- nowość
- promocja
Życie w chłopskiej chacie - ebook
Życie w chłopskiej chacie - ebook
Jak wyglądał zwyczajny dzień w chłopskiej chacie?
Dlaczego nasi przodkowie nie używali łóżek?
Skąd na wsiach tysiącletnia awersja do wychodków?
Jak chłopi radzili sobie bez stołu i dlaczego nigdy nie otwierali okien?
Szum wiatru w polu, trzask palącego się w piecu drewna i swojski aromat świeżego chleba – tak było, to prawda, ale… nie jesteśmy w skansenie. Życie w autentycznej chłopskiej chacie przez długi czas oznaczało spanie z krowami, wodę zalewającą ściany, dławiący dym i zapachy, które dzisiaj nawet trudno sobie wyobrazić. Tamte wiejskie domy, nazywane „okopciałymi budami”, nie mogły być dziełami sztuki – najczęściej były raczej dziełem straszliwej biedy. Z klepiskiem zamiast podłogi, oknem zasłoniętym deską lub zapchanym szmatami i bez najprostszych nawet wygód – bo tak mieszkali pradziad, dziad i ojciec.
O tym, jak nasi przodkowie żyli w takich warunkach, jak wyglądała ich codzienność i jak w końcu udało się zmienić obraz wiejskiego życia, pisze w nowej książce Kamil Janicki. Autor zmusza do odrzucenia sielankowych obrazów z muzeów i zaprasza do przestąpienia progu prawdziwej włościańskiej chaty. Uwaga na głowę!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368263657 |
Rozmiar pliku: | 7,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WE WSI.
CAŁY ŚWIAT POLSKIEGO CHŁOPA
Życie polskiego chłopa z dawnych wieków zaczynało się i kończyło w chacie. Można by pomyśleć, że to banał i truizm. Tak samo przecież życie mieszczanina toczyło się w kamienicy, a szlachcica we dworze. A jednak chodzi o coś więcej, znacznie więcej. Przedstawiciel miejskiego plebsu mógł przez całe życie nawet kilkanaście razy przenosić się z miejsca na miejsce, szukać sobie kąta w tej czy innej suterenie. Ziemianin, choć miał swoje hołubione gniazdo rodzinne, to nie tkwił tam przecież bez ustanku. Jeśli pozwalała mu na to zasobność szkatuły, jeździł po przyjaciołach, odwiedzał nawet dalekie kraje, brał udział w sejmikach, zabawiał się w mieście. Tylko jedna, ale najliczniejsza, warstwa społeczeństwa była pozbawiona swobody ruchu. Chłopi, w czasach nowożytnych przywiązani do gruntu, nie mieli prawa opuszczać wsi, szukać lepszego miejsca do życia. Egzystencję wiązali z konkretnym skrawkiem gruntu i z jedną zagrodą, zwykle zresztą należącą formalnie nie do nich, lecz do pana. Zniesienie pańszczyzny i poddaństwa, uskutecznione na całych ziemiach polskich w drugiej połowie XIX stulecia, nie zmieniło radykalnie tego stanu rzeczy. Może i chłopom nikt nie bronił już szukać szans na poprawę losu poza gromadą, ale nędza i wielowiekowy obyczaj każący myśleć o wszystkim, co obce i dalekie, z nieufnością, robiły swoje. Chłopstwo pozostało najbardziej statyczną, nieruchliwą częścią populacji. Choć ten komentarz należy rozumieć właściwie.
Wnętrze chaty chłopskiej. XIX-wieczny obraz Aleksandra Kotsisa
W obliczu głodu i skrajnej desperacji ogromne rzesze opuszczały wieś, ale na ogół ruch następował w jednym kierunku. Emigracja za chlebem, która w latach 1860–1914 objęła nawet ponad 2 miliony polskich chłopów, prowadziła do Austrii, Niemiec, Francji, a najczęściej aż do Ameryki. Zza oceanu wracała nie więcej niż jedna trzecia tułaczy. A i z tego zaledwie cząstka znów zmierzała do rodzinnej wioski. Trudno się dziwić, bo wyjeżdżali nie gospodarze i gospodynie, mający choćby skromne źródło utrzymania, ale młodsi synowie, rzadziej córki, pozbawieni spłachetka gruntu i domu. Ci, którzy w razie pozostania na przeludnionej wsi byliby zmuszeni mieszkać kątem u obcych, szukać jakiegokolwiek dorywczego zajęcia, stale zmagać się nie tylko z biedą, ale i głodem. Kto mógł żyć jako chłop – a więc kto miał zagon i swoją chatę lub przynajmniej plac, na którym byłby w stanie ją zbudować – niemal nigdy nie decydował się na wyjazd. I to nie tylko w sensie emigracji. Typowy gospodarz unikał też jakichkolwiek wyjazdów dalej niż na najbliższy jarmark lub do lokalnego miejsca pielgrzymkowego. Swoje życie dzielił między chałupę i pole, poza tym odwiedzając głównie kościół i wiejską karczmę, odległą na ogół o nie więcej niż kilka minut spacerem od domu. Antropolog Ludwik Stomma wyliczył nawet swego czasu, że „zaledwie 2,5–4% chłopów miało okazję wydostać się kiedykolwiek w życiu poza granice” tego, co nazywali „swoim światem”, a więc poza „rejon o promieniu nie większym niż 15–20 kilometrów”. I szacunek ten odnosi się nie do epoki pańszczyzny, ale do czasów po uwłaszczeniu – gdy były już koleje żelazne, a wielkie miasta pęczniały w oczach, stale potrzebując nowych mas robotników.
Chłop rodził się, żył i umierał w chacie. Zwykle nie była to jednak ta sama chata. A już na pewno nie była to taka chałupa wiejska, jaką dzisiaj mamy w wyobraźni. Polakom żyjącym w XXI wieku z pozoru nie trzeba tłumaczyć, jak wyglądał tradycyjny wiejski dom. W całym kraju działa około trzydziestu dużych skansenów, muzeów na wolnym powietrzu, do których przeniesiono relikty kultury ludowej. We wszystkich takich instytucjach stoją łącznie setki obiektów: spichlerzy, stodół, młynów, a przede wszystkim chałup mieszkalnych. I choć działalność parków etnograficznych jest niezwykle cenna, to należy mieć świadomość, że zarazem jest ona myląca. Kreuje bowiem dalece zafałszowany, a przynajmniej nierealistycznie upiększony obraz wiejskiej rzeczywistości sprzed stuleci.
Chaty w skansenach są przestronne, czyste, zadbane, zwykle też starannie odmalowane i wypełnione urokliwymi sprzętami. Domy otacza uporządkowana zieleń, a całość tworzy wrażenie harmonii i beztroski. Nawet budynki opisywane jako skromne siedziby niegdysiejszych nędzarzy dzisiaj zachwycają swoją niezobowiązującą prostotą i doskonałym stanem utrzymania. Wielu miastowych, zmuszonych gnieść się na 30 czy 40 metrach w bloku, zapewne chętnie zamieniłoby swoje M2 chociażby na również dwupokojową, ale jakże czarującą białą chatkę „biedniacką” ze skansenu w małopolskim Wygiełzowie. Podczas oglądania tego zatopionego wśród drzew i kwiatów domku na pagórku nie sposób wyobrazić sobie, że kiedyś żyli w nim ludzie z trudem wiążący koniec z końcem. I że ich egzystencja była czymś innym niż sielanką. Problem w tym, że ani wspomniany dom, pochodzący dopiero ze schyłku XIX stulecia, nie oddaje prawdziwej formy nędznej chałupy z naprawdę odległych czasów, ani nawet on sam nie wyglądał jak obrazek z katalogu reklamowego, gdy jeszcze mieszkali w nim ludzie i gdy jego sień była stale wypełniona brudem, zapasami i zapachem kiszonej kapusty, a w zawilgotniałej, zadymionej, zimnej i przede wszystkim ciasnej izbie musiała się mieścić cała rodzina, licząca choćby pięć czy sześć osób.
Chałupa biedniacka z okolic Chrzanowa w Parku Etnograficznym w Wygiełzowie. Ludziom, którzy mieszkali w niej u schyłku XIX wieku, raczej nie jawiła się sielankowo
Skanseny, w których dawne chaty traktuje się, zresztą słusznie, jak dzieła sztuki, wymagające starannej konserwacji i opieki, nie mogą dać prawdziwego obrazu niezwykłej prostoty i rozgardiaszu wiejskiego życia sprzed wieków. Często tworzą one panoramę wprost sprzeczną z historycznymi faktami. Taki stan rzeczy wynika na dobrą sprawę z samej idei parków etnograficznych. Budowle trafiają do nich z niemałym wysiłkiem i kosztem, właśnie jako dzieła sztuki. Wystarczy wspomnieć, że w tworzonym teraz skansenie na obszarze krakowskiej Nowej Huty średni koszt przeniesienia każdego historycznego budynku oszacowano na około 650 000 złotych. A prawdziwe wydatki okażą się zapewne dużo wyższe, bo gdy wytypowano do rozbiórki, ponownego montażu i renowacji pierwszą chatę, kosztorys tego jednego zadania sięgnął 1 400 000 złotych. „To będzie najdroższa przeprowadzka w historii Krakowa” – komentowali, oczywiście nieco na wyrost, dziennikarze. Koszt tworzenia całego skansenu ma się zamknąć w kwocie aż 60 milionów złotych, choć początkowo do parku trafi tylko około dwudziestu historycznych konstrukcji. W takim kontekście nietrudno zrozumieć, że do skansenów sprowadza się gmachy najlepiej zachowane, najokazalsze, najciekawsze i najpiękniejsze, nie zaś te najbardziej typowe dla dawnej wiejskiej rzeczywistości. Bo też czy jakikolwiek samorząd zdołałby uzasadnić przenoszenie za miliony zapadłej rudery? Dla porównania można zajrzeć chociażby do Wielkopolskiego Parku Etnograficznego pod Gnieznem, gdzie przy wiejskim placu pną się jedna przy drugiej przestronne, imponujące skalą, doskonale zachowane zagrody bogatych czy przynajmniej pełnorolnych chłopów, na dodatek wypełnione nowoczesnymi sprzętami, o wyraźnie XX-wiecznej, nie zaś starszej genezie. Nawet pojedyncza chata niby to biednego chałupnika przedstawia się więcej niż zacnie. Inna rzecz, że autentycznej rudery z naprawdę odległych czasów, która pokazałaby, jak kiedyś żyli szeregowi włościanie, po prostu nie dałoby się już w Polsce odnaleźć. Prawdziwie tradycyjna chłopska architektura zniknęła bowiem bezpowrotnie na długo przed tym, jak w latach PRL-u zaczęto tworzyć sieć państwowych skansenów.
Chaty, w jakich mieszkańcy wsi żyli w XVII, XVIII czy nawet XIX stuleciu, były niezwykle nietrwałe. Żaden gospodarz nie wznosił wtedy siedziby na pokolenia. Zwykle nie oczekiwano nawet, że dom przetrwa dekady. Zresztą samo określenie „dom” na miejsce, gdzie dni i zwłaszcza noce spędzała wyraźna większość dawnych mieszkańców Polski, to chyba nazwa nieco na wyrost. „Nie mieszkamy w domach, tylko w okopciałych budach” – powtarzano skargę samych chłopów w broszurze kolportowanej w 1790 roku, w dobie Sejmu Wielkiego. Także liczni społecznicy czasów oświecenia i późniejszych podkreślali, że na wsiach widywało się nie domostwa, ale prędzej nory i szałasy. Prowizoryczne konstrukcje, wkopane tak, że „okna tylko i dach sterczały nad ziemią”, z wykrzywionymi, tonącymi w błocie ścianami, nędznymi daszkami, na ogół bez kominów. „Okropne”, „walące się”, „niegodne, żeby w nich bestie” szukały schronienia, a co dopiero, by „mieszkali i gnili” w nich „za życia ludzie” – charakteryzował wiejskie budownictwo ksiądz Piotr Świtkowski, w poświęconej mu książce z 1793 roku. Zwracał uwagę, że domy nieraz „do połowy” były zapadnięte w ziemi, podgniłe, spróchniałe, rozłażące się i pochylone tak, że niewiele brakowało, by się przewróciły. Gdy w 1807 roku świeżo powołane Towarzystwo Warszawskie Przyjaciół Nauk ogłosiło konkurs na projekt wiejskiej chaty przyszłości, który zapewniłby włościanom trwałość, ciepłotę, niskie koszty i bezpieczeństwo, przedsięwzięcie uzasadniano „ohydnym widokiem” istniejących wiejskich domów. Konstrukcji tak lichych, że wiatr i mróz swobodnie się po nich „przechadzały” i corocznie trzeba było łatać ich dachy oraz wypełniać dziury w ścianach, a poza tym „drągami podpierać” całość, aby chata nie została porwana przez wichury. Jeśli deszcz ich „nie rozmoczy”, „susza nie rozsypie”, to „przypadkowy ogień w kilka je minut w popiół obróci” – podsumowywano stan nędznych „lepianek”, w których „nie bydło, ale włościanie, dobrodzieje nasi, mieszkali”.
Publicystyczne wywody, drukowane, by nagłośnić bagatelizowany problem i poruszyć sumienia, miały oczywiście to do siebie, że upraszczały, a do pewnego stopnia także zakłamywały rzeczywistość. Nie wszędzie stan chłopskich domów wołał o pomstę do nieba, nie każda chata była tylko smutnym, zadaszonym barłogiem. Niemniej jednak w polskiej historii niewiele da się wskazać momentów, gdy wiejskie chałupy prezentowały się nędzniej niż na przełomie XVIII i XIX stulecia: po serii niszczycielskich wojen, konfederacji i najazdów, w następstwie kilku pokoleń zapaści gospodarczej i u samego szczytu pańszczyźnianego wyzysku. Piotr Świtkowski twierdził, że typowa chata za jego czasów stała tylko przez 15–20 lat. Jeśli przesadzał, to nieznacznie. Po takim czasie domy zwykle same jeszcze się nie waliły, przynajmniej nie do szczętu. Głównym powodem, dla którego trzeba je było rozbierać i wznosić na nowo, były pożary, stale nawiedzające polską wieś. Kazimierz Chełchowski, społecznik, który powrócił do tego tematu na początku XX wieku, twierdził nawet, że właśnie nieustanne pożogi stanowiły główne źródło „smutnego niezmiernie stanu” dawnych chat wiejskich. „Nie warto było stawiać lepszej chaty, gdy się oczekiwało, że niedługo spłonie” – mieli rozumować gospodarze. Jeśli nawet któryś dom przetrwał nieco dłużej, to i tak wreszcie go rozbierano, gdy dalsze łatanie i podpieranie spróchniałej konstrukcji nie mogło już wystarczyć. W konsekwencji, jak pisze etnograf Marian Pokropek, do dzisiaj nie zachowały się żadne oryginalne chłopskie chaty z XVII stulecia, a tym bardziej wcześniejsze. Chałup XVIII-wiecznych jest ledwie garstka. Zresztą to albo domy dawnej wiejskiej elity – tak okazałe i solidne, że wstrzymano się z ich wyburzeniem – albo konstrukcje, które z czasem doczekały się tylu przeróbek czy nawet gruntownych przebudów, że dzisiaj niewiele przypomina o ich pierwotnej formie.
Autentyczne domy chłopów pańszczyźnianych nie istnieją dzisiaj, ale nawet na samym początku XX wieku, ledwie kilka dekad po tym, jak polski lud zyskał choćby namiastkę wolności, nie widywało się ich już niemal nigdzie. Zniesienie poddaństwa i przekazanie włościanom prawa własności do pól, zagród oraz domów sprawiło, że po raz pierwszy od kilku pokoleń chłop miał powód, by dbać o swoją siedzibę, by cokolwiek w nią inwestować. Wcześniej normą było, że gospodarz stale znajdował się na łasce, i zwłaszcza niełasce, pana. Jeśli choroby i wiek nie pozwalały mu dłużej zajmować się rolą, właściciel wsi mógł wyrzucić go z domu i oddać chałupę komu innemu. Także gdy był w pełni sił, ale został uznany za zbyt krnąbrnego czy nierobotnego, albo po prostu gdy szlachcic miał taką zachciankę, cała rodzina mogła zostać przymusowo przeniesiona do mniejszej i podlejszej chaty oraz na mniej urodzajną ziemię. „Kto dobrze i na czas pańszczyznę odrobił, to na gruncie gospodarzył. A jak robić nie chciał, to dziedzic mu grunt odebrał i dawał drugiemu” – wspominał wiejski pamiętnikarz Walenty Kunysz.
Dopiero po zniesieniu systemu dawnej zależności chłop mógł wreszcie zacząć myśleć o miejscu, gdzie mieszkał, jako o czymś stałym, wartym choćby odrobiny uwagi; czymś, co nadal było zagrożone ogniem, ale czego przynajmniej nie mógł mu już wyszarpać nieprzychylny dwór. Likwidacja pańszczyzny sprawiła poza tym, że chłopi zyskali czas, i to zupełnie dosłownie. U szczytu wyzysku, gdy waliła się Rzeczpospolita Obojga Narodów, typowa rodzina chłopska była zobowiązana dostarczyć panu przynajmniej dziewięć pełnych – liczonych od świtu do zachodu słońca – dni bezpłatnej niewdzięcznej pracy w każdym tygodniu. Teraz chłop mógł ten sam czas poświęcić na robotę na własnym zagonie, na zarobek albo na coś, co wcześniej wydawało się luksusem zarezerwowanym wyłącznie dla panów: odpoczynek wykraczający poza niedzielną wizytę w karczmie. Nędzne szałasy nie nadawały się jednak do odpoczynku, do spędzania w nich stale czasu. Pewien XIX-wieczny autor, skądinąd szlachcic, notował chociażby, że po „ustaniu zaciągu”, a więc pańszczyzny, „chłopek większej używający swobody” odkrył, że nie ma gdzie spokojnie i wygodnie przysiąść dla relaksu w dniu wolnym. Nowe realia poza nieskrępowaniem dały chłopom też pewne dochody. Zwykle skromne, nierzadko żałosne, ale jednak niezależne od dworu. I na ogół wystarczające przynajmniej do tego, by po nowym pożarze lub w obliczu konieczności kolejny dom budować jednak nieco lepiej niż za czasów niewoli.
„Grzeszą nasi badacze prawie wszyscy tym, że uważając chatę dzisiejszą za stary zabytek budownictwa ludowego, nie uwzględniają wielkiego przełomu, jaki (...) nastąpił w wieku XIX” – komentował przed przeszło stuleciem historyk i krajoznawca Zygmunt Gloger. Podobne słowa można by wypowiedzieć i dzisiaj, bo przecież wciąż domy ze skansenów bierzemy za coś, co istniało niemal od zawsze. Faktycznie jednak zniesienie pańszczyzny przyniosło rewolucję. „Nowe chałupy w porównaniu ze starymi są nieco wyższe, obszerniejsze, u okien mają okiennice, często też ganeczki od frontu” – wyliczał Zygmunt Wasilewski, w swoim opisie warunków wiejskiego życia na Lubelszczyźnie. Także najbardziej zasłużony, a przynajmniej najbardziej znany, XIX-wieczny etnograf Oskar Kolberg podkreślał: „Nowe chaty budują pospolicie obszerniejsze od dawnych”. Zwiększała się powierzchnia domów, a zwłaszcza liczba pomieszczeń. W wielu regionach główną oznaką zmiany była masowa przebudowa chat jednoizbowych, takich mających tylko jedno ogrzewane, ściśle mieszkalne pomieszczenie, na domy dwuizbowe. Pojawiały się też, choć często z bardzo dużym oporem, innowacje techniczne, o jakich dawniej albo nawet nie marzono, albo uważano je powszechnie za zbytek, zastrzeżony dla panów. Lepsze (i bezpieczniejsze) piece, murowane kominy, drewniane podłogi, okna z prawdziwego zdarzenia, meble stolarskiej roboty. Czy w ogóle jakiekolwiek bardziej skomplikowane sprzęty, wykraczające poza to, co każdy gospodarz był w stanie ociosać i sklecić własnymi rękoma. W prawdziwie tradycyjnej chacie chłopskiej nie widywało się szaf, łóżek, często nawet stołów. Nie było też ludowych ozdób, falbanek, malunków, które dzisiaj, między innymi za sprawą skansenów, nieodłącznie kojarzą się z estetyką dawnej wsi. Ludzie, którzy faktycznie mieli okazję oglądać prawdziwie dawne chłopskie siedliska, podkreślali, że na jakąkolwiek dekoracyjność brakowało w nich miejsca. „Chata wieśniaka” nigdy nie mogła być „bardzo ozdobną i wykwintną” – komentował Józef Ignacy Kraszewski w 1858 roku. I ciągnął: „Samo położenie biednego ludu, zmuszonego myśleć z dnia na dzień o utrzymaniu życia, budowę chaty wyłącza niejako z dzieł sztuki, bo to przecież tylko dzieło biedy”. Niemal wszystko, co dzisiaj symbolizuje wiejskie wzornictwo, co wydaje nam się najbardziej chłopskie i tradycyjne, 160 czy 170 lat temu po prostu nie istniało, a w każdym razie nie w typowym włościańskim domostwie. Nawet rzecz tak oczywista jak firanki zaczęła się upowszechniać na wsi dopiero po zniesieniu pańszczyzny. I także te proste ozdoby początkowo uchodziły za fanaberię.
Rozmiar wiejskich budynków zmienił się wprost ekspresowo. Zygmunt Gloger podał choćby przykład Złotorii pod Tykocinem, gdzie w 1864 roku było około 50 domów. Cztery dekady później, w roku 1904, istniały nadal tylko dwie z tych chat, wówczas pogardliwie nazywane przez miejscowych „pańszczyźnianymi”. Wszystkie inne budynki rozebrano i zastąpiono nowszymi, większymi i okazalszymi. Taka skala przemian nie była niczym dziwnym. Przeciwnie – stanowiła normę. Gdy ten sam autor w 1905 roku szukał starych domów pod Grodnem na obecnej Białorusi, a więc w regionie szczególnie biednym i niegoniącym za nowinkami, natrafił tam tylko na jedną, „ostatnią we wsi” chatynkę z czasów poddaństwa: „kurną, bez komina, o jednej izbie, z trzema małymi okienkami”. W całej okolicy nie było już żadnych innych „pańszczyźnianych” domostw.
Przykłady najstarszych, „pańszczyźnianych” chat, na jakie Zygmunt Gloger natrafił we wsiach na Podlasiu (u góry) i Polesiu (na dole)
O wiele mniej żwawo, a za to bardzo niejednolicie, postępowały zmiany w jakości życia. Wiele niby to oczywistych, przynajmniej dla nas, innowacji stało się na wsi normą dopiero w latach międzywojnia, na inne trzeba było czekać aż do czasów wczesnego PRL-u. Powody, dla których postęp był tak niemrawy, okazywały się różne. Chodziło, między innymi, o wprost obsesyjne przywiązanie chłopów do tradycji. Powszechny był osąd, że wiejski świat ma swój przyrodzony porządek, którego naruszenie obrażałoby moralność i Boga, niechybnie prowadząc do najgorszych katastrof – od klęsk nieurodzaju, przez pożary, po pomór bydła i epidemie. Jeśli na przykład z dziada pradziada na polach pracowano sierpem, to nie należało nikomu przyzwalać, by sięgał po kosę: nawet jeśli ta umożliwiała wykonanie tej samej roboty nie w dwanaście, ale dajmy na to w siedem godzin. „Kto żyto kosi, ten o chleb prosi” – napominano gospodarzy, którzy ośmielali się ułatwiać sobie w taki sposób życie. Jeśli przez pokolenia zadowalano się drewnianą sochą, to solidny, żelazny pług mógł się wydawać niebezpiecznym ekscesem. Jeśli nikt nigdy nie stąpał w domu po deskach, ale po klepisku, okna miał niczym nieprzysłonięte, a powietrze duszne, wypełnione dymem i trujące, bo chata pozbawiona była komina, to cała gromada trzymała się przekonania, że tak właśnie ma być nadal. I że każda zmiana jest obraźliwa, rozpustna; że grozi nie tylko nowinkarzowi, ale i każdemu, kto wchodził z nim w styczność. Anonimowy chłopski pamiętnikarz spod Białegostoku wspominał w tekście z lat międzywojnia, że gdy za młodu próbował używać kosy podczas żniw, ojciec i dziadek zareagowali „oburzeniem”, „złorzeczeniami”, nie chcieli nawet „na to patrzeć”. Argument mieli jeden: przez wieki pańszczyzny całe folwarki obżynano sierpami, należało więc nadal czynić tak samo. O wygodzie życia, codziennych praktykach i obyczajach myślano w identyczny sposób. Gdy na przykład Walenty Kunysz, mieszkający pod Rzeszowem, w początkach XX wieku zachęcał swojego dziadka, by „lepiej i wygodniej urządził sobie izbę”, ten odparł, że przecież Matuzol – a więc zapewne starotestamentowy Matuzalem, o którym musiał usłyszeć od księdza w kazaniu – przebiedował trzysta lat w norze „i się nie budował”, więc i on nie potrzebuje gonić za jakimikolwiek nowinkami. „Oj, biedowali ludziska, że kto naocznie nie stwierdził, trudno mu będzie uwierzyć” – kwitował chłopski pamiętnikarz.
„Co tam o mieszkaniu wiele gadać. Tak mieszkam, jak mieszkał mój rodzic, dziad, pradziad. A oni tak żyli, aż pomarli” – przytaczał typowy komentarz, z jakim spotykał się na wsiach Maciej Moraczewski, autor książeczki O budowie zagród włościańskich z 1885 roku. Ten wpływowy architekt związany z Krakowem i Lwowem z autopsji znał przede wszystkim sytuację panującą w Galicji – regionie zmagającym się w XIX stuleciu ze szczególną nędzą i nie bez powodu nazywanym prześmiewczo „Golicją i Głodomerią”. Co zrozumiałe, Moraczewski zwrócił więc uwagę na kwestię biedy i jej wpływ na warunki życia chłopów. Jak wspominał, od niejednego gospodarza zdarzyło mu się usłyszeć zdania w rodzaju: „Czy ja to bogacz jaki albo pan , żebym mógł pieniądze na mieszkanie wydawać? Człek goły ma ot tyle, że głód odgania od siebie, żony i dzieci, jakżeż tu pałace budować”. Wypowiedź doskonale ilustrowała nie tylko chłopską desperację, ale też typową dla mieszkańców wsi hierarchię priorytetów. Nawet po zniesieniu pańszczyzny sposób codziennego życia i wygoda mieszkania uchodziły powszechnie za coś mało istotnego. Nie drugo-, ale wprost trzeciorzędnego. Coś, o czym wypadało myśleć bogaczowi, ale nie zwykłemu włościaninowi. Takie podejście sprawiało, że ogólny wniosek Moraczewskiego można odnieść nie tylko do zaboru austriackiego, ale do większości ziem polskich w XIX wieku. Autor stwierdził: „Dziś, z małymi wyjątkami, które najczęściej w bliskości większych miast spotkać można, mieszkają prawie wszyscy licho”. I tak było zarówno w Krakowskiem, w Polsce Środkowej, na Mazowszu, Kujawach, jak i w Wielkopolsce.
O tym, co konkretnie kryło się pod wspomnianą „lichotą”, opowiem w kolejnych rozdziałach. Książka, którą trzymacie w rękach nie traktuje o życiu w chacie z konkretnego regionu albo z jednej warstwy chłopskiej społeczności. Skupię się jednak na konkretnym, przełomowym okresie: na czasach, gdy rodziła się ta kultura ludowa, której zniekształcone odbicia mamy dzisiaj w głowach. I gdy nasi przodkowie zaczęli mieszkać na sposoby, które współcześnie wydają się zwyczajne czy nawet nieodzowne. Innymi słowy, będzie to opowieść o epoce przewrotu w wiejskiej codzienności, jaka rozpoczęła się, gdy najpierw skruszał, a następnie upadł system pańszczyźniany. Nie o budynkach, chatach, ale przede wszystkim o ludziach, których się w nich spotykało. W dużym stopniu o tym, jak staliśmy się sobą.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------