- promocja
- W empik go
Życie po Tobie - ebook
Życie po Tobie - ebook
Czy można kochać więcej niż raz?
Kiedy Eliza traci ukochanego męża, cały jej świat trzęsie się w posadach. Mimo dławiącej rozpaczy kobieta musi stanąć na nogi i żyć dalej, by zapewnić bezpieczeństwo swoim dzieciom.
Spokoju i zapomnienia szuka na wsi, wśród rodziny i przyjaciół. Uciekając od miejskiego zgiełku odnajduje nie tylko ukojenie, ale i przyjaźń, która być może przerodzi się w nowe, silne uczucie. Filip, sąsiad Elizy, okazuje się czułym i wartościowym człowiekiem oferującym zrozumienie, wsparcie i spojrzenia, które stają się coraz czulsze.
Wzruszająca opowieść o kobiecej sile, samotności i miłości, której mimo wszystko zawsze warto wypatrywać…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66517-29-5 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozpędzam się na prostej drodze zaraz po opuszczeniu miasta. W tym roku mieliśmy szczęście, pogoda nam dopisała i mogliśmy przywitać nowy sezon motocyklowy z niemałym przytupem! Słońce grzeje mocno, czuję na ciele opór wiatru, lecz moje kawasaki ZX-6R ninja pędzi, wskazówka prędkościomierza unosi się szybko, żyły wypełniają się adrenaliną. Jestem w tej jednej chwili totalnie szczęśliwy, a jeszcze bardziej będę, gdy dojadę do domu, przytulę moją żonę i przywitam się z dziećmi.
Ludzie odwracają głowy, gdy słyszą ryk silnika, lecz jedyne, co widzą, to zielona smuga, która przemyka obok nich niemal z prędkością światła. Zwalniam nieco, gdy wjeżdżam w zalesiony po obu stronach teren. Znak drogowy ostrzega o możliwości napotkania dzikich zwierząt, a jak wiadomo, przezorny zawsze ubezpieczony.
Serce wali mi szybko, napędzane euforią, mam ochotę mimo wszystko podkręcić znów prędkość, lecz w głowie pojawia mi się przepiękna twarz Elizy i już wiem, że muszę być rozsądny, bo mam dla kogo żyć.
Przyspieszam nieco, gdy widzę, że za moment wyjadę z zalesionego terenu…
Serce przyspiesza, a prędkość rośnie.
Kątem oka dostrzegam masywne ciało i imponujące poroże. Jeleń jest już przy krawędzi drogi…
Nie wyhamuję, muszę zdążyć przed nim…
Strach ściska mnie za gardło, wyduszając ostatni oddech.
Ostatni, bo w następnej sekundzie czuję szarpnięcie i ogromny strach, gdy wprost przed mój motocykl wyskakuje jeleń, a ja w niego uderzam.
Nie ma czasu na ból, na ostatnią myśl, na ostatni oddech…
Od razu zapada ciemność.
Nie ma już nic.ROZDZIAŁ 1
3 lata później
Minęło tysiąc dziewięćdziesiąt sześć dni. Po raz trzeci obchodzę rocznicę najgorszego dnia w moim życiu. Znów stoję nad twoim grobem i przeżywam to wszystko mocniej… Odwiedzam cię w każdą niedzielę, ale nie robię tego po to, żeby wypłakiwać oczy. Chcę ci opowiadać o naszych dzieciach, o całym moim tygodniu, o mojej tęsknocie za tobą.
Rocznice twojej śmierci są inne, a każdą kolejną znoszę coraz gorzej. Kto mówił, że czas leczy rany? Bzdura. Czas niczego nie leczy. Z każdym kolejnym dniem twoja strata boli mnie bardziej, bo im dłużej cię ze mną nie ma, tym mocniej cię kocham.
Pamiętasz, jak obiecałam ci, że moja miłość nigdy nie osiągnie granicy? Że z dnia na dzień będzie coraz większa?
Ta obietnica jest nadal aktualna.
Byłeś, jesteś i będziesz dla mnie wszystkim.
Emilka ma już osiem lat, a Jaś cztery. Każdego dnia opowiadam im o tobie coś nowego, by twój obraz był zawsze żywy w ich wyobraźni i pamięci. Wiedzą, jak cudownym mężem byłeś i jak wspaniałym ojcem… Wiedzą, że płakałeś ze szczęścia, gdy przyszli na świat.
Wczoraj miałam urodziny, ale odkąd nie ma cię ze mną, nic mnie nie cieszy. A już na pewno nie to, że skończyłam trzydzieści pięć lat. Wokół oczu dostrzegam zmarszczki, gdzieś z tyłu głowy wypatrzyłam kilka siwych włosów. Jestem szczuplejsza niż wtedy, gdy byłeś ze mną, bo gotowanie przestało być już dla mnie przyjemne, a jedzenie traktuję tylko jako przykry obowiązek.
Nie podobam się sobie, ale wiem, że ty zapewne uznałbyś mnie za piękną. W końcu nawet po dwunastogodzinnym porodzie, gdy spływałam potem i byłam wykończona, ty twierdziłeś, że jestem najpiękniejsza na świecie. Piękna byłam przy tobie, lecz bez ciebie jestem tylko skorupą. Nie ma już we mnie żony, jest tylko matka, bo wiem, że muszę walczyć o dzieci. Teraz już sama.
A tak bardzo chciałam walczyć o wszystko razem z tobą…
Kilka tygodni po śmierci Artura sprzedałam nasz dom w mieście i przeprowadziłam się do rodziców na wieś. Lilecko liczyło około dwustu mieszkańców i nie miało do zaoferowania nic poza ładnymi widokami i zachwycającym, pięciohektarowym sadem moich rodziców. Poszczególne gospodarstwa były od siebie oddalone o jakieś dwieście do trzystu metrów, co zapewniało dość wysoki stopień prywatności, ale oczywiście nie brakowało starszych mieszkanek, które chętnie omawiały życie innych osób.
Ja i Artur byliśmy ulubionym tematem miejscowych plotek. Od dnia mojej przeprowadzki usłyszałam już tyle niestworzonych historii, że w pewnym momencie byłam przekonana, iż nic mnie już nie zdziwi.
Artur zginął w wyniku zderzenia z jeleniem. Zabiła go prędkość i siła uderzenia. Poniósł śmierć na miejscu. Tyle dowiedziałam się od policji. Wiem, że wracał już do domu z rozpoczęcia sezonu motocyklowego. Kochał mnie, Emilkę i Jasia. Nawet wada genetyczna naszego synka nie rzuciła cienia na tę miłość.
Moja druga ciąża przebiegała wręcz podręcznikowo. Idealne wyniki badań, USG bez zarzutów, samopoczucie znacznie lepsze niż przy pierwszej ciąży. Urodziłam naturalnie i wydawało nam się, że wszystko jest dokładnie tak, jak być powinno. Jaś rozpłakał się głośno, Artur przeciął mu pępowinę.
I wtedy spadła na nas straszna, porażająca wiadomość. Przyszedł lekarz i patrząc na nas z poważną miną, powiedział: „Państwa dziecko ma cechy dysmorficzne świadczące o zespole Downa”.
Nie chciałam w to uwierzyć, nie chciałam przyjąć do wiadomości, że mój synek może być tak naznaczony. Rozpłakałam się, a Artur ze stoickim spokojem poprosił o wyjaśnienie. Lekarz wytłumaczył nam wszystko dokładnie i powiedział, jakie kroki musimy podjąć w pierwszej kolejności.
W dniu wypisu opuszczaliśmy szpital z naszym synkiem, który został obarczony całym bagażem niedoskonałości, ale był nasz – bezbronny, słodki i kochany.
Artur miał w sobie znacznie więcej siły do walki niż ja. Z początku w ogóle nie mogłam spać, tylko zapadałam się w wiklinowym fotelu ustawionym obok łóżeczka Jasia i płakałam przez całe noce, zastanawiając się, jak dalej żyć. Straciłam chęci do walki, a mój mąż musiał być matką i ojcem dla obojga naszych dzieci. W końcu, pewnej nocy, gdy nakrył mnie na wypłakiwaniu oczu, przeprowadził ze mną poważną rozmowę. Napełnił mnie siłą, której dotąd nie posiadałam.
Odwiedziliśmy wielu specjalistów, rozmawialiśmy z wieloma ludźmi i zapoznawaliśmy się ze specyfiką wady genetycznej naszego synka. Dowiedzieliśmy się wszystkiego o tym, co może nas czekać, ale przede wszystkim byliśmy skupieni na tym, by jak najbardziej pomóc Jasiowi i zapewnić mu optymalne warunki rozwoju. W ciągu roku stał się naszą ogromną radością. W ciągu roku moja córeczka z małej i rezolutnej czterolatki przemieniła się w chętną do pomocy i wyrozumiałą pięciolatkę. I gdy myślałam już, że nie ma rzeczy, z którą sobie nie poradzimy… Tak, właśnie wtedy Artur zginął w wypadku.
A ja? Zostałam sama z pięcioletnią córką i rocznym synkiem z zespołem Downa.
Duży dom rodziców został kilka lat temu podzielony na dwie części: wejście z lewej strony należało do mojego starszego brata Kuby i jego żony Oli, a wejście z prawej strony prowadziło do części mieszkalnej moich rodziców. Mama, tata i moja młodsza siostra Milena zajmowali parter, natomiast mi i dzieciom oddali całe piętro. Podwórko ogrodzone siatkowym płotem było wspólne, na tyłach rozciągała się duża stodoła, stajnia zamieszkiwana przez trzy klacze oraz garaże. Dalej był hektar zielonej łąki, a za nią pięciohektarowy sad jabłoniowy moich rodziców.
Zaparkowałam mojego rozpadającego się forda w jednym z garaży, po czym zamknęłam bramę i udałam się do domu. Miałam olbrzymi sentyment do tego starego grata, bo był to pierwszy samochód, który kupiliśmy z Arturem za wspólnie zarobione pieniądze. Już wtedy obiecaliśmy sobie, że będziemy nim jeździć tak długo, aż nie odmówi nam posłuszeństwa.
Już od wejścia usłyszałam głośny śmiech mamy i wesołe piski Jasia.
Mój synek siedział w foteliku ustawionym pośrodku średniej wielkości kuchni, a naprzeciwko niego stała babcia Helena, która bawiła się z nim w jego ulubioną grę polegającą na odgadywaniu kształtów. Stałam przez chwilę w wejściu, obserwując cierpliwość i wyrozumiałość malującą się na twarzy mamy i zaciekawienie widoczne w oczach Jasia.
To właśnie mój synek dostrzegł mnie jako pierwszy.
– Mama! – pisnął i wyciągnął do mnie rączki, a ja uśmiechnęłam się, chociaż jeszcze godzinę temu, szlochając nad grobem Artura, nie myślałam, że będę dziś w stanie to zrobić.
– Dzień dobry! – odpowiedziałam radośnie, podchodząc do dziecka. Ucałowałam jasnowłosą główkę Jasia. – Emilka w szkole? – zapytałam, zerkając na mamę.
– Oczywiście, kochanie. Tata odwiózł ją na przystanek, a ten mały obywatel już od siódmej rano dokazuje – zawołała mama, uśmiechając się do mnie lekko. Znałam ją doskonale i wiedziałam, że nie jest przekonana, na jak wiele radości może sobie dziś pozwolić. W jej oczach mignęły smutek i zrozumienie. Wiedziała, że dzień rocznicy przechodzę bardzo ciężko.
– Jaś zjadł śniadanie? – zadałam kolejne pytanie. Mama przytaknęła cierpliwie.
Posłałam jej słaby, ale wdzięczny uśmiech, a następnie podniosłam Jaśka, bo wyciągał do mnie rączki, odkąd tylko weszłam. Miał już cztery lata i jego ciężar był dla mnie wyraźnie odczuwalny, ale nie potrafiłam odmówić sobie tej przyjemności, by wziąć go w ramiona, gdy i on tego chciał.
Cały czas kontrolowałam przyrost masy ciała mojego synka, bo doskonale zdawałam sobie sprawę, że dzieci z zespołem Downa mają duże skłonności do nadwagi. Dodatkowe kilogramy mogłyby utrudniać mu rehabilitację, więc Jaś był pod stałą opieką dietetyka, który dbał o to, by jego posiłki były bogate we wszystkie niezbędne witaminy, a jednocześnie różnorodne i możliwie jak najmniej kaloryczne.
Ucałowałam mojego synka w główkę i przeczesałam palcami jego cieniutkie, jasne włosy. Patrzył na mnie z ciekawością, a ja odpowiadałam mu spojrzeniem, licząc na to, że może zdecyduje się na wypowiedzenie jakiegoś słowa.
Dopiero kilka miesięcy temu wydawane przez niego dźwięki zaczęły przeobrażać się w wyrazy. Nie było tego wiele, bo poza „mama”, „baba”, „mimi”, „dada” i kilkoma innymi, podobnymi, nie nastąpił przełom, lecz logopeda, który pracował z Jasiem, uznał, że to już jest spory krok naprzód, bo nareszcie zaczął się z nami komunikować i sygnalizować swoje potrzeby za pomocą słów – nawet jeśli składających się z dwóch takich samych sylab.
Każdego dnia uczyliśmy Jasia znaków, które mogłyby rozszerzyć jego możliwości komunikacyjne. Chodziło głównie o wskazywanie na jakieś przedmioty, dotykanie części ciała czy informowanie o tym, że chciałby skorzystać z nocnika. Przychodziło nam to z trudem, bo Jaś, mimo że wyglądał na skupionego, częściej traktował nasze wymachiwanie rękami ze śmiechem aniżeli na poważnie. Specjaliści apelowali o cierpliwość w tej kwestii, tłumacząc, że jeszcze długa droga przed nim.
Obecność moich dzieci zawsze przynosiła mi pewien rodzaj ulgi, lecz w rocznicę śmierci Artura musiałam po prostu pocierpieć w samotności. Spojrzałam na mamę, która przytaknęła ze zrozumieniem, a następnie wzięła ode mnie Jasia i poszła z nim na podwórko, żeby dać mi trochę czasu dla siebie.
Udałam się na górę, gdzie zdjęłam czarną sukienkę i buty na niewielkiej szpilce. Włożyłam na siebie piżamę i zakopałam się pod kołdrą, po czym uruchomiłam na laptopie film z naszego ślubu i wesela… Robiłam tak od trzech lat.
Za oknem świeciło słońce, ptaki pięknie śpiewały, wiosna rozbudzała przyrodę do życia, a ja szlochałam w poduszkę, torturując się widokiem Artura i mnie w dniu ślubu. Zawsze był taki przystojny, ale wtedy, gdy ujrzałam go w garniturze ślubnym… Tak, doskonale wiedział, że zdobył mnie po raz kolejny, lecz tym razem na zupełnie innym poziomie. Kochałam go całym sercem i duszą… Akceptowałam jego wady, wielbiłam zalety i godziłam się z szaleńczą miłością, jaką darzył motocykle. Niepokoiła mnie jego potrzeba skoków adrenaliny, ale on taki po prostu był i nigdy nie zamierzałam go zmieniać.
A chyba właśnie tego oczekiwali ode mnie jego rodzice. Wierzyli, że dam radę wyplenić z niego tę fascynację motocyklami, że powstrzymam go przed uczestnictwem w szaleńczych wypadach. Nie chciałam tego robić. Bieleccy nigdy wprost nie powiedzieli, że obwiniają mnie o śmierć Artura, ale gdzieś w podświadomości słyszałam te niewypowiedziane na głos gorzkie słowa. Pewnie dlatego po pogrzebie natychmiast zerwali ze mną wszelkie kontakty. Nie odbierali telefonów, gdy dzwoniłam z życzeniami na święta. Nie reagowali na zdjęcia wnuków, które im wysyłałam, próbując ostatkiem sił podtrzymać jakikolwiek kontakt przez wzgląd na dzieci. Ostatecznie przekaz był aż nader jasny, więc w końcu przestałam się narzucać, a Emilka skończyła zadawać pytania o to, kiedy zobaczy babcię Elę i dziadka Staszka.
Kiedyś zadawałam sobie pytanie, jak długo można cierpieć. Tyle że „jak długo” nie było właściwe. Nie chciałam mierzyć mojego bólu w czasie, bo czas nie leczył ran. Nie i koniec. Chociaż minęły trzy lata, ja nadal przeżywałam żałobę. Z mojej szafy zniknęły wszystkie ubrania w żywych i jaskrawych kolorach. Pozostały tylko czarne, granatowe, szare i ewentualnie bordowe. Byłam smutną, bezbarwną kobietą. Minęły dopiero trzy lata. Nie byłam pewna, czy nawet za dziesięć będę w stanie podnieść się i walczyć nie tylko o dzieci, ale i samą siebie.
Po obejrzeniu we łzach całego filmu z naszego wesela odłożyłam laptopa na szafkę nocną i zwinęłam się w kłębek, przypominając sobie ten koszmarny dzień sprzed trzech lat.
Była sobota. Słońce świeciło pięknie, niebo było bezchmurne, Emilka bawiła się w piaskownicy, a Jaś spał słodko w wózku. Ja siedziałam na tarasie i czytałam książkę. Czekałam na powrót Artura, bo obiecał zabrać nas na obiad z okazji moich trzydziestych drugich urodzin, które obchodziłam poprzedniego dnia. Dopisywał mi świetny humor, bo jak mogłoby być inaczej?
Wtedy zadzwonił telefon stacjonarny. Wstałam z wiklinowego fotela i odebrałam z radosnym „halo?”. Po drugiej stronie odezwał się niski głos. Policjant podał mi swoje nazwisko, stopień służbowy i zapytał, czy rozmawia z Elizą Bielecką. Potwierdziłam, a wtedy powiedział, że mój mąż, Artur Bielecki, miał wypadek, zderzył się z jeleniem i niestety zginął na miejscu…
Szum w upuszczonej słuchawce oznaczał prawdopodobnie, że mężczyzna coś jeszcze mówił, ale ja już go nie słuchałam. Opadłam na kolana, zatkałam uszy i wrzeszczałam na całe gardło. Emilka zaczęła płakać, Jaś się obudził i także krzyczał. Rozpętał się chaos.
Do domu wbiegła sąsiadka zza płotu, najwyraźniej zaalarmowana płaczem dzieci. Próbowała mnie uspokoić, wydobyć informację, co takiego się stało, lecz słowa „Artur zginął w wypadku” nie były w stanie przejść mi przez gardło. Wrzeszczałam tak długo, póki całkiem nie straciłam głosu. Sąsiadka uspokoiła dzieci i zadzwoniła do mojej siostry. Przyjechała Milena, pojawił się też Jakub. To oni jakoś doszli do tego, co się wydarzyło. Zabrali mnie i dzieci do domu rodziców.
Nie wiem, jak udało mi się załatwić wszystkie formalności pogrzebowe. Nie wiem, kto zajmował się dziećmi przez te trzy dni. Wiem tylko, że mój brat i ojciec musieli trzymać mnie z całych sił, bym nie rzuciła się na trumnę podczas pogrzebu. Wiem, że podano mi leki na uspokojenie, a Emilką i Jasiem przez wiele dni po pogrzebie zajmowała się moja mama. Wiem, że poszłam na terapię, bo nie umiałam sobie poradzić z utratą Artura. Wiem, że przez długie miesiące przypominałam wrak człowieka, a dla dzieci byłam tylko bladym cieniem snującym się po domu.
Wiem, że sprzedaż domu i przeprowadzka do Lilecka była najlepszą z możliwych decyzji. Każda ściana w wybudowanym dla nas domu przypominała mi o Arturze. Każdy mebel przywodził na myśl jakieś wspomnienie. Przez każde okno widziałam jego postać… A to gdy kosił trawnik w ogrodzie, a to znów, gdy wyjeżdżał samochodem z garażu, żeby udać się do pracy. Był wszędzie, choć tak naprawdę nie było go wcale.
Usłyszałam ciche, niemal nieśmiałe pukanie do drzwi i poderwałam głowę z poduszki, mamrocząc ciche „proszę”. Do środka niepewnie wsunęła się Milena, która popatrzyła na mnie smutno, ale ze zrozumieniem.
– Mogę ci potowarzyszyć? – zapytała cicho, a ja przytaknęłam, zaciskając usta.
Nie wypłakałam jeszcze wszystkich łez. Wystarczyło tylko, że Milena przytuliła mnie mocno, a ja na nowo zaczęłam łkać. Głośno, rozdzierająco, boleśnie.
– Płacz, kochana… Płacz… – szeptała, gładząc mnie po włosach. Dokładnie to samo robiła kilka dni po pogrzebie, gdy moje życie sprowadzało się tylko do wylewania łez.
Milena była moim całkowitym przeciwieństwem… Zazwyczaj rezolutna, rozgadana i pełna życia, a do tego wysportowana, zgrabna, o jasnych włosach i niebieskich oczach aniołka. Moje włosy były ciemnobrązowe, a oczy szare. Miałam wąskie usta i zapadnięte policzki. W niczym nie dorównywałam mojej siostrze, bo gdy ona potrafiła czerpać radość z każdej chwili, ja rozsnuwałam wokół siebie mgłę smutku, cierpienia i żałoby. Aż dziw, że nikt jeszcze nie miał mi tego za złe.
Nie wiem, jak długo trwało, zanim się uspokoiłam, lecz niespodziewanie milcząca obecność mojej siostry okazała się sposobem na odnalezienie spokoju pośród całego bólu tego najgorszego dnia roku.
– Wiesz, co myślę? – odezwała się cicho Milena, a ja uniosłam lekko głowę i spojrzałam na nią bez słowa. – Artur dałby ci po łapach za to, że tak długo po nim płaczesz… – powiedziała wprost. Poczułam się, jakby walnęła mnie pięścią w żołądek. Od razu odsunęłam się od niej i wyprostowałam jak struna. – Nie patrz tak na mnie. Kochał cię do szaleństwa i wiem, że ty go też, ale z pewnością nie chciałby, żebyś była po jego śmierci tak nieszczęśliwa, jak jesteś. Gdzie ten uśmiech, który tak uwielbiał? Gdzie ta dziewczyna, którą poślubił? – mówiła, patrząc mi prosto w oczy. Była odważna i bezpośrednia, a ja od razu zdałam sobie sprawę, że nie rozmawiała ze mną w taki sposób od jakichś… trzech lat. – Możesz się na mnie wkurzać, możesz się też obrazić, ale ja chciałabym odzyskać moją siostrę.
Zamilkła i patrzyła na mnie uważnie, jakby czekała na wybuch.
I w pierwszej chwili miałam ochotę zacząć na nią wrzeszczeć, bo jak ona mogła powiedzieć coś takiego? Przecież minęły tylko trzy lata! Przecież Artur był miłością mojego życia!
A jednak krzyk nie wydobył się z moich ust. Zamiast tego wzięłam głęboki oddech, zamknęłam na moment oczy, przywołałam w wyobraźni twarz mojego męża i poczułam, że spływa na mnie spokój.
– Nie chcę krzyczeć i się obrażać… – wyszeptałam tylko i instynktownie obróciłam obrączkę na palcu. To koiło moje emocje za każdym razem.
– To dobrze – odpowiedziała z ulgą Milena. – Dobrze. A teraz wstań, ubierz się i pójdziemy na spacer. Nie będziemy musiały rozmawiać. Po prostu ci potowarzyszę. Co ty na to? – zaproponowała z nadzieją, a jej ładne, wyraziste usta uniosły się w niepewnym uśmiechu.
– Możemy iść do sadu?
– Oczywiście, że tak! – odparła natychmiast, po czym wyskoczyła z mojego łóżka i opuściła pokój, dając mi chwilę na to, bym doprowadziła się do porządku.
Zerknęłam na zegarek i zobaczyłam, że jest po piętnastej, co oznaczało, że Emilka wróciła już ze szkoły.
Zrzuciłam z siebie piżamę, po czym ubrałam czarne, chociaż lekko już wyblakłe dżinsy oraz czarną bluzkę z długim rękawem. Związałam włosy i zeszłam po schodach.
Moja cudowna ośmiolatka, ze swoimi jasnymi włoskami związanymi w dwa kucyki, zajadała właśnie zupę pomidorową z ryżem, starając się opowiedzieć babci o emocjonującym dniu w szkole. Jaś siedział w swoim foteliku i obracał w rączkach gumową figurkę kota.
– Cześć, kochanie – powiedziałam, wchodząc do kuchni. Twarz Emilki rozpogodziła się na mój widok, a po niespełna sekundzie córka wpadła w moje ramiona i mocno mnie przytuliła.
– To dzisiaj, prawda, mamo? – wyszeptała prosto do mojego ucha, tak że tylko ja mogłam to usłyszeć. – Dziś są trzy lata, jak tatuś poszedł do nieba, tak?
Poczułam, jak coś ciężkiego przygniata mi klatkę piersiową. Wzięłam jeden ostrożny, drżący oddech, nie chcąc się rozpłakać na oczach moich dzieci.
– Tak, córeczko – odpowiedziałam tylko i poczułam, jak ramiona Emilki mocniej zaciskają się na mojej szyi.
– Dałaś tatusiowi rysunek ode mnie i Jasia?
– Oczywiście. Jestem pewna, że bardzo mu się spodobał.
Emilka powoli odsunęła się ode mnie i posłała mi swój słodki, dziecięcy uśmiech, po czym znów zasiadła do stołu i kontynuowała jedzenie zupy. Mama posłała mi porozumiewawcze spojrzenie, a ja skinęłam jej tylko i wyszłam z domu, gdzie na werandzie czekała na mnie Milena.
Chyba nie wierzyła do końca, że mogę rzeczywiście zdecydować się na ten spacer, bo uraczyła mnie lekko zaskoczonym spojrzeniem. Obeszłyśmy dom i wolnym krokiem zmierzałyśmy w kierunku sadu, mijając stajnię, padok, na którym pasły się trzy klacze moich rodziców, garaże oraz położone nieco dalej chłodnie do przechowywania jabłek. Przy dużej stodole dostrzegłyśmy ojca i brata, którzy robili coroczny przegląd środków chemicznych do ochrony jabłonek przed chorobami. Byli tak pochłonięci swoim zajęciem, że nawet nas nie zauważyli.
Nie było dla mnie piękniejszego widoku niż pięciohektarowy sad jabłoniowy w kwietniu, gdy przychodziła wiosna i przyroda budziła się do życia. Korony wszystkich drzewek, przez ostatnie miesiące nagie i smutne, teraz pyszniły się przepięknymi białymi kwiatkami, wypełniając alejki sadu nie tylko pięknym zapachem, ale także dźwiękiem pracujących bez ustanku pszczół. Kochałam to miejsce od dziecka, doskonale pamiętając, że wszystkie najlepsze wspomnienia z dzieciństwa są z nim nierozerwalnie związane. Wspaniałe, wiosenne, rześkie poranki i leniwe letnie wieczory na hamaku zawieszonym gdzieś pośród drzew… Jesienne pracowite dni przy zbiorach jabłek i zimowe pałaszowanie szarlotki upieczonej przez mamę. Całe moje życie związane było z tym sadem. To właśnie w tym miejscu Artur pocałował mnie kiedyś tak, że cały mój świat stanął w miejscu, i także tutaj poprosił mnie o rękę…
Szłyśmy z Mileną ramię w ramię alejkami sadu, a ja czułam, jakby po raz pierwszy od trzech lat pojawiło się w moim życiu coś dobrego, spokojnego, a jednocześnie niezwiązanego ze smutkiem i żałobą. Miałam wrażenie, że w każdym miejscu, na którym zatrzymałam wzrok, obecny jest Artur. Byłam wdzięczna mojej siostrze za to, że zechciała poświęcić swój czas, żeby być tego dnia przy mnie. Zarówno w pierwszą, jak i drugą rocznicę celowo odpychałam od siebie członków rodziny, bo uważałam, że nikt nie ma prawa podejmować próby pocieszenia mnie. Czułam, że każda z tych prób byłaby jak pogarda dla pamięci o moim mężu.
Dziś jednak pozwoliłam Milenie położyć się obok mnie na łóżku, wypłakałam się jej w ramię i nie przegnałam za to, co powiedziała. Ten spacer też był dobry. Pośród tysięcy jabłonek przemykały wspomnienia z ponad trzydziestu lat mojego życia. Wszystkie z nich były dobre, wiele miało związek z Arturem. Może sens słów mojej siostry dotarł do mnie szybciej, niż obie mogłybyśmy przypuszczać?
– Mogę cię o coś zapytać? – odezwałam się nagle, zerkając na Milenę, która wyglądała tak, jakby sama miała wiele spraw do przemyślenia.
– Jasne, pytaj – odpowiedziała od razu, przyglądając mi się z zaciekawieniem swoimi dużymi, ładnymi oczami.
– Co z Łukaszem? Dawno go u nas nie było…
Moja siostra była osobą bardzo żywiołową i czasem zachowywała się, jakby nadal miała osiemnaście lat, a nie trzydzieści trzy, jak to było w rzeczywistości. Była marzycielką i czekała na mężczyznę, który okaże się księciem na białym koniu. Jej romantyczna dusza nie pozwalała dojść do głosu rozsądkowi, dlatego Milena łatwo się zakochiwała. Wystarczyło, że mężczyzna był przystojny, szarmancki i sprawiał wrażenie dżentelmena, a moja siostra byłaby gotowa pójść z nim do ołtarza po miesiącu znajomości… Ostatnimi czasy spotykała się z Łukaszem. Zarówno ja, jak i rodzice mieliśmy okazję go poznać, bo przyjechał kilka razy do Mileny w odwiedziny. Jednak od kilku tygodni jego imię nie rozbrzmiało w naszym domu.
– Łukasz… – prychnęła moja siostra, nerwowym gestem przeczesując włosy. – Stwierdził, że na dłuższą metę nie dałby rady być ciągle taki uprzejmy i szarmancki, więc nie widzi dla nas przyszłości. Buc jeden!
– Poważnie mówisz?
– No pewnie! Pożegnaliśmy się i teraz robię sobie długą przerwę od facetów!
Mało brakowało, a jakimś cudem wybuchnęłabym śmiechem. Jak wiele razy już to słyszałam?
Posłałam Milenie znaczące spojrzenie.
– Tak szczerze, to my wszyscy jesteśmy dość pechowi… Kuba i Ola są dobrym małżeństwem, ale marzą o dziecku, a nie wiadomo, czy kiedykolwiek się go doczekają, bo Ola nie może zajść w ciążę. Ja mam trzydzieści trzy lata, a nadal nie trafiłam na tego jedynego i cholera wie, czy kiedykolwiek trafię! A ty… – urwała nagle, patrząc na mnie niepewnie i przełykając ślinę, jakby zapędziła się i nie wiedziała, jak wybrnąć.
– A ja miałam wspaniałego męża, którego straciłam, i zostałam sama z dwójką dzieci – dokończyłam za Milenę, czując, jak łzy znów zaczynają szczypać mnie pod powiekami. Zacisnęłam usta, wciągnęłam głęboko powietrze i po chwili powoli je wypuściłam. – Tak, jesteśmy jakąś cholerną trójką pechowców… – podsumowałam, zdając sobie sprawę, że rzeczywiście życie żadnego z nas nie było usłane różami.
– Ty z nas wszystkich jesteś najsilniejsza… – wyszeptała Milena po chwili ciszy.
Spojrzałam na nią zaskoczona.
– Ja?
– Oczywiście. Wiele kobiet na twoim miejscu już dawno by nie dało rady. Dziecko z zespołem Downa to misja… Do tego dochodzi wychowanie i opieka nad starszą córką, którą trzeba opiekować się tak, żeby nie poczuła się odrzucona w obliczu sytuacji z młodszym bratem… Ledwie zdążyłaś poukładać sobie życie po informacji o niepełnosprawności Jasia, a spadła na ciebie żałoba. Kto inny byłby w stanie znieść tyle, ile zniosłaś ty?
Pytanie Mileny zawisło między nami i nawet przyjemny wiaterek poruszający ukwieconymi koronami jabłonek nie był w stanie go rozwiać. Nie miałam pojęcia, co na to odpowiedzieć. Ani w dniu śmierci Artura, ani już tym bardziej trzy lata po tym wydarzeniu nie uważałam siebie za osobę silną.
Byłam słaba. Ja już nie żyłam. Wegetowałam.
Nie robiłam dalekich planów na przyszłość. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że jeszcze kiedykolwiek mogłabym się z kimś związać. Myślałam tylko o tym, by zadbać o dzieci. Wszystkie szanse, jakie dostawałam od życia, umarły wraz z Arturem. Bo on był dla mnie wszystkim. Był najważniejszym elementem układanki tworzącej obraz naszej rodziny. Gdy zabrakło mojego męża, wszystko się posypało.
Teraz Emilka i Jaś zmuszeni byli żyć z pogrążoną w żałobie matką, która straciła niemal wszystko, co miała w sobie najlepszego. Ostatnią dobrą rzeczą we mnie było to, że kochałam moje dzieci. Bezgranicznie i dożywotnio. Tylko one powstrzymywały mnie od popadnięcia w obłęd.
Nie powiedziałam już nic, więc dalszą część naszego spaceru przebyłyśmy w milczeniu. Do domu wróciłyśmy po jakiejś godzinie. Jaś akurat drzemał, a Emilka odrabiała zadania domowe pod czujnym okiem babci. W domu panowała cisza, a nasz powrót wcale jej nie zmącił.
Udałam się na górę, gdzie przez długie minuty siedziałam bez ruchu na łóżku i wpatrywałam się w nasze ostatnie wspólne zdjęcie, które zrobił nam Kuba na roczku Jasia. Artur trzymał w ramionach naszego synka, a ja przytulałam Emilkę. Wszyscy się uśmiechaliśmy. Za naszymi plecami unosił się wypełniony helem złoty balon w kształcie jedynki. Wszyscy mieliśmy na głowach kolorowe czapeczki urodzinowe z tektury. Było wtedy tak radośnie…
Ktoś zadzwonił dzwonkiem do drzwi. Wzdrygnęłam się, nasłuchując. Dotarł do mnie szum rozmowy, lecz był zbyt wątły, bym mogła cokolwiek zrozumieć.
– Eliza! Ktoś do ciebie!
Głos mamy sprawił, że zmarszczyłam brwi, ale wstałam z łóżka i opuściłam pokój. Zeszłam po schodach, zastanawiając się, kto mógłby mnie nachodzić w godzinach wieczornych, i to akurat tego dnia…
W korytarzu, obok mojej mamy, stała kobieta. Krótkie czarne włosy, okulary o grubych oprawkach, niska i o bujnych kształtach. Chociaż minęło kilka lat od naszego ostatniego spotkania, od razu ją poznałam.
Kamila Hetmańczyk była moją najlepszą przyjaciółką w liceum. Obie należałyśmy do grona określanego mianem „kujonów” i żadna z nas nie czerpała przyjemności z imprez w każdą sobotę. Miałyśmy mnóstwo wspólnych tematów, a w ostatniej klasie byłam już niemal pewna, że nic nie byłoby w stanie nas poróżnić, bo nasza przyjaźń przetrwa całe życie.
Właśnie wtedy moja długotrwała fascynacja Arturem Bieleckim znalazła odwzajemnienie. Zaprosił mnie na studniówkę, a Kamila z dnia na dzień zaczęła się ode mnie oddalać. Dopiero wiadomość, że jesteśmy razem, zmusiła ją do tego, żeby wykrzyczeć mi, że ona też od dawna była w nim zakochana, a ja, jako jej przyjaciółka, powinnam o tym wiedzieć i brać to pod uwagę przy wyborze chłopaka.
Tyle że nigdy nie dostrzegłam jej uczuć względem Artura, może za bardzo skupiona na własnych, a może to ona tak świetnie się kamuflowała. W każdym razie początek mojej wspólnej drogi z Arturem stał się jednocześnie metą dla przyjaźni z Kamilą. Po skończeniu szkoły spotkałyśmy się przypadkowo ze trzy razy, lecz nie zamieniłyśmy nawet jednego słowa.
Co się stało, że po tak wielu latach przyszła do domu moich rodziców?
– Cześć, Kamila – powiedziałam w końcu niepewnie, bo przez ostatnie pół minuty po prostu stałam i się na nią gapiłam. – Nie spodziewałam się, że…
– Mogłybyśmy porozmawiać? Zajmę ci tylko chwilę… – wpadła mi w słowo i zrobiła to dość desperackim tonem, a mnie ścisnął się żołądek, bo coś sprawiło, że poczułam niepokój. Mama przeskoczyła spojrzeniem od Kamili do mnie i szybko umknęła do kuchni, nie chcąc nam przeszkadzać.
– Wejdźmy może do salonu – zaproponowałam, wskazując dawnej przyjaciółce wejście. Uczyniła to i niepewnie zajęła miejsce przy stole. Była spięta i mocno zakłopotana. Zupełnie jak ja. – Napijesz się czegoś?
– Nie. Dziękuję – odpowiedziała szybko i posłała mi błagalne spojrzenie. Usiadłam naprzeciwko niej, bo chyba o to najbardziej jej chodziło.
– Co cię do mnie sprowadza? Minęło tyle lat, Kamila… – zaczęłam, patrząc na nią uważnie.
Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek przyjdzie nam ze sobą rozmawiać. A już na pewno nigdy bym nie przypuszczała, że ona tak po prostu zapuka kiedyś do drzwi domu moich rodziców i poprosi o chwilę rozmowy.
– Od trzech lat zbierałam się, żeby z tobą porozmawiać – zaczęła cichym głosem, wbijając wzrok w jakiś nieokreślony punkt na stole. – Byłam na pogrzebie Artura i początkowo planowałam, że po prostu do ciebie podejdę, ale gdy zobaczyłam, w jakim byłaś stanie… – Urwała, biorąc głęboki oddech. – Żałuję tego, co stało się w przeszłości… Nasza przyjaźń wiele dla mnie znaczyła, Eliza. Byłaś jedyną osobą, z którą umiałam znaleźć wspólny język. To było takie głupie, gdy zarzuciłam ci, że powinnaś się domyślić, jakimi uczuciami darzyłam Artura. Słowem ci nigdy nie pisnęłam, tylko rzucałam mu te swoje beznadziejnie tęskne spojrzenia. Byłam zazdrosna, że wybrał ciebie, ale jak mógłby zwrócić uwagę na mnie, gdy i ty byłaś nim zainteresowana? – Kamila rzuciła mi krótkie spojrzenie i uśmiechnęła się gorzko. – Dziś zapaliłam na jego grobie znicz i powiedziałam sobie, że to jest ten dzień, gdy wreszcie zmierzę się z przeszłością i przeproszę cię za dawne błędy – powiedziała i zamilkła, chociaż czułam, że to jeszcze nie wszystko, co chciała mi powiedzieć. Z jakiegoś powodu postanowiła jednak w tym momencie poczekać na moją reakcję.
Byłam ogromnie zaskoczona i nie wiedziałam, co mam tak naprawdę myśleć o jej zupełnie nieprzewidzianej wizycie. W końcu ludzie rzadko kiedy decydują się na tego typu kroki po wielu latach milczenia… Oczywiście, że żałowałam utraconej przyjaźni, bo i dla mnie nasza relacja była bardzo wartościowa. Kamila odsunęła się ode mnie, gdy dowiedziała się, że między mną a Arturem zrodziło się coś poważnego. Była zazdrosna i jestem pewna, że gdyby to ona się z nim związała, zareagowałabym wówczas identycznie.
Nigdy nie potrafiłam być zawistna, a długoletnie chowanie urazy zupełnie nie leżało w mojej naturze. W moim życiu wydarzyło się tak wiele złych i smutnych rzeczy, że pielęgnowanie dodatkowych negatywnych myśli i uczuć tylko bardziej zatruwałoby mi umysł oraz serce. A tego nie chciałam i nie potrzebowałam.
Dzisiejsza rocznica była inna niż dwie wcześniejsze. Nie spędziłam jej sama, nie odgrodziłam się od wszystkich, porozmawiałam z siostrą, a do tego odwiedziła mnie przyjaciółka ze szkolnych lat, która szukała przebaczenia.
Właśnie dziś.
Nie wczoraj i nie jutro.
Dziś.
Czy to możliwe, że Artur chciał mi w ten sposób coś powiedzieć?
– Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek jeszcze przyjdzie nam rozmawiać – zaczęłam, a Kamila popatrzyła na mnie z twarzą bez wyrazu, jak gdyby czekała, aż wskażę jej drogę do drzwi. – Przeszłość jest za nami, a ja nie mam ci niczego za złe. Obie popełniłyśmy szereg podstawowych błędów, które doprowadziły do końca naszej przyjaźni. Może tak musiało być, bo przecież podobno nic nie dzieje się bez przyczyny. Cieszę się, że poczułaś potrzebę naprawienia tamtej sytuacji, tylko zastanawia mnie: dlaczego? Co się zmieniło po tylu latach? – zapytałam spokojnie, patrząc Kamili prosto w oczy.
Było w nich sporo smutku i wiedziałam, że ona w moich widzi to samo. Najwyraźniej nie tylko mnie życie doświadczyło przez ostatnie lata.
– Wiem, że dostałaś po tyłku… Straciłaś Artura, a twój synek ma zespół Downa. Mnie też się nie powiodło. Wzięłam ślub z facetem, który przez lata traktował mnie jak worek na spermę naprzemiennie z workiem treningowym. W tym samym czasie sypiał z dwudziestolatką, a gdy go z nią nakryłam w naszej sypialni, stwierdził, że skoro już wiem, to mam spakować manatki i się wyprowadzić. A ta smarkula śmiała mi się prosto w twarz, przytulając się do mojego męża. Nie wiem, jak długo bym tam stała i się na nich gapiła, ale ocknęłam się, gdy wyciągnął z szafki nocnej swoją obrączkę i rzucił nią we mnie – powiedziała cicho, a w jej smutnych oczach zalśniły łzy, więc zamrugała kilkukrotnie, żeby nie udało im się wypłynąć. – Wynajmuję kawalerkę w mieście i żyję z dnia na dzień. I tak jak ty nie czekam już na happy end… – mruknęła cicho, wyginając sobie palce w zamyśleniu.
Nie wiem, co mnie do tego popchnęło, ale wyciągnęłam rękę przez stół i złapałam jedną z jej dłoni w geście pocieszenia. Spojrzałyśmy na siebie i posłałyśmy sobie smutne, lekkie i jakby z trudem wydobyte uśmiechy.
– Wygląda na to, że znów jedziemy na tym samym wózku – podsumowałam, a ona przytaknęła i tak przez chwilę trwałyśmy w jakimś dziwnym, osobliwym połączeniu, rozumiejąc się bez słów.
W końcu niemal równocześnie odchrząknęłyśmy i przerwałyśmy kontakt naszych dłoni, prostując się na krzesłach. Minęło tyle lat, lecz my przez chwilę czułyśmy się tak jak wtedy, gdy szłyśmy ramię w ramię przez licealne korytarze.
Cisza przerwana została cichym i krótkim stukaniem w drzwi. Odwróciłam się przez ramię, a Kamila uniosła głowę. W wejściu stanęła moja mama, uśmiechając się uprzejmie.
– Eliza, ja i tata jedziemy na cmentarz… – powiedziała spokojnie, a ja w myślach od razu dodałam sobie słowa „do Artura”, które niewypowiedziane przez mamę zawisły mi nad głową. – Milena jest z dziećmi na górze. Emilka ogląda bajki, a Jaś ćwiczy – dodała, po czym rzuciła miły uśmiech w kierunku Kamili i wykonała krok w tył. – Już nie przeszkadzam. Do widzenia.
– Do widzenia – odpowiedziała Kamila, a sekundę później za mamą zamknęły się drzwi.
Moi rodzice co roku jeździli na cmentarz wieczorem. Nigdy nie proponowali mi, byśmy pojechali razem, bo wiedzieli, że potrzebowałam czasu sam na sam z Arturem. Oni chyba też lubili z nim rozmawiać, ale nigdy nie pytałam ich, czy faktycznie to robią. Mama każdego roku stawiała znicz w pękatym szkle, a tata dbał o doniczkę z żywymi kwiatami.
Kiedyś usłyszałam rozmowę rodziców o tym, że chcieliby któregoś razu spotkać na cmentarzu Bieleckich. Zapytaliby ich wówczas, kiedy wreszcie odwiedzą swoje wnuki. Nie wątpiłam, że rodzice Artura odwiedzali jego grób w dniu rocznicy, ale jeszcze nigdy nie złożyło się, żebyśmy ja czy ktokolwiek z moich bliskich zobaczyli ich na cmentarzu. Sama nie wiedziałam, co mogłabym im powiedzieć podczas takiego przypadkowego spotkania w najgorszym z możliwych miejsc…
– Ja już też będę się zbierać. Miałam ci zabrać tylko chwilę… – powiedziała cicho Kamila, nadal spięta, chociaż jej spojrzenie wyglądało na nieco mniej smutne i spłoszone niż na początku.
– Nie, nie. Spokojnie. Zostań jeszcze… – odparłam od razu, posyłając jej uspokajający uśmiech.
Kamila jednak wstała, a ja automatycznie zrobiłam to samo.
– Muszę już jechać. Jutro trzeba iść do pracy – mruknęła i wzruszyła ramionami. – Dziękuję ci za tę rozmowę. Dziękuję za to, że mnie wysłuchałaś. Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy – dodała, a z wnętrza swojej torebki wyciągnęła prostokątną wizytówkę, przesuwając ją ku mnie po stole. – Tu masz mój numer. Jeśli chciałabyś się kiedyś spotkać na kawę, to wiedz, że będzie mi niezwykle miło.
Możliwe, że zobaczyła na mojej twarzy zdziwienie, ale złapałam bilecik z numerem i przytaknęłam, uśmiechając się. Wyszłyśmy z pokoju, a ja odprowadziłam Kamilę do drzwi. Przed opuszczeniem domu wyglądała tak, jakby chciała coś jeszcze powiedzieć, ale powstrzymała się w ostatniej chwili.
– Do zobaczenia? – zapytała, patrząc mi przez chwilę w oczy.
– Do zobaczenia – odpowiedziałam i zapewniłam ją jednocześnie.
Patrzyłam, jak idzie do swojego samochodu, a dopiero gdy wsiadła, zamknęłam drzwi od domu i spojrzałam na wizytówkę, którą mi dała.
Kamila Hetmańczyk-Brzóstowicz
Pedagog specjalny
Byłam w szoku. Nie miałam pojęcia, że Kamila robiła studia na tak wymagającym kierunku, a już z pewnością nie spodziewałam się, że była pedagogiem specjalnym. To właśnie takie osoby jak Kamila pomagały takim osobom jak Jaś.
Czy to był przypadek?
A może ona specjalnie dała mi tę wizytówkę? Może była to jakaś niewypowiedziana propozycja?
Przecież powiedziała, że wie o moim niepełnosprawnym dziecku.
Tego wieczora, kładąc się spać, analizowałam rozmowę z moją dawną przyjaciółką i zastanawiałam się, czy zechciałaby mi pomóc w nauczaniu Jasia, zanim jeszcze nie zdecyduję, co będzie z kwestią jego szkoły.
Wyciągnęła rękę. Dała mi swój numer. Najwyraźniej chciała odnowić kontakty.
Może to była szansa.
Dla mnie i Kamili.
Dla mnie i mojego dziecka.
Mój syn zasługiwał na to, żeby o niego zawalczyć i dać mu szansę na normalne życie wśród dzieci, które będą go motywować do walki o samodzielność. Zdawałam sobie sprawę z jego niedoskonałości i ograniczeń, bo piętna zespołu Downa nie dało się tak po prostu wymazać czy zbagatelizować. Los rzucił mi rękawicę. A ja postanowiłam ją podjąć…
Ciąg dalszy w wersji pełnej