Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Życie pełne historii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie pełne historii - ebook

Andrzej Romanowski w rozmowie z Pawłem Dybiczem opowiada o swej drodze naukowca, publicysty i polityka – od dzieciństwa w kulcie wuja, Jana Bytnara „Rudego”, po tytuły i stanowiska uniwersyteckie. Przyznaje się do zmiany poglądów, mówi, za co ceni gen. Jaruzelskiego, czym zaskoczyła go londyńska emigracja i co warte są mity narodowe. Wspomina spotkania z Eugeniuszem Kwiatkowskim, Giedroyciem i Nowakiem-Jeziorańskim, Miłoszem i Michnikiem, a nawet Terleckim, Rokitą... i Rydzykiem. I ludźmi nauki. A zaczęło się od wywiadu z zaczarowanym dorożkarzem…

Prof. dr hab. Andrzej Romanowski (1951) jest profesorem zwyczajnym w Instytucie Historii PAN i redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego. Na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie studiował i następnie przepracował 49 lat, kierował Katedrą Kultury Literackiej Pogranicza. W wydawnictwie Universitas redaguje serię Biblioteka Literatury Pogranicza. Jako dziennikarz i publicysta czynny od 1968 roku. W latach 80. Współpracownik prasy niezależnej, w roku 1989 członek redakcji drugoobiegowego dwutygodnika „Świat”. Od roku 1990 wchodził w skład redakcji „Tygodnika Powszechnego” (wystąpił w 2002 r.). Od 1993 stały współpracownik „Gazety Wyborczej”. Od roku 2020 stały felietonista tygodnika „Przegląd”.

W początkach III RP działacz polityczny, członek władz krakowskich i krajowych kolejno: Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, Unii Demokratycznej i Unii Wolności (wystąpił w 1999 r.).

Autor szeregu książek naukowych, eseistycznych i publicystycznych. Z prof. Henrykiem Markiewiczem publikował kolejne serie wielkiego słownika cytatów polskich i obcych Skrzydlate słowa. W ostatnich latach wydał: Polska kalejdoskop kultur (2024), Odwieczny PiS czyli historia Polski (2023), Pamięć gromadzi prochy. Szkice historyczne i osobiste (2021), Antykomunizm czyli upadek Polski (2019), Wschodnim pograniczem literatury polskiej (2018), Tak, jestem córką Jakuba Bermana (z Lucyną Tychową, 2016), Eugeniusz Kwiatkowski (2014).

Karierę publicystyczną zaczął od wywiadu z zaczarowanym dorożkarzem. Dalej mogło być tylko ciekawiej. Prof. Andrzej Romanowski opowiada o swojej drodze naukowca, publicysty i polityka. Od czasu gdy wzrastał w kulcie kuzyna, Jana Bytnara „Rudego”, po zaszczytne tytuły i stanowiska uniwersyteckie. Z redaktorem Pawłem Dybiczem łączy go zawód dziennikarza, choć ich życiorysy wiele różni. Może dlatego w tej rozmowie nie ma gry, udawania i kurtuazji, tylko szczerość i szacunek. Prof. Romanowski przyznaje się do zmiany poglądów, otwarcie mówi za co docenia generała Jaruzelskiego, jak patrzy na swoją działalność opozycjonisty, a potem działacza UD i UW, czemu jest chrześcijaninem bez Kościoła i czym zaskoczyła go stara londyńska emigracja. No i jeszcze: czy Mickiewicz to poeta polski, litewski, czy białoruski…

W rozmowie przewijają się spotkania i anegdoty o postaciach takich jak Giedroyc, Nowak-Jeziorański, Raczyński, Mazowiecki, Michnik, Kuroń, ale także, Kołakowski, Miłosz, Turowicz, Iłłakowiczówna, Stomma, Herling-Grudziński czy Osiecka, a także… Terlecki, Rokita czy Rydzyk. No i oczywiście o ludziach nauki, jak Henryk Markiewicz, Tazbir czy rektorzy UJ. Znalazło się w niej miejsce na politykę, media, religię, literaturę, Kraków i opowieści o wspaniałych pograniczach. Ale dwaj rozmówcy nie mogli odmówić sobie rozważań o tym, co warte są nasze mity narodowe, czy Rosja i Niemcy to dla nas odwieczni wrogowie (czy może niekoniecznie?), a także dlaczego Kościół był przez wieki obciążeniem i działał wbrew polskiej racji stanu. Obaj znają bowiem jedną zasadniczą prawdę historyczną: nic nie jest proste. Ale może dlatego takie fascynujące.

Red. Paweł Dybicz (1955) jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego (studiował na Wydziałach: Historycznym oraz Dziennikarstwa i Nauk Politycznych). Pracę w dziennikarstwie rozpoczął w 1982 roku w redakcji „Sztandaru Młodych” od najniższego stanowiska – redaktora depeszowego. Od 1995 roku był sekretarzem redakcji w „Przeglądzie Tygodniowym”, a od 1999 – w „Przeglądzie”, gdzie jest I zastępcą redaktora naczelnego. W dorobku publicystycznym ma kilkaset artykułów i wywiadów, głównie z dziedziny historii i polityki oraz… opery.

Współautor i edytor kilkudziesięciu książek; pod jego redakcją ukazała się w ostatnich latach trylogia PRL i skok do neoliberalizmu autorstwa prof. Andrzeja Walickiego oraz dwa tomy publicystyki prof. Andrzeja Werblana Prawda i realizm. Wydawca zbiorów źródeł historycznych, m.in. wielotomowych Raportów Wiesława Górnickiego dla gen. Jaruzelskiego. Pomysłodawca i redaktor wydawanych przez Fundację Oratio Recta serii, takich jak Wyklęci nie Święci czy Historia bez IPN (w tej drugiej ukaza­ła się m.in. pięciotomowa Zakłamana historia powstania oraz Polska Rzeczywiście Ludowa).

Prezes Fundacji Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL.

Spis treści

Spis treści

Zamiast wstępu 5
Rodzina i szkoła 7
Pan student 47
Cudowne lata 71
Na rozdrożu 81
Karnawał 95
„Wrona Orła nie pokona” 109
Wielkość Generała 132
W kręgu londyńskiej emigracji 144
Pożegnanie z „Tygodnikiem” 154
Na dwóch kontynentach 181
Skok w politykę 193
Ludzie Unii 225
Nasz antykomunizm 234
Chrześcijanin bez Kościoła 247
Mój i nie mój Kraków 287
Z pisarza profesor 296
Słownik nad słownikami 333
Z Rosją i przeciw Rosji 356
Niemcy – nasza Europa 372
Prawda i mity tysiąclecia 389
„Czuj, stary pies szczeka!” 402

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67220-24-8
Rozmiar pliku: 5,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ro­dzina i szkoła

To za­czy­namy. Pro­wa­dzisz dzien­nik? A może szy­ku­jesz się do na­pi­sa­nia wspo­mnień?

Dzien­nika nie pi­szę, choć mię­dzy szó­stym a pięt­na­stym ro­kiem ży­cia pro­wa­dzi­łem coś, co na­zy­wa­łem pa­mięt­ni­kiem, a co było dzien­ni­kiem wła­śnie. Są to dzie­cinne za­pi­ski, ale z sze­re­giem róż­nych in­for­ma­cji, nie tylko o mnie, ale i lu­dziach, z któ­rymi przy­cho­dziło mi się sty­kać. Mam tu na przy­kład no­tatki z roz­mów, ja­kie od­by­łem z Eu­ge­niu­szem Kwiat­kow­skim (wy­ko­rzy­sta­łem je w mo­jej książce o nim). Są tam też za­no­to­wane pro­fe­tyczne słowa Zo­fii z Mos­sa­kow­skich So­ko­łow­skiej, ciotki zna­ko­mi­tego hi­sto­ryka sztuki prof. Sta­ni­sława Mos­sa­kow­skiego, które z ko­lei on wy­ko­rzy­stał w swych wspo­mnie­niach. A moje za­pi­ski naj­wcze­śniej­sze, z wieku sze­ściu lat, prze­nio­słem do mo­jej ksią­żeczki wspo­mnie­nio­wej Kra­kow­skie czasy. No i dzięki temu dzien­nicz­kowi mo­głem so­bie od­two­rzyć po­stać pani Ma­rii Trza­skow­skiej, przy­ja­ciółki mo­jej ro­dziny, zmar­łej w roku 1960 matki słyn­nego jazz­mana An­drzeja Trza­skow­skiego i babki Ra­fała Trza­skow­skiego. Czarny kom­plet me­bli na­byty przez ro­dzi­ców od pani Trza­skow­skiej to­wa­rzy­szył mi przez całe dzie­ciń­stwo, a ro­dzi­com przez całe ży­cie.

A ja­kie to pro­fe­tyczne słowa pani So­ko­łow­skiej?

Wy­gło­szone w pierw­szej po­ło­wie lat 60., że Zwią­zek Ra­dziecki roz­pad­nie się jesz­cze za mo­jego ży­cia. I że do­kona się to po szwach na­ro­do­wych. Sta­rzy lu­dzie mie­wają cza­sem dar ja­sno­wi­dze­nia.

To pi­szesz te wspo­mnie­nia?

Nie. Przy­naj­mniej na ra­zie. Te­raz mam w pla­nie pewną dużą pracę, jak zwy­kle u mnie na­ukową i za­ra­zem ese­istyczną. Gdy się z nią upo­ram, po­my­ślimy i o wspo­mnie­niach.

Na­sza roz­mowa bę­dzie za­tem wstę­pem do tych wspo­mnień. Od razu więc za­py­tam: ja­kie było twoje dzie­ciń­stwo? Jak ży­li­ście? By­li­ście za­możni czy biedni?

Pierw­sze sześć i pół roku ży­cia spę­dzi­łem w ka­mie­nicy po­ży­dow­skiej. Ale nikt z nas nie wie­dział, że ona była po­ży­dow­ska.

Sam to po la­tach od­kry­łeś?

Sam i nie sam. W la­tach 90. przy­jeż­dżał z Lon­dynu do Kra­kowa Ra­phael („Fe­lek”) Scharf. On przy­szedł na świat w 1914 r. na Die­tla, w ka­mie­nicy nie­mal są­sia­du­ją­cej z tą, w któ­rej po la­tach ja się uro­dzi­łem. Od razu od­na­leź­li­śmy się jako kra­ja­nie z tej sa­mej ulicy. Scharf był uro­czym roz­mówcą. Wspo­mi­nał, że przed­wo­jenny Kra­ków był „pięk­nie za­ży­dzony”. Die­tla, Sta­ro­wiślna – tam miesz­kała ży­dow­ska in­te­li­gen­cja.

Nie zo­stał po niej ślad...

Nie zo­stał. Zo­stało na­to­miast co in­nego. Brat mamy, Zdzi­sław Byt­nar, oże­nił się z Kry­styną Wo­ło­szy­now­ską, pa­sier­bicą hra­biego Tysz­kie­wi­cza. Nie wiem, który to Tysz­kie­wicz, poza tym, że był to – jak mama mó­wiła – de­mo­krata, lek­ce­wa­żący swe hra­bio­stwo. Po­nie­waż jed­nak naj­pierw wpro­wa­dził się na Die­tla wuj z ciotką, a ro­dzice do­piero po nich, prze­ży­łem swoje naj­wcze­śniej­sze lata wła­ści­wie w pa­łacu. To było ol­brzy­mie, chyba stu­me­trowe miesz­ka­nie, z am­fi­ladą czte­rech po­koi. Cza­sem otwie­rano drzwi mię­dzy tymi po­ko­jami i wtedy two­rzyła się ogromna prze­strzeń – wła­śnie jak w pa­łacu. Z wy­so­kiego su­fitu zwie­szały się ży­ran­dole, a ściany zdo­biły wiel­kie ob­razy, chyba na­wet dwa ja­kieś płótna XVII-wiecz­nego ma­lar­stwa ho­len­der­skiego. Te naj­wcze­śniej oglą­dane pej­zaże mo­gły mnie uwraż­li­wić na ma­lar­stwo ho­len­der­skie...

Dzie­ciń­stwo nie­malże ary­sto­kra­tyczne!

Tak by się zda­wało. Jed­nak w pew­nym mo­men­cie ciotka wy­wio­zła te swoje skarby. Osie­dli z wu­jem w po­nie­miec­kiej willi w So­po­cie. Tam, nad mo­rzem, spę­dzi­łem z ro­dzi­cami pierw­sze wa­ka­cje, la­tem 1954 i 1955 roku. Na Die­tla zo­stały po ciotce dwa nie­wiel­kie XIX-wieczne płótna ba­ta­li­styczne, opra­wione jed­nak w ba­jecz­nie rzeź­bione złote ramy, które nada­wały im znaczną wiel­kość. Te ob­razy są dziś w moim miesz­ka­niu.

Ży­li­ście sto­sow­nie do tego wnę­trza?

W żad­nym wy­padku, ży­li­śmy bied­nie. Po pierw­sze dla­tego że bied­nie było wszę­dzie. W skle­pach spo­żyw­czych były tylko dwa ga­tunki ma­sła, za­wsze te same: czer­wone za 17,50 zł i nie­bie­skie za 14,50. Mama uzna­wała tylko ma­sło czer­wone, bo nie­bie­skie było z do­dat­kiem mar­ga­ryny, którą ona, jako pra­cow­nik Sa­ne­pidu, uwa­żała za szko­dliwą. Było w han­dlu parę ga­tun­ków kon­serw ryb­nych; my je­dli­śmy byczki w so­sie po­mi­do­ro­wym – w końcu się nimi za­tru­łem. Lu­bi­łem po­wi­dła śliw­kowe. W po­bli­skim, ma­leń­kim i ciem­nym skle­piku pa­ko­wano je w pa­pier ga­ze­towy, po­zo­sta­wał smak przy­kle­jo­nego do po­wi­deł druku, co dla mnie two­rzyło bar­dzo smaczną in­gre­dien­cję. Mama z bab­cią sma­żyły w domu dżemy z mi­ra­be­lek, kuch­nia wy­peł­niała się wtedy ba­jecz­nym za­pa­chem.

Pa­mię­tam, że w nie­dziele je­dli­śmy za­wsze ro­sół i mięso ro­so­łowe, a w po­nie­działki pie­czeń wo­łową, ale na co dzień było nędz­nie: ziem­niaki, jajka fa­sze­ro­wane, ka­sza hre­czana z grudką ma­sła w środku... Czę­sto ja­dłem chleb z ma­słem i cu­krem. Wie­czo­rami przy­cho­dziła mle­czarka, przy­wo­ziła mleko i biały ser ze wsi. Bo wieś była wtedy bli­sko Kra­kowa, na­wet na Ma­łym Rynku stały chłop­skie stra­gany. Zimą chłop­skie wozy za­trzy­my­wały się pod na­szymi oknami wy­cho­dzą­cymi na ulicę Wrze­siń­ską i chłop w ba­ra­nicy na gło­wie wo­łał: „drzewo w kół­kach!”. Bo wszy­scy wo­kół pa­lili wę­glem i drzewa uży­wano na pod­pałkę. Kto dziś może so­bie wy­obra­zić to bu­zo­wa­nie świe­żego ognia w piecu i iskierki spa­da­jące do po­piel­nika. „Z po­piel­nika na Woj­tu­sia iskie­reczka mruga, chodź, opo­wiem ci ba­jeczkę, bajka bę­dzie długa...”. Znasz to?

Ja­sne. W Woj­tu­sio­wej izbie. Ja­nina Po­ra­ziń­ska. Umiem to na­wet za­śpie­wać.

No i hi­giena! Na Die­tla nie mie­li­śmy cie­płej wody, wtedy było to zu­peł­nie na­tu­ralne. Wodę grzało się na piecu ku­chen­nym w wiel­kich ba­liach i wle­wało do wanny, w któ­rej mama myła mnie i sio­strę. A pra­nie ro­biła, szo­ru­jąc brudy na wiel­kiej ta­rze. Po pra­niu było ręczne wy­krę­ca­nie i wie­szało się to na bal­ko­nie. Cie­płej bie­żą­cej wody za­zna­łem do­piero w roku 1958, po prze­pro­wadzce na Aleję Sło­wac­kiego. Do dziś pa­mię­tam, ja­kie wra­że­nie zro­bił na mnie piec ła­zien­kowy, który na­tych­miast po od­krę­ce­niu wody buch­nął czer­wono-nie­bie­skim pło­mie­niem.

W tym, co mó­wisz, wy­czu­wam nutę sen­ty­men­talną. Dziś mło­dym trudno so­bie wy­obra­zić, że na przy­kład w skle­pach nie było coca-coli.

Była tylko oran­żada. Rzadko kry­ni­czanka. Cza­sem „płynny owoc”. Czyli sok jabł­kowy. Za 4,50 zł. Oran­żada była w bu­tel­kach na kap­sle. W la­tach 60. po­ja­wiły się na uli­cach sa­tu­ra­tory z wodą so­dową za 30 gr, a z so­kiem – za 90 gr. Szklanka była jedna dla wszyst­kich – przez sprze­dawcę nie­dbale płu­kana po każ­dym klien­cie. Mó­wiło się na tę wodę „gruź­li­czanka”. Roz­ga­da­łem się...

Bo o dzie­ciń­stwie można bez końca. Po­wiedz więc, czy dom ro­dzinny w ja­kimś sen­sie przy­go­to­wy­wał cię do roli hi­sto­ryka?

Nie. Moi ro­dzice re­pre­zen­to­wali na­uki przy­rod­ni­cze. Matka ma­gi­ster bio­lo­gii po UJ, pra­cow­nik Wo­je­wódz­kiej Sta­cji Sa­ne­pidu, oj­ciec bak­te­rio­log, le­karz, dok­tor me­dy­cyny. Roz­mowy z nimi, ow­szem były ważne. Ale mama uczyła mnie przede wszyst­kim sza­cunku dla przy­rody. A je­żeli coś przy­go­to­wy­wało mnie do pracy hi­sto­ryka, to przede wszyst­kim czas. Uro­dzi­łem się prze­cież sześć lat po za­koń­cze­niu II wojny świa­to­wej. Sześć lat! Prze­cież to mgnie­nie oka. A w do­datku... Wiesz, kiedy przy­sze­dłem na świat? Równo trzy­sta lat po śmierci knia­zia Je­re­miego Wi­śnio­wiec­kiego. Co do dnia.

I co z tego ma wy­ni­kać?

Może moja mi­łość do ziem wschod­nich Rze­czy­po­spo­li­tej? Od dzie­ciń­stwa, od czasu lek­tury Pana Ta­de­usza i Ogniem i mie­czem, fa­scy­nuje mnie fe­no­men „ob­szaru ULB”: Ukra­iny, Li­twy, Bia­ło­rusi. Kniaź Ja­rema stał się w cza­sie po­wsta­nia Chmiel­nic­kiego ka­tem Ru­si­nów, lecz mimo to do­brze ucie­le­śnia wspól­notę na­ro­dów daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej. Po­cho­dził wszak z ru­sko-moł­daw­skiej ro­dziny pra­wo­sław­nej (sam prze­szedł już na ka­to­li­cyzm) o ko­rze­niach jed­nak li­tew­skich, wy­wo­dzą­cej się z Gie­dy­mi­no­wi­czów. W klasz­to­rze na Świę­tym Krzyżu oglą­da­łem kie­dyś zmu­mi­fi­ko­wane szczątki knia­zia. Choć po­noć to wcale nie on.

Na­le­żysz do ge­ne­ra­cji tuż­po­wo­jen­nej. Czy jako dzie­ciak mia­łeś ja­kąś świa­do­mość, co to był za czas?

Skoro uro­dzi­łem się sześć lat po woj­nie, to dla ro­dziny była ona do­piero co mi­niona. Obecna w spo­sób wręcz na­ma­calny, fi­zyczny. Z naj­wcze­śniej­szych lat, gdy do­piero uczy­łem się mó­wić, pa­mię­tam zwrot „za oku­pa­cji”. Nie ro­zu­mia­łem tych słów, de­ner­wo­wały mnie, ale wie­dzia­łem, że zna­czą coś bar­dzo waż­nego. Zwróć przy tym uwagę: mó­wiło się „za oku­pa­cji”, nie do­da­jąc „nie­miec­kiej” czy „hi­tle­row­skiej”. Bo ni­komu do głowy nie przy­szło, by PRL na­zy­wać „so­wiecką oku­pa­cją”. Choć mama całą sobą od­rzu­cała na­rzu­cony ustrój, bo była do szpiku ko­ści an­ty­ko­mu­nistką.

Wspo­mnia­łem jed­nak o opo­wie­ściach ro­dzi­ców. Tak, od naj­wcze­śniej­szych lat przed­szkol­nych pa­mię­tam opo­wie­ści mamy o woj­nie. Le­żymy so­bie rano w łóżku, ja kręcę czarne włosy mamy (uwiel­bia­łem tę czyn­ność), a ona mi opo­wiada o śmierci Jo­se­pha Go­eb­belsa. Sta­wiała py­ta­nie: dla­czego jego dzieci zgi­nęły z jego rąk, dla­czego ska­zał je na śmierć? Za­bił wła­sne dzieci! Mama tłu­ma­czyła to ślepą wiarą w re­żim. Za­wsze, całe ży­cie, miała aler­gię na fa­na­tyzm. Mó­wiła mi też o Ma­hat­mie Gan­dhim – jego walkę bez prze­mocy sta­wiała za wzór.

A gdy by­łeś już tro­chę star­szy – o czym roz­ma­wia­li­ście?

Wtedy już nie tylko z mamą, ale i z oj­cem. Kie­dyś, po lek­tu­rze pod­ręcz­nika do szkoły pod­sta­wo­wej, po­wie­dzia­łem mu, że wkro­cze­nie w 1939 r. Ar­mii Czer­wo­nej oca­liło lud­ność ukra­iń­ską i bia­ło­ru­ską przed oku­pa­cją hi­tle­row­ską. Oj­ciec po­cho­dził ze Lwowa, był świad­kiem tych wy­da­rzeń. Po­wie­dział: „No, ale my­śmy chcieli się bro­nić na tych te­re­nach”. To zda­nie upo­rząd­ko­wało mi świat.

Po­roz­ma­wiajmy za­tem o two­jej ro­dzi­nie, o jej ko­rze­niach. Czy ro­dzice mó­wili ci o nich? O ge­ne­alo­gii swo­ich ro­dów, o ich przod­kach?

Mó­wili nie­wiele.

Sam do­cho­dzi­łeś do tej wie­dzy?

Oj­ciec hi­sto­rię swej ro­dziny tro­chę taił. Wię­cej mó­wiła mi o niej mama. Je­den z braci ojca, Ka­zi­mierz Ro­ma­now­ski, oże­nił się przed wojną z Ju­lią Lang, Niemką z oko­lic Lwowa. We wrze­śniu 1939 r. zgi­nął od wy­bu­chu bomby, rzu­ciło go o ścianę. Mama ob­ra­zowo mó­wiła: „zro­bił głową dziurę w ścia­nie”, a ja by­łem za­chwy­cony, że tak mu się udało... Ju­lia Ro­ma­now­ska chyba pod­pi­sała volks­li­stę, a wo­bec na­cie­ra­ją­cych So­wie­tów wy­co­fy­wała się z lud­no­ścią nie­miecką i osia­dła z sy­nem w Niem­czech za­chod­nich. Tego syna, mo­jego ku­zyna – La­diego, jak go na­zy­wano – ni­gdy nie po­zna­łem. Mój oj­ciec był le­ka­rzem woj­sko­wym i wszel­kie kon­takty z ludźmi zza że­la­znej kur­tyny mu­siałby mel­do­wać.

Rów­nież od mamy się do­wie­dzia­łem, że oj­ciec po za­ję­ciu Lwowa przez Niem­ców „stał pod mu­rem do roz­strze­la­nia”. Uj­muję to w cu­dzy­słów, bo tak za­pa­mię­ta­łem te słowa. Ni­gdy nie mia­łem od­wagi za­py­tać mamy o bliż­sze dane, a ojca to już w ogóle... W tam­tej roz­mo­wie po­wie­działa mi tylko, że działo się to na oczach matki ojca, mo­jej babci, która pa­trzyła z okna. Oj­ciec nie zo­stał roz­strze­lany, bo ja­kiś zna­jomy, lwow­ski Nie­miec go wy­cią­gnął.

Może ze względu na te nie­miec­kie po­wią­za­nia oj­ciec nie chciał grze­bać się w prze­szło­ści. Ale w ogóle chyba nie bar­dzo go to zaj­mo­wało. Na­wet nie je­stem pe­wien, czy do­brze znał na­zwi­sko pa­nień­skie swo­jej matki, bo mó­wił Za­łu­go­wicz, choć ona ma w pa­pie­rach Za­ło­go­wicz.

Tkwiło w tym ja­kieś pod­łoże na­ro­do­wo­ściowe?

Być może. Oj­ciec nie lu­bił Niem­ców, ale nie­na­wi­dził Ukra­iń­ców. Coś tam od nich wy­cier­piał w roku 1939. Tym­cza­sem pły­nęła w nim ukra­iń­ska krew. Oj­ciec jego matki, mój pra­dzia­dek, na­zy­wał się Ba­zyli Za­ło­go­wicz i był ob­rządku grec­ko­ka­to­lic­kiego. Czyli we­dług dzi­siej­szych kry­te­riów był Ukra­iń­cem, choć on na ta­kie okre­śle­nie ni­gdy by się nie zgo­dził, uwa­żał się nie za Ukra­ińca, lecz za Ru­sina, a to była za­sad­ni­cza róż­nica. Bo Ukra­iniec to ten, co jest za sa­mo­stijną Ukra­iną, który wal­czy z La­chami. A Ru­sin jest pro­pol­ski. No i naj­młod­szy syn Ba­zy­lego, uko­chany brat mo­jej babci, czyli wuj mo­jego ojca, Ta­de­usz Za­ło­go­wicz, zgi­nął w woj­nie pol­sko-ukra­iń­skiej w roku 1919 jako żoł­nierz pol­ski. Od ukra­iń­skiej kuli. Spo­czywa na Cmen­ta­rzu Obroń­ców Lwowa.

Skoro oj­ciec nie był skory do opo­wia­da­nia hi­sto­rii ro­dzin­nych, to zro­zu­miałe, że ży­łeś w kul­cie ro­dów matki.

Tak, Byt­na­rów i Bursz­ty­nów. Moja mama była z domu Byt­nar, jej oj­ciec Ja­kub był ku­zy­nem Sta­ni­sława, ojca Jana Byt­nara „Ru­dego”. „Rudy” był ku­zy­nem mamy dość da­le­kim, ale w mym domu pa­no­wał jego kult, a Ka­mie­nie na sza­niec Alek­san­dra Ka­miń­skiego sta­no­wiły świę­tość. W domu mie­li­śmy edy­cję: Sta­li­no­gród 1956. Wiesz, co to Sta­li­no­gród?

Ka­to­wice.

Trzy lata cier­piały Ka­to­wice tę na­zwę. A ta książka to znak czasu. Jesz­cze ist­nieje Sta­li­no­gród, ale już się w nim wy­daje Ka­mie­nie na sza­niec, co w sta­li­ni­zmie było nie­moż­liwe. A matka mo­jej mamy, Sta­ni­sława Byt­na­rowa, była z domu Bursz­tyn. Na­zwi­sko to mnie cie­ka­wiło, bo było bar­dzo ży­dow­skie.

Bursz­tyn to Bern­stein.

Z nie­miecka pi­sane, ale w Pol­sce było pi­sane w for­mie Bursz­tyn, i jest na­wet pa­mięt­nik ja­kie­goś Bursz­tyna z getta war­szaw­skiego. Ale ko­rze­nie ży­dow­skie są u mnie ra­czej wąt­pliwe: pra­dzia­dek, An­toni Bursz­tyn, był wiej­skim or­ga­ni­stą, jego oj­ciec miał na imię Woj­ciech. Do­piero oj­ciec Woj­cie­cha, uro­dzony w 1809 r. Jó­zef, mógłby być ja­kimś śla­dem. Ale wszystko to tylko do­mnie­ma­nia, czy­nione na­wet tro­chę na siłę.

Jak jed­nak do tego do­sze­dłeś?

Zna­la­złem w domu me­trykę pra­dziadka z wy­ka­zem jego przod­ków. Ale moja ro­dzina była zwią­zana nie tyle z Bursz­ty­nami, co z ple­bej­ską, chłop­sko-ma­ło­mia­stecz­kową ro­dziną Bul­szów.

Na­zwi­sko Bulsz/Bulsh też ma nie­miec­kie ko­no­ta­cje.

Moż­liwe, ileż to u nas tych śla­dów nie­miec­kich. Tylko nie lu­bimy się do nich przy­zna­wać. Mama mó­wiła mi w dzie­ciń­stwie, że pro­to­pla­stą jej rodu był raj­tar szwedzki na­zwi­skiem Byt­nar, który pod Ja­sną Górą do­stał się do pol­skiej nie­woli. Ale to kom­pletne zmy­śle­nie, da­jące się tłu­ma­czyć po­wo­jenną ob­se­sją an­ty­nie­miecką. Ro­dzinne strony ojca mamy to dwie wsie, kie­dyś nie­miec­kie: Al­bi­gowa i Mar­kowa. Zo­stały za­ło­żone przez ko­lo­ni­stów nie­miec­kich w XV wieku, a Ostrów, w któ­rym uro­dził się dzia­dek, był w są­siedz­twie. Czy tak trudno so­bie wy­obra­zić wże­nie­nie się do ro­dziny z Ostrowa ja­kie­goś Byt­nara z Mar­ko­wej? O Mar­ko­wej było ostat­nio gło­śno ze względu na be­aty­fi­ka­cję ro­dziny Ulmów, roz­strze­la­nych przez Niem­ców za ukry­wa­nie Ży­dów. To też jest miej­sce uro­dze­nia Jó­zefa Tejchmy; jego przod­ko­wie na­zy­wali się Tajch­man/Te­ich­man. Młod­sza sio­stra dziadka, Ka­ta­rzyna, była po mężu Stą­cel. To było pew­nie na­zwi­sko Ston­zel lub po­dobne.

Czyli mamy ko­lejne nie­miec­kie ślady.

Tak jak w przy­padku na­zwi­ska Ulma. Od póź­nego śre­dnio­wie­cza, od XIV i XV wieku, na tych ru­sko-pol­skich te­re­nach ko­lejne po­ko­le­nia wzra­stały w wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wym ty­glu. Byt­na­ro­wie to byli chłopi¸ pra­co­wali na roli, na­to­miast ród Bursz­ty­nów – drobni skle­pi­ka­rze, co mo­głoby su­ge­ro­wać ja­kieś związki ze świa­tem ży­dow­skim. Je­śli zaś cho­dzi o Bul­szów, nie mam o nich nie­stety zie­lo­nego po­ję­cia.

Mó­wisz o swych ukra­iń­skich, nie­miec­kich, a moż­liwe że i ży­dow­skich ko­rze­niach...

Dla­tego mogę po­wie­dzieć, że je­stem 100-pro­cen­to­wym Po­la­kiem!

No to wróćmy do tych nie­miec­kich Byt­na­rów.

To była ro­dzina, która z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie do­ko­ny­wała awansu spo­łecz­nego. Mój dzia­dek Ja­kub Byt­nar uro­dził się jako chłop, ale wy­kształ­cił się i zo­stał na­uczy­cie­lem. Miał za sobą służbę w Le­gio­nach. Ostat­nio wy­szedł Słow­nik Le­gio­ni­stów i z niego się do­wie­dzia­łem, że słu­żył w 5. pułku pie­choty I Bry­gady. Tak zwa­nym pułku „zu­cho­wa­tych”. Ale do­piero moi ro­dzice byli pierw­szym po­ko­le­niem, które uzy­skało wyż­sze wy­kształ­ce­nie. A oj­ciec, jak wspo­mnia­łem, był na­wet dok­to­rem me­dy­cyny. W 1963 roku na­pi­sał u prof. Zdzi­sława Przy­był­kie­wi­cza dy­ser­ta­cję „No­si­ciel­stwo i wy­miana szcze­pów gron­kowca w za­mknię­tym ko­lek­ty­wie”. Ja po­sze­dłem szcze­bel wy­żej i ro­dzice byli ze mnie bar­dzo dumni. Mama mó­wiła, że wszystko za­wdzię­czam so­bie, ja to ły­ka­łem gładko, ale to nie była prawda, bo wszystko za­wdzię­czam ro­dzi­com. Tyle że ma­mie cho­dziło o to, że oni z oj­cem, jako przy­by­sze, nie mieli wła­ści­wie w Kra­ko­wie zna­jo­mo­ści, zwłasz­cza „w sfe­rach wyż­szych”. Tym­cza­sem ja – przy­naj­mniej w moim po­ko­le­niu i po­ko­le­niach star­szych – znam cały Kra­ków.

Mó­wisz o chłop­skich ko­rze­niach, a dziś pra­wie wszy­scy szu­kają u sie­bie szla­chec­kiego po­cho­dze­nia.

I to mnie dziwi i śmie­szy. Na­sze spo­łe­czeń­stwo ma w swej ma­sie ko­rze­nie chłop­skie. Nie tak dawno za­pro­si­łem na obiad re­dak­to­rów mej księgi ju­bi­le­uszo­wej...

Po­wiemy jesz­cze o tej księ­dze, do­brze?

Do­brze, może póź­niej. Otóż oka­zało się na tym obie­dzie, że my wszy­scy, cała czwórka sie­dząca w kra­kow­skiej knaj­pie, mamy ko­rze­nie chłop­skie. I wszy­scy by­li­śmy strasz­nie z nich dumni. Choć ow­szem, mógł­bym też mó­wić o mo­ich ko­rze­niach szla­chec­kich. Mój pra­dzia­dek Mi­chał Ro­ma­now­ski miał córkę Ka­ta­rzynę, która wy­szła za mąż za Lu­dwika Ju­rysa. Ro­dzi­cami tego Ju­rysa byli Ja­kub Ju­rys oraz An­to­nina z Go­łu­chow­skich, córka Anny Go­łu­chow­skiej z domu Ry­del i Lu­dwika Go­łu­chow­skiego, który zgi­nął w 1846 r. w ra­ba­cji ga­li­cyj­skiej. Tak więc Ro­ma­now­scy są po­wi­no­wa­tymi waż­nych ro­dzin ga­li­cyj­skich, bo nie mu­szę mó­wić, kim byli Go­łu­chow­scy i Ry­dlo­wie. I w do­datku mamy w ro­dzi­nie ofiarę za­mor­do­waną przez chło­pów. Ale ci Go­łu­chow­scy i Ry­dlo­wie ni­gdy nie utrzy­my­wali z Ro­ma­now­skimi żad­nych kon­tak­tów, a syn Mi­chała Ro­ma­now­skiego, Ja­kub, mój dzia­dek, był ko­le­ja­rzem i lwow­skim do­zorcą. Nie mia­łem szans go po­znać, bo zmarł na­gle przed Wi­gi­lią 1933 roku. Wresz­cie moja bab­cia Sta­ni­sława – z domu Za­ło­go­wicz, po mężu Ro­ma­now­ska – była córką Ma­rii, któ­rej na­zwi­sko pa­nień­skie brzmiało Ko­recka. A byli ksią­żęta Ko­reccy z krwi Ru­ry­ko­wi­czów! Bar­dzo się tym eks­cy­to­wa­łem, do­póki nie zo­ba­czy­łem me­tryki, w któ­rej było na­pi­sane Ko­recka, a w na­wia­sie Gó­recka... No, ale mógł­bym też do­dać wspo­mnianą wcze­śniej bra­tową mamy, Kry­stynę z Wo­ło­szy­now­skich Byt­na­rową, pa­sier­bicę Tysz­kie­wi­cza. W każ­dym jed­nak ra­zie moje ge­ne­alo­gie szla­chec­kie są albo od­le­głe, albo po­śred­nie, albo mi­tyczne. Na tym tle ko­rze­nie chłop­skie są re­alne jak naj­bar­dziej.

A sami Ro­ma­now­scy? Na­zwi­sko prze­cież koń­czy się na „-ski”?

Za­py­tał mnie pe­wien emi­grant w Lon­dy­nie, czy je­stem z Ro­ma­now­skich herbu Bo­ża­wola. Od­po­wie­dzia­łem, że mam ko­rze­nie chłop­skie, a on się spe­szył. Mój stryj Mie­czy­sław Ro­ma­now­ski utrzy­my­wał jed­nak po­dobno, że je­ste­śmy spo­krew­nieni z po­etą ro­man­tycz­nym Mie­czy­sła­wem Ro­ma­now­skim, po­le­głym w po­wsta­niu stycz­nio­wym. To mo­gło się zga­dzać o tyle, że Mie­czy­sław Ro­ma­now­ski po­cho­dził z Ga­li­cji. Ale była to Ga­li­cja wschod­nia, pod­czas gdy moi Ro­ma­now­scy wy­wo­dzą się z Łę­ków Szczu­ciń­skich, spod Szczu­cina w Ga­li­cji za­chod­niej. Mie­czy­sław Ro­ma­now­ski zgi­nął bez­po­tom­nie.

Mó­wi­łeś o ro­dzi­nie Byt­na­rów, o ich do­cho­dze­niu do wy­kształ­ce­nia, ale czy nie było to rów­nież do­cho­dze­nie do pol­sko­ści?

To jest do­bre py­ta­nie: od wło­ścia­nina do oby­wa­tela, od czło­wieka „ce­sar­skiego” do Po­laka... To­masz Byt­nar, mój pra­dzia­dek, za­grod­nik we wspo­mnia­nej wsi Ostrów koło Kań­czugi, uro­dził się w roku 1862. W jego ro­dzi­nie mu­siały być żywe tra­dy­cje ra­ba­cji ga­li­cyj­skiej – tym ra­zem od strony chłop­skiej. Co prawda ra­ba­cja miała miej­sce głów­nie na za­chód od ma­tecz­nika Byt­na­rów, w Tar­now­skiem i Ja­siel­skiem, ale prze­cież wie­ści się roz­cho­dziły. Jed­nak już w 1875 r., gdy To­masz był jesz­cze dziec­kiem, na­ro­dził się ruch lu­dowy ks. Sta­ni­sława Sto­ja­łow­skiego. Pra­dzia­dek słu­żył jako ułan w ar­mii au­striac­kiej, a gdy od pię­ciu już lat był żo­naty, po­wstało w 1895 r. Stron­nic­two Lu­dowe. Chłopi za­częli czuć się Po­la­kami.

Po­roz­ma­wiajmy o mi­cie „Ru­dego”, który był tak silny w two­jej ro­dzi­nie. Wy­cho­wa­łeś się na opo­wie­ściach o nim.

W tym tkwiła pewna dwu­znacz­ność, bo mał­żeń­stwo babci z Ja­ku­bem Byt­na­rem się roz­pa­dło, on za­ło­żył w Ło­dzi (gdzie od ja­kie­goś czasu miesz­kali) nową ro­dzinę. Bab­cia w roku 1935, z dnia na dzień, zgar­nęła swoje ma­natki, za­brała dwoje dzieci, star­szą Lidkę, moją mamę, i młod­szego od niej o dwa lata Zdzi­cha, i wy­je­chała do Kra­kowa, gdzie dał jej opar­cie naj­młod­szy brat jej ojca, stryj Jan Bursz­tyn. Za­miesz­kali na Pę­dzi­cho­wie pod nu­me­rem 11, po­tem na Kro­wo­der­skiej, też pod nu­me­rem 11, gdzie prze­żyli lata oku­pa­cyjne. Bab­cia ni­gdy nie wspo­mi­nała dziadka i to do tego stop­nia, że kie­dyś w dzie­ciń­stwie po­wie­dzia­łem „mój dzia­dek umarł”, a wtedy mama się obu­rzyła i krzyk­nęła: „Nie umarł! Żyje w Ło­dzi!”. Nie do­py­ty­wa­łem dla­czego w Ło­dzi, a nie z nami, ro­zu­mie­jąc, że jest tu ja­kaś ta­jem­nica.

Jed­nak i bab­cia, i my wszy­scy, cała na­sza szóstka, by­li­śmy w wiel­kiej za­ży­ło­ści z żoną ku­zyna Ja­kuba Byt­nara, a matką „Ru­dego”, Zdzi­sławą Byt­na­rową. To była moja uko­chana cio­cia Zdzi­cha. Sto­sun­kowo czę­sto do nas przy­jeż­dżała. Z War­szawy. Bo miesz­kała w tym sa­mym domu, z któ­rego Ge­stapo za­brało jej męża i syna. Aleja Nie­pod­le­gło­ści 159/63 – na tej ka­mie­nicy jest te­raz ta­blica pa­miąt­kowa. Cio­cia Zdzi­cha była drob­niutka, fi­li­gra­nowa, za­wsze w czerni, tro­chę sta­ro­świecka, o ary­sto­kra­tycz­nych ma­nie­rach, może w nieco pro­win­cjo­nal­nym gu­ście. Pa­mię­tam jej oczy, które przy opo­wie­ściach o daw­nych cza­sach ro­biły się jakby więk­sze, za­cho­dziły łzami.

Dla­czego mó­wisz „na­sza szóstka”?

Bo tyle nas było w miesz­ka­niu. Za­równo na Die­tla 99/7, jak i na Sło­wac­kiego 41/1, do­kąd się prze­pro­wa­dzi­li­śmy w kwiet­niu 1958 r. Ro­dzice, Ta­de­usz Ro­ma­now­ski i Li­dia z Byt­na­rów Ro­ma­now­ska, bab­cia Sta­ni­sława z Bursz­ty­nów Byt­na­rowa i jej sio­stra, Ste­fa­nia Bursz­tyn, na­uczy­cielka w szkole spe­cjal­nej na ulicy Raj­skiej, no i my, ja i moja sio­stra Ma­ry­sia, młod­sza ode mnie o nie­spełna trzy lata.

Szkoła spe­cjalna?

Tak, oni wszy­scy – Sta­ni­sław i Zdzi­sława Byt­na­ro­wie oraz cio­cia Stefa Bursz­tyn (nie mam pew­no­ści co do babci Byt­na­ro­wej) uczyli w szkol­nic­twie spe­cjal­nym, wy­kształ­ceni przez pio­nierkę tego szkol­nic­twa, Ma­rię Grze­go­rzew­ską. Grze­go­rzew­ska była w moim domu ota­czana ro­dza­jem kultu.

Cio­cia Zdzi­cha opo­wia­dała ci o „Ru­dym”?

Nie, ona jed­nak miesz­kała w War­sza­wie. O „Ru­dym” mó­wiła mi głów­nie wspo­mniana cio­cia Stefa, miesz­ka­jąca do śmierci z nami. I opo­wia­dała mi to w naj­wcze­śniej­szym dzie­ciń­stwie. Bo wtedy, gdy usły­sza­łem, że „Janka Niemcy po­bili, a po­tem ko­le­dzy go od­bili”, zro­zu­mia­łem, że bili jedni i dru­dzy.

Kiedy się do­wie­dzia­łeś o kon­se­kwen­cjach ak­cji pod Ar­se­na­łem?

Nie pa­mię­tam. Kie­dyś jed­nak do­tarło do mnie, że w ra­mach re­pre­sji za od­bi­cie „Ru­dego” i in­nych więź­niów Niemcy roz­strze­lali 140 osób. A „Ru­dego” i tak nie ura­to­wano, bo zmarł, strasz­li­wie ska­to­wany. Za­wsze pa­mię­tam o tym nie­miec­kim od­we­cie.

Czy w Pol­sce Lu­do­wej matka „Ru­dego” brała udział w kul­ty­wo­wa­niu mitu syna? Uczest­ni­czyła w spo­tka­niach or­ga­ni­zo­wa­nych przez różne wła­dze, szkoły, Zwią­zek Har­cer­stwa Pol­skiego?

Za­wsze, za­wsze. Ta drobna ko­bieta dźwi­gała na swych ra­mio­nach cały mit „Ru­dego”. Była świetną mów­czy­nią, tro­chę eg­zal­to­waną, ale ro­biła wra­że­nie i bar­dzo lu­biła ta­kie spo­tka­nia. Od­była ich na pewno dzie­siątki, my­ślę, że i setki. Czło­wiek in­sty­tu­cja. Bar­bara Wa­cho­wicz na­zwała ją „ma­tulą pol­skich har­ce­rzy”.

Czy mó­wiła o tych roz­strze­la­nych?

Tego nie pa­mię­tam, ale nie mo­gła o nich nie wie­dzieć. A we mnie po­kła­dała duże na­dzieje, wi­działa we mnie tego, kto bę­dzie straż­ni­kiem pa­mięci o Byt­na­rach. Ale chciał­bym do­dać coś, co jest chyba ta­jem­nicą ro­dzinną. Cio­cia Zdzi­cha stra­ciła męża i syna, gdy miała 42 lata. Ży­cie się dla niej wtedy skoń­czyło, a po po­wsta­niu war­szaw­skim prze­szła jesz­cze przez pięć obo­zów je­niec­kich w Niem­czech. Od 1945 r. żyła już tylko dla tych naj­bliż­szych swych zmar­łych oraz dla je­dy­nej, po­zo­sta­łej przy ży­ciu córki, Da­nuty (Dusi) Dzie­kań­skiej, młod­szej od Janka o rok. Ale na stare lata, już do­brze po sie­dem­dzie­siątce, cio­cia zwią­zała się ze swą pierw­szą mi­ło­ścią, jesz­cze z cza­sów szkol­nych, i wy­szła po raz drugi za mąż. Za­miesz­kała w Mielcu z pa­nem Edwar­dem Krym­skim i pod­pi­sy­wała się Zdzi­sława Byt­nar-Krym­ska. Od­wie­dzi­łem kie­dyś w Mielcu ich oboje, miesz­kali w nie­wiel­kim bloku, bo­daj przy ulicy Staffa. Byli bar­dzo szczę­śliwi. On za­cy­to­wał frazę z ja­kie­goś wier­sza „W Mielcu chłop­ców roje”, a ona spło­nęła ru­mień­cem i uśmiech­nęła się, ty­leż za­wsty­dzona, co upo­jona. To było na­prawdę wzru­sza­jące – szczę­ście od­na­le­zione na sta­rość. Ale trwało chyba nie dłu­żej niż dzie­sięć lat. W roku 1986 pan Krym­ski zmarł, a cio­cia wró­ciła do War­szawy. Zmarła osiem lat póź­niej.

Mit „Ru­dego” miał naj­więk­szy wpływ na twoje za­in­te­re­so­wa­nie hi­sto­rią?

Nie­ko­niecz­nie. Było jed­nak w nim coś po­twor­nego, opo­wieść o za­ka­to­wa­nym czło­wieku. Wy­cho­wa­łem się ra­czej na opo­wia­da­niach mamy, ale po­cząt­kowo, też w ślad za mamą, bo­ta­ni­kiem, in­te­re­so­wa­łem się przy­rodą, naj­pierw ga­dami ko­pal­nymi, po­tem en­to­mo­lo­gią. Ła­pa­łem mo­tyle do siatki i mia­łem dwie ga­bloty: w jed­nej mo­tyle, w dru­giej ćmy. Mo­tyle w ga­blo­tach ku­po­wa­li­śmy w skle­pie zoo­lo­gicz­nym nie­opo­dal ulicy Die­tla, je­den kosz­to­wał sześć zł i tylko je­dwab­nik dę­bowy, duma mo­jej ko­lek­cji, kosz­to­wał 25 zł. Hi­sto­rią za­in­te­re­so­wa­łem się do­piero w czwar­tej kla­sie pod­sta­wówki. Być może dla­tego że uczy­li­śmy się z bar­dzo war­to­ścio­wego pod­ręcz­nika, au­tor­stwa Anny Klu­bówny i Ja­dwigi Stę­pie­nio­wej.

War­to­ścio­wego? Już sły­szę pro­te­sty pra­cow­ni­ków IPN.

Po­sze­dłem do szkoły we wrze­śniu 1958 r., więc wkrótce po Pol­skim Paź­dzier­niku. Mi­ni­strem oświaty był Wła­dy­sław Bień­kow­ski, bli­ski współ­pra­cow­nik Wła­dy­sława Go­mułki. Po­nie­waż cio­cia Stefa, na­uczy­cielka z po­wo­ła­nia, ob­jęła mnie swą pa­sją dy­dak­tyczną i na­uczyła czy­ta­nia i pi­sa­nia, prze­su­nięto mnie po dwóch ty­go­dniach do dru­giej klasy. Tak więc 2 wrze­śnia 1958 r. za­mel­do­wa­łem się w kla­sie I c, a 16 wrze­śnia by­łem już w kla­sie o rok wyż­szej: II a. Hi­sto­rii uczy­li­śmy się od klasy czwar­tej, to­też ze­tkną­łem się z nią jako przed­mio­tem szkol­nym je­sie­nią 1960 r., jako dzie­wię­cio­la­tek. Ale ten ilu­stro­wany pod­ręcz­nik Klu­bówny i Stę­pie­nio­wej po­wstał wcze­śniej, na fali po­paź­dzier­ni­ko­wej, i stał się moim pierw­szym wpro­wa­dze­niem w hi­sto­rię Pol­ski. Nie­które jego frazy pa­mię­tam do dziś. Na przy­kład: „Krwią i łzami spły­nęła zie­mia pol­ska pod uci­skiem za­bor­ców”. Albo: „Wie­cie już, jak źle było Po­la­kom pod za­bo­rem ro­syj­skim. Pod za­bo­rem pru­skim też nie było le­piej”. Po­wsta­nie li­sto­pa­dowe ilu­stro­wano frazą z Pie­śni Ja­nu­sza Win­cen­tego Pola: „Grzmią pod Stocz­kiem ar­maty...” oraz re­pro­duk­cjami pol­skiego ma­lar­stwa ba­ta­li­stycz­nego Ju­liu­sza i Woj­cie­cha Kos­sa­ków. Zna­mienne, że pod­ręcz­nik ury­wał się na roz­bro­je­niu Niem­ców w li­sto­pa­dzie 1918 r., choć oczy­wi­ście nie było mowy ani o POW, ani o Pił­sud­skim. A ostat­nie zda­nie książki brzmiało: „Po II woj­nie świa­to­wej Pol­ska wró­ciła do swych sta­rych, pia­stow­skich gra­nic”. Na­gły prze­skok, o dwu­dzie­sto­le­ciu ani słowa. Au­torki naj­wi­docz­niej uznały, że zbyt dużo mu­sia­łyby prze­mil­czeć.

O prze­szło­ści czy­ta­łeś tylko w pod­ręcz­niku czy jesz­cze gdzieś in­dziej?

Cio­cia Stefa miała w szu­fla­dzie swej bi­blio­teczki pod­ręcz­nik jesz­cze lep­szy: dla klasy pią­tej, au­torką była Wła­dy­sława Ho­szow­ska. Ach, cóż to była za książka! Nie mo­głem od­ża­ło­wać, że nim prze­sze­dłem do klasy pią­tej, już wy­co­fano ją ze szkół. Ja­kie były przy­czyny wy­co­fa­nia, tego nie wiem, ale łą­czy­łem to z odej­ściem w roku 1959 mi­ni­stra Wła­dy­sława Bień­kow­skiego i przyj­ściem na jego miej­sce Wa­cława Tu­ło­dziec­kiego. Bo w mo­jej na­uczy­ciel­skiej ro­dzi­nie bar­dzo ża­ło­wano Bień­kow­skiego, a Tu­ło­dziec­kiego się oba­wiano, są­dząc nie bez ra­cji, że bę­dzie to ja­kieś od­cho­dze­nie od Paź­dzier­nika. Zwróć uwagę: Bień­kow­ski był z PPR, a Tu­ło­dziecki z PPS. Ety­kietki by­wają za­wodne.

I co ta­kiego było w pod­ręcz­niku Ho­szow­skiej?

Opo­wia­dano na przy­kład o prze­wa­gach Ste­fana Ba­to­rego w woj­nie z Mo­skwą. Ale oprócz Jana Za­moy­skiego była w nim mowa o pie­cho­cie wy­bra­niec­kiej i o bo­ha­ter­skich czy­nach chło­pów pol­skich, pio­rą­cych Mo­skali. Na przy­kład o czy­nach ko­tlar­czyka Wąsa, który dziel­nie sta­wał pod Po­łoc­kiem. Chy­tre to było, po­ka­zy­wano, że z Mo­skwą – wbrew ro­syj­skiej i so­wiec­kiej hi­sto­rio­gra­fii – wal­czył także pol­ski lud. A oprócz pod­ręcz­ni­ków... Czy­ta­łem „Pło­my­czek” re­da­go­wany przez za­po­mnia­nego dziś Sta­ni­sława Alek­san­drzaka. Pa­mię­tam, jak z wy­pie­kami na po­licz­kach czy­ta­łem, chyba w 1958 roku, opo­wieść o Sta­ni­sła­wie Skal­skim, pi­lo­cie, który strą­cił ileś tam sa­mo­lo­tów nie­miec­kich, a po­tem wró­cił do Pol­ski i tu był pod­dany po­li­tycz­nym szy­ka­nom. Ta­kimi tre­ściami kar­miono dzieci w cza­sach mi­ni­stra Bień­kow­skiego.

Skal­ski był wię­ziony w cza­sach sta­li­now­skich i ska­zany na karę śmierci...

... i uła­ska­wiony przez Bo­le­sława Bie­ruta. Tego w „Pło­myczku” nie było, ale ubo­le­wano nad tym, co Skal­skiego w Pol­sce spo­tkało. Przy­ta­cza­jąc ta­kie przy­kłady, chcę po­wie­dzieć, że szkoła po­paź­dzier­ni­kowa była bar­dzo pa­trio­tyczna, i to w ta­kim tra­dy­cyj­nym, po­wie­dział­bym na­wet mię­dzy­wo­jen­nym du­chu. Choć oczy­wi­ście mó­wiono sporo o 1 Dy­wi­zji im. Ta­de­usza Ko­ściuszki (prze­mil­cza­jąc jed­nak na­zwi­sko jej do­wódcy Zyg­munta Ber­linga) i czę­sto śpie­wano na aka­de­miach „Pły­nie, pły­nie Oka, jak Wi­sła sze­roka” (bar­dzo to lu­bi­łem, ku nie­za­do­wo­le­niu mamy). Nie przy­po­mi­nam so­bie na­to­miast szkol­nych opo­wie­ści o Monte Cas­sino. W ogóle wie­dza o II woj­nie świa­to­wej była ogra­ni­czona do tego, że były AK i AL – za­wsze w tej ko­lej­no­ści i za­wsze wy­ma­wiane łącz­nie – no i PPR, któ­rej dwu­dzie­sto­le­cie po­wsta­nia ob­cho­dzono uro­czy­ście, gdy by­łem w pią­tej kla­sie.

Masz przy­wi­lej póź­nego uro­dze­nia. Nie do­świad­czy­łeś okresu sta­li­now­skiego, czasu ter­roru. Ale czy ży­łeś w jego cie­niu?

Ależ, Pawle, ja tę­sk­nię do sta­li­ni­zmu!

Nie żar­tuj!

Co cię tu dziwi? To nie moja wina, że ro­dzice po­częli mnie w ja­kąś li­sto­pa­dową noc 1950 roku, w samo apo­geum sta­li­ni­zmu. Uro­dzi­łem się za ży­cia Sta­lina. „Uro­dzony w nie­woli, okuty w po­wi­ciu” – to prawda. Ale moje dzie­ciń­stwo to jest sta­li­nizm. To sy­gnał ra­diowy, ta­kie cien­kie mło­teczki, po któ­rym pa­dała na­zwa „tu Sta­li­no­gród”. To li­terki, z któ­rych skła­da­łem na­pis „ulica Jó­zefa Sta­lina” (ulica w są­siedz­twie Die­tla, dziś to We­ster­platte). To ka­len­da­rze ro­bot­ni­cze, skądś się bio­rące w domu, z wy­ka­zami człon­ków Biura Po­li­tycz­nego PZPR i KPZR... Choćby dom nie wiem jak chciał mnie ochro­nić, to rze­czy­wi­stość zza okien wci­skała się wszyst­kimi szpa­rami. No bo jak tu nie słu­chać ra­dia? A tam moja ulu­biona pio­senka „Nad Wi­słą wstaje war­szaw­ski dzień. I mknie tram­wa­jem war­szaw­ski dzień!” Dla lu­dzi po po­wsta­niu war­szaw­skim jakże ta pio­senka mu­siała być krze­piąca! Po­dob­nie jak „Małe miesz­kanko na Ma­riensz­ta­cie, to moje szczę­ście, to moje sny”.

O No­wej Hu­cie też były pio­senki.

„O No­wej to Hu­cie pio­senka, o No­wej to Hu­cie są słowa”. I te­raz cze­kam, jak ja­kiś pra­wak wy­cią­gnie moje słowa, że ja tę­sk­nię za sta­li­ni­zmem. Tak jak Tu­skowi wy­ciąga się od dzie­sią­tek lat z jego pięk­nego, pa­trio­tycz­nego szkicu słowa, że „Pol­ska to nie­nor­mal­ność”. No, ale ja tę­sk­nię za pra­wa­kiem jak za sta­li­ni­zmem! W Mło­dej Pol­sce pi­sano, by „epa­to­wać miesz­czu­cha”, ja ro­bię wszystko, by epa­to­wać pra­waka.

No już do­brze. Ale o co na­prawdę cho­dzi z tym sta­li­ni­zmem?

W opo­wie­ściach bądź prze­mil­cze­niach ro­dziny sta­li­nizm ry­so­wał się jako coś bar­dzo złego, ale ni­gdy go nie zrów­ny­wano z hi­tle­ry­zmem. Ni­gdy! Za­wsze po­strze­gany był jed­no­znacz­nie ne­ga­tyw­nie, z całą jego grozą, ale słabo zwer­ba­li­zo­waną, bo na przy­kład o moim wuju, stra­co­nym po woj­nie, nic mi nie mó­wiono. O gro­zie mó­wiło się pół­gęb­kiem. Czy to w od­nie­sie­niu do ZSRR, czy do Lwowa, za któ­rym moja bab­cia oj­czy­sta roz­dzie­ra­jąco tę­sk­niła. Wszystko jed­nak było nie­do­mó­wione, wi­szące gdzieś w do­mo­wym po­wie­trzu. Tak więc nie po­wie­dział­bym, że cie­szę się ła­ską póź­nego uro­dze­nia, bo dla mnie Paź­dzier­nik ’56 to jakby wczo­raj. Do­sko­nale pa­mię­tam jego at­mos­ferę, prze­mó­wie­nie Go­mułki, któ­rego ro­dzice słu­chali z uszami przy­kle­jo­nymi do ra­dio­od­bior­nika.

Aż tak wrył ci się w pa­mięć?

Pię­cio­let­nie dziecko dużo pa­mięta. Cały dom żył at­mos­ferą Paź­dzier­nika ’56, ko­men­to­wano wszyst­kie wia­do­mo­ści. A ja, chory wtedy na szkar­la­tynę, w prze­rwach mię­dzy bo­le­snymi za­strzy­kami, sta­wa­łem na środku po­koju i ku ucie­sze wszyst­kich na­śla­do­wa­łem Go­mułkę. W domu bar­dzo prze­ży­wano po­wsta­nie wę­gier­skie. Pa­mię­tam mo­ment, gdy mama po­wie­działa: „Wiesz, na Wę­grzech jest te­raz dużo sie­rot. My­ślę, żeby wziąć wę­gier­skiego sie­rotę na wy­cho­wa­nie”. Mama za­wsze bar­dzo po­waż­nie mnie trak­to­wała, dzie­liła się ze mną swymi prze­my­śle­niami. Ocze­ki­wa­łem tego Wę­gra, ale mama już po­tem do te­matu nie wra­cała. Pew­nie dla­tego że kiep­sko nam się wio­dło, była już na świe­cie moja sio­stra, a na utrzy­ma­niu mie­li­śmy jesz­cze bab­cię Byt­na­rową. W każ­dym ra­zie, choć może trudno uwie­rzyć, Paź­dzier­nik ’56 to moje for­ma­cyjne prze­ży­cie.

No i ta at­mos­fera ko­lej­nych lat. Po­ru­sze­nie w domu: ro­dzice idą na we­sele! Było to wkrótce po moim wiel­kim dzie­cię­cym prze­ży­ciu, we­selu ku­zynki mamy, cioci Basi Ar­ma­tówny, które wzo­rem kilku in­nych we­sel od­było się w na­szym ogrom­nym miesz­ka­niu na Die­tla. Ale mama stu­dzi mój en­tu­zjazm: to ta­kie przed­sta­wie­nie w te­atrze. We­sele Sta­ni­sława Wy­spiań­skiego. Długo po­zo­sta­wa­łem w nie­pew­no­ści, czy ten Wy­spiań­ski żeni się w te­atrze... W każ­dym ra­zie to na­zwi­sko usły­sza­łem wtedy po raz pierw­szy.

W la­tach sta­li­now­skich Wy­spiań­ski nie był wy­sta­wiany.

Pi­sano, że był piewcą pol­skiego na­cjo­na­li­zmu. Co w od­nie­sie­niu do Wy­zwo­le­nia, ską­d­inąd mo­jego uko­cha­nego, jest aku­rat prawdą... Ale ten czas 1957 roku... Nowe pio­senki, także z Za­chodu. Que sera sera, Ar­ri­ve­derci Roma. W roku 1958, już po na­szej prze­pro­wadzce na Sło­wac­kiego, fu­rorę ro­bił w Pol­sce ze­spół Ma­rino Ma­ri­niego. Mama pre­nu­me­ro­wała En­cy­klo­pe­dię XX wieku, pełną no­wi­nek z Za­chodu, po­tem te ze­szyty dała do oprawy. Nie­zro­zu­miałe słowo: eg­zy­sten­cja­lizm. Sar­tre, Ca­mus, Si­mone de Be­au­voir. Proza ame­ry­kań­ska: He­min­gway, lecz dla mamy ist­niał zwłasz­cza Faulk­ner i jego Ab­sa­lo­mie, Ab­sa­lo­mie. Pa­mię­tam, któ­re­goś ranka leżę w łóżku z ro­dzi­cami i oj­ciec mówi do mamy: „wiesz, Wa­si­lew­ski wró­cił”. Z kon­tek­stu wy­ni­kało, że z Lon­dynu. To był An­toni Wa­si­lew­ski, kra­kow­ski ma­larz i ka­ry­ka­tu­rzy­sta, który w 1957 r. wró­cił z An­glii. Po la­tach do­wie­dzia­łem się, że wtedy chciał też wró­cić ge­ne­rał Jó­zef Hal­ler. Na fali po­li­tycz­nej od­wilży przy­je­chało z emi­gra­cji do Pol­ski wielu pi­sa­rzy: Sta­ni­sław Cat-Mac­kie­wicz, Zo­fia Kos­sak-Szczucka, Mel­chior Wań­ko­wicz...

Ale wielu też wy­szło z wię­zie­nia.

O tym mi nie mó­wiono. Ro­dzice swoje wie­dzieli, ale uwa­żali, żeby chro­nić mnie przed nad­mia­rem wie­dzy – by tak rzec – an­ty­pań­stwo­wej. Przy czym trzeba pa­mię­tać: za wcze­snego Go­mułki, do roku 1964, czyli do uwię­zie­nia Jacka Ku­ro­nia i Ka­rola Mo­dze­lew­skiego, nie było w Pol­sce więź­niów po­li­tycz­nych. Dla­tego sprawa Ku­ro­nia i Mo­dze­lew­skiego była ta­kim wstrzą­sem, mama ko­men­to­wała to w domu.

W dzie­ciń­stwie na­pi­sa­łem kilka gra­fo­mań­skich „po­wie­ści”, w więk­szo­ści nie­ukoń­czo­nych, ale ta, o któ­rej chcę po­wie­dzieć, zo­stała ukoń­czona i na­zy­wała się „Pa­trioci”. Fa­buła opo­wia­dała o dwóch przy­ja­cio­łach, uczniach, któ­rzy dzięki lek­tu­rom i roz­mo­wom do­cho­dzą do od­rzu­ce­nia ko­mu­ni­zmu i za­czy­nają go uwa­żać za „czer­wony fa­szyzm”. I na po­czątku lat 50. XX w. pi­szą kredą na mu­rach „Niech żyje 3 Maj”. Zo­stają za­trzy­mani i „od­tąd nie wi­dział ich już ni­gdy nikt” – ta­kie było ostat­nie, efek­towne zda­nie mo­jej po­wie­ści. To ilu­struje moje my­śle­nie o sta­li­ni­zmie. Prze­czer­nione, bo prze­cież za na­pi­sa­nie „Niech żyje 3 Maj” nie ska­zy­wano na karę śmierci!

W domu za­wsze pod­kre­ślano do­bro­czynną rolę Pol­skiego Paź­dzier­nika. Pa­no­wało prze­ko­na­nie, że Go­mułka osią­gnął mak­si­mum i – choć dy­stan­so­wano się od niego – to prze­cież nie było mowy o ostrej opo­zy­cyj­no­ści. Dla mamy jej pi­smem był „Ty­go­dnik Po­wszechny”. Ale „Ży­cie Li­te­rac­kie” też ku­po­wała.

Wspo­mi­na­łeś o na­ucza­niu hi­sto­rii w szkole, ale czy to, co mó­wiono na lek­cjach, roz­mi­jało się z tym, co mó­wiono w domu?

Nic się nie roz­mi­jało! No, pra­wie nic, bo mama nie lu­biła pie­śni o Oce, ani AL-u czy PPR-u. Tak czy siak, w mo­jej pa­trio­tycz­nej ro­dzi­nie, ro­dzi­nie z tra­dy­cjami akow­skimi, nie­mal nic się nie roz­mi­jało z tym, co mó­wiła szkoła. Ow­szem, szkoła nie mó­wiła wszyst­kiego, np. te­mat Ka­ty­nia to było tabu, ale prze­cież w domu też nie epa­to­wano mnie Ka­ty­niem, nie ją­trzono, nie roz­dra­py­wano ran. Ro­dzice naj­wy­raź­niej uwa­żali, że do tych za­ka­za­nych prawd sam prę­dzej czy póź­niej dojdę. Póki by­łem dziec­kiem, chcieli mnie chro­nić, bali się, że­bym cze­goś w szkole nie wy­pa­plał. Ale cza­sem było i tak, że to nie dom, lecz szkoła wa­liła prawdę bez ogró­dek. Mój na­uczy­ciel hi­sto­rii, nie­za­po­mniany Ste­fan Pod­ko­wiń­ski ze Szkoły Pod­sta­wo­wej nr 7... De­dy­ko­wa­łem mu (oraz Bo­gu­sła­wowi Pen­dze­jowi z li­ceum) moją książkę Jak oszu­kać Ro­sję. Do dziś wi­dzę Pod­ko­wiń­skiego, gdy na lek­cji opo­wiada o rzezi Pragi: ręce unie­sione do góry, lekko roz­wiany siwy włos i wy­krzyk­nie­nia o żoł­nier­zach Su­wo­rowa: „te zwie­rzęta, te by­dlaki!”.

A Pen­dzej to był na­uczy­ciel hi­sto­rii w II Li­ceum Ogól­no­kształ­cą­cym im. Króla Jana III So­bie­skiego. Ge­nialny dy­dak­tyk. Na każdą lek­cję przy­no­szono mapę i każdą naj­mniej­szą miej­sco­wość uczeń mu­siał na niej wska­zać. Pen­dzej urzą­dził pra­cow­nię hi­sto­ryczną, a w niej po­wie­sił por­trety pre­zy­den­tów Rze­czy­po­spo­li­tej: Ga­briela Na­ru­to­wi­cza, Sta­ni­sława Woj­cie­chow­skiego, Igna­cego Mo­ścic­kiego i – uwaga – Wła­dy­sława Racz­kie­wi­cza.

Por­tretu Bo­le­sława Bie­ruta nie było?

Ja­sne, że nie było. Zresztą Bie­rut był w cza­sach Go­mułki źle wi­dziany – to były „błędy i wy­pa­cze­nia”. Mój młod­szy ko­lega, rocz­nik 1975, nie chciał mi uwie­rzyć, że w PRL-owskiej szkole wi­siał so­bie ofi­cjal­nie por­tret Racz­kie­wi­cza.

W szkole pań­stwo­wej, do­dajmy. W żad­nej pry­wat­nej.

Oczy­wi­ście, pań­stwo­wej. Pry­wat­nych nie­mal nie było, choć ist­niały w ów­cze­snym Kra­ko­wie dwa li­cea pro­wa­dzone przez za­kony: dla chłop­ców przez pi­ja­rów, dla dziew­cząt przez pre­zentki. Moja wy­cho­waw­czyni, Ja­nina Le­wicka, uczyła rów­no­le­gle u pre­zen­tek. No ale w li­ceum So­bie­skiego wi­zy­ta­to­rzy przy­sy­łani z ku­ra­to­rium mu­sieli wi­dzieć tę pra­cow­nię hi­sto­ryczną. Choć może nie wie­dzieli, kto to Racz­kie­wicz.

Ja­kiej pro­we­nien­cji byli twoi na­uczy­ciele? Jesz­cze przed­wo­jenni?

Nie tylko przed­wo­jenni, ale w nie­któ­rych przy­pad­kach jesz­cze sprzed I wojny świa­to­wej.

Czyli to oni prze­nie­śli ten etos na­ro­dowy, pa­trio­tyzm?

Ste­fan Pod­ko­wiń­ski uro­dził się w 1897 roku w Ka­mionce Stru­mi­ło­wej, w Ga­li­cji wschod­niej. Bo­gu­sław Pen­dzej był z Wo­ły­nia, ze Zwiahla (No­wo­grodu Wo­łyń­skiego). Na­uczy­cielka ma­te­ma­tyki w pod­sta­wówce, Ma­ria Gar­ba­czew­ska, była z rocz­nika 1890, pracę w szkole za­częła przed I wojną. Na­to­miast naj­więk­szym ewe­ne­men­tem była moja na­uczy­cielka ma­te­ma­tyki w ogól­niaku, Ja­dwiga Tur­kow­ska, córka po­wstańca stycz­nio­wego. Uro­dziła się w 1889 r. w Omsku na Sy­be­rii i tam za­częła ka­rierę pe­da­go­giczną, na kilka lat przed I wojną. Na ma­te­ma­tyce oczy­wi­ście się nie mó­wiło o Racz­kie­wi­czu czy Pił­sud­skim, ale w oso­bach tych ma­te­ma­ty­czek, Tur­kow­skiej czy Gar­ba­czew­skiej, było ja­kieś tchnie­nie daw­nego świata. Na­to­miast wspo­mniana wy­cho­waw­czyni, na­uczy­cielka ję­zyka ro­syj­skiego, Ja­nina Le­wicka (rocz­nik 1900), te­ściowa hi­sto­ryka sztuki prof. Ta­de­usza Chrza­now­skiego, spę­dziła dzie­ciń­stwo w przed­re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji i bar­dzo ko­chała kul­turę ro­syj­ską. Ona była cała sprzed re­wo­lu­cji, lecz w daw­nej Ga­li­cji zna­jo­mość ro­syj­skiego wśród na­uczy­cieli była zni­koma, więc za­trud­niano i ta­kich lu­dzi. Co oczy­wi­ście nie zna­czy, że złych czy nie­kom­pe­tent­nych, lecz nie­pew­nych ide­olo­gicz­nie, może na­wet bar­dzo nie­pew­nych. Le­wicka swym po­glą­dom nie da­wała wy­razu, lecz gdy ją od­wie­dzi­łem, bę­dąc już na stu­diach, za­py­tała z wi­docz­nym obrzy­dze­niem: „Dużo tam ma­cie tego... mark­si­zmu?”.

Ale jest jesz­cze jedno. W moim li­ceum opie­ko­wał się kół­kiem te­atral­nym Ta­de­usz Ku­dliń­ski. Znany już przed wojną pi­sarz, kry­tyk te­atralny. Mam go wciąż przed oczami: wy­soki, po­stawny star­szy pan. Miał stały kon­takt z mło­dzieżą. My tego wtedy nie wie­dzie­li­śmy, ale to był czło­wiek, który spę­dził sie­dem lat w sta­li­now­skich wię­zie­niach. Ktoś mu na ten kon­takt z mło­dzieżą po­zwo­lił.

A na­uczy­ciele no­wego, po­wo­jen­nego za­ciągu? Róż­nili się od tych, któ­rzy ka­rierę w za­wo­dzie za­czy­nali przed wojną?

Oczy­wi­ście, ta­kich też mia­łem. Czy się róż­nili? Moja po­lo­nistka w li­ceum, Zo­fia Ry­chel, z domu Ro­ma­now­ska...

Ro­dzina?

Nie, zu­peł­nie nie. To była córka ko­man­dora Bo­le­sława Ro­ma­now­skiego, który wal­czył w ma­ry­narce wo­jen­nej na Za­cho­dzie, a po woj­nie wró­cił do kraju. Ona, rocz­nik 1935, wstą­piła do PZPR i była dość za­an­ga­żo­wana.

Także ide­owo?

Była ak­tywną dzia­łaczką par­tii, żoną chyba es­beka, przed któ­rym na­wet prze­strze­gał mnie oj­ciec. To był jed­nak bar­dzo miły pan. Jak to u es­be­ków. Ale uwaga: na żad­nych lek­cjach nie było aż ta­kiej swo­body wy­ra­ża­nia po­glą­dów jak na lek­cjach pani Ry­chel, par­tyj­nej na­uczy­cielki. Wszystko można było po­wie­dzieć.

Na przy­kład?

Na prób­nej ma­tu­rze wy­bra­łem te­mat „Wpływ so­cja­li­stycz­nych idei re­wo­lu­cyj­nych na kształ­to­wa­nie pol­skiej li­te­ra­tury okresu mię­dzy­wo­jen­nego”. To wy­pra­co­wa­nie mam w domu. Oto próbki mo­jej ter­mi­no­lo­gii i ję­zyka: „prze­wrót bol­sze­wicki, który przy­wy­kli­śmy na­zy­wać Re­wo­lu­cją Paź­dzier­ni­kową”; „trudno się dzi­wić zde­cy­do­wa­nie wro­giemu na­sta­wie­niu Po­la­ków do pro­gramu bol­sze­wi­ków”; „od­raza do re­wo­lu­cji”; „nie­szczę­ście re­wo­lu­cji ko­mu­ni­stycz­nej”; „w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych Zwią­zek Ra­dziecki był w po­ję­ciu ów­cze­snych Po­la­ków tym, czym w po­ję­ciu dzi­siej­szych jest Nie­miecka Re­pu­blika Fe­de­ralna”. A przy tym po­da­wa­łem bez ko­men­ta­rza fakty, o któ­rych się nie mó­wiło, a je­żeli już – to tylko eu­fe­mi­zmami. O Stan­dem i Wan­dur­skim: „Ich dzia­łal­ność była jed­nak krótka; w oba­wie przed prze­śla­do­wa­niami wy­je­chali do ZSRR, gdzie w ja­kiś czas po­tem zo­stali ska­zani na śmierć i stra­ceni”. O Bru­no­nie Ja­sień­skim: „W ja­kiś czas po przy­by­ciu zo­stał aresz­to­wany i osa­dzony w obo­zie nad brze­gami Pa­cy­fiku, gdzie w opła­ka­nych wa­run­kach na­ba­wił się ty­fusu i zmarł”. I pu­enta: „Słaby nurt re­wo­lu­cyjny na­to­miast, który w Pol­sce mię­dzy­wo­jen­nej prze­szedł, z wy­jąt­kiem Kor­diana i chama, nie­mal nie­zau­wa­żony, roz­wi­nął się ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów w Pol­sce Lu­do­wej i stał się nur­tem naj­sil­niej­szym, po­pie­rany wy­dat­nie przez pań­stwo”. Mniej­sza o to ostat­nie uprosz­cze­nie, ale prze­cież ja to pi­szę w szkole PRL-owskiej, 23 kwiet­nia 1968 roku! Na ję­zyku, któ­rego uży­wam, na fak­tach, które po­daję, w naj­mniej­szym stop­niu nie od­ci­snął się wpływ PRL.

Na tym wy­pra­co­wa­niu wid­nieją do­ko­nane czer­wo­nym dłu­go­pi­sem prze­kre­śle­nia mo­jej na­uczy­cielki. Ry­chlowa za­pro­siła mnie do domu i po­wie­działa: „An­drzej, ro­zu­miem, że masz swoje po­glądy, miej je, ale ma­tura idzie do ku­ra­to­rium, nie­po­trzeb­nie zro­bisz so­bie przy­kro­ści. To nie jest mo­ment, gdy po­wi­nie­neś z czymś ta­kim wy­stę­po­wać, po­myśl o swo­jej przy­szło­ści”. Od­dała mi tę pracę, mimo że po­winna ją za­trzy­mać, i stąd mam ją te­raz w domu. Nie usi­ło­wała mnie na­wra­cać, chciała ochro­nić. „Miej je” – te swoje po­glądy – „miej je”. To mi po­wie­działa to­wa­rzyszka par­tyjna.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: