Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Życie pełne historii - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 października 2024
29,90
2990 pkt
punktów Virtualo

Życie pełne historii - ebook

Andrzej Romanowski w rozmowie z Pawłem Dybiczem opowiada o swej drodze naukowca, publicysty i polityka – od dzieciństwa w kulcie wuja, Jana Bytnara „Rudego”, po tytuły i stanowiska uniwersyteckie. Przyznaje się do zmiany poglądów, mówi, za co ceni gen. Jaruzelskiego, czym zaskoczyła go londyńska emigracja i co warte są mity narodowe. Wspomina spotkania z Eugeniuszem Kwiatkowskim, Giedroyciem i Nowakiem-Jeziorańskim, Miłoszem i Michnikiem, a nawet Terleckim, Rokitą... i Rydzykiem. I ludźmi nauki. A zaczęło się od wywiadu z zaczarowanym dorożkarzem…

Prof. dr hab. Andrzej Romanowski (1951) jest profesorem zwyczajnym w Instytucie Historii PAN i redaktorem naczelnym Polskiego Słownika Biograficznego. Na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie studiował i następnie przepracował 49 lat, kierował Katedrą Kultury Literackiej Pogranicza. W wydawnictwie Universitas redaguje serię Biblioteka Literatury Pogranicza. Jako dziennikarz i publicysta czynny od 1968 roku. W latach 80. Współpracownik prasy niezależnej, w roku 1989 członek redakcji drugoobiegowego dwutygodnika „Świat”. Od roku 1990 wchodził w skład redakcji „Tygodnika Powszechnego” (wystąpił w 2002 r.). Od 1993 stały współpracownik „Gazety Wyborczej”. Od roku 2020 stały felietonista tygodnika „Przegląd”.

W początkach III RP działacz polityczny, członek władz krakowskich i krajowych kolejno: Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej, Unii Demokratycznej i Unii Wolności (wystąpił w 1999 r.).

Autor szeregu książek naukowych, eseistycznych i publicystycznych. Z prof. Henrykiem Markiewiczem publikował kolejne serie wielkiego słownika cytatów polskich i obcych Skrzydlate słowa. W ostatnich latach wydał: Polska kalejdoskop kultur (2024), Odwieczny PiS czyli historia Polski (2023), Pamięć gromadzi prochy. Szkice historyczne i osobiste (2021), Antykomunizm czyli upadek Polski (2019), Wschodnim pograniczem literatury polskiej (2018), Tak, jestem córką Jakuba Bermana (z Lucyną Tychową, 2016), Eugeniusz Kwiatkowski (2014).

Karierę publicystyczną zaczął od wywiadu z zaczarowanym dorożkarzem. Dalej mogło być tylko ciekawiej. Prof. Andrzej Romanowski opowiada o swojej drodze naukowca, publicysty i polityka. Od czasu gdy wzrastał w kulcie kuzyna, Jana Bytnara „Rudego”, po zaszczytne tytuły i stanowiska uniwersyteckie. Z redaktorem Pawłem Dybiczem łączy go zawód dziennikarza, choć ich życiorysy wiele różni. Może dlatego w tej rozmowie nie ma gry, udawania i kurtuazji, tylko szczerość i szacunek. Prof. Romanowski przyznaje się do zmiany poglądów, otwarcie mówi za co docenia generała Jaruzelskiego, jak patrzy na swoją działalność opozycjonisty, a potem działacza UD i UW, czemu jest chrześcijaninem bez Kościoła i czym zaskoczyła go stara londyńska emigracja. No i jeszcze: czy Mickiewicz to poeta polski, litewski, czy białoruski…

W rozmowie przewijają się spotkania i anegdoty o postaciach takich jak Giedroyc, Nowak-Jeziorański, Raczyński, Mazowiecki, Michnik, Kuroń, ale także, Kołakowski, Miłosz, Turowicz, Iłłakowiczówna, Stomma, Herling-Grudziński czy Osiecka, a także… Terlecki, Rokita czy Rydzyk. No i oczywiście o ludziach nauki, jak Henryk Markiewicz, Tazbir czy rektorzy UJ. Znalazło się w niej miejsce na politykę, media, religię, literaturę, Kraków i opowieści o wspaniałych pograniczach. Ale dwaj rozmówcy nie mogli odmówić sobie rozważań o tym, co warte są nasze mity narodowe, czy Rosja i Niemcy to dla nas odwieczni wrogowie (czy może niekoniecznie?), a także dlaczego Kościół był przez wieki obciążeniem i działał wbrew polskiej racji stanu. Obaj znają bowiem jedną zasadniczą prawdę historyczną: nic nie jest proste. Ale może dlatego takie fascynujące.

Red. Paweł Dybicz (1955) jest absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego (studiował na Wydziałach: Historycznym oraz Dziennikarstwa i Nauk Politycznych). Pracę w dziennikarstwie rozpoczął w 1982 roku w redakcji „Sztandaru Młodych” od najniższego stanowiska – redaktora depeszowego. Od 1995 roku był sekretarzem redakcji w „Przeglądzie Tygodniowym”, a od 1999 – w „Przeglądzie”, gdzie jest I zastępcą redaktora naczelnego. W dorobku publicystycznym ma kilkaset artykułów i wywiadów, głównie z dziedziny historii i polityki oraz… opery.

Współautor i edytor kilkudziesięciu książek; pod jego redakcją ukazała się w ostatnich latach trylogia PRL i skok do neoliberalizmu autorstwa prof. Andrzeja Walickiego oraz dwa tomy publicystyki prof. Andrzeja Werblana Prawda i realizm. Wydawca zbiorów źródeł historycznych, m.in. wielotomowych Raportów Wiesława Górnickiego dla gen. Jaruzelskiego. Pomysłodawca i redaktor wydawanych przez Fundację Oratio Recta serii, takich jak Wyklęci nie Święci czy Historia bez IPN (w tej drugiej ukaza­ła się m.in. pięciotomowa Zakłamana historia powstania oraz Polska Rzeczywiście Ludowa).

Prezes Fundacji Archiwum Dokumentacji Historycznej PRL.

Spis treści

Spis treści

Zamiast wstępu 5
Rodzina i szkoła 7
Pan student 47
Cudowne lata 71
Na rozdrożu 81
Karnawał 95
„Wrona Orła nie pokona” 109
Wielkość Generała 132
W kręgu londyńskiej emigracji 144
Pożegnanie z „Tygodnikiem” 154
Na dwóch kontynentach 181
Skok w politykę 193
Ludzie Unii 225
Nasz antykomunizm 234
Chrześcijanin bez Kościoła 247
Mój i nie mój Kraków 287
Z pisarza profesor 296
Słownik nad słownikami 333
Z Rosją i przeciw Rosji 356
Niemcy – nasza Europa 372
Prawda i mity tysiąclecia 389
„Czuj, stary pies szczeka!” 402

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67220-24-8
Rozmiar pliku: 5,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ro­dzina i szkoła

To za­czy­namy. Pro­wa­dzisz dzien­nik? A może szy­ku­jesz się do na­pi­sa­nia wspo­mnień?

Dzien­nika nie pi­szę, choć mię­dzy szó­stym a pięt­na­stym ro­kiem ży­cia pro­wa­dzi­łem coś, co na­zy­wa­łem pa­mięt­ni­kiem, a co było dzien­ni­kiem wła­śnie. Są to dzie­cinne za­pi­ski, ale z sze­re­giem róż­nych in­for­ma­cji, nie tylko o mnie, ale i lu­dziach, z któ­rymi przy­cho­dziło mi się sty­kać. Mam tu na przy­kład no­tatki z roz­mów, ja­kie od­by­łem z Eu­ge­niu­szem Kwiat­kow­skim (wy­ko­rzy­sta­łem je w mo­jej książce o nim). Są tam też za­no­to­wane pro­fe­tyczne słowa Zo­fii z Mos­sa­kow­skich So­ko­łow­skiej, ciotki zna­ko­mi­tego hi­sto­ryka sztuki prof. Sta­ni­sława Mos­sa­kow­skiego, które z ko­lei on wy­ko­rzy­stał w swych wspo­mnie­niach. A moje za­pi­ski naj­wcze­śniej­sze, z wieku sze­ściu lat, prze­nio­słem do mo­jej ksią­żeczki wspo­mnie­nio­wej Kra­kow­skie czasy. No i dzięki temu dzien­nicz­kowi mo­głem so­bie od­two­rzyć po­stać pani Ma­rii Trza­skow­skiej, przy­ja­ciółki mo­jej ro­dziny, zmar­łej w roku 1960 matki słyn­nego jazz­mana An­drzeja Trza­skow­skiego i babki Ra­fała Trza­skow­skiego. Czarny kom­plet me­bli na­byty przez ro­dzi­ców od pani Trza­skow­skiej to­wa­rzy­szył mi przez całe dzie­ciń­stwo, a ro­dzi­com przez całe ży­cie.

A ja­kie to pro­fe­tyczne słowa pani So­ko­łow­skiej?

Wy­gło­szone w pierw­szej po­ło­wie lat 60., że Zwią­zek Ra­dziecki roz­pad­nie się jesz­cze za mo­jego ży­cia. I że do­kona się to po szwach na­ro­do­wych. Sta­rzy lu­dzie mie­wają cza­sem dar ja­sno­wi­dze­nia.

To pi­szesz te wspo­mnie­nia?

Nie. Przy­naj­mniej na ra­zie. Te­raz mam w pla­nie pewną dużą pracę, jak zwy­kle u mnie na­ukową i za­ra­zem ese­istyczną. Gdy się z nią upo­ram, po­my­ślimy i o wspo­mnie­niach.

Na­sza roz­mowa bę­dzie za­tem wstę­pem do tych wspo­mnień. Od razu więc za­py­tam: ja­kie było twoje dzie­ciń­stwo? Jak ży­li­ście? By­li­ście za­możni czy biedni?

Pierw­sze sześć i pół roku ży­cia spę­dzi­łem w ka­mie­nicy po­ży­dow­skiej. Ale nikt z nas nie wie­dział, że ona była po­ży­dow­ska.

Sam to po la­tach od­kry­łeś?

Sam i nie sam. W la­tach 90. przy­jeż­dżał z Lon­dynu do Kra­kowa Ra­phael („Fe­lek”) Scharf. On przy­szedł na świat w 1914 r. na Die­tla, w ka­mie­nicy nie­mal są­sia­du­ją­cej z tą, w któ­rej po la­tach ja się uro­dzi­łem. Od razu od­na­leź­li­śmy się jako kra­ja­nie z tej sa­mej ulicy. Scharf był uro­czym roz­mówcą. Wspo­mi­nał, że przed­wo­jenny Kra­ków był „pięk­nie za­ży­dzony”. Die­tla, Sta­ro­wiślna – tam miesz­kała ży­dow­ska in­te­li­gen­cja.

Nie zo­stał po niej ślad...

Nie zo­stał. Zo­stało na­to­miast co in­nego. Brat mamy, Zdzi­sław Byt­nar, oże­nił się z Kry­styną Wo­ło­szy­now­ską, pa­sier­bicą hra­biego Tysz­kie­wi­cza. Nie wiem, który to Tysz­kie­wicz, poza tym, że był to – jak mama mó­wiła – de­mo­krata, lek­ce­wa­żący swe hra­bio­stwo. Po­nie­waż jed­nak naj­pierw wpro­wa­dził się na Die­tla wuj z ciotką, a ro­dzice do­piero po nich, prze­ży­łem swoje naj­wcze­śniej­sze lata wła­ści­wie w pa­łacu. To było ol­brzy­mie, chyba stu­me­trowe miesz­ka­nie, z am­fi­ladą czte­rech po­koi. Cza­sem otwie­rano drzwi mię­dzy tymi po­ko­jami i wtedy two­rzyła się ogromna prze­strzeń – wła­śnie jak w pa­łacu. Z wy­so­kiego su­fitu zwie­szały się ży­ran­dole, a ściany zdo­biły wiel­kie ob­razy, chyba na­wet dwa ja­kieś płótna XVII-wiecz­nego ma­lar­stwa ho­len­der­skiego. Te naj­wcze­śniej oglą­dane pej­zaże mo­gły mnie uwraż­li­wić na ma­lar­stwo ho­len­der­skie...

Dzie­ciń­stwo nie­malże ary­sto­kra­tyczne!

Tak by się zda­wało. Jed­nak w pew­nym mo­men­cie ciotka wy­wio­zła te swoje skarby. Osie­dli z wu­jem w po­nie­miec­kiej willi w So­po­cie. Tam, nad mo­rzem, spę­dzi­łem z ro­dzi­cami pierw­sze wa­ka­cje, la­tem 1954 i 1955 roku. Na Die­tla zo­stały po ciotce dwa nie­wiel­kie XIX-wieczne płótna ba­ta­li­styczne, opra­wione jed­nak w ba­jecz­nie rzeź­bione złote ramy, które nada­wały im znaczną wiel­kość. Te ob­razy są dziś w moim miesz­ka­niu.

Ży­li­ście sto­sow­nie do tego wnę­trza?

W żad­nym wy­padku, ży­li­śmy bied­nie. Po pierw­sze dla­tego że bied­nie było wszę­dzie. W skle­pach spo­żyw­czych były tylko dwa ga­tunki ma­sła, za­wsze te same: czer­wone za 17,50 zł i nie­bie­skie za 14,50. Mama uzna­wała tylko ma­sło czer­wone, bo nie­bie­skie było z do­dat­kiem mar­ga­ryny, którą ona, jako pra­cow­nik Sa­ne­pidu, uwa­żała za szko­dliwą. Było w han­dlu parę ga­tun­ków kon­serw ryb­nych; my je­dli­śmy byczki w so­sie po­mi­do­ro­wym – w końcu się nimi za­tru­łem. Lu­bi­łem po­wi­dła śliw­kowe. W po­bli­skim, ma­leń­kim i ciem­nym skle­piku pa­ko­wano je w pa­pier ga­ze­towy, po­zo­sta­wał smak przy­kle­jo­nego do po­wi­deł druku, co dla mnie two­rzyło bar­dzo smaczną in­gre­dien­cję. Mama z bab­cią sma­żyły w domu dżemy z mi­ra­be­lek, kuch­nia wy­peł­niała się wtedy ba­jecz­nym za­pa­chem.

Pa­mię­tam, że w nie­dziele je­dli­śmy za­wsze ro­sół i mięso ro­so­łowe, a w po­nie­działki pie­czeń wo­łową, ale na co dzień było nędz­nie: ziem­niaki, jajka fa­sze­ro­wane, ka­sza hre­czana z grudką ma­sła w środku... Czę­sto ja­dłem chleb z ma­słem i cu­krem. Wie­czo­rami przy­cho­dziła mle­czarka, przy­wo­ziła mleko i biały ser ze wsi. Bo wieś była wtedy bli­sko Kra­kowa, na­wet na Ma­łym Rynku stały chłop­skie stra­gany. Zimą chłop­skie wozy za­trzy­my­wały się pod na­szymi oknami wy­cho­dzą­cymi na ulicę Wrze­siń­ską i chłop w ba­ra­nicy na gło­wie wo­łał: „drzewo w kół­kach!”. Bo wszy­scy wo­kół pa­lili wę­glem i drzewa uży­wano na pod­pałkę. Kto dziś może so­bie wy­obra­zić to bu­zo­wa­nie świe­żego ognia w piecu i iskierki spa­da­jące do po­piel­nika. „Z po­piel­nika na Woj­tu­sia iskie­reczka mruga, chodź, opo­wiem ci ba­jeczkę, bajka bę­dzie długa...”. Znasz to?

Ja­sne. W Woj­tu­sio­wej izbie. Ja­nina Po­ra­ziń­ska. Umiem to na­wet za­śpie­wać.

No i hi­giena! Na Die­tla nie mie­li­śmy cie­płej wody, wtedy było to zu­peł­nie na­tu­ralne. Wodę grzało się na piecu ku­chen­nym w wiel­kich ba­liach i wle­wało do wanny, w któ­rej mama myła mnie i sio­strę. A pra­nie ro­biła, szo­ru­jąc brudy na wiel­kiej ta­rze. Po pra­niu było ręczne wy­krę­ca­nie i wie­szało się to na bal­ko­nie. Cie­płej bie­żą­cej wody za­zna­łem do­piero w roku 1958, po prze­pro­wadzce na Aleję Sło­wac­kiego. Do dziś pa­mię­tam, ja­kie wra­że­nie zro­bił na mnie piec ła­zien­kowy, który na­tych­miast po od­krę­ce­niu wody buch­nął czer­wono-nie­bie­skim pło­mie­niem.

W tym, co mó­wisz, wy­czu­wam nutę sen­ty­men­talną. Dziś mło­dym trudno so­bie wy­obra­zić, że na przy­kład w skle­pach nie było coca-coli.

Była tylko oran­żada. Rzadko kry­ni­czanka. Cza­sem „płynny owoc”. Czyli sok jabł­kowy. Za 4,50 zł. Oran­żada była w bu­tel­kach na kap­sle. W la­tach 60. po­ja­wiły się na uli­cach sa­tu­ra­tory z wodą so­dową za 30 gr, a z so­kiem – za 90 gr. Szklanka była jedna dla wszyst­kich – przez sprze­dawcę nie­dbale płu­kana po każ­dym klien­cie. Mó­wiło się na tę wodę „gruź­li­czanka”. Roz­ga­da­łem się...

Bo o dzie­ciń­stwie można bez końca. Po­wiedz więc, czy dom ro­dzinny w ja­kimś sen­sie przy­go­to­wy­wał cię do roli hi­sto­ryka?

Nie. Moi ro­dzice re­pre­zen­to­wali na­uki przy­rod­ni­cze. Matka ma­gi­ster bio­lo­gii po UJ, pra­cow­nik Wo­je­wódz­kiej Sta­cji Sa­ne­pidu, oj­ciec bak­te­rio­log, le­karz, dok­tor me­dy­cyny. Roz­mowy z nimi, ow­szem były ważne. Ale mama uczyła mnie przede wszyst­kim sza­cunku dla przy­rody. A je­żeli coś przy­go­to­wy­wało mnie do pracy hi­sto­ryka, to przede wszyst­kim czas. Uro­dzi­łem się prze­cież sześć lat po za­koń­cze­niu II wojny świa­to­wej. Sześć lat! Prze­cież to mgnie­nie oka. A w do­datku... Wiesz, kiedy przy­sze­dłem na świat? Równo trzy­sta lat po śmierci knia­zia Je­re­miego Wi­śnio­wiec­kiego. Co do dnia.

I co z tego ma wy­ni­kać?

Może moja mi­łość do ziem wschod­nich Rze­czy­po­spo­li­tej? Od dzie­ciń­stwa, od czasu lek­tury Pana Ta­de­usza i Ogniem i mie­czem, fa­scy­nuje mnie fe­no­men „ob­szaru ULB”: Ukra­iny, Li­twy, Bia­ło­rusi. Kniaź Ja­rema stał się w cza­sie po­wsta­nia Chmiel­nic­kiego ka­tem Ru­si­nów, lecz mimo to do­brze ucie­le­śnia wspól­notę na­ro­dów daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej. Po­cho­dził wszak z ru­sko-moł­daw­skiej ro­dziny pra­wo­sław­nej (sam prze­szedł już na ka­to­li­cyzm) o ko­rze­niach jed­nak li­tew­skich, wy­wo­dzą­cej się z Gie­dy­mi­no­wi­czów. W klasz­to­rze na Świę­tym Krzyżu oglą­da­łem kie­dyś zmu­mi­fi­ko­wane szczątki knia­zia. Choć po­noć to wcale nie on.

Na­le­żysz do ge­ne­ra­cji tuż­po­wo­jen­nej. Czy jako dzie­ciak mia­łeś ja­kąś świa­do­mość, co to był za czas?

Skoro uro­dzi­łem się sześć lat po woj­nie, to dla ro­dziny była ona do­piero co mi­niona. Obecna w spo­sób wręcz na­ma­calny, fi­zyczny. Z naj­wcze­śniej­szych lat, gdy do­piero uczy­łem się mó­wić, pa­mię­tam zwrot „za oku­pa­cji”. Nie ro­zu­mia­łem tych słów, de­ner­wo­wały mnie, ale wie­dzia­łem, że zna­czą coś bar­dzo waż­nego. Zwróć przy tym uwagę: mó­wiło się „za oku­pa­cji”, nie do­da­jąc „nie­miec­kiej” czy „hi­tle­row­skiej”. Bo ni­komu do głowy nie przy­szło, by PRL na­zy­wać „so­wiecką oku­pa­cją”. Choć mama całą sobą od­rzu­cała na­rzu­cony ustrój, bo była do szpiku ko­ści an­ty­ko­mu­nistką.

Wspo­mnia­łem jed­nak o opo­wie­ściach ro­dzi­ców. Tak, od naj­wcze­śniej­szych lat przed­szkol­nych pa­mię­tam opo­wie­ści mamy o woj­nie. Le­żymy so­bie rano w łóżku, ja kręcę czarne włosy mamy (uwiel­bia­łem tę czyn­ność), a ona mi opo­wiada o śmierci Jo­se­pha Go­eb­belsa. Sta­wiała py­ta­nie: dla­czego jego dzieci zgi­nęły z jego rąk, dla­czego ska­zał je na śmierć? Za­bił wła­sne dzieci! Mama tłu­ma­czyła to ślepą wiarą w re­żim. Za­wsze, całe ży­cie, miała aler­gię na fa­na­tyzm. Mó­wiła mi też o Ma­hat­mie Gan­dhim – jego walkę bez prze­mocy sta­wiała za wzór.

A gdy by­łeś już tro­chę star­szy – o czym roz­ma­wia­li­ście?

Wtedy już nie tylko z mamą, ale i z oj­cem. Kie­dyś, po lek­tu­rze pod­ręcz­nika do szkoły pod­sta­wo­wej, po­wie­dzia­łem mu, że wkro­cze­nie w 1939 r. Ar­mii Czer­wo­nej oca­liło lud­ność ukra­iń­ską i bia­ło­ru­ską przed oku­pa­cją hi­tle­row­ską. Oj­ciec po­cho­dził ze Lwowa, był świad­kiem tych wy­da­rzeń. Po­wie­dział: „No, ale my­śmy chcieli się bro­nić na tych te­re­nach”. To zda­nie upo­rząd­ko­wało mi świat.

Po­roz­ma­wiajmy za­tem o two­jej ro­dzi­nie, o jej ko­rze­niach. Czy ro­dzice mó­wili ci o nich? O ge­ne­alo­gii swo­ich ro­dów, o ich przod­kach?

Mó­wili nie­wiele.

Sam do­cho­dzi­łeś do tej wie­dzy?

Oj­ciec hi­sto­rię swej ro­dziny tro­chę taił. Wię­cej mó­wiła mi o niej mama. Je­den z braci ojca, Ka­zi­mierz Ro­ma­now­ski, oże­nił się przed wojną z Ju­lią Lang, Niemką z oko­lic Lwowa. We wrze­śniu 1939 r. zgi­nął od wy­bu­chu bomby, rzu­ciło go o ścianę. Mama ob­ra­zowo mó­wiła: „zro­bił głową dziurę w ścia­nie”, a ja by­łem za­chwy­cony, że tak mu się udało... Ju­lia Ro­ma­now­ska chyba pod­pi­sała volks­li­stę, a wo­bec na­cie­ra­ją­cych So­wie­tów wy­co­fy­wała się z lud­no­ścią nie­miecką i osia­dła z sy­nem w Niem­czech za­chod­nich. Tego syna, mo­jego ku­zyna – La­diego, jak go na­zy­wano – ni­gdy nie po­zna­łem. Mój oj­ciec był le­ka­rzem woj­sko­wym i wszel­kie kon­takty z ludźmi zza że­la­znej kur­tyny mu­siałby mel­do­wać.

Rów­nież od mamy się do­wie­dzia­łem, że oj­ciec po za­ję­ciu Lwowa przez Niem­ców „stał pod mu­rem do roz­strze­la­nia”. Uj­muję to w cu­dzy­słów, bo tak za­pa­mię­ta­łem te słowa. Ni­gdy nie mia­łem od­wagi za­py­tać mamy o bliż­sze dane, a ojca to już w ogóle... W tam­tej roz­mo­wie po­wie­działa mi tylko, że działo się to na oczach matki ojca, mo­jej babci, która pa­trzyła z okna. Oj­ciec nie zo­stał roz­strze­lany, bo ja­kiś zna­jomy, lwow­ski Nie­miec go wy­cią­gnął.

Może ze względu na te nie­miec­kie po­wią­za­nia oj­ciec nie chciał grze­bać się w prze­szło­ści. Ale w ogóle chyba nie bar­dzo go to zaj­mo­wało. Na­wet nie je­stem pe­wien, czy do­brze znał na­zwi­sko pa­nień­skie swo­jej matki, bo mó­wił Za­łu­go­wicz, choć ona ma w pa­pie­rach Za­ło­go­wicz.

Tkwiło w tym ja­kieś pod­łoże na­ro­do­wo­ściowe?

Być może. Oj­ciec nie lu­bił Niem­ców, ale nie­na­wi­dził Ukra­iń­ców. Coś tam od nich wy­cier­piał w roku 1939. Tym­cza­sem pły­nęła w nim ukra­iń­ska krew. Oj­ciec jego matki, mój pra­dzia­dek, na­zy­wał się Ba­zyli Za­ło­go­wicz i był ob­rządku grec­ko­ka­to­lic­kiego. Czyli we­dług dzi­siej­szych kry­te­riów był Ukra­iń­cem, choć on na ta­kie okre­śle­nie ni­gdy by się nie zgo­dził, uwa­żał się nie za Ukra­ińca, lecz za Ru­sina, a to była za­sad­ni­cza róż­nica. Bo Ukra­iniec to ten, co jest za sa­mo­stijną Ukra­iną, który wal­czy z La­chami. A Ru­sin jest pro­pol­ski. No i naj­młod­szy syn Ba­zy­lego, uko­chany brat mo­jej babci, czyli wuj mo­jego ojca, Ta­de­usz Za­ło­go­wicz, zgi­nął w woj­nie pol­sko-ukra­iń­skiej w roku 1919 jako żoł­nierz pol­ski. Od ukra­iń­skiej kuli. Spo­czywa na Cmen­ta­rzu Obroń­ców Lwowa.

Skoro oj­ciec nie był skory do opo­wia­da­nia hi­sto­rii ro­dzin­nych, to zro­zu­miałe, że ży­łeś w kul­cie ro­dów matki.

Tak, Byt­na­rów i Bursz­ty­nów. Moja mama była z domu Byt­nar, jej oj­ciec Ja­kub był ku­zy­nem Sta­ni­sława, ojca Jana Byt­nara „Ru­dego”. „Rudy” był ku­zy­nem mamy dość da­le­kim, ale w mym domu pa­no­wał jego kult, a Ka­mie­nie na sza­niec Alek­san­dra Ka­miń­skiego sta­no­wiły świę­tość. W domu mie­li­śmy edy­cję: Sta­li­no­gród 1956. Wiesz, co to Sta­li­no­gród?

Ka­to­wice.

Trzy lata cier­piały Ka­to­wice tę na­zwę. A ta książka to znak czasu. Jesz­cze ist­nieje Sta­li­no­gród, ale już się w nim wy­daje Ka­mie­nie na sza­niec, co w sta­li­ni­zmie było nie­moż­liwe. A matka mo­jej mamy, Sta­ni­sława Byt­na­rowa, była z domu Bursz­tyn. Na­zwi­sko to mnie cie­ka­wiło, bo było bar­dzo ży­dow­skie.

Bursz­tyn to Bern­stein.

Z nie­miecka pi­sane, ale w Pol­sce było pi­sane w for­mie Bursz­tyn, i jest na­wet pa­mięt­nik ja­kie­goś Bursz­tyna z getta war­szaw­skiego. Ale ko­rze­nie ży­dow­skie są u mnie ra­czej wąt­pliwe: pra­dzia­dek, An­toni Bursz­tyn, był wiej­skim or­ga­ni­stą, jego oj­ciec miał na imię Woj­ciech. Do­piero oj­ciec Woj­cie­cha, uro­dzony w 1809 r. Jó­zef, mógłby być ja­kimś śla­dem. Ale wszystko to tylko do­mnie­ma­nia, czy­nione na­wet tro­chę na siłę.

Jak jed­nak do tego do­sze­dłeś?

Zna­la­złem w domu me­trykę pra­dziadka z wy­ka­zem jego przod­ków. Ale moja ro­dzina była zwią­zana nie tyle z Bursz­ty­nami, co z ple­bej­ską, chłop­sko-ma­ło­mia­stecz­kową ro­dziną Bul­szów.

Na­zwi­sko Bulsz/Bulsh też ma nie­miec­kie ko­no­ta­cje.

Moż­liwe, ileż to u nas tych śla­dów nie­miec­kich. Tylko nie lu­bimy się do nich przy­zna­wać. Mama mó­wiła mi w dzie­ciń­stwie, że pro­to­pla­stą jej rodu był raj­tar szwedzki na­zwi­skiem Byt­nar, który pod Ja­sną Górą do­stał się do pol­skiej nie­woli. Ale to kom­pletne zmy­śle­nie, da­jące się tłu­ma­czyć po­wo­jenną ob­se­sją an­ty­nie­miecką. Ro­dzinne strony ojca mamy to dwie wsie, kie­dyś nie­miec­kie: Al­bi­gowa i Mar­kowa. Zo­stały za­ło­żone przez ko­lo­ni­stów nie­miec­kich w XV wieku, a Ostrów, w któ­rym uro­dził się dzia­dek, był w są­siedz­twie. Czy tak trudno so­bie wy­obra­zić wże­nie­nie się do ro­dziny z Ostrowa ja­kie­goś Byt­nara z Mar­ko­wej? O Mar­ko­wej było ostat­nio gło­śno ze względu na be­aty­fi­ka­cję ro­dziny Ulmów, roz­strze­la­nych przez Niem­ców za ukry­wa­nie Ży­dów. To też jest miej­sce uro­dze­nia Jó­zefa Tejchmy; jego przod­ko­wie na­zy­wali się Tajch­man/Te­ich­man. Młod­sza sio­stra dziadka, Ka­ta­rzyna, była po mężu Stą­cel. To było pew­nie na­zwi­sko Ston­zel lub po­dobne.

Czyli mamy ko­lejne nie­miec­kie ślady.

Tak jak w przy­padku na­zwi­ska Ulma. Od póź­nego śre­dnio­wie­cza, od XIV i XV wieku, na tych ru­sko-pol­skich te­re­nach ko­lejne po­ko­le­nia wzra­stały w wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wym ty­glu. Byt­na­ro­wie to byli chłopi¸ pra­co­wali na roli, na­to­miast ród Bursz­ty­nów – drobni skle­pi­ka­rze, co mo­głoby su­ge­ro­wać ja­kieś związki ze świa­tem ży­dow­skim. Je­śli zaś cho­dzi o Bul­szów, nie mam o nich nie­stety zie­lo­nego po­ję­cia.

Mó­wisz o swych ukra­iń­skich, nie­miec­kich, a moż­liwe że i ży­dow­skich ko­rze­niach...

Dla­tego mogę po­wie­dzieć, że je­stem 100-pro­cen­to­wym Po­la­kiem!

No to wróćmy do tych nie­miec­kich Byt­na­rów.

To była ro­dzina, która z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie do­ko­ny­wała awansu spo­łecz­nego. Mój dzia­dek Ja­kub Byt­nar uro­dził się jako chłop, ale wy­kształ­cił się i zo­stał na­uczy­cie­lem. Miał za sobą służbę w Le­gio­nach. Ostat­nio wy­szedł Słow­nik Le­gio­ni­stów i z niego się do­wie­dzia­łem, że słu­żył w 5. pułku pie­choty I Bry­gady. Tak zwa­nym pułku „zu­cho­wa­tych”. Ale do­piero moi ro­dzice byli pierw­szym po­ko­le­niem, które uzy­skało wyż­sze wy­kształ­ce­nie. A oj­ciec, jak wspo­mnia­łem, był na­wet dok­to­rem me­dy­cyny. W 1963 roku na­pi­sał u prof. Zdzi­sława Przy­był­kie­wi­cza dy­ser­ta­cję „No­si­ciel­stwo i wy­miana szcze­pów gron­kowca w za­mknię­tym ko­lek­ty­wie”. Ja po­sze­dłem szcze­bel wy­żej i ro­dzice byli ze mnie bar­dzo dumni. Mama mó­wiła, że wszystko za­wdzię­czam so­bie, ja to ły­ka­łem gładko, ale to nie była prawda, bo wszystko za­wdzię­czam ro­dzi­com. Tyle że ma­mie cho­dziło o to, że oni z oj­cem, jako przy­by­sze, nie mieli wła­ści­wie w Kra­ko­wie zna­jo­mo­ści, zwłasz­cza „w sfe­rach wyż­szych”. Tym­cza­sem ja – przy­naj­mniej w moim po­ko­le­niu i po­ko­le­niach star­szych – znam cały Kra­ków.

Mó­wisz o chłop­skich ko­rze­niach, a dziś pra­wie wszy­scy szu­kają u sie­bie szla­chec­kiego po­cho­dze­nia.

I to mnie dziwi i śmie­szy. Na­sze spo­łe­czeń­stwo ma w swej ma­sie ko­rze­nie chłop­skie. Nie tak dawno za­pro­si­łem na obiad re­dak­to­rów mej księgi ju­bi­le­uszo­wej...

Po­wiemy jesz­cze o tej księ­dze, do­brze?

Do­brze, może póź­niej. Otóż oka­zało się na tym obie­dzie, że my wszy­scy, cała czwórka sie­dząca w kra­kow­skiej knaj­pie, mamy ko­rze­nie chłop­skie. I wszy­scy by­li­śmy strasz­nie z nich dumni. Choć ow­szem, mógł­bym też mó­wić o mo­ich ko­rze­niach szla­chec­kich. Mój pra­dzia­dek Mi­chał Ro­ma­now­ski miał córkę Ka­ta­rzynę, która wy­szła za mąż za Lu­dwika Ju­rysa. Ro­dzi­cami tego Ju­rysa byli Ja­kub Ju­rys oraz An­to­nina z Go­łu­chow­skich, córka Anny Go­łu­chow­skiej z domu Ry­del i Lu­dwika Go­łu­chow­skiego, który zgi­nął w 1846 r. w ra­ba­cji ga­li­cyj­skiej. Tak więc Ro­ma­now­scy są po­wi­no­wa­tymi waż­nych ro­dzin ga­li­cyj­skich, bo nie mu­szę mó­wić, kim byli Go­łu­chow­scy i Ry­dlo­wie. I w do­datku mamy w ro­dzi­nie ofiarę za­mor­do­waną przez chło­pów. Ale ci Go­łu­chow­scy i Ry­dlo­wie ni­gdy nie utrzy­my­wali z Ro­ma­now­skimi żad­nych kon­tak­tów, a syn Mi­chała Ro­ma­now­skiego, Ja­kub, mój dzia­dek, był ko­le­ja­rzem i lwow­skim do­zorcą. Nie mia­łem szans go po­znać, bo zmarł na­gle przed Wi­gi­lią 1933 roku. Wresz­cie moja bab­cia Sta­ni­sława – z domu Za­ło­go­wicz, po mężu Ro­ma­now­ska – była córką Ma­rii, któ­rej na­zwi­sko pa­nień­skie brzmiało Ko­recka. A byli ksią­żęta Ko­reccy z krwi Ru­ry­ko­wi­czów! Bar­dzo się tym eks­cy­to­wa­łem, do­póki nie zo­ba­czy­łem me­tryki, w któ­rej było na­pi­sane Ko­recka, a w na­wia­sie Gó­recka... No, ale mógł­bym też do­dać wspo­mnianą wcze­śniej bra­tową mamy, Kry­stynę z Wo­ło­szy­now­skich Byt­na­rową, pa­sier­bicę Tysz­kie­wi­cza. W każ­dym jed­nak ra­zie moje ge­ne­alo­gie szla­chec­kie są albo od­le­głe, albo po­śred­nie, albo mi­tyczne. Na tym tle ko­rze­nie chłop­skie są re­alne jak naj­bar­dziej.

A sami Ro­ma­now­scy? Na­zwi­sko prze­cież koń­czy się na „-ski”?

Za­py­tał mnie pe­wien emi­grant w Lon­dy­nie, czy je­stem z Ro­ma­now­skich herbu Bo­ża­wola. Od­po­wie­dzia­łem, że mam ko­rze­nie chłop­skie, a on się spe­szył. Mój stryj Mie­czy­sław Ro­ma­now­ski utrzy­my­wał jed­nak po­dobno, że je­ste­śmy spo­krew­nieni z po­etą ro­man­tycz­nym Mie­czy­sła­wem Ro­ma­now­skim, po­le­głym w po­wsta­niu stycz­nio­wym. To mo­gło się zga­dzać o tyle, że Mie­czy­sław Ro­ma­now­ski po­cho­dził z Ga­li­cji. Ale była to Ga­li­cja wschod­nia, pod­czas gdy moi Ro­ma­now­scy wy­wo­dzą się z Łę­ków Szczu­ciń­skich, spod Szczu­cina w Ga­li­cji za­chod­niej. Mie­czy­sław Ro­ma­now­ski zgi­nął bez­po­tom­nie.

Mó­wi­łeś o ro­dzi­nie Byt­na­rów, o ich do­cho­dze­niu do wy­kształ­ce­nia, ale czy nie było to rów­nież do­cho­dze­nie do pol­sko­ści?

To jest do­bre py­ta­nie: od wło­ścia­nina do oby­wa­tela, od czło­wieka „ce­sar­skiego” do Po­laka... To­masz Byt­nar, mój pra­dzia­dek, za­grod­nik we wspo­mnia­nej wsi Ostrów koło Kań­czugi, uro­dził się w roku 1862. W jego ro­dzi­nie mu­siały być żywe tra­dy­cje ra­ba­cji ga­li­cyj­skiej – tym ra­zem od strony chłop­skiej. Co prawda ra­ba­cja miała miej­sce głów­nie na za­chód od ma­tecz­nika Byt­na­rów, w Tar­now­skiem i Ja­siel­skiem, ale prze­cież wie­ści się roz­cho­dziły. Jed­nak już w 1875 r., gdy To­masz był jesz­cze dziec­kiem, na­ro­dził się ruch lu­dowy ks. Sta­ni­sława Sto­ja­łow­skiego. Pra­dzia­dek słu­żył jako ułan w ar­mii au­striac­kiej, a gdy od pię­ciu już lat był żo­naty, po­wstało w 1895 r. Stron­nic­two Lu­dowe. Chłopi za­częli czuć się Po­la­kami.

Po­roz­ma­wiajmy o mi­cie „Ru­dego”, który był tak silny w two­jej ro­dzi­nie. Wy­cho­wa­łeś się na opo­wie­ściach o nim.

W tym tkwiła pewna dwu­znacz­ność, bo mał­żeń­stwo babci z Ja­ku­bem Byt­na­rem się roz­pa­dło, on za­ło­żył w Ło­dzi (gdzie od ja­kie­goś czasu miesz­kali) nową ro­dzinę. Bab­cia w roku 1935, z dnia na dzień, zgar­nęła swoje ma­natki, za­brała dwoje dzieci, star­szą Lidkę, moją mamę, i młod­szego od niej o dwa lata Zdzi­cha, i wy­je­chała do Kra­kowa, gdzie dał jej opar­cie naj­młod­szy brat jej ojca, stryj Jan Bursz­tyn. Za­miesz­kali na Pę­dzi­cho­wie pod nu­me­rem 11, po­tem na Kro­wo­der­skiej, też pod nu­me­rem 11, gdzie prze­żyli lata oku­pa­cyjne. Bab­cia ni­gdy nie wspo­mi­nała dziadka i to do tego stop­nia, że kie­dyś w dzie­ciń­stwie po­wie­dzia­łem „mój dzia­dek umarł”, a wtedy mama się obu­rzyła i krzyk­nęła: „Nie umarł! Żyje w Ło­dzi!”. Nie do­py­ty­wa­łem dla­czego w Ło­dzi, a nie z nami, ro­zu­mie­jąc, że jest tu ja­kaś ta­jem­nica.

Jed­nak i bab­cia, i my wszy­scy, cała na­sza szóstka, by­li­śmy w wiel­kiej za­ży­ło­ści z żoną ku­zyna Ja­kuba Byt­nara, a matką „Ru­dego”, Zdzi­sławą Byt­na­rową. To była moja uko­chana cio­cia Zdzi­cha. Sto­sun­kowo czę­sto do nas przy­jeż­dżała. Z War­szawy. Bo miesz­kała w tym sa­mym domu, z któ­rego Ge­stapo za­brało jej męża i syna. Aleja Nie­pod­le­gło­ści 159/63 – na tej ka­mie­nicy jest te­raz ta­blica pa­miąt­kowa. Cio­cia Zdzi­cha była drob­niutka, fi­li­gra­nowa, za­wsze w czerni, tro­chę sta­ro­świecka, o ary­sto­kra­tycz­nych ma­nie­rach, może w nieco pro­win­cjo­nal­nym gu­ście. Pa­mię­tam jej oczy, które przy opo­wie­ściach o daw­nych cza­sach ro­biły się jakby więk­sze, za­cho­dziły łzami.

Dla­czego mó­wisz „na­sza szóstka”?

Bo tyle nas było w miesz­ka­niu. Za­równo na Die­tla 99/7, jak i na Sło­wac­kiego 41/1, do­kąd się prze­pro­wa­dzi­li­śmy w kwiet­niu 1958 r. Ro­dzice, Ta­de­usz Ro­ma­now­ski i Li­dia z Byt­na­rów Ro­ma­now­ska, bab­cia Sta­ni­sława z Bursz­ty­nów Byt­na­rowa i jej sio­stra, Ste­fa­nia Bursz­tyn, na­uczy­cielka w szkole spe­cjal­nej na ulicy Raj­skiej, no i my, ja i moja sio­stra Ma­ry­sia, młod­sza ode mnie o nie­spełna trzy lata.

Szkoła spe­cjalna?

Tak, oni wszy­scy – Sta­ni­sław i Zdzi­sława Byt­na­ro­wie oraz cio­cia Stefa Bursz­tyn (nie mam pew­no­ści co do babci Byt­na­ro­wej) uczyli w szkol­nic­twie spe­cjal­nym, wy­kształ­ceni przez pio­nierkę tego szkol­nic­twa, Ma­rię Grze­go­rzew­ską. Grze­go­rzew­ska była w moim domu ota­czana ro­dza­jem kultu.

Cio­cia Zdzi­cha opo­wia­dała ci o „Ru­dym”?

Nie, ona jed­nak miesz­kała w War­sza­wie. O „Ru­dym” mó­wiła mi głów­nie wspo­mniana cio­cia Stefa, miesz­ka­jąca do śmierci z nami. I opo­wia­dała mi to w naj­wcze­śniej­szym dzie­ciń­stwie. Bo wtedy, gdy usły­sza­łem, że „Janka Niemcy po­bili, a po­tem ko­le­dzy go od­bili”, zro­zu­mia­łem, że bili jedni i dru­dzy.

Kiedy się do­wie­dzia­łeś o kon­se­kwen­cjach ak­cji pod Ar­se­na­łem?

Nie pa­mię­tam. Kie­dyś jed­nak do­tarło do mnie, że w ra­mach re­pre­sji za od­bi­cie „Ru­dego” i in­nych więź­niów Niemcy roz­strze­lali 140 osób. A „Ru­dego” i tak nie ura­to­wano, bo zmarł, strasz­li­wie ska­to­wany. Za­wsze pa­mię­tam o tym nie­miec­kim od­we­cie.

Czy w Pol­sce Lu­do­wej matka „Ru­dego” brała udział w kul­ty­wo­wa­niu mitu syna? Uczest­ni­czyła w spo­tka­niach or­ga­ni­zo­wa­nych przez różne wła­dze, szkoły, Zwią­zek Har­cer­stwa Pol­skiego?

Za­wsze, za­wsze. Ta drobna ko­bieta dźwi­gała na swych ra­mio­nach cały mit „Ru­dego”. Była świetną mów­czy­nią, tro­chę eg­zal­to­waną, ale ro­biła wra­że­nie i bar­dzo lu­biła ta­kie spo­tka­nia. Od­była ich na pewno dzie­siątki, my­ślę, że i setki. Czło­wiek in­sty­tu­cja. Bar­bara Wa­cho­wicz na­zwała ją „ma­tulą pol­skich har­ce­rzy”.

Czy mó­wiła o tych roz­strze­la­nych?

Tego nie pa­mię­tam, ale nie mo­gła o nich nie wie­dzieć. A we mnie po­kła­dała duże na­dzieje, wi­działa we mnie tego, kto bę­dzie straż­ni­kiem pa­mięci o Byt­na­rach. Ale chciał­bym do­dać coś, co jest chyba ta­jem­nicą ro­dzinną. Cio­cia Zdzi­cha stra­ciła męża i syna, gdy miała 42 lata. Ży­cie się dla niej wtedy skoń­czyło, a po po­wsta­niu war­szaw­skim prze­szła jesz­cze przez pięć obo­zów je­niec­kich w Niem­czech. Od 1945 r. żyła już tylko dla tych naj­bliż­szych swych zmar­łych oraz dla je­dy­nej, po­zo­sta­łej przy ży­ciu córki, Da­nuty (Dusi) Dzie­kań­skiej, młod­szej od Janka o rok. Ale na stare lata, już do­brze po sie­dem­dzie­siątce, cio­cia zwią­zała się ze swą pierw­szą mi­ło­ścią, jesz­cze z cza­sów szkol­nych, i wy­szła po raz drugi za mąż. Za­miesz­kała w Mielcu z pa­nem Edwar­dem Krym­skim i pod­pi­sy­wała się Zdzi­sława Byt­nar-Krym­ska. Od­wie­dzi­łem kie­dyś w Mielcu ich oboje, miesz­kali w nie­wiel­kim bloku, bo­daj przy ulicy Staffa. Byli bar­dzo szczę­śliwi. On za­cy­to­wał frazę z ja­kie­goś wier­sza „W Mielcu chłop­ców roje”, a ona spło­nęła ru­mień­cem i uśmiech­nęła się, ty­leż za­wsty­dzona, co upo­jona. To było na­prawdę wzru­sza­jące – szczę­ście od­na­le­zione na sta­rość. Ale trwało chyba nie dłu­żej niż dzie­sięć lat. W roku 1986 pan Krym­ski zmarł, a cio­cia wró­ciła do War­szawy. Zmarła osiem lat póź­niej.

Mit „Ru­dego” miał naj­więk­szy wpływ na twoje za­in­te­re­so­wa­nie hi­sto­rią?

Nie­ko­niecz­nie. Było jed­nak w nim coś po­twor­nego, opo­wieść o za­ka­to­wa­nym czło­wieku. Wy­cho­wa­łem się ra­czej na opo­wia­da­niach mamy, ale po­cząt­kowo, też w ślad za mamą, bo­ta­ni­kiem, in­te­re­so­wa­łem się przy­rodą, naj­pierw ga­dami ko­pal­nymi, po­tem en­to­mo­lo­gią. Ła­pa­łem mo­tyle do siatki i mia­łem dwie ga­bloty: w jed­nej mo­tyle, w dru­giej ćmy. Mo­tyle w ga­blo­tach ku­po­wa­li­śmy w skle­pie zoo­lo­gicz­nym nie­opo­dal ulicy Die­tla, je­den kosz­to­wał sześć zł i tylko je­dwab­nik dę­bowy, duma mo­jej ko­lek­cji, kosz­to­wał 25 zł. Hi­sto­rią za­in­te­re­so­wa­łem się do­piero w czwar­tej kla­sie pod­sta­wówki. Być może dla­tego że uczy­li­śmy się z bar­dzo war­to­ścio­wego pod­ręcz­nika, au­tor­stwa Anny Klu­bówny i Ja­dwigi Stę­pie­nio­wej.

War­to­ścio­wego? Już sły­szę pro­te­sty pra­cow­ni­ków IPN.

Po­sze­dłem do szkoły we wrze­śniu 1958 r., więc wkrótce po Pol­skim Paź­dzier­niku. Mi­ni­strem oświaty był Wła­dy­sław Bień­kow­ski, bli­ski współ­pra­cow­nik Wła­dy­sława Go­mułki. Po­nie­waż cio­cia Stefa, na­uczy­cielka z po­wo­ła­nia, ob­jęła mnie swą pa­sją dy­dak­tyczną i na­uczyła czy­ta­nia i pi­sa­nia, prze­su­nięto mnie po dwóch ty­go­dniach do dru­giej klasy. Tak więc 2 wrze­śnia 1958 r. za­mel­do­wa­łem się w kla­sie I c, a 16 wrze­śnia by­łem już w kla­sie o rok wyż­szej: II a. Hi­sto­rii uczy­li­śmy się od klasy czwar­tej, to­też ze­tkną­łem się z nią jako przed­mio­tem szkol­nym je­sie­nią 1960 r., jako dzie­wię­cio­la­tek. Ale ten ilu­stro­wany pod­ręcz­nik Klu­bówny i Stę­pie­nio­wej po­wstał wcze­śniej, na fali po­paź­dzier­ni­ko­wej, i stał się moim pierw­szym wpro­wa­dze­niem w hi­sto­rię Pol­ski. Nie­które jego frazy pa­mię­tam do dziś. Na przy­kład: „Krwią i łzami spły­nęła zie­mia pol­ska pod uci­skiem za­bor­ców”. Albo: „Wie­cie już, jak źle było Po­la­kom pod za­bo­rem ro­syj­skim. Pod za­bo­rem pru­skim też nie było le­piej”. Po­wsta­nie li­sto­pa­dowe ilu­stro­wano frazą z Pie­śni Ja­nu­sza Win­cen­tego Pola: „Grzmią pod Stocz­kiem ar­maty...” oraz re­pro­duk­cjami pol­skiego ma­lar­stwa ba­ta­li­stycz­nego Ju­liu­sza i Woj­cie­cha Kos­sa­ków. Zna­mienne, że pod­ręcz­nik ury­wał się na roz­bro­je­niu Niem­ców w li­sto­pa­dzie 1918 r., choć oczy­wi­ście nie było mowy ani o POW, ani o Pił­sud­skim. A ostat­nie zda­nie książki brzmiało: „Po II woj­nie świa­to­wej Pol­ska wró­ciła do swych sta­rych, pia­stow­skich gra­nic”. Na­gły prze­skok, o dwu­dzie­sto­le­ciu ani słowa. Au­torki naj­wi­docz­niej uznały, że zbyt dużo mu­sia­łyby prze­mil­czeć.

O prze­szło­ści czy­ta­łeś tylko w pod­ręcz­niku czy jesz­cze gdzieś in­dziej?

Cio­cia Stefa miała w szu­fla­dzie swej bi­blio­teczki pod­ręcz­nik jesz­cze lep­szy: dla klasy pią­tej, au­torką była Wła­dy­sława Ho­szow­ska. Ach, cóż to była za książka! Nie mo­głem od­ża­ło­wać, że nim prze­sze­dłem do klasy pią­tej, już wy­co­fano ją ze szkół. Ja­kie były przy­czyny wy­co­fa­nia, tego nie wiem, ale łą­czy­łem to z odej­ściem w roku 1959 mi­ni­stra Wła­dy­sława Bień­kow­skiego i przyj­ściem na jego miej­sce Wa­cława Tu­ło­dziec­kiego. Bo w mo­jej na­uczy­ciel­skiej ro­dzi­nie bar­dzo ża­ło­wano Bień­kow­skiego, a Tu­ło­dziec­kiego się oba­wiano, są­dząc nie bez ra­cji, że bę­dzie to ja­kieś od­cho­dze­nie od Paź­dzier­nika. Zwróć uwagę: Bień­kow­ski był z PPR, a Tu­ło­dziecki z PPS. Ety­kietki by­wają za­wodne.

I co ta­kiego było w pod­ręcz­niku Ho­szow­skiej?

Opo­wia­dano na przy­kład o prze­wa­gach Ste­fana Ba­to­rego w woj­nie z Mo­skwą. Ale oprócz Jana Za­moy­skiego była w nim mowa o pie­cho­cie wy­bra­niec­kiej i o bo­ha­ter­skich czy­nach chło­pów pol­skich, pio­rą­cych Mo­skali. Na przy­kład o czy­nach ko­tlar­czyka Wąsa, który dziel­nie sta­wał pod Po­łoc­kiem. Chy­tre to było, po­ka­zy­wano, że z Mo­skwą – wbrew ro­syj­skiej i so­wiec­kiej hi­sto­rio­gra­fii – wal­czył także pol­ski lud. A oprócz pod­ręcz­ni­ków... Czy­ta­łem „Pło­my­czek” re­da­go­wany przez za­po­mnia­nego dziś Sta­ni­sława Alek­san­drzaka. Pa­mię­tam, jak z wy­pie­kami na po­licz­kach czy­ta­łem, chyba w 1958 roku, opo­wieść o Sta­ni­sła­wie Skal­skim, pi­lo­cie, który strą­cił ileś tam sa­mo­lo­tów nie­miec­kich, a po­tem wró­cił do Pol­ski i tu był pod­dany po­li­tycz­nym szy­ka­nom. Ta­kimi tre­ściami kar­miono dzieci w cza­sach mi­ni­stra Bień­kow­skiego.

Skal­ski był wię­ziony w cza­sach sta­li­now­skich i ska­zany na karę śmierci...

... i uła­ska­wiony przez Bo­le­sława Bie­ruta. Tego w „Pło­myczku” nie było, ale ubo­le­wano nad tym, co Skal­skiego w Pol­sce spo­tkało. Przy­ta­cza­jąc ta­kie przy­kłady, chcę po­wie­dzieć, że szkoła po­paź­dzier­ni­kowa była bar­dzo pa­trio­tyczna, i to w ta­kim tra­dy­cyj­nym, po­wie­dział­bym na­wet mię­dzy­wo­jen­nym du­chu. Choć oczy­wi­ście mó­wiono sporo o 1 Dy­wi­zji im. Ta­de­usza Ko­ściuszki (prze­mil­cza­jąc jed­nak na­zwi­sko jej do­wódcy Zyg­munta Ber­linga) i czę­sto śpie­wano na aka­de­miach „Pły­nie, pły­nie Oka, jak Wi­sła sze­roka” (bar­dzo to lu­bi­łem, ku nie­za­do­wo­le­niu mamy). Nie przy­po­mi­nam so­bie na­to­miast szkol­nych opo­wie­ści o Monte Cas­sino. W ogóle wie­dza o II woj­nie świa­to­wej była ogra­ni­czona do tego, że były AK i AL – za­wsze w tej ko­lej­no­ści i za­wsze wy­ma­wiane łącz­nie – no i PPR, któ­rej dwu­dzie­sto­le­cie po­wsta­nia ob­cho­dzono uro­czy­ście, gdy by­łem w pią­tej kla­sie.

Masz przy­wi­lej póź­nego uro­dze­nia. Nie do­świad­czy­łeś okresu sta­li­now­skiego, czasu ter­roru. Ale czy ży­łeś w jego cie­niu?

Ależ, Pawle, ja tę­sk­nię do sta­li­ni­zmu!

Nie żar­tuj!

Co cię tu dziwi? To nie moja wina, że ro­dzice po­częli mnie w ja­kąś li­sto­pa­dową noc 1950 roku, w samo apo­geum sta­li­ni­zmu. Uro­dzi­łem się za ży­cia Sta­lina. „Uro­dzony w nie­woli, okuty w po­wi­ciu” – to prawda. Ale moje dzie­ciń­stwo to jest sta­li­nizm. To sy­gnał ra­diowy, ta­kie cien­kie mło­teczki, po któ­rym pa­dała na­zwa „tu Sta­li­no­gród”. To li­terki, z któ­rych skła­da­łem na­pis „ulica Jó­zefa Sta­lina” (ulica w są­siedz­twie Die­tla, dziś to We­ster­platte). To ka­len­da­rze ro­bot­ni­cze, skądś się bio­rące w domu, z wy­ka­zami człon­ków Biura Po­li­tycz­nego PZPR i KPZR... Choćby dom nie wiem jak chciał mnie ochro­nić, to rze­czy­wi­stość zza okien wci­skała się wszyst­kimi szpa­rami. No bo jak tu nie słu­chać ra­dia? A tam moja ulu­biona pio­senka „Nad Wi­słą wstaje war­szaw­ski dzień. I mknie tram­wa­jem war­szaw­ski dzień!” Dla lu­dzi po po­wsta­niu war­szaw­skim jakże ta pio­senka mu­siała być krze­piąca! Po­dob­nie jak „Małe miesz­kanko na Ma­riensz­ta­cie, to moje szczę­ście, to moje sny”.

O No­wej Hu­cie też były pio­senki.

„O No­wej to Hu­cie pio­senka, o No­wej to Hu­cie są słowa”. I te­raz cze­kam, jak ja­kiś pra­wak wy­cią­gnie moje słowa, że ja tę­sk­nię za sta­li­ni­zmem. Tak jak Tu­skowi wy­ciąga się od dzie­sią­tek lat z jego pięk­nego, pa­trio­tycz­nego szkicu słowa, że „Pol­ska to nie­nor­mal­ność”. No, ale ja tę­sk­nię za pra­wa­kiem jak za sta­li­ni­zmem! W Mło­dej Pol­sce pi­sano, by „epa­to­wać miesz­czu­cha”, ja ro­bię wszystko, by epa­to­wać pra­waka.

No już do­brze. Ale o co na­prawdę cho­dzi z tym sta­li­ni­zmem?

W opo­wie­ściach bądź prze­mil­cze­niach ro­dziny sta­li­nizm ry­so­wał się jako coś bar­dzo złego, ale ni­gdy go nie zrów­ny­wano z hi­tle­ry­zmem. Ni­gdy! Za­wsze po­strze­gany był jed­no­znacz­nie ne­ga­tyw­nie, z całą jego grozą, ale słabo zwer­ba­li­zo­waną, bo na przy­kład o moim wuju, stra­co­nym po woj­nie, nic mi nie mó­wiono. O gro­zie mó­wiło się pół­gęb­kiem. Czy to w od­nie­sie­niu do ZSRR, czy do Lwowa, za któ­rym moja bab­cia oj­czy­sta roz­dzie­ra­jąco tę­sk­niła. Wszystko jed­nak było nie­do­mó­wione, wi­szące gdzieś w do­mo­wym po­wie­trzu. Tak więc nie po­wie­dział­bym, że cie­szę się ła­ską póź­nego uro­dze­nia, bo dla mnie Paź­dzier­nik ’56 to jakby wczo­raj. Do­sko­nale pa­mię­tam jego at­mos­ferę, prze­mó­wie­nie Go­mułki, któ­rego ro­dzice słu­chali z uszami przy­kle­jo­nymi do ra­dio­od­bior­nika.

Aż tak wrył ci się w pa­mięć?

Pię­cio­let­nie dziecko dużo pa­mięta. Cały dom żył at­mos­ferą Paź­dzier­nika ’56, ko­men­to­wano wszyst­kie wia­do­mo­ści. A ja, chory wtedy na szkar­la­tynę, w prze­rwach mię­dzy bo­le­snymi za­strzy­kami, sta­wa­łem na środku po­koju i ku ucie­sze wszyst­kich na­śla­do­wa­łem Go­mułkę. W domu bar­dzo prze­ży­wano po­wsta­nie wę­gier­skie. Pa­mię­tam mo­ment, gdy mama po­wie­działa: „Wiesz, na Wę­grzech jest te­raz dużo sie­rot. My­ślę, żeby wziąć wę­gier­skiego sie­rotę na wy­cho­wa­nie”. Mama za­wsze bar­dzo po­waż­nie mnie trak­to­wała, dzie­liła się ze mną swymi prze­my­śle­niami. Ocze­ki­wa­łem tego Wę­gra, ale mama już po­tem do te­matu nie wra­cała. Pew­nie dla­tego że kiep­sko nam się wio­dło, była już na świe­cie moja sio­stra, a na utrzy­ma­niu mie­li­śmy jesz­cze bab­cię Byt­na­rową. W każ­dym ra­zie, choć może trudno uwie­rzyć, Paź­dzier­nik ’56 to moje for­ma­cyjne prze­ży­cie.

No i ta at­mos­fera ko­lej­nych lat. Po­ru­sze­nie w domu: ro­dzice idą na we­sele! Było to wkrótce po moim wiel­kim dzie­cię­cym prze­ży­ciu, we­selu ku­zynki mamy, cioci Basi Ar­ma­tówny, które wzo­rem kilku in­nych we­sel od­było się w na­szym ogrom­nym miesz­ka­niu na Die­tla. Ale mama stu­dzi mój en­tu­zjazm: to ta­kie przed­sta­wie­nie w te­atrze. We­sele Sta­ni­sława Wy­spiań­skiego. Długo po­zo­sta­wa­łem w nie­pew­no­ści, czy ten Wy­spiań­ski żeni się w te­atrze... W każ­dym ra­zie to na­zwi­sko usły­sza­łem wtedy po raz pierw­szy.

W la­tach sta­li­now­skich Wy­spiań­ski nie był wy­sta­wiany.

Pi­sano, że był piewcą pol­skiego na­cjo­na­li­zmu. Co w od­nie­sie­niu do Wy­zwo­le­nia, ską­d­inąd mo­jego uko­cha­nego, jest aku­rat prawdą... Ale ten czas 1957 roku... Nowe pio­senki, także z Za­chodu. Que sera sera, Ar­ri­ve­derci Roma. W roku 1958, już po na­szej prze­pro­wadzce na Sło­wac­kiego, fu­rorę ro­bił w Pol­sce ze­spół Ma­rino Ma­ri­niego. Mama pre­nu­me­ro­wała En­cy­klo­pe­dię XX wieku, pełną no­wi­nek z Za­chodu, po­tem te ze­szyty dała do oprawy. Nie­zro­zu­miałe słowo: eg­zy­sten­cja­lizm. Sar­tre, Ca­mus, Si­mone de Be­au­voir. Proza ame­ry­kań­ska: He­min­gway, lecz dla mamy ist­niał zwłasz­cza Faulk­ner i jego Ab­sa­lo­mie, Ab­sa­lo­mie. Pa­mię­tam, któ­re­goś ranka leżę w łóżku z ro­dzi­cami i oj­ciec mówi do mamy: „wiesz, Wa­si­lew­ski wró­cił”. Z kon­tek­stu wy­ni­kało, że z Lon­dynu. To był An­toni Wa­si­lew­ski, kra­kow­ski ma­larz i ka­ry­ka­tu­rzy­sta, który w 1957 r. wró­cił z An­glii. Po la­tach do­wie­dzia­łem się, że wtedy chciał też wró­cić ge­ne­rał Jó­zef Hal­ler. Na fali po­li­tycz­nej od­wilży przy­je­chało z emi­gra­cji do Pol­ski wielu pi­sa­rzy: Sta­ni­sław Cat-Mac­kie­wicz, Zo­fia Kos­sak-Szczucka, Mel­chior Wań­ko­wicz...

Ale wielu też wy­szło z wię­zie­nia.

O tym mi nie mó­wiono. Ro­dzice swoje wie­dzieli, ale uwa­żali, żeby chro­nić mnie przed nad­mia­rem wie­dzy – by tak rzec – an­ty­pań­stwo­wej. Przy czym trzeba pa­mię­tać: za wcze­snego Go­mułki, do roku 1964, czyli do uwię­zie­nia Jacka Ku­ro­nia i Ka­rola Mo­dze­lew­skiego, nie było w Pol­sce więź­niów po­li­tycz­nych. Dla­tego sprawa Ku­ro­nia i Mo­dze­lew­skiego była ta­kim wstrzą­sem, mama ko­men­to­wała to w domu.

W dzie­ciń­stwie na­pi­sa­łem kilka gra­fo­mań­skich „po­wie­ści”, w więk­szo­ści nie­ukoń­czo­nych, ale ta, o któ­rej chcę po­wie­dzieć, zo­stała ukoń­czona i na­zy­wała się „Pa­trioci”. Fa­buła opo­wia­dała o dwóch przy­ja­cio­łach, uczniach, któ­rzy dzięki lek­tu­rom i roz­mo­wom do­cho­dzą do od­rzu­ce­nia ko­mu­ni­zmu i za­czy­nają go uwa­żać za „czer­wony fa­szyzm”. I na po­czątku lat 50. XX w. pi­szą kredą na mu­rach „Niech żyje 3 Maj”. Zo­stają za­trzy­mani i „od­tąd nie wi­dział ich już ni­gdy nikt” – ta­kie było ostat­nie, efek­towne zda­nie mo­jej po­wie­ści. To ilu­struje moje my­śle­nie o sta­li­ni­zmie. Prze­czer­nione, bo prze­cież za na­pi­sa­nie „Niech żyje 3 Maj” nie ska­zy­wano na karę śmierci!

W domu za­wsze pod­kre­ślano do­bro­czynną rolę Pol­skiego Paź­dzier­nika. Pa­no­wało prze­ko­na­nie, że Go­mułka osią­gnął mak­si­mum i – choć dy­stan­so­wano się od niego – to prze­cież nie było mowy o ostrej opo­zy­cyj­no­ści. Dla mamy jej pi­smem był „Ty­go­dnik Po­wszechny”. Ale „Ży­cie Li­te­rac­kie” też ku­po­wała.

Wspo­mi­na­łeś o na­ucza­niu hi­sto­rii w szkole, ale czy to, co mó­wiono na lek­cjach, roz­mi­jało się z tym, co mó­wiono w domu?

Nic się nie roz­mi­jało! No, pra­wie nic, bo mama nie lu­biła pie­śni o Oce, ani AL-u czy PPR-u. Tak czy siak, w mo­jej pa­trio­tycz­nej ro­dzi­nie, ro­dzi­nie z tra­dy­cjami akow­skimi, nie­mal nic się nie roz­mi­jało z tym, co mó­wiła szkoła. Ow­szem, szkoła nie mó­wiła wszyst­kiego, np. te­mat Ka­ty­nia to było tabu, ale prze­cież w domu też nie epa­to­wano mnie Ka­ty­niem, nie ją­trzono, nie roz­dra­py­wano ran. Ro­dzice naj­wy­raź­niej uwa­żali, że do tych za­ka­za­nych prawd sam prę­dzej czy póź­niej dojdę. Póki by­łem dziec­kiem, chcieli mnie chro­nić, bali się, że­bym cze­goś w szkole nie wy­pa­plał. Ale cza­sem było i tak, że to nie dom, lecz szkoła wa­liła prawdę bez ogró­dek. Mój na­uczy­ciel hi­sto­rii, nie­za­po­mniany Ste­fan Pod­ko­wiń­ski ze Szkoły Pod­sta­wo­wej nr 7... De­dy­ko­wa­łem mu (oraz Bo­gu­sła­wowi Pen­dze­jowi z li­ceum) moją książkę Jak oszu­kać Ro­sję. Do dziś wi­dzę Pod­ko­wiń­skiego, gdy na lek­cji opo­wiada o rzezi Pragi: ręce unie­sione do góry, lekko roz­wiany siwy włos i wy­krzyk­nie­nia o żoł­nier­zach Su­wo­rowa: „te zwie­rzęta, te by­dlaki!”.

A Pen­dzej to był na­uczy­ciel hi­sto­rii w II Li­ceum Ogól­no­kształ­cą­cym im. Króla Jana III So­bie­skiego. Ge­nialny dy­dak­tyk. Na każdą lek­cję przy­no­szono mapę i każdą naj­mniej­szą miej­sco­wość uczeń mu­siał na niej wska­zać. Pen­dzej urzą­dził pra­cow­nię hi­sto­ryczną, a w niej po­wie­sił por­trety pre­zy­den­tów Rze­czy­po­spo­li­tej: Ga­briela Na­ru­to­wi­cza, Sta­ni­sława Woj­cie­chow­skiego, Igna­cego Mo­ścic­kiego i – uwaga – Wła­dy­sława Racz­kie­wi­cza.

Por­tretu Bo­le­sława Bie­ruta nie było?

Ja­sne, że nie było. Zresztą Bie­rut był w cza­sach Go­mułki źle wi­dziany – to były „błędy i wy­pa­cze­nia”. Mój młod­szy ko­lega, rocz­nik 1975, nie chciał mi uwie­rzyć, że w PRL-owskiej szkole wi­siał so­bie ofi­cjal­nie por­tret Racz­kie­wi­cza.

W szkole pań­stwo­wej, do­dajmy. W żad­nej pry­wat­nej.

Oczy­wi­ście, pań­stwo­wej. Pry­wat­nych nie­mal nie było, choć ist­niały w ów­cze­snym Kra­ko­wie dwa li­cea pro­wa­dzone przez za­kony: dla chłop­ców przez pi­ja­rów, dla dziew­cząt przez pre­zentki. Moja wy­cho­waw­czyni, Ja­nina Le­wicka, uczyła rów­no­le­gle u pre­zen­tek. No ale w li­ceum So­bie­skiego wi­zy­ta­to­rzy przy­sy­łani z ku­ra­to­rium mu­sieli wi­dzieć tę pra­cow­nię hi­sto­ryczną. Choć może nie wie­dzieli, kto to Racz­kie­wicz.

Ja­kiej pro­we­nien­cji byli twoi na­uczy­ciele? Jesz­cze przed­wo­jenni?

Nie tylko przed­wo­jenni, ale w nie­któ­rych przy­pad­kach jesz­cze sprzed I wojny świa­to­wej.

Czyli to oni prze­nie­śli ten etos na­ro­dowy, pa­trio­tyzm?

Ste­fan Pod­ko­wiń­ski uro­dził się w 1897 roku w Ka­mionce Stru­mi­ło­wej, w Ga­li­cji wschod­niej. Bo­gu­sław Pen­dzej był z Wo­ły­nia, ze Zwiahla (No­wo­grodu Wo­łyń­skiego). Na­uczy­cielka ma­te­ma­tyki w pod­sta­wówce, Ma­ria Gar­ba­czew­ska, była z rocz­nika 1890, pracę w szkole za­częła przed I wojną. Na­to­miast naj­więk­szym ewe­ne­men­tem była moja na­uczy­cielka ma­te­ma­tyki w ogól­niaku, Ja­dwiga Tur­kow­ska, córka po­wstańca stycz­nio­wego. Uro­dziła się w 1889 r. w Omsku na Sy­be­rii i tam za­częła ka­rierę pe­da­go­giczną, na kilka lat przed I wojną. Na ma­te­ma­tyce oczy­wi­ście się nie mó­wiło o Racz­kie­wi­czu czy Pił­sud­skim, ale w oso­bach tych ma­te­ma­ty­czek, Tur­kow­skiej czy Gar­ba­czew­skiej, było ja­kieś tchnie­nie daw­nego świata. Na­to­miast wspo­mniana wy­cho­waw­czyni, na­uczy­cielka ję­zyka ro­syj­skiego, Ja­nina Le­wicka (rocz­nik 1900), te­ściowa hi­sto­ryka sztuki prof. Ta­de­usza Chrza­now­skiego, spę­dziła dzie­ciń­stwo w przed­re­wo­lu­cyj­nej Ro­sji i bar­dzo ko­chała kul­turę ro­syj­ską. Ona była cała sprzed re­wo­lu­cji, lecz w daw­nej Ga­li­cji zna­jo­mość ro­syj­skiego wśród na­uczy­cieli była zni­koma, więc za­trud­niano i ta­kich lu­dzi. Co oczy­wi­ście nie zna­czy, że złych czy nie­kom­pe­tent­nych, lecz nie­pew­nych ide­olo­gicz­nie, może na­wet bar­dzo nie­pew­nych. Le­wicka swym po­glą­dom nie da­wała wy­razu, lecz gdy ją od­wie­dzi­łem, bę­dąc już na stu­diach, za­py­tała z wi­docz­nym obrzy­dze­niem: „Dużo tam ma­cie tego... mark­si­zmu?”.

Ale jest jesz­cze jedno. W moim li­ceum opie­ko­wał się kół­kiem te­atral­nym Ta­de­usz Ku­dliń­ski. Znany już przed wojną pi­sarz, kry­tyk te­atralny. Mam go wciąż przed oczami: wy­soki, po­stawny star­szy pan. Miał stały kon­takt z mło­dzieżą. My tego wtedy nie wie­dzie­li­śmy, ale to był czło­wiek, który spę­dził sie­dem lat w sta­li­now­skich wię­zie­niach. Ktoś mu na ten kon­takt z mło­dzieżą po­zwo­lił.

A na­uczy­ciele no­wego, po­wo­jen­nego za­ciągu? Róż­nili się od tych, któ­rzy ka­rierę w za­wo­dzie za­czy­nali przed wojną?

Oczy­wi­ście, ta­kich też mia­łem. Czy się róż­nili? Moja po­lo­nistka w li­ceum, Zo­fia Ry­chel, z domu Ro­ma­now­ska...

Ro­dzina?

Nie, zu­peł­nie nie. To była córka ko­man­dora Bo­le­sława Ro­ma­now­skiego, który wal­czył w ma­ry­narce wo­jen­nej na Za­cho­dzie, a po woj­nie wró­cił do kraju. Ona, rocz­nik 1935, wstą­piła do PZPR i była dość za­an­ga­żo­wana.

Także ide­owo?

Była ak­tywną dzia­łaczką par­tii, żoną chyba es­beka, przed któ­rym na­wet prze­strze­gał mnie oj­ciec. To był jed­nak bar­dzo miły pan. Jak to u es­be­ków. Ale uwaga: na żad­nych lek­cjach nie było aż ta­kiej swo­body wy­ra­ża­nia po­glą­dów jak na lek­cjach pani Ry­chel, par­tyj­nej na­uczy­cielki. Wszystko można było po­wie­dzieć.

Na przy­kład?

Na prób­nej ma­tu­rze wy­bra­łem te­mat „Wpływ so­cja­li­stycz­nych idei re­wo­lu­cyj­nych na kształ­to­wa­nie pol­skiej li­te­ra­tury okresu mię­dzy­wo­jen­nego”. To wy­pra­co­wa­nie mam w domu. Oto próbki mo­jej ter­mi­no­lo­gii i ję­zyka: „prze­wrót bol­sze­wicki, który przy­wy­kli­śmy na­zy­wać Re­wo­lu­cją Paź­dzier­ni­kową”; „trudno się dzi­wić zde­cy­do­wa­nie wro­giemu na­sta­wie­niu Po­la­ków do pro­gramu bol­sze­wi­ków”; „od­raza do re­wo­lu­cji”; „nie­szczę­ście re­wo­lu­cji ko­mu­ni­stycz­nej”; „w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych Zwią­zek Ra­dziecki był w po­ję­ciu ów­cze­snych Po­la­ków tym, czym w po­ję­ciu dzi­siej­szych jest Nie­miecka Re­pu­blika Fe­de­ralna”. A przy tym po­da­wa­łem bez ko­men­ta­rza fakty, o któ­rych się nie mó­wiło, a je­żeli już – to tylko eu­fe­mi­zmami. O Stan­dem i Wan­dur­skim: „Ich dzia­łal­ność była jed­nak krótka; w oba­wie przed prze­śla­do­wa­niami wy­je­chali do ZSRR, gdzie w ja­kiś czas po­tem zo­stali ska­zani na śmierć i stra­ceni”. O Bru­no­nie Ja­sień­skim: „W ja­kiś czas po przy­by­ciu zo­stał aresz­to­wany i osa­dzony w obo­zie nad brze­gami Pa­cy­fiku, gdzie w opła­ka­nych wa­run­kach na­ba­wił się ty­fusu i zmarł”. I pu­enta: „Słaby nurt re­wo­lu­cyjny na­to­miast, który w Pol­sce mię­dzy­wo­jen­nej prze­szedł, z wy­jąt­kiem Kor­diana i chama, nie­mal nie­zau­wa­żony, roz­wi­nął się ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów w Pol­sce Lu­do­wej i stał się nur­tem naj­sil­niej­szym, po­pie­rany wy­dat­nie przez pań­stwo”. Mniej­sza o to ostat­nie uprosz­cze­nie, ale prze­cież ja to pi­szę w szkole PRL-owskiej, 23 kwiet­nia 1968 roku! Na ję­zyku, któ­rego uży­wam, na fak­tach, które po­daję, w naj­mniej­szym stop­niu nie od­ci­snął się wpływ PRL.

Na tym wy­pra­co­wa­niu wid­nieją do­ko­nane czer­wo­nym dłu­go­pi­sem prze­kre­śle­nia mo­jej na­uczy­cielki. Ry­chlowa za­pro­siła mnie do domu i po­wie­działa: „An­drzej, ro­zu­miem, że masz swoje po­glądy, miej je, ale ma­tura idzie do ku­ra­to­rium, nie­po­trzeb­nie zro­bisz so­bie przy­kro­ści. To nie jest mo­ment, gdy po­wi­nie­neś z czymś ta­kim wy­stę­po­wać, po­myśl o swo­jej przy­szło­ści”. Od­dała mi tę pracę, mimo że po­winna ją za­trzy­mać, i stąd mam ją te­raz w domu. Nie usi­ło­wała mnie na­wra­cać, chciała ochro­nić. „Miej je” – te swoje po­glądy – „miej je”. To mi po­wie­działa to­wa­rzyszka par­tyjna.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij