- promocja
Życie to coś więcej niż praca. Jak odzyskać równowagę między sferą zawodową i prywatną - ebook
Życie to coś więcej niż praca. Jak odzyskać równowagę między sferą zawodową i prywatną - ebook
Odzyskaj równowagę między życiem prywatnym a zawodowym
Dla wielu ludzi praca stała się źródłem tożsamości, czymś w rodzaju religii – zapewnia pensję, ale także poczucie wartości, wspólnoty i sens życia. Pytanie brzmi: jakim kosztem?
Dziennikarz Simone Stolzoff analizuje, w jaki sposób praca zdominowała nasze życie oraz dlaczego tak trudno jest nam się z niej wyzwolić i zwyczajnie odpuścić. Poprzez porywające historie szefów kuchni nagrodzonych gwiazdkami Michelin, bankierów z Wall Street, zapracowanych nauczycieli i wytrwałych aktywistów związków zawodowych Stolzoff pokazuje, co tracimy, gdy uważamy, że praca jest czymś więcej niż tylko pracą. Przedstawia też poparte badaniami strategie budowania zdrowego stosunku do zawodowej części naszego życia.
Książka obala mity, które przykuwają nas do naszych miejsc pracy, i skłania do refleksji nad pytaniami:
- Jak oddzielić to, kim jesteśmy, od tego, co robimy?
- Dlaczego utożsamiamy poczucie własnej wartości z ilością zarabianych pieniędzy?
- Co oznacza termin „wystarczająco dobra praca”?
Autor obnaża kłamstwa, które my – i nasi pracodawcy – opowiadamy o wartości pracy, i daje impuls do tego, byśmy odzyskali nasze życie w świecie skoncentrowanym na zarabianiu pieniędzy.
Aktualny i przekonujący głos za tym, by dostosowywać pracę do naszego życia zamiast wciskać nasze życie w przestrzeń wokół pracy. To sygnał alarmowy dla ludzi, którzy czują się przepracowani, i liderów, którzy stracili z oczu swoje człowieczeństwo.
— Adam Grant, jeden z najważniejszych teoretyków zarządzania, autor bestsellerów „New York Timesa” Leniwy umysł i Buntownicy, gospodarz podcastu „WorkLife”
Fascynująca i dogłębna analiza podaje w wątpliwość pogląd, że nasza praca powinna — lub że w ogóle mogłaby — być jedynym sensem naszego życia, źródłem poczucia własnej wartości lub wspólnoty. Zaczerpnięte z życia historie pozwalają dostrzec, że możemy ustawić pracę na właściwym jej miejscu, a rezultatem będzie nie tylko pełniejsze życie, ale i bardziej efektywna praca.
— Oliver Burkeman, autor bestsellera Cztery tysiące tygodni
Simone Stolzoff proponuje korektę współczesnego trendu, by postrzegać pracę albo jako samo zło, albo ją nadmiernie gloryfikować. Pokazuje, że obie skrajności są złe i pracę należy postrzegać po prostu jako jeden z wielu elementów, które składają się na coś, co można nazwać dobrym życiem.
— Cal Newport, autor bestsellerów „New York Timesa” Cyfrowy minimalizm oraz Praca głęboka
Simone Stolzoff jest dziennikarzem i konsultantem, który współpracuje z liderami, doradzając im, jak uczynić miejsce pracy bardziej skoncentrowanym na człowieku. Pracował jako główny projektant w globalnej firmie innowacyjnej IDEO, a jego teksty publikowano na łamach takich czasopism jak: „The New York Times”, „The Washington Post”, „The Wall Street Journal”, „The Atlantic”. Jest absolwentem uniwersytetów Stanforda i Pensylwanii.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8231-535-6 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Biznesmen siedzi na plaży w małej wiosce rybackiej. Nagle zauważa łódź zbliżającą się do brzegu. Pod wrażeniem połowu pyta rybaka, ile czasu zajęło mu złapanie wszystkich tych wspaniałych ryb.
„Och, niezbyt wiele” – odpowiada rybak.
„Więc dlaczego nie zostałeś na morzu dłużej, żeby złapać więcej ryb?” – pyta zaskoczony biznesmen.
„Bo więcej nie potrzebuję”.
„No a jak wygląda twój dzień?”
„Cóż, rano lubię pospać, ale kiedy wstanę, wypływam na połów, po powrocie bawię się z moimi dziećmi, ucinam sobie drzemkę z żoną, a wieczorem idę z kolegami do miasta, gdzie pijemy wino i gramy na gitarze” – wyjaśnia rybak.
Biznesmen jest zszokowany. Chwali się, że ma tytuł MBA i gdyby rybak zechciał go posłuchać, to on może mu pomóc rozwinąć biznes. „Mógłbyś kupić większą łódź − sugeruje − a zyski z większych połowów wykorzystać do otwarcia własnej fabryki konserw”.
„A dalej co?” – pyta rybak.
„Wtedy mógłbyś przenieść się do miasta, żeby otworzyć centrum dystrybucji”.
„A co później?”
„A później mógłbyś zacząć działać na skalę międzynarodową i wejść ze swoją firmą na giełdę” – kontynuuje biznesmen. „W odpowiednim momencie mógłbyś sprzedać akcje i stałbyś się bardzo bogatym człowiekiem!”
„A co robiłbym później?”
„No cóż, wtedy mógłbyś przejść na emeryturę, przenieść się do małej wioski rybackiej, spać do późna, wstawać, złowić kilka ryb dla przyjemności, bawić się ze swoimi dziećmi, ucinać sobie drzemki z żoną, a potem dołączać do swoich kumpli w mieście, aby pić z nimi wino i grać na gitarze”.
Na te słowa rybak tylko uśmiecha się pod nosem i rusza dalej przed siebie.
Uwielbiam tę małą przypowieść. To adaptacja niemieckiego opowiadania z 1963 roku, która od tego czasu została przetłumaczona na wiele języków i zyskała ogromną popularność. W światopoglądzie tego biznesmena i w jego myśleniu o pracy jest coś szczególnie amerykańskiego. Mantra Amerykanina mogłaby równie dobrze brzmieć: „Produkuję, więc jestem”.
Pytanie: „Czym się zajmujesz?” jest zwykle pierwszym, które zadajemy, gdy poznajemy kogoś nowego. Pamiętam, że kiedyś zapytałem poznanego w hostelu Chilijczyka, co on robi. „Chodzi ci o pracę?” − odpowiedział z taką miną, jakbym pytał go o stan konta bankowego. To oczywiste, że każdy z nas robi w życiu różne rzeczy. Jednak w Stanach Zjednoczonych sposób, w jaki my, ich mieszkańcy, zarabiamy pieniądze, jest równoznaczny z tym, kim jesteśmy. Nasze źródła utrzymania stały się naszym życiem.
Kiedy analitycy z Pew Research Center zapytali Amerykanów, co nadaje ich życiu sens, respondenci prawie dwukrotnie częściej wymieniali karierę zawodową niż partnera. Praca była źródłem sensu życia w większym stopniu niż wiara i przyjaciele. Z innych badań wynika, że 95 procent amerykańskich nastolatków – nastolatków! – uznaje, że kariera lub praca, którą lubią, będzie „niezwykle lub bardzo ważna dla nich w dorosłym życiu”. Satysfakcjonująca kariera znalazła się najwyżej na liście priorytetów – wyżej nawet niż zarabianie pieniędzy i pomaganie ludziom w potrzebie.
Ale fetyszyzacja pracy nie jest zjawiskiem ograniczonym wyłącznie do Stanów Zjednoczonych. W naszym coraz bardziej zglobalizowanym świecie kult pracy nie ma granic. Amerykańska kultura pracy i systemy zarządzania są przedmiotem eksportu tak samo jak Big Mac i dżinsy Levi’s. Czytelnicy spoza Stanów Zjednoczonych doskonale wiedzą, że wiele trendów i przykładów amerykańskiego stosunku do pracy odzwierciedla doświadczenia pracowników także w ich krajach – zwłaszcza wśród osób najlepiej zarabiających.
Dla „białych kołnierzyków” praca stała się czymś w rodzaju tożsamości religijnej: oprócz wypłaty zapewnia odpowiedni status, przynależność do określonej grupy społecznej oraz poczucie celu. Dziennikarz Derek Thompson nazwał to nowe zjawisko „workizmem”. Osoba dotknięta tą przypadłością próbuje szukać sensu w swojej pracy, podobnie jak wierzący szuka sensu w swojej religii. Według Thompsona w wieku XX byliśmy świadkiem wielkiej ewolucji pracy: od obowiązku przez symbol statusu aż po sposób samorealizacji. Spojrzenie na historię mojej rodziny potwierdza tę teorię.
Moja włoska babcia nie oczekiwała, że praca będzie odzwierciedleniem jej tożsamości. Po śmierci mojego dziadka robiła to, co musiała, aby zatroszczyć się o pięcioro dzieci. Otworzyła kawiarnię w małym miasteczku na obcasie włoskiego buta i pracowała tam przez trzydzieści lat. Aż do śmierci miała jeden biceps bulwiasty, wyrobiony od nieustannego pociągania w dół ręcznej dźwigni ekspresu do kawy. Jej tożsamość była oczywista. Przede wszystkim była osobą wierzącą. A następnie matką, babcią, siostrą i mistrzowską producentką domowego makaronu. Praca w kawiarni sprawiała mojej babci przyjemność – może nawet była przez nią kochana – ale z całą pewnością jej nie definiowała.
Moja matka wychowała się w tym samym włoskim miasteczku, gdzie nadal mieszka całe jej rodzeństwo. Gdyby podążyła wyznaczoną ścieżką, poszłaby na lokalny uniwersytet, kupiła dom w odległości pieszej przechadzki od domu rodzinnego i każdego dnia około pierwszej dołączałaby do reszty rodziny na orecchiette. (W jej rodzinnym mieście sklepy i biura zamykane są popołudniami na kilka godzin riposo, podczas których pracownicy mogą zadbać o niezwiązane z pracą priorytety, takie jak rodzina, jedzenie i odpoczynek).
Jednak moja mama dostała stypendium na studia w Rzymie, na imprezie wakacyjnej w Szwajcarii poznała uroczego Amerykanina i przeprowadziła się do San Francisco. Postanowiła studiować psychologię, co było wyrazem jej osobistych zainteresowań, ale wynikało również z pragnienia uzyskania stabilności ekonomicznej. Ona także kocha swoją pracę, ale traktuje ją jako środek do osiągnięcia celu. Pracuje, by móc kupować pomidory z targu, latać do Włoch każdego lata i inwestować w edukację syna.
Mój tata również jest psychologiem i prawdopodobnie najbliżej mu w mojej rodzinie do workisty. Pamiętam, jak zapytałem go kiedyś o rodzaj filantropii, który jest mu najbliższy. „Ja za rodzaj filantropii uważam swoją pracę” − odparł. „W ten sposób daję coś ludziom”. Mój ojciec chce pracować tak długo, jak długo będzie w stanie zapamiętać imiona swoich pacjentów. Nawet podczas pandemii wracał do gabinetu, kiedy tylko mógł.
Historia mojej rodziny zdaje się potwierdzać kilka zasadniczych faktów na temat workizmu: workizm to zjawisko typowe dla Amerykanów, choć z pewnością występuje również w innych miejscach; jest szczególnie powszechny wśród grup uprzywilejowanych, choć istnieje również w społecznościach mniej uprzywilejowanych; jest zjawiskiem stosunkowo nowym, bardziej widocznym wśród moich rówieśników niż w pokoleniu moich dziadków. Współczesna ideologia workizmu stanowi połączenie dwóch odrębnych dążeń – do pieniędzy i do uzyskania wewnętrznego spełnienia. Te dążenia nie zawsze są ze sobą zgodne, a jednak coraz częściej oczekujemy, że nasza praca zaspokoi obie potrzeby.
Dzielę się tu odrobiną historii mojej rodziny, przede wszystkim po to, byś mógł mnie poznać i zrozumieć, kim jestem. Mam na imię Simone i jestem workistą. A raczej osobą wychodzącą z workizmu. Przez całe życie chciałem być dziennikarzem, projektantem, prawnikiem, dyplomatą, poetą i łapaczem drużyny baseballowej San Francisco Giants. Swoją karierę zawodową spędziłem na poszukiwaniu „zawodowej bratniej duszy” – pracy, która nie tylko pozwoli mi opłacić rachunki, ale będzie także swoistym odzwierciedleniem tego, kim jestem.
Jednak ta książka to nie pamiętnik. Temat ten jest bliski mojemu sercu, więc chciałem zbadać, dlaczego praca stała się najważniejsza nie tylko dla mojej tożsamości, lecz także dla tożsamości tak wielu ludzi. Przeprowadziłem wywiady z ponad setką pracowników – od prawników korporacyjnych na Manhattanie po przewodników kajakowych na Alasce, od rodziców pozostających w domu w Kopenhadze po pracowników fast foodów w Kalifornii – aby na koniec wybrać dziewięć osób przedstawionych w kolejnych rozdziałach. Zdecydowałem się skupić przede wszystkim (ale nie wyłącznie) na historiach pracowników wiedzy w Stanach Zjednoczonych z dwóch powodów.
Po pierwsze, Stany Zjednoczone znajdują się aktualnie w środku trendu ogólnokrajowego, który przeczy zarówno historii, jak i logice. Aż do naszych czasów bogactwo było odwrotnie skorelowane z liczbą przepracowanych godzin. Im człowiek był bogatszy, tym mniej pracował, ponieważ mógł sobie na to pozwolić. Jednak w ciągu ostatniego półwiecza osoby o najwyższych zarobkach były odpowiedzialne za jedne z największych wydłużeń czasu pracy. Oznacza to, że ci Amerykanie, którzy mogą sobie pozwolić, by pracować najmniej, pracują więcej niż kiedykolwiek.
Po drugie, postanowiłem skupić się przede wszystkim na pracownikach wiedzy, ponieważ oni najczęściej szukają w pracy sensu i tożsamości. Zjawisko to dotyczy osób o wysokich zarobkach na całym świecie. Od Szwecji po Koreę Południową zamożniejsi i lepiej wykształceni wskazują swoją pracę jako źródło poczucia sensu blisko dwukrotnie częściej niż osoby o niskich zarobkach i osoby bez wyższego wykształcenia. Powodów jest wiele, ale należy zauważyć, że osoby o wysokich zarobkach rzadziej mają inne źródła aktywności nadającej sens ich życiu, takie jak praktyki religijne.
Ale chociaż kultura zawodowa traktuje pracę jako oś centralną, wokół której krąży cała reszta życia, większość pracowników na świecie nie pracuje, aby się samorealizować; nie, ludzie w większości wciąż pracują po to, aby przetrwać. „Ludzie, którzy kochają to, co robią, są błogosławieni” – powiedział mi Hamza Taskeem, kucharz pracujący w tej samej pakistańskiej restauracji od osiemnastu lat. – „A ja pracuję tylko po to, by mieć z czego żyć”.
Prawdę powiedziawszy, niewielu Amerykanów jest odpornych na kulturę workizmu panującą w tym kraju. Niezależnie od klasy prawie każdy pracownik, z którym rozmawiałem, miał coś do powiedzenia na temat presji życia w kraju, w którym poczucie własnej wartości i praca są tak ściśle powiązane. Tutaj kapitalizm to nie tylko system ekonomiczny, to także filozofia społeczna – filozofia wyznająca pogląd, że wartość człowieka wyznacza praca, którą wykonuje. W Stanach Zjednoczonych produktywność jest czymś więcej niż tylko miarą; to dobro moralne.
Aby zrozumieć zjawisko workizmu we współczesnych Stanach Zjednoczonych, warto spojrzeć wstecz i zobaczyć, jak w ogóle znaleźliśmy się w tym miejscu. Dwieście lat temu prawie o nikim nie mówiło się, że zrobił karierę – przynajmniej nie w sensie dzisiejszym. Traktowano ją jako historię zawodowego rozwoju i zmian. Większość Amerykanów była rolnikami, podobnie jak ich rodzice i dziadkowie. Godziny pracy rolnika dyktuje słońce, a nie szef czy algorytm planowania. Intensywność pracy ma związek z naturalnym cyklem pór roku: człowiek jest bardziej zajęty podczas żniw, a prawie bezczynny zimą. Jednak rewolucja przemysłowa wprowadziła nas w erę, w której produktywność nie była już ograniczona porami roku i światłem słonecznym. W połowie XIX wieku pracownicy fabryk regularnie pracowali po dziesięć lub dwanaście godzin dziennie, sześć lub siedem dni w tygodniu.
Choć dziś „od dziewiątej do piątej” stało się synonimem dnia pracy, współczesne standardy, takie jak ośmiogodzinny dzień pracy, czterdziestogodzinny tydzień pracy i dwudniowy weekend, nie zawsze były normą. To efekt ciężkiej walki związków zawodowych. „Osiem godzin na pracę, osiem godzin na odpoczynek, osiem godzin na to, co zechcemy” – takie postulaty towarzyszyły protestom robotniczym w Chicago w 1886 roku. Chociaż konwencje określające, jak, kiedy i dlaczego pracujemy, podległy od tamtego czasu standaryzacji, nie są one ani naturalne, ani stałe. Zostały wynegocjowane i mogą być negocjowane ponownie.
Społeczeństwo w mniejszym stopniu skoncentrowane na pracy jest powracającym co jakiś czas amerykańskim marzeniem. W eseju Economic Possibilities for Our Grandchildren z 1930 roku ekonomista John Maynard Keynes przewidywał, że w 2030 roku będziemy pracować już tylko piętnaście godzin tygodniowo. Keynes uważał, że jednym z najbardziej palących pytań XXI wieku będzie to, w jaki sposób spędzać czas wolny. W 1965 roku w Kongresie przeprowadzono długie wysłuchanie, które miało pomóc przygotować się do dyskusji na temat zbliżającego się nieuchronnie dwudziestogodzinnego tygodnia pracy. Kongresmeni obawiali się, że do 2000 roku Amerykanie będą wyjeżdżać na urlopy tak często, że trzeba będzie zmodernizować infrastrukturę kraju, aby dostosować ją do zwiększonej liczby podróży. Niestety, te wizje pięciodniowych weekendów i dużej ilości wolnego czasu jeszcze się nie ziściły.
Jednak przez większość XX wieku presja ze strony związków zawodowych i wzrost produktywności wynikający z postępu technologicznego faktycznie prowadziły do skracania czasu pracy przeciętnego Amerykanina. Ale podczas gdy w innych krajach rozwiniętych ten trend się utrzymywał, pod koniec ubiegłego wieku niektórzy Amerykanie zaczęli pracować więcej niż kiedykolwiek. W 1975 roku Amerykanie i Niemcy pracowali średnio dokładnie tyle samo godzin. W 2021 roku Amerykanie pracowali o ponad 30 procent dłużej.
Jest wiele możliwych odpowiedzi na pytanie, dlaczego Amerykanie pracują tak cholernie dużo. Decydują o tym na przykład pewne czynniki ekonomiczne. Brak wzrostu płac zmusza wielu pracowników do dłuższej pracy na taki sam bochenek chleba. Są też pewne czynniki polityczne. W latach pięćdziesiątych XX wieku jeden na trzech pracowników należał do związku zawodowego; do 2021 roku poziom ten spadł i wynosi teraz jeden na dziesięciu, co pozbawiło wielu Amerykanów mechanizmu negocjacji zbiorowych, który mógłby im pomóc w skutecznym domaganiu się lepszych warunków płacy i pracy. Są też czynniki ideologiczne. Kapitalizm i protestancka etyka pracy to dwa wątki, które splotły się ze sobą, tworząc DNA naszego kraju.
Jednak w ciągu kilku ostatnich dekad Stany Zjednoczone przeszły również głęboką zmianę kulturową, która intensyfikuje każdy z powyższych czynników. Wśród ludzi rośnie oczekiwanie, że praca powinna być źródłem osobistego spełnienia i znaczenia. Nazwijmy to „nową amerykańską etyką pracy”.
Ta nowa etyka zmieniła stosunek milionów ludzi do pracy. Zamiast postrzegać swoją pracę jako zwykłą robotę, solidarną pracę z ludźmi na różnych stanowiskach, w różnych branżach i klasach, wielu pracowników wiedzy zaczęło doszukiwać się w pracy odzwierciedlenia swoich indywidualnych pasji i tożsamości. Socjolog Jamie K. McCallum w swojej książce Worked Over: How Round-the-Clock Work Is Killing the American Dream napisał: „Kiedy praca była brudna, mniej znaczyło więcej; teraz, gdy ma znaczenie, więcej znaczy lepiej”.
Tytuł, który tłumaczony wprost brzmiałby: Wystarczająco dobra praca, jest aluzją do „wystarczająco dobrego” rodzicielstwa, teorii opracowanej w latach pięćdziesiątych przez Donalda Woodsa Winnicotta. Ten brytyjski psychoanalityk i pediatra zwrócił uwagę na tendencję do idealizowania rodzicielstwa. Idealny rodzic robi wszystko, co może, aby jego dziecko, niemowlę, nie odczuwało najmniejszego choćby dyskomfortu. Jeśli dziecko wyrazi jakąkolwiek negatywną emocję, rodzic bierze to osobiście do siebie.
Winnicott uważał, że zarówno rodzic, jak i dziecko odniosą korzyści z podejścia opartego na wystarczalności, a nie na doskonałości. „Wystarczająco dobry” rodzic w przeciwieństwie do rodzica idealnego oferuje wsparcie, a także odpowiednią ilość przestrzeni, aby dziecko nauczyło się samo uspokajać. W rezultacie dziecko rozwija odporność, a rodzic nie gubi się w jego uczuciach.
Podobny proces idealizowania obserwujemy dziś w pracy. Do diabła, piszę to zdanie w przestrzeni coworkingowej WeWork, mając przed sobą kubek z napisem: „Zawsze rób to, co kochasz”. Biorąc pod uwagę, jak wiele pracujemy, wybór tego, co robić – przynajmniej dla tych, którzy mają przywilej wyboru – powinien być jedną z najważniejszych decyzji, jakie podejmujemy. Dlaczego nie dążyć do rozwoju swojej kariery z takim samym zapałem, z jakim dążylibyśmy do znalezienia partnera życiowego?
Krótka wersja odpowiedzi na to pytanie brzmi: oczekiwanie, że praca zawsze będzie satysfakcjonująca, może prowadzić do cierpienia. Badania pokazują, że „obsesyjna pasja” do pracy jest skorelowana z wyższymi wskaźnikami wypalenia zawodowego i stresu związanego z pracą. Naukowcy odkryli również, że styl życia, który obraca się wokół pracy – w krajach takich jak Japonia – jest kluczowym czynnikiem przyczyniającym się do rekordowo niskich wskaźników dzietności. A w przypadku młodych ludzi w Stanach Zjednoczonych zawyżone oczekiwania dotyczące sukcesu zawodowego pozwalają wyjaśnić rekordowo wysokie poziomy depresji i lęku. Na całym świecie każdego roku więcej osób umiera z przepracowania niż w wyniku malarii.
Ale nawet pomijając badania, intuicyjnie wiemy, że wysokie oczekiwania są receptą na rozczarowanie. Jeśli spodziewamy się, że praca będzie drogą do samorealizacji, będzie nas motywować i dawać spełnienie, to zadowolenie się czymś mniejszym może wydawać się porażką. Nad pracą, podobnie jak nad dzieckiem, nie zawsze mamy pełną kontrolę. Dlatego wiązanie poczucia własnej wartości z karierą to niebezpieczna gra.
Nasuwające się od razu antidotum w postaci nieprzywiązywania wagi do swojej pracy nie jest proste. Przeciętny człowiek spędza jedną trzecią życia – około osiemdziesięciu tysięcy godzin – pracując. Ważne jest więc, w jaki sposób wykorzystujemy ten czas. Pytanie brzmi zatem, jak zrównoważyć dążenie do sensownej pracy z ryzykiem, że praca przesłoni to, kim się rzeczywiście jest.
Możemy ponownie zwrócić się do mądrości Winnicotta. W porównaniu z perfekcją „wystarczająco dobra” praca jest ideałem bardziej zrównoważonym. Nie romantyzuje tego, co może zaoferować praca, ani nie uznaje, że praca musi być niekończącą się harówką. Już samo określenie „wystarczająco dobra praca” jest zaproszeniem do wybrania, co oznacza „wystarczająco dobra” – do tego, byś to ty zdefiniował swój związek z pracą, nie pozwalając, by to ona zdefiniowała ciebie.
Na ostatnim roku studiów miałem okazję przeprowadzić wywiad z moim ulubionym poetą Anisem Mojganim. W tamtym czasie Mojgani był na samym szczycie w swojej dziedzinie, świeżo po zdobyciu dwóch tytułów mistrzowskich w konkursie poezji performatywnej National Poetry Slam. Mojgani był pierwszym znanym mi osobiście człowiekiem, który mógł utrzymać się z pisania i występów. Podróżował po całym świecie, przemawiając na kampusach uniwersyteckich i występując przed muzykami. Był moim zawodowym idolem, prawdziwą gwiazdą rymów. Ja byłem wówczas dwudziestodwuletnim studentem i miłośnikiem poezji; dopiero miałem wyruszyć w podróż w nieznaną przyszłość. Przed rozmową spodziewałem się, że Mojgani wygłosi krótką pogadankę w stylu: „Podążaj za swoją pasją”. Nie zrobił tego.
Kiedy spytałem Mojganiego, czy wierzy w słuszność słów: „Rób to, co kochasz, a nie przepracujesz ani jednego dnia w życiu”, powiedział coś, czego nigdy nie zapomnę: „Praca zawsze będzie pracą. Niektórzy ludzie robią w pracy to, co kochają. Inni pracują, aby móc robić to, co kochają, kiedy nie pracują. Żadne z tych rozwiązań nie jest mniej lub bardziej szlachetne od drugiego”.
To ostatnie zdanie mną wstrząsnęło. Aż do tamtego dnia byłem przekonany, że znalezienie sobie odpowiedniej pracy jest ostateczną misją życia. Słynne słowa Annie Dillard: „Od tego, jak spędzamy każdy dzień, zależy to, jak spędzimy całe życie” – zinterpretowałem jednoznacznie jako prawdę, że wybrana przeze mnie praca będzie definiować nie tylko to, co robię, ale kim jestem. A tu nagle profesjonalny poeta, którego darzyłem ogromną estymą i który był moim wzorem zawodowym, mówi mi, że można traktować pracę jako pracę.
Niedawno dowiedziałem się, że często cytowane słowa Dillard nigdy nie miały stać się mantrą kultury pośpiechu ani usprawiedliwieniem dla niekończącej się pogoni za wymarzoną pracą. Jeśli przeczytamy cały fragment, z którego pochodzi to wyrwane z kontekstu stwierdzenie, okazuje się, że Dillard miała na myśli coś wręcz przeciwnego. Pisała: „Robimy tak naprawdę to, czym wypełniamy poszczególne godziny. Życie duchowe wymaga coraz mniej; czas jest obfity, a jego upływ słodki”. To wezwanie do uważności, a nie do gonitwy za awansami.
Ograniczenie życia do samej pracy prowadzi do wyparcia innych aspektów nas samych. Jak twierdzi psychoterapeutka Esther Perel, zbyt wiele osób zostawia w pracy to, co w nich najlepsze, a do domu przynosi już tylko resztki. Kiedy całą energię poświęcamy na życie zawodowe, pozbawiamy składników odżywczych pozostałe swoje tożsamości – małżonka, rodzica, siostry lub brata, sąsiada, przyjaciela, obywatela, artysty, podróżnika.
Podobnie jak inwestor czerpie korzyści z dywersyfikacji swoich inwestycji, my również czerpiemy korzyści z dywersyfikacji naszych źródeł tożsamości i znaczenia. Znaczenie czy sens nie jest czymś nam danym. To coś, co tworzymy. I jak w przypadku każdego aktu tworzenia, musimy mieć na to czas i energię – czas, który trzeba zainwestować w zajęcia niezwiązane z pracą, i energię, aby faktycznie to zrobić.
Zamysł tej książki jest następujący: W każdym rozdziale przedstawiam jedną osobę, pracownika z innej branży – między innymi szefa kuchni z gwiazdką Michelin, bankiera z Wall Street i inżyniera oprogramowania, który mieszka w furgonetce na parkingu Google. Przez pryzmat ich historii przyjrzymy się powszechnym mitom królującym we współczesnej kulturze pracy. Przy bliższej analizie wiele tych aksjomatów – od „ta firma jest jak rodzina” do „rób to, co kochasz, a nie będziesz musiał przepracować ani jednego dnia w swoim życiu” – rozmywa się i zaciemnia.
Tym, co odróżnia tę książkę od innych na temat kariery lub biznesu, które mogłeś już przeczytać, jest fakt, że poszczególne rozdziały opowiadają przede wszystkim historie ludzi. Nie doszukasz się tu żadnych stron z trzema prostymi krokami, jak znaleźć swoją wartość poza światem pracy, ani dziesięciu „szybkich” wskazówek, jak nie rozmyślać obsesyjnie o następnej ocenie wyników. Moim celem jest, abyś traktował tę książkę mniej jak podręcznik, a bardziej jak lustro. Chcę powiedzieć, że mam nadzieję, iż ta książka skłoni cię – tak jak mnie – do przeanalizowania własnego związku z pracą. Historia każdej z tych osób podważyła moje dotychczasowe podejście i pomogła mi zdefiniować rolę, którą chcę przeznaczyć dla pracy w swoim życiu. Wierzę, że tak samo będzie w twoim przypadku.
Poniższe historie ukazują spektrum różnego postrzegania pracy – od czegoś, co ma być tylko środkiem prowadzącym do celu, po cel sam w sobie – lub, jak ujął to historyk Studs Terkel, efekt poszukiwań „codziennego znaczenia oraz codziennego chleba”. Definiowanie swojego stosunku do pracy to ciągły proces – coś, z czym zmagamy się za każdym razem, gdy decydujemy, czy zostać o godzinę dłużej w biurze lub czy sprawdzić pocztę w niedzielę. Ta książka nie jest ani argumentem przeciwko szukaniu spełnienia w pracy, ani za traktowaniem pracy jako zła koniecznego. Jest to przewodnik, który ma pomóc w rozwijaniu zdrowszego związku z pracą poprzez poznanie historii ludzi, którzy również się z tym mierzyli.
Rozwijanie zdrowszych relacji z pracą nie jest tak proste jak rzucenie pracy lub nauczenie się robienia na drutach. Nie każdy ma możliwość decydowania o czasie swojej pracy lub możliwość wyboru zawodu. To, co możemy kontrolować, to oczekiwania, jakie mamy wobec pracy. Możemy zdecydować się podporządkować pracę życiu, a nie odwrotnie. Wszystko zaczyna się od prostego stwierdzenia: nie jesteś tym, co robisz.