to dla rodziny była ona dopiero co miniona. Obecna w sposób wręcz namacalny, fizyczny. Z najwcześniejszych lat, gdy dopiero uczyłem się mówić, pamiętam zwrot „za okupacji”. Nie rozumiałem tych słów, denerwowały mnie, ale wiedziałem, że znaczą coś bardzo ważnego. Zwróć przy tym uwagę: mówiło się „za okupacji”, nie dodając „niemieckiej” czy „hitlerowskiej”. Bo nikomu do głowy nie przyszło, by PRL nazywać „sowiecką okupacją”. Choć mama całą sobą odrzucała narzucony ustrój, bo była do szpiku kości antykomunistką.
Wspomniałem jednak o opowieściach rodziców. Tak, od najwcześniejszych lat przedszkolnych pamiętam opowieści mamy o wojnie. Leżymy sobie rano w łóżku, ja kręcę czarne włosy mamy (uwielbiałem tę czynność), a ona mi opowiada o śmierci Josepha Goebbelsa. Stawiała pytanie: dlaczego jego dzieci zginęły z jego rąk, dlaczego skazał je na śmierć? Zabił własne dzieci! Mama tłumaczyła to ślepą wiarą w reżim. Zawsze, całe życie, miała alergię na fanatyzm. Mówiła mi też o Mahatmie Gandhim – jego walkę bez przemocy stawiała za wzór.
A gdy byłeś już trochę starszy – o czym rozmawialiście?
Wtedy już nie tylko z mamą, ale i z ojcem. Kiedyś, po lekturze podręcznika do szkoły podstawowej, powiedziałem mu, że wkroczenie w 1939 r. Armii Czerwonej ocaliło ludność ukraińską i białoruską przed okupacją hitlerowską. Ojciec pochodził ze Lwowa, był świadkiem tych wydarzeń. Powiedział: „No, ale myśmy chcieli się bronić na tych terenach”. To zdanie uporządkowało mi świat.
Porozmawiajmy zatem o twojej rodzinie, o jej korzeniach. Czy rodzice mówili ci o nich? O genealogii swoich rodów, o ich przodkach?
Mówili niewiele.
Sam dochodziłeś do tej wiedzy?
Ojciec historię swej rodziny trochę taił. Więcej mówiła mi o niej mama. Jeden z braci ojca, Kazimierz Romanowski, ożenił się przed wojną z Julią Lang, Niemką z okolic Lwowa. We wrześniu 1939 r. zginął od wybuchu bomby, rzuciło go o ścianę. Mama obrazowo mówiła: „zrobił głową dziurę w ścianie”, a ja byłem zachwycony, że tak mu się udało... Julia Romanowska chyba podpisała volkslistę, a wobec nacierających Sowietów wycofywała się z ludnością niemiecką i osiadła z synem w Niemczech zachodnich. Tego syna, mojego kuzyna – Ladiego, jak go nazywano – nigdy nie poznałem. Mój ojciec był lekarzem wojskowym i wszelkie kontakty z ludźmi zza żelaznej kurtyny musiałby meldować.
Również od mamy się dowiedziałem, że ojciec po zajęciu Lwowa przez Niemców „stał pod murem do rozstrzelania”. Ujmuję to w cudzysłów, bo tak zapamiętałem te słowa. Nigdy nie miałem odwagi zapytać mamy o bliższe dane, a ojca to już w ogóle... W tamtej rozmowie powiedziała mi tylko, że działo się to na oczach matki ojca, mojej babci, która patrzyła z okna. Ojciec nie został rozstrzelany, bo jakiś znajomy, lwowski Niemiec go wyciągnął.
Może ze względu na te niemieckie powiązania ojciec nie chciał grzebać się w przeszłości. Ale w ogóle chyba nie bardzo go to zajmowało. Nawet nie jestem pewien, czy dobrze znał nazwisko panieńskie swojej matki, bo mówił Załugowicz, choć ona ma w papierach Załogowicz.
Tkwiło w tym jakieś podłoże narodowościowe?
Być może. Ojciec nie lubił Niemców, ale nienawidził Ukraińców. Coś tam od nich wycierpiał w roku 1939. Tymczasem płynęła w nim ukraińska krew. Ojciec jego matki, mój pradziadek, nazywał się Bazyli Załogowicz i był obrządku greckokatolickiego. Czyli według dzisiejszych kryteriów był Ukraińcem, choć on na takie określenie nigdy by się nie zgodził, uważał się nie za Ukraińca, lecz za Rusina, a to była zasadnicza różnica. Bo Ukrainiec to ten, co jest za samostijną Ukrainą, który walczy z Lachami. A Rusin jest propolski. No i najmłodszy syn Bazylego, ukochany brat mojej babci, czyli wuj mojego ojca, Tadeusz Załogowicz, zginął w wojnie polsko-ukraińskiej w roku 1919 jako żołnierz polski. Od ukraińskiej kuli. Spoczywa na Cmentarzu Obrońców Lwowa.
Skoro ojciec nie był skory do opowiadania historii rodzinnych, to zrozumiałe, że żyłeś w kulcie rodów matki.
Tak, Bytnarów i Bursztynów. Moja mama była z domu Bytnar, jej ojciec Jakub był kuzynem Stanisława, ojca Jana Bytnara „Rudego”. „Rudy” był kuzynem mamy dość dalekim, ale w mym domu panował jego kult, a Kamienie na szaniec Aleksandra Kamińskiego stanowiły świętość. W domu mieliśmy edycję: Stalinogród 1956. Wiesz, co to Stalinogród?
Katowice.
Trzy lata cierpiały Katowice tę nazwę. A ta książka to znak czasu. Jeszcze istnieje Stalinogród, ale już się w nim wydaje Kamienie na szaniec, co w stalinizmie było niemożliwe. A matka mojej mamy, Stanisława Bytnarowa, była z domu Bursztyn. Nazwisko to mnie ciekawiło, bo było bardzo żydowskie.
Bursztyn to Bernstein.
Z niemiecka pisane, ale w Polsce było pisane w formie Bursztyn, i jest nawet pamiętnik jakiegoś Bursztyna z getta warszawskiego. Ale korzenie żydowskie są u mnie raczej wątpliwe: pradziadek, Antoni Bursztyn, był wiejskim organistą, jego ojciec miał na imię Wojciech. Dopiero ojciec Wojciecha, urodzony w 1809 r. Józef, mógłby być jakimś śladem. Ale wszystko to tylko domniemania, czynione nawet trochę na siłę.
Jak jednak do tego doszedłeś?
Znalazłem w domu metrykę pradziadka z wykazem jego przodków. Ale moja rodzina była związana nie tyle z Bursztynami, co z plebejską, chłopsko-małomiasteczkową rodziną Bulszów.
Nazwisko Bulsz/Bulsh też ma niemieckie konotacje.
Możliwe, ileż to u nas tych śladów niemieckich. Tylko nie lubimy się do nich przyznawać. Mama mówiła mi w dzieciństwie, że protoplastą jej rodu był rajtar szwedzki nazwiskiem Bytnar, który pod Jasną Górą dostał się do polskiej niewoli. Ale to kompletne zmyślenie, dające się tłumaczyć powojenną obsesją antyniemiecką. Rodzinne strony ojca mamy to dwie wsie, kiedyś niemieckie: Albigowa i Markowa. Zostały założone przez kolonistów niemieckich w XV wieku, a Ostrów, w którym urodził się dziadek, był w sąsiedztwie. Czy tak trudno sobie wyobrazić wżenienie się do rodziny z Ostrowa jakiegoś Bytnara z Markowej? O Markowej było ostatnio głośno ze względu na beatyfikację rodziny Ulmów, rozstrzelanych przez Niemców za ukrywanie Żydów. To też jest miejsce urodzenia Józefa Tejchmy; jego przodkowie nazywali się Tajchman/Teichman. Młodsza siostra dziadka, Katarzyna, była po mężu Stącel. To było pewnie nazwisko Stonzel lub podobne.
Czyli mamy kolejne niemieckie ślady.
Tak jak w przypadku nazwiska Ulma. Od późnego średniowiecza, od XIV i XV wieku, na tych rusko-polskich terenach kolejne pokolenia wzrastały w wielonarodowościowym tyglu. Bytnarowie to byli chłopi¸ pracowali na roli, natomiast ród Bursztynów – drobni sklepikarze, co mogłoby sugerować jakieś związki ze światem żydowskim. Jeśli zaś chodzi o Bulszów, nie mam o nich niestety zielonego pojęcia.
Mówisz o swych ukraińskich, niemieckich, a możliwe że i żydowskich korzeniach...
Dlatego mogę powiedzieć, że jestem 100-procentowym Polakiem!
No to wróćmy do tych niemieckich Bytnarów.
To była rodzina, która z pokolenia na pokolenie dokonywała awansu społecznego. Mój dziadek Jakub Bytnar urodził się jako chłop, ale wykształcił się i został nauczycielem. Miał za sobą służbę w Legionach. Ostatnio wyszedł Słownik Legionistów i z niego się dowiedziałem, że służył w 5. pułku piechoty I Brygady. Tak zwanym pułku „zuchowatych”. Ale dopiero moi rodzice byli pierwszym pokoleniem, które uzyskało wyższe wykształcenie. A ojciec, jak wspomniałem, był nawet doktorem medycyny. W 1963 roku napisał u prof. Zdzisława Przybyłkiewicza dysertację „Nosicielstwo i wymiana szczepów gronkowca w zamkniętym kolektywie”. Ja poszedłem szczebel wyżej i rodzice byli ze mnie bardzo dumni. Mama mówiła, że wszystko zawdzięczam sobie, ja to łykałem gładko, ale to nie była prawda, bo wszystko zawdzięczam rodzicom. Tyle że mamie chodziło o to, że oni z ojcem, jako przybysze, nie mieli właściwie w Krakowie znajomości, zwłaszcza „w sferach wyższych”. Tymczasem ja – przynajmniej w moim pokoleniu i pokoleniach starszych – znam cały Kraków.
Mówisz o chłopskich korzeniach, a dziś prawie wszyscy szukają u siebie szlacheckiego pochodzenia.
I to mnie dziwi i śmieszy. Nasze społeczeństwo ma w swej masie korzenie chłopskie. Nie tak dawno zaprosiłem na obiad redaktorów mej księgi jubileuszowej...
Powiemy jeszcze o tej księdze, dobrze?
Dobrze, może później. Otóż okazało się na tym obiedzie, że my wszyscy, cała czwórka siedząca w krakowskiej knajpie, mamy korzenie chłopskie. I wszyscy byliśmy strasznie z nich dumni. Choć owszem, mógłbym też mówić o moich korzeniach szlacheckich. Mój pradziadek Michał Romanowski miał córkę Katarzynę, która wyszła za mąż za Ludwika Jurysa. Rodzicami tego Jurysa byli Jakub Jurys oraz Antonina z Gołuchowskich, córka Anny Gołuchowskiej z domu Rydel i Ludwika Gołuchowskiego, który zginął w 1846 r. w rabacji galicyjskiej. Tak więc Romanowscy są powinowatymi ważnych rodzin galicyjskich, bo nie muszę mówić, kim byli Gołuchowscy i Rydlowie. I w dodatku mamy w rodzinie ofiarę zamordowaną przez chłopów. Ale ci Gołuchowscy i Rydlowie nigdy nie utrzymywali z Romanowskimi żadnych kontaktów, a syn Michała Romanowskiego, Jakub, mój dziadek, był kolejarzem i lwowskim dozorcą. Nie miałem szans go poznać, bo zmarł nagle przed Wigilią 1933 roku. Wreszcie moja babcia Stanisława – z domu Załogowicz, po mężu Romanowska – była córką Marii, której nazwisko panieńskie brzmiało Korecka. A byli książęta Koreccy z krwi Rurykowiczów! Bardzo się tym ekscytowałem, dopóki nie zobaczyłem metryki, w której było napisane Korecka, a w nawiasie Górecka... No, ale mógłbym też dodać wspomnianą wcześniej bratową mamy, Krystynę z Wołoszynowskich Bytnarową, pasierbicę Tyszkiewicza. W każdym jednak razie moje genealogie szlacheckie są albo odległe, albo pośrednie, albo mityczne. Na tym tle korzenie chłopskie są realne jak najbardziej.
A sami Romanowscy? Nazwisko przecież kończy się na „-ski”?
Zapytał mnie pewien emigrant w Londynie, czy jestem z Romanowskich herbu Bożawola. Odpowiedziałem, że mam korzenie chłopskie, a on się speszył. Mój stryj Mieczysław Romanowski utrzymywał jednak podobno, że jesteśmy spokrewnieni z poetą romantycznym Mieczysławem Romanowskim, poległym w powstaniu styczniowym. To mogło się zgadzać o tyle, że Mieczysław Romanowski pochodził z Galicji. Ale była to Galicja wschodnia, podczas gdy moi Romanowscy wywodzą się z Łęków Szczucińskich, spod Szczucina w Galicji zachodniej. Mieczysław Romanowski zginął bezpotomnie.
Mówiłeś o rodzinie Bytnarów, o ich dochodzeniu do wykształcenia, ale czy nie było to również dochodzenie do polskości?
To jest dobre pytanie: od włościanina do obywatela, od człowieka „cesarskiego” do Polaka... Tomasz Bytnar, mój pradziadek, zagrodnik we wspomnianej wsi Ostrów koło Kańczugi, urodził się w roku 1862. W jego rodzinie musiały być żywe tradycje rabacji galicyjskiej – tym razem od strony chłopskiej. Co prawda rabacja miała miejsce głównie na zachód od matecznika Bytnarów, w Tarnowskiem i Jasielskiem, ale przecież wieści się rozchodziły. Jednak już w 1875 r., gdy Tomasz był jeszcze dzieckiem, narodził się ruch ludowy ks. Stanisława Stojałowskiego. Pradziadek służył jako ułan w armii austriackiej, a gdy od pięciu już lat był żonaty, powstało w 1895 r. Stronnictwo Ludowe. Chłopi zaczęli czuć się Polakami.
Porozmawiajmy o micie „Rudego”, który był tak silny w twojej rodzinie. Wychowałeś się na opowieściach o nim.
W tym tkwiła pewna dwuznaczność, bo małżeństwo babci z Jakubem Bytnarem się rozpadło, on założył w Łodzi (gdzie od jakiegoś czasu mieszkali) nową rodzinę. Babcia w roku 1935, z dnia na dzień, zgarnęła swoje manatki, zabrała dwoje dzieci, starszą Lidkę, moją mamę, i młodszego od niej o dwa lata Zdzicha, i wyjechała do Krakowa, gdzie dał jej oparcie najmłodszy brat jej ojca, stryj Jan Bursztyn. Zamieszkali na Pędzichowie pod numerem 11, potem na Krowoderskiej, też pod numerem 11, gdzie przeżyli lata okupacyjne. Babcia nigdy nie wspominała dziadka i to do tego stopnia, że kiedyś w dzieciństwie powiedziałem „mój dziadek umarł”, a wtedy mama się oburzyła i krzyknęła: „Nie umarł! Żyje w Łodzi!”. Nie dopytywałem dlaczego w Łodzi, a nie z nami, rozumiejąc, że jest tu jakaś tajemnica.
Jednak i babcia, i my wszyscy, cała nasza szóstka, byliśmy w wielkiej zażyłości z żoną kuzyna Jakuba Bytnara, a matką „Rudego”, Zdzisławą Bytnarową. To była moja ukochana ciocia Zdzicha. Stosunkowo często do nas przyjeżdżała. Z Warszawy. Bo mieszkała w tym samym domu, z którego Gestapo zabrało jej męża i syna. Aleja Niepodległości 159/63 – na tej kamienicy jest teraz tablica pamiątkowa. Ciocia Zdzicha była drobniutka, filigranowa, zawsze w czerni, trochę staroświecka, o arystokratycznych manierach, może w nieco prowincjonalnym guście. Pamiętam jej oczy, które przy opowieściach o dawnych czasach robiły się jakby większe, zachodziły łzami.
Dlaczego mówisz „nasza szóstka”?
Bo tyle nas było w mieszkaniu. Zarówno na Dietla 99/7, jak i na Słowackiego 41/1, dokąd się przeprowadziliśmy w kwietniu 1958 r. Rodzice, Tadeusz Romanowski i Lidia z Bytnarów Romanowska, babcia Stanisława z Bursztynów Bytnarowa i jej siostra, Stefania Bursztyn, nauczycielka w szkole specjalnej na ulicy Rajskiej, no i my, ja i moja siostra Marysia, młodsza ode mnie o niespełna trzy lata.
Szkoła specjalna?
Tak, oni wszyscy – Stanisław i Zdzisława Bytnarowie oraz ciocia Stefa Bursztyn (nie mam pewności co do babci Bytnarowej) uczyli w szkolnictwie specjalnym, wykształceni przez pionierkę tego szkolnictwa, Marię Grzegorzewską. Grzegorzewska była w moim domu otaczana rodzajem kultu.
Ciocia Zdzicha opowiadała ci o „Rudym”?
Nie, ona jednak mieszkała w Warszawie. O „Rudym” mówiła mi głównie wspomniana ciocia Stefa, mieszkająca do śmierci z nami. I opowiadała mi to w najwcześniejszym dzieciństwie. Bo wtedy, gdy usłyszałem, że „Janka Niemcy pobili, a potem koledzy go odbili”, zrozumiałem, że bili jedni i drudzy.
Kiedy się dowiedziałeś o konsekwencjach akcji pod Arsenałem?
Nie pamiętam. Kiedyś jednak dotarło do mnie, że w ramach represji za odbicie „Rudego” i innych więźniów Niemcy rozstrzelali 140 osób. A „Rudego” i tak nie uratowano, bo zmarł, straszliwie skatowany. Zawsze pamiętam o tym niemieckim odwecie.
Czy w Polsce Ludowej matka „Rudego” brała udział w kultywowaniu mitu syna? Uczestniczyła w spotkaniach organizowanych przez różne władze, szkoły, Związek Harcerstwa Polskiego?
Zawsze, zawsze. Ta drobna kobieta dźwigała na swych ramionach cały mit „Rudego”. Była świetną mówczynią, trochę egzaltowaną, ale robiła wrażenie i bardzo lubiła takie spotkania. Odbyła ich na pewno dziesiątki, myślę, że i setki. Człowiek instytucja. Barbara Wachowicz nazwała ją „matulą polskich harcerzy”.
Czy mówiła o tych rozstrzelanych?
Tego nie pamiętam, ale nie mogła o nich nie wiedzieć. A we mnie pokładała duże nadzieje, widziała we mnie tego, kto będzie strażnikiem pamięci o Bytnarach. Ale chciałbym dodać coś, co jest chyba tajemnicą rodzinną. Ciocia Zdzicha straciła męża i syna, gdy miała 42 lata. Życie się dla niej wtedy skończyło, a po powstaniu warszawskim przeszła jeszcze przez pięć obozów jenieckich w Niemczech. Od 1945 r. żyła już tylko dla tych najbliższych swych zmarłych oraz dla jedynej, pozostałej przy życiu córki, Danuty (Dusi) Dziekańskiej, młodszej od Janka o rok. Ale na stare lata, już dobrze po siedemdziesiątce, ciocia związała się ze swą pierwszą miłością, jeszcze z czasów szkolnych, i wyszła po raz drugi za mąż. Zamieszkała w Mielcu z panem Edwardem Krymskim i podpisywała się Zdzisława Bytnar-Krymska. Odwiedziłem kiedyś w Mielcu ich oboje, mieszkali w niewielkim bloku, bodaj przy ulicy Staffa. Byli bardzo szczęśliwi. On zacytował frazę z jakiegoś wiersza „W Mielcu chłopców roje”, a ona spłonęła rumieńcem i uśmiechnęła się, tyleż zawstydzona, co upojona. To było naprawdę wzruszające – szczęście odnalezione na starość. Ale trwało chyba nie dłużej niż dziesięć lat. W roku 1986 pan Krymski zmarł, a ciocia wróciła do Warszawy. Zmarła osiem lat później.
Mit „Rudego” miał największy wpływ na twoje zainteresowanie historią?
Niekoniecznie. Było jednak w nim coś potwornego, opowieść o zakatowanym człowieku. Wychowałem się raczej na opowiadaniach mamy, ale początkowo, też w ślad za mamą, botanikiem, interesowałem się przyrodą, najpierw gadami kopalnymi, potem entomologią. Łapałem motyle do siatki i miałem dwie gabloty: w jednej motyle, w drugiej ćmy. Motyle w gablotach kupowaliśmy w sklepie zoologicznym nieopodal ulicy Dietla, jeden kosztował sześć zł i tylko jedwabnik dębowy, duma mojej kolekcji, kosztował 25 zł. Historią zainteresowałem się dopiero w czwartej klasie podstawówki. Być może dlatego że uczyliśmy się z bardzo wartościowego podręcznika, autorstwa Anny Klubówny i Jadwigi Stępieniowej.
Wartościowego? Już słyszę protesty pracowników IPN.
Poszedłem do szkoły we wrześniu 1958 r., więc wkrótce po Polskim Październiku. Ministrem oświaty był Władysław Bieńkowski, bliski współpracownik Władysława Gomułki. Ponieważ ciocia Stefa, nauczycielka z powołania, objęła mnie swą pasją dydaktyczną i nauczyła czytania i pisania, przesunięto mnie po dwóch tygodniach do drugiej klasy. Tak więc 2 września 1958 r. zameldowałem się w klasie I c, a 16 września byłem już w klasie o rok wyższej: II a. Historii uczyliśmy się od klasy czwartej, toteż zetknąłem się z nią jako przedmiotem szkolnym jesienią 1960 r., jako dziewięciolatek. Ale ten ilustrowany podręcznik Klubówny i Stępieniowej powstał wcześniej, na fali popaździernikowej, i stał się moim pierwszym wprowadzeniem w historię Polski. Niektóre jego frazy pamiętam do dziś. Na przykład: „Krwią i łzami spłynęła ziemia polska pod uciskiem zaborców”. Albo: „Wiecie już, jak źle było Polakom pod zaborem rosyjskim. Pod zaborem pruskim też nie było lepiej”. Powstanie listopadowe ilustrowano frazą z Pieśni Janusza Wincentego Pola: „Grzmią pod Stoczkiem armaty...” oraz reprodukcjami polskiego malarstwa batalistycznego Juliusza i Wojciecha Kossaków. Znamienne, że podręcznik urywał się na rozbrojeniu Niemców w listopadzie 1918 r., choć oczywiście nie było mowy ani o POW, ani o Piłsudskim. A ostatnie zdanie książki brzmiało: „Po II wojnie światowej Polska wróciła do swych starych, piastowskich granic”. Nagły przeskok, o dwudziestoleciu ani słowa. Autorki najwidoczniej uznały, że zbyt dużo musiałyby przemilczeć.
O przeszłości czytałeś tylko w podręczniku czy jeszcze gdzieś indziej?
Ciocia Stefa miała w szufladzie swej biblioteczki podręcznik jeszcze lepszy: dla klasy piątej, autorką była Władysława Hoszowska. Ach, cóż to była za książka! Nie mogłem odżałować, że nim przeszedłem do klasy piątej, już wycofano ją ze szkół. Jakie były przyczyny wycofania, tego nie wiem, ale łączyłem to z odejściem w roku 1959 ministra Władysława Bieńkowskiego i przyjściem na jego miejsce Wacława Tułodzieckiego. Bo w mojej nauczycielskiej rodzinie bardzo żałowano Bieńkowskiego, a Tułodzieckiego się obawiano, sądząc nie bez racji, że będzie to jakieś odchodzenie od Października. Zwróć uwagę: Bieńkowski był z PPR, a Tułodziecki z PPS. Etykietki bywają zawodne.
I co takiego było w podręczniku Hoszowskiej?
Opowiadano na przykład o przewagach Stefana Batorego w wojnie z Moskwą. Ale oprócz Jana Zamoyskiego była w nim mowa o piechocie wybranieckiej i o bohaterskich czynach chłopów polskich, piorących Moskali. Na przykład o czynach kotlarczyka Wąsa, który dzielnie stawał pod Połockiem. Chytre to było, pokazywano, że z Moskwą – wbrew rosyjskiej i sowieckiej historiografii – walczył także polski lud. A oprócz podręczników... Czytałem „Płomyczek” redagowany przez zapomnianego dziś Stanisława Aleksandrzaka. Pamiętam, jak z wypiekami na policzkach czytałem, chyba w 1958 roku, opowieść o Stanisławie Skalskim, pilocie, który strącił ileś tam samolotów niemieckich, a potem wrócił do Polski i tu był poddany politycznym szykanom. Takimi treściami karmiono dzieci w czasach ministra Bieńkowskiego.
Skalski był więziony w czasach stalinowskich i skazany na karę śmierci...
... i ułaskawiony przez Bolesława Bieruta. Tego w „Płomyczku” nie było, ale ubolewano nad tym, co Skalskiego w Polsce spotkało. Przytaczając takie przykłady, chcę powiedzieć, że szkoła popaździernikowa była bardzo patriotyczna, i to w takim tradycyjnym, powiedziałbym nawet międzywojennym duchu. Choć oczywiście mówiono sporo o 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki (przemilczając jednak nazwisko jej dowódcy Zygmunta Berlinga) i często śpiewano na akademiach „Płynie, płynie Oka, jak Wisła szeroka” (bardzo to lubiłem, ku niezadowoleniu mamy). Nie przypominam sobie natomiast szkolnych opowieści o Monte Cassino. W ogóle wiedza o II wojnie światowej była ograniczona do tego, że były AK i AL – zawsze w tej kolejności i zawsze wymawiane łącznie – no i PPR, której dwudziestolecie powstania obchodzono uroczyście, gdy byłem w piątej klasie.
Masz przywilej późnego urodzenia. Nie doświadczyłeś okresu stalinowskiego, czasu terroru. Ale czy żyłeś w jego cieniu?
Ależ, Pawle, ja tęsknię do stalinizmu!
Nie żartuj!
Co cię tu dziwi? To nie moja wina, że rodzice poczęli mnie w jakąś listopadową noc 1950 roku, w samo apogeum stalinizmu. Urodziłem się za życia Stalina. „Urodzony w niewoli, okuty w powiciu” – to prawda. Ale moje dzieciństwo to jest stalinizm. To sygnał radiowy, takie cienkie młoteczki, po którym padała nazwa „tu Stalinogród”. To literki, z których składałem napis „ulica Józefa Stalina” (ulica w sąsiedztwie Dietla, dziś to Westerplatte). To kalendarze robotnicze, skądś się biorące w domu, z wykazami członków Biura Politycznego PZPR i KPZR... Choćby dom nie wiem jak chciał mnie ochronić, to rzeczywistość zza okien wciskała się wszystkimi szparami. No bo jak tu nie słuchać radia? A tam moja ulubiona piosenka „Nad Wisłą wstaje warszawski dzień. I mknie tramwajem warszawski dzień!” Dla ludzi po powstaniu warszawskim jakże ta piosenka musiała być krzepiąca! Podobnie jak „Małe mieszkanko na Mariensztacie, to moje szczęście, to moje sny”.
O Nowej Hucie też były piosenki.
„O Nowej to Hucie piosenka, o Nowej to Hucie są słowa”. I teraz czekam, jak jakiś prawak wyciągnie moje słowa, że ja tęsknię za stalinizmem. Tak jak Tuskowi wyciąga się od dziesiątek lat z jego pięknego, patriotycznego szkicu słowa, że „Polska to nienormalność”. No, ale ja tęsknię za prawakiem jak za stalinizmem! W Młodej Polsce pisano, by „epatować mieszczucha”, ja robię wszystko, by epatować prawaka.
No już dobrze. Ale o co naprawdę chodzi z tym stalinizmem?
W opowieściach bądź przemilczeniach rodziny stalinizm rysował się jako coś bardzo złego, ale nigdy go nie zrównywano z hitleryzmem. Nigdy! Zawsze postrzegany był jednoznacznie negatywnie, z całą jego grozą, ale słabo zwerbalizowaną, bo na przykład o moim wuju, straconym po wojnie, nic mi nie mówiono. O grozie mówiło się półgębkiem. Czy to w odniesieniu do ZSRR, czy do Lwowa, za którym moja babcia ojczysta rozdzierająco tęskniła. Wszystko jednak było niedomówione, wiszące gdzieś w domowym powietrzu. Tak więc nie powiedziałbym, że cieszę się łaską późnego urodzenia, bo dla mnie Październik ’56 to jakby wczoraj. Doskonale pamiętam jego atmosferę, przemówienie Gomułki, którego rodzice słuchali z uszami przyklejonymi do radioodbiornika.
Aż tak wrył ci się w pamięć?
Pięcioletnie dziecko dużo pamięta. Cały dom żył atmosferą Października ’56, komentowano wszystkie wiadomości. A ja, chory wtedy na szkarlatynę, w przerwach między bolesnymi zastrzykami, stawałem na środku pokoju i ku uciesze wszystkich naśladowałem Gomułkę. W domu bardzo przeżywano powstanie węgierskie. Pamiętam moment, gdy mama powiedziała: „Wiesz, na Węgrzech jest teraz dużo sierot. Myślę, żeby wziąć węgierskiego sierotę na wychowanie”. Mama zawsze bardzo poważnie mnie traktowała, dzieliła się ze mną swymi przemyśleniami. Oczekiwałem tego Węgra, ale mama już potem do tematu nie wracała. Pewnie dlatego że kiepsko nam się wiodło, była już na świecie moja siostra, a na utrzymaniu mieliśmy jeszcze babcię Bytnarową. W każdym razie, choć może trudno uwierzyć, Październik ’56 to moje formacyjne przeżycie.
No i ta atmosfera kolejnych lat. Poruszenie w domu: rodzice idą na wesele! Było to wkrótce po moim wielkim dziecięcym przeżyciu, weselu kuzynki mamy, cioci Basi Armatówny, które wzorem kilku innych wesel odbyło się w naszym ogromnym mieszkaniu na Dietla. Ale mama studzi mój entuzjazm: to takie przedstawienie w teatrze. Wesele Stanisława Wyspiańskiego. Długo pozostawałem w niepewności, czy ten Wyspiański żeni się w teatrze... W każdym razie to nazwisko usłyszałem wtedy po raz pierwszy.
W latach stalinowskich Wyspiański nie był wystawiany.
Pisano, że był piewcą polskiego nacjonalizmu. Co w odniesieniu do Wyzwolenia, skądinąd mojego ukochanego, jest akurat prawdą... Ale ten czas 1957 roku... Nowe piosenki, także z Zachodu. Que sera sera, Arrivederci Roma. W roku 1958, już po naszej przeprowadzce na Słowackiego, furorę robił w Polsce zespół Marino Mariniego. Mama prenumerowała Encyklopedię XX wieku, pełną nowinek z Zachodu, potem te zeszyty dała do oprawy. Niezrozumiałe słowo: egzystencjalizm. Sartre, Camus, Simone de Beauvoir. Proza amerykańska: Hemingway, lecz dla mamy istniał zwłaszcza Faulkner i jego Absalomie, Absalomie. Pamiętam, któregoś ranka leżę w łóżku z rodzicami i ojciec mówi do mamy: „wiesz, Wasilewski wrócił”. Z kontekstu wynikało, że z Londynu. To był Antoni Wasilewski, krakowski malarz i karykaturzysta, który w 1957 r. wrócił z Anglii. Po latach dowiedziałem się, że wtedy chciał też wrócić generał Józef Haller. Na fali politycznej odwilży przyjechało z emigracji do Polski wielu pisarzy: Stanisław Cat-Mackiewicz, Zofia Kossak-Szczucka, Melchior Wańkowicz...
Ale wielu też wyszło z więzienia.
O tym mi nie mówiono. Rodzice swoje wiedzieli, ale uważali, żeby chronić mnie przed nadmiarem wiedzy – by tak rzec – antypaństwowej. Przy czym trzeba pamiętać: za wczesnego Gomułki, do roku 1964, czyli do uwięzienia Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, nie było w Polsce więźniów politycznych. Dlatego sprawa Kuronia i Modzelewskiego była takim wstrząsem, mama komentowała to w domu.
W dzieciństwie napisałem kilka grafomańskich „powieści”, w większości nieukończonych, ale ta, o której chcę powiedzieć, została ukończona i nazywała się „Patrioci”. Fabuła opowiadała o dwóch przyjaciołach, uczniach, którzy dzięki lekturom i rozmowom dochodzą do odrzucenia komunizmu i zaczynają go uważać za „czerwony faszyzm”. I na początku lat 50. XX w. piszą kredą na murach „Niech żyje 3 Maj”. Zostają zatrzymani i „odtąd nie widział ich już nigdy nikt” – takie było ostatnie, efektowne zdanie mojej powieści. To ilustruje moje myślenie o stalinizmie. Przeczernione, bo przecież za napisanie „Niech żyje 3 Maj” nie skazywano na karę śmierci!
W domu zawsze podkreślano dobroczynną rolę Polskiego Października. Panowało przekonanie, że Gomułka osiągnął maksimum i – choć dystansowano się od niego – to przecież nie było mowy o ostrej opozycyjności. Dla mamy jej pismem był „Tygodnik Powszechny”. Ale „Życie Literackie” też kupowała.
Wspominałeś o nauczaniu historii w szkole, ale czy to, co mówiono na lekcjach, rozmijało się z tym, co mówiono w domu?
Nic się nie rozmijało! No, prawie nic, bo mama nie lubiła pieśni o Oce, ani AL-u czy PPR-u. Tak czy siak, w mojej patriotycznej rodzinie, rodzinie z tradycjami akowskimi, niemal nic się nie rozmijało z tym, co mówiła szkoła. Owszem, szkoła nie mówiła wszystkiego, np. temat Katynia to było tabu, ale przecież w domu też nie epatowano mnie Katyniem, nie jątrzono, nie rozdrapywano ran. Rodzice najwyraźniej uważali, że do tych zakazanych prawd sam prędzej czy później dojdę. Póki byłem dzieckiem, chcieli mnie chronić, bali się, żebym czegoś w szkole nie wypaplał. Ale czasem było i tak, że to nie dom, lecz szkoła waliła prawdę bez ogródek. Mój nauczyciel historii, niezapomniany Stefan Podkowiński ze Szkoły Podstawowej nr 7... Dedykowałem mu (oraz Bogusławowi Pendzejowi z liceum) moją książkę Jak oszukać Rosję. Do dziś widzę Podkowińskiego, gdy na lekcji opowiada o rzezi Pragi: ręce uniesione do góry, lekko rozwiany siwy włos i wykrzyknienia o żołnierzach Suworowa: „te zwierzęta, te bydlaki!”.
A Pendzej to był nauczyciel historii w II Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Jana III Sobieskiego. Genialny dydaktyk. Na każdą lekcję przynoszono mapę i każdą najmniejszą miejscowość uczeń musiał na niej wskazać. Pendzej urządził pracownię historyczną, a w niej powiesił portrety prezydentów Rzeczypospolitej: Gabriela Narutowicza, Stanisława Wojciechowskiego, Ignacego Mościckiego i – uwaga – Władysława Raczkiewicza.
Portretu Bolesława Bieruta nie było?
Jasne, że nie było. Zresztą Bierut był w czasach Gomułki źle widziany – to były „błędy i wypaczenia”. Mój młodszy kolega, rocznik 1975, nie chciał mi uwierzyć, że w PRL-owskiej szkole wisiał sobie oficjalnie portret Raczkiewicza.
W szkole państwowej, dodajmy. W żadnej prywatnej.
Oczywiście, państwowej. Prywatnych niemal nie było, choć istniały w ówczesnym Krakowie dwa licea prowadzone przez zakony: dla chłopców przez pijarów, dla dziewcząt przez prezentki. Moja wychowawczyni, Janina Lewicka, uczyła równolegle u prezentek. No ale w liceum Sobieskiego wizytatorzy przysyłani z kuratorium musieli widzieć tę pracownię historyczną. Choć może nie wiedzieli, kto to Raczkiewicz.
Jakiej proweniencji byli twoi nauczyciele? Jeszcze przedwojenni?
Nie tylko przedwojenni, ale w niektórych przypadkach jeszcze sprzed I wojny światowej.
Czyli to oni przenieśli ten etos narodowy, patriotyzm?
Stefan Podkowiński urodził się w 1897 roku w Kamionce Strumiłowej, w Galicji wschodniej. Bogusław Pendzej był z Wołynia, ze Zwiahla (Nowogrodu Wołyńskiego). Nauczycielka matematyki w podstawówce, Maria Garbaczewska, była z rocznika 1890, pracę w szkole zaczęła przed I wojną. Natomiast największym ewenementem była moja nauczycielka matematyki w ogólniaku, Jadwiga Turkowska, córka powstańca styczniowego. Urodziła się w 1889 r. w Omsku na Syberii i tam zaczęła karierę pedagogiczną, na kilka lat przed I wojną. Na matematyce oczywiście się nie mówiło o Raczkiewiczu czy Piłsudskim, ale w osobach tych matematyczek, Turkowskiej czy Garbaczewskiej, było jakieś tchnienie dawnego świata. Natomiast wspomniana wychowawczyni, nauczycielka języka rosyjskiego, Janina Lewicka (rocznik 1900), teściowa historyka sztuki prof. Tadeusza Chrzanowskiego, spędziła dzieciństwo w przedrewolucyjnej Rosji i bardzo kochała kulturę rosyjską. Ona była cała sprzed rewolucji, lecz w dawnej Galicji znajomość rosyjskiego wśród nauczycieli była znikoma, więc zatrudniano i takich ludzi. Co oczywiście nie znaczy, że złych czy niekompetentnych, lecz niepewnych ideologicznie, może nawet bardzo niepewnych. Lewicka swym poglądom nie dawała wyrazu, lecz gdy ją odwiedziłem, będąc już na studiach, zapytała z widocznym obrzydzeniem: „Dużo tam macie tego... marksizmu?”.
Ale jest jeszcze jedno. W moim liceum opiekował się kółkiem teatralnym Tadeusz Kudliński. Znany już przed wojną pisarz, krytyk teatralny. Mam go wciąż przed oczami: wysoki, postawny starszy pan. Miał stały kontakt z młodzieżą. My tego wtedy nie wiedzieliśmy, ale to był człowiek, który spędził siedem lat w stalinowskich więzieniach. Ktoś mu na ten kontakt z młodzieżą pozwolił.
A nauczyciele nowego, powojennego zaciągu? Różnili się od tych, którzy karierę w zawodzie zaczynali przed wojną?
Oczywiście, takich też miałem. Czy się różnili? Moja polonistka w liceum, Zofia Rychel, z domu Romanowska...
Rodzina?
Nie, zupełnie nie. To była córka komandora Bolesława Romanowskiego, który walczył w marynarce wojennej na Zachodzie, a po wojnie wrócił do kraju. Ona, rocznik 1935, wstąpiła do PZPR i była dość zaangażowana.
Także ideowo?
Była aktywną działaczką partii, żoną chyba esbeka, przed którym nawet przestrzegał mnie ojciec. To był jednak bardzo miły pan. Jak to u esbeków. Ale uwaga: na żadnych lekcjach nie było aż takiej swobody wyrażania poglądów jak na lekcjach pani Rychel, partyjnej nauczycielki. Wszystko można było powiedzieć.
Na przykład?
Na próbnej maturze wybrałem temat „Wpływ socjalistycznych idei rewolucyjnych na kształtowanie polskiej literatury okresu międzywojennego”. To wypracowanie mam w domu. Oto próbki mojej terminologii i języka: „przewrót bolszewicki, który przywykliśmy nazywać Rewolucją Październikową”; „trudno się dziwić zdecydowanie wrogiemu nastawieniu Polaków do programu bolszewików”; „odraza do rewolucji”; „nieszczęście rewolucji komunistycznej”; „w latach międzywojennych Związek Radziecki był w pojęciu ówczesnych Polaków tym, czym w pojęciu dzisiejszych jest Niemiecka Republika Federalna”. A przy tym podawałem bez komentarza fakty, o których się nie mówiło, a jeżeli już – to tylko eufemizmami. O Standem i Wandurskim: „Ich działalność była jednak krótka; w obawie przed prześladowaniami wyjechali do ZSRR, gdzie w jakiś czas potem zostali skazani na śmierć i straceni”. O Brunonie Jasieńskim: „W jakiś czas po przybyciu został aresztowany i osadzony w obozie nad brzegami Pacyfiku, gdzie w opłakanych warunkach nabawił się tyfusu i zmarł”. I puenta: „Słaby nurt rewolucyjny natomiast, który w Polsce międzywojennej przeszedł, z wyjątkiem Kordiana i chama, niemal niezauważony, rozwinął się ze zrozumiałych względów w Polsce Ludowej i stał się nurtem najsilniejszym, popierany wydatnie przez państwo”. Mniejsza o to ostatnie uproszczenie, ale przecież ja to piszę w szkole PRL-owskiej, 23 kwietnia 1968 roku! Na języku, którego używam, na faktach, które podaję, w najmniejszym stopniu nie odcisnął się wpływ PRL.
Na tym wypracowaniu widnieją dokonane czerwonym długopisem przekreślenia mojej nauczycielki. Rychlowa zaprosiła mnie do domu i powiedziała: „Andrzej, rozumiem, że masz swoje poglądy, miej je, ale matura idzie do kuratorium, niepotrzebnie zrobisz sobie przykrości. To nie jest moment, gdy powinieneś z czymś takim występować, pomyśl o swojej przyszłości”. Oddała mi tę pracę, mimo że powinna ją zatrzymać, i stąd mam ją teraz w domu. Nie usiłowała mnie nawracać, chciała ochronić. „Miej je” – te swoje poglądy – „miej je”. To mi powiedziała towarzyszka partyjna.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------