Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Życie w chłopskiej chacie - ebook

Data wydania:
13 listopada 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Życie w chłopskiej chacie - ebook

Jak wyglądał zwyczajny dzień w chłopskiej chacie?
Dlaczego nasi przodkowie nie używali łóżek?
Skąd na wsiach tysiącletnia awersja do wychodków?
Jak chłopi radzili sobie bez stołu i dlaczego nigdy nie otwierali okien?

Szum wiatru w polu, trzask palącego się w piecu drewna i swojski aromat świeżego chleba – tak było, to prawda, ale… nie jesteśmy w skansenie. Życie w autentycznej chłopskiej chacie przez długi czas oznaczało spanie z krowami, wodę zalewającą ściany, dławiący dym i zapachy, które dzisiaj nawet trudno sobie wyobrazić. Tamte wiejskie domy, nazywane „okopciałymi budami”, nie mogły być dziełami sztuki – najczęściej były raczej dziełem straszliwej biedy. Z klepiskiem zamiast podłogi, oknem zasłoniętym deską lub zapchanym szmatami i bez najprostszych nawet wygód – bo tak mieszkali pradziad, dziad i ojciec.
O tym, jak nasi przodkowie żyli w takich warunkach, jak wyglądała ich codzienność i jak w końcu udało się zmienić obraz wiejskiego życia, pisze w nowej książce Kamil Janicki. Autor zmusza do odrzucenia sielankowych obrazów z muzeów i zaprasza do przestąpienia progu prawdziwej włościańskiej chaty. Uwaga na głowę!


Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788368263657
Rozmiar pliku: 7,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.
WE WSI.
CAŁY ŚWIAT POL­SKIEGO CHŁOPA

Życie pol­skiego chłopa z daw­nych wie­ków za­czy­nało się i koń­czyło w cha­cie. Można by po­my­śleć, że to ba­nał i tru­izm. Tak samo prze­cież ży­cie miesz­cza­nina to­czyło się w ka­mie­nicy, a szlach­cica we dwo­rze. A jed­nak cho­dzi o coś wię­cej, znacz­nie wię­cej. Przed­sta­wi­ciel miej­skiego plebsu mógł przez całe ży­cie na­wet kil­ka­na­ście razy prze­no­sić się z miej­sca na miej­sce, szu­kać so­bie kąta w tej czy in­nej su­te­re­nie. Zie­mia­nin, choć miał swoje ho­łu­bione gniazdo ro­dzinne, to nie tkwił tam prze­cież bez ustanku. Je­śli po­zwa­lała mu na to za­sob­ność szka­tuły, jeź­dził po przy­ja­cio­łach, od­wie­dzał na­wet da­le­kie kraje, brał udział w sej­mi­kach, za­ba­wiał się w mie­ście. Tylko jedna, ale naj­licz­niej­sza, war­stwa spo­łe­czeń­stwa była po­zba­wiona swo­body ru­chu. Chłopi, w cza­sach no­wo­żyt­nych przy­wią­zani do gruntu, nie mieli prawa opusz­czać wsi, szu­kać lep­szego miej­sca do ży­cia. Eg­zy­sten­cję wią­zali z kon­kret­nym skraw­kiem gruntu i z jedną za­grodą, zwy­kle zresztą na­le­żącą for­mal­nie nie do nich, lecz do pana. Znie­sie­nie pańsz­czy­zny i pod­dań­stwa, usku­tecz­nione na ca­łych zie­miach pol­skich w dru­giej po­ło­wie XIX stu­le­cia, nie zmie­niło ra­dy­kal­nie tego stanu rze­czy. Może i chło­pom nikt nie bro­nił już szu­kać szans na po­prawę losu poza gro­madą, ale nę­dza i wie­lo­wie­kowy oby­czaj ka­żący my­śleć o wszyst­kim, co obce i da­le­kie, z nie­uf­no­ścią, ro­biły swoje. Chłop­stwo po­zo­stało naj­bar­dziej sta­tyczną, nie­ru­chliwą czę­ścią po­pu­la­cji. Choć ten ko­men­tarz na­leży ro­zu­mieć wła­ści­wie.

Wnę­trze chaty chłop­skiej. XIX-wieczny ob­raz Alek­san­dra Kot­sisa

W ob­li­czu głodu i skraj­nej de­spe­ra­cji ogromne rze­sze opusz­czały wieś, ale na ogół ruch na­stę­po­wał w jed­nym kie­runku. Emi­gra­cja za chle­bem, która w la­tach 1860–1914 ob­jęła na­wet po­nad 2 mi­liony pol­skich chło­pów, pro­wa­dziła do Au­strii, Nie­miec, Fran­cji, a naj­czę­ściej aż do Ame­ryki. Zza oce­anu wra­cała nie wię­cej niż jedna trze­cia tu­ła­czy. A i z tego za­le­d­wie cząstka znów zmie­rzała do ro­dzin­nej wio­ski. Trudno się dzi­wić, bo wy­jeż­dżali nie go­spo­da­rze i go­spo­dy­nie, ma­jący choćby skromne źró­dło utrzy­ma­nia, ale młodsi sy­no­wie, rza­dziej córki, po­zba­wieni spła­chetka gruntu i domu. Ci, któ­rzy w ra­zie po­zo­sta­nia na prze­lud­nio­nej wsi by­liby zmu­szeni miesz­kać ką­tem u ob­cych, szu­kać ja­kie­go­kol­wiek do­ryw­czego za­ję­cia, stale zma­gać się nie tylko z biedą, ale i gło­dem. Kto mógł żyć jako chłop – a więc kto miał za­gon i swoją chatę lub przy­naj­mniej plac, na któ­rym byłby w sta­nie ją zbu­do­wać – nie­mal ni­gdy nie de­cy­do­wał się na wy­jazd. I to nie tylko w sen­sie emi­gra­cji. Ty­powy go­spo­darz uni­kał też ja­kich­kol­wiek wy­jaz­dów da­lej niż na naj­bliż­szy jar­mark lub do lo­kal­nego miej­sca piel­grzym­ko­wego. Swoje ży­cie dzie­lił mię­dzy cha­łupę i pole, poza tym od­wie­dza­jąc głów­nie ko­ściół i wiej­ską karczmę, od­le­głą na ogół o nie wię­cej niż kilka mi­nut spa­ce­rem od domu. An­tro­po­log Lu­dwik Stomma wy­li­czył na­wet swego czasu, że „za­le­d­wie 2,5–4% chło­pów miało oka­zję wy­do­stać się kie­dy­kol­wiek w ży­ciu poza gra­nice” tego, co na­zy­wali „swoim świa­tem”, a więc poza „re­jon o pro­mie­niu nie więk­szym niż 15–20 ki­lo­me­trów”. I sza­cu­nek ten od­nosi się nie do epoki pańsz­czy­zny, ale do cza­sów po uwłasz­cze­niu – gdy były już ko­leje że­la­zne, a wiel­kie mia­sta pęcz­niały w oczach, stale po­trze­bu­jąc no­wych mas ro­bot­ni­ków.

Chłop ro­dził się, żył i umie­rał w cha­cie. Zwy­kle nie była to jed­nak ta sama chata. A już na pewno nie była to taka cha­łupa wiej­ska, jaką dzi­siaj mamy w wy­obraźni. Po­la­kom ży­ją­cym w XXI wieku z po­zoru nie trzeba tłu­ma­czyć, jak wy­glą­dał tra­dy­cyjny wiej­ski dom. W ca­łym kraju działa około trzy­dzie­stu du­żych skan­se­nów, mu­zeów na wol­nym po­wie­trzu, do któ­rych prze­nie­siono re­likty kul­tury lu­do­wej. We wszyst­kich ta­kich in­sty­tu­cjach stoją łącz­nie setki obiek­tów: spi­chle­rzy, sto­dół, mły­nów, a przede wszyst­kim cha­łup miesz­kal­nych. I choć dzia­łal­ność par­ków et­no­gra­ficz­nych jest nie­zwy­kle cenna, to na­leży mieć świa­do­mość, że za­ra­zem jest ona my­ląca. Kreuje bo­wiem da­lece za­fał­szo­wany, a przy­naj­mniej nie­re­ali­stycz­nie upięk­szony ob­raz wiej­skiej rze­czy­wi­sto­ści sprzed stu­leci.

Chaty w skan­se­nach są prze­stronne, czy­ste, za­dbane, zwy­kle też sta­ran­nie od­ma­lo­wane i wy­peł­nione uro­kli­wymi sprzę­tami. Domy ota­cza upo­rząd­ko­wana zie­leń, a ca­łość two­rzy wra­że­nie har­mo­nii i bez­tro­ski. Na­wet bu­dynki opi­sy­wane jako skromne sie­dziby nie­gdy­siej­szych nę­dza­rzy dzi­siaj za­chwy­cają swoją nie­zo­bo­wią­zu­jącą pro­stotą i do­sko­na­łym sta­nem utrzy­ma­nia. Wielu mia­sto­wych, zmu­szo­nych gnieść się na 30 czy 40 me­trach w bloku, za­pewne chęt­nie za­mie­ni­łoby swoje M2 cho­ciażby na rów­nież dwu­po­ko­jową, ale jakże cza­ru­jącą białą chatkę „bied­niacką” ze skan­senu w ma­ło­pol­skim Wy­gieł­zo­wie. Pod­czas oglą­da­nia tego za­to­pio­nego wśród drzew i kwia­tów domku na pa­górku nie spo­sób wy­obra­zić so­bie, że kie­dyś żyli w nim lu­dzie z tru­dem wią­żący ko­niec z koń­cem. I że ich eg­zy­sten­cja była czymś in­nym niż sie­lanką. Pro­blem w tym, że ani wspo­mniany dom, po­cho­dzący do­piero ze schyłku XIX stu­le­cia, nie od­daje praw­dzi­wej formy nędz­nej cha­łupy z na­prawdę od­le­głych cza­sów, ani na­wet on sam nie wy­glą­dał jak ob­ra­zek z ka­ta­logu re­kla­mo­wego, gdy jesz­cze miesz­kali w nim lu­dzie i gdy jego sień była stale wy­peł­niona bru­dem, za­pa­sami i za­pa­chem ki­szo­nej ka­pu­sty, a w za­wil­got­nia­łej, za­dy­mio­nej, zim­nej i przede wszyst­kim cia­snej izbie mu­siała się mie­ścić cała ro­dzina, li­cząca choćby pięć czy sześć osób.

Cha­łupa bied­niacka z oko­lic Chrza­nowa w Parku Et­no­gra­ficz­nym w Wy­gieł­zo­wie. Lu­dziom, któ­rzy miesz­kali w niej u schyłku XIX wieku, ra­czej nie ja­wiła się sie­lan­kowo

Skan­seny, w któ­rych dawne chaty trak­tuje się, zresztą słusz­nie, jak dzieła sztuki, wy­ma­ga­jące sta­ran­nej kon­ser­wa­cji i opieki, nie mogą dać praw­dzi­wego ob­razu nie­zwy­kłej pro­stoty i roz­gar­dia­szu wiej­skiego ży­cia sprzed wie­ków. Czę­sto two­rzą one pa­no­ramę wprost sprzeczną z hi­sto­rycz­nymi fak­tami. Taki stan rze­czy wy­nika na do­brą sprawę z sa­mej idei par­ków et­no­gra­ficz­nych. Bu­dowle tra­fiają do nich z nie­ma­łym wy­sił­kiem i kosz­tem, wła­śnie jako dzieła sztuki. Wy­star­czy wspo­mnieć, że w two­rzo­nym te­raz skan­se­nie na ob­sza­rze kra­kow­skiej No­wej Huty średni koszt prze­nie­sie­nia każ­dego hi­sto­rycz­nego bu­dynku osza­co­wano na około 650 000 zło­tych. A praw­dziwe wy­datki okażą się za­pewne dużo wyż­sze, bo gdy wy­ty­po­wano do roz­biórki, po­now­nego mon­tażu i re­no­wa­cji pierw­szą chatę, kosz­to­rys tego jed­nego za­da­nia się­gnął 1 400 000 zło­tych. „To bę­dzie naj­droż­sza prze­pro­wadzka w hi­sto­rii Kra­kowa” – ko­men­to­wali, oczy­wi­ście nieco na wy­rost, dzien­ni­ka­rze. Koszt two­rze­nia ca­łego skan­senu ma się za­mknąć w kwo­cie aż 60 mi­lio­nów zło­tych, choć po­cząt­kowo do parku trafi tylko około dwu­dzie­stu hi­sto­rycz­nych kon­struk­cji. W ta­kim kon­tek­ście nie­trudno zro­zu­mieć, że do skan­se­nów spro­wa­dza się gma­chy naj­le­piej za­cho­wane, naj­oka­zal­sze, naj­cie­kaw­sze i naj­pięk­niej­sze, nie zaś te naj­bar­dziej ty­powe dla daw­nej wiej­skiej rze­czy­wi­sto­ści. Bo też czy ja­ki­kol­wiek sa­mo­rząd zdo­łałby uza­sad­nić prze­no­sze­nie za mi­liony za­pa­dłej ru­dery? Dla po­rów­na­nia można zaj­rzeć cho­ciażby do Wiel­ko­pol­skiego Parku Et­no­gra­ficz­nego pod Gnie­znem, gdzie przy wiej­skim placu pną się jedna przy dru­giej prze­stronne, im­po­nu­jące skalą, do­sko­nale za­cho­wane za­grody bo­ga­tych czy przy­naj­mniej peł­no­rol­nych chło­pów, na do­da­tek wy­peł­nione no­wo­cze­snymi sprzę­tami, o wy­raź­nie XX-wiecz­nej, nie zaś star­szej ge­ne­zie. Na­wet po­je­dyn­cza chata niby to bied­nego cha­łup­nika przed­sta­wia się wię­cej niż za­cnie. Inna rzecz, że au­ten­tycz­nej ru­dery z na­prawdę od­le­głych cza­sów, która po­ka­za­łaby, jak kie­dyś żyli sze­re­gowi wło­ścia­nie, po pro­stu nie da­łoby się już w Pol­sce od­na­leźć. Praw­dzi­wie tra­dy­cyjna chłop­ska ar­chi­tek­tura znik­nęła bo­wiem bez­pow­rot­nie na długo przed tym, jak w la­tach PRL-u za­częto two­rzyć sieć pań­stwo­wych skan­se­nów.

Chaty, w ja­kich miesz­kańcy wsi żyli w XVII, XVIII czy na­wet XIX stu­le­ciu, były nie­zwy­kle nie­trwałe. Ża­den go­spo­darz nie wzno­sił wtedy sie­dziby na po­ko­le­nia. Zwy­kle nie ocze­ki­wano na­wet, że dom prze­trwa de­kady. Zresztą samo okre­śle­nie „dom” na miej­sce, gdzie dni i zwłasz­cza noce spę­dzała wy­raźna więk­szość daw­nych miesz­kań­ców Pol­ski, to chyba na­zwa nieco na wy­rost. „Nie miesz­kamy w do­mach, tylko w okop­cia­łych bu­dach” – po­wta­rzano skargę sa­mych chło­pów w bro­szu­rze kol­por­to­wa­nej w 1790 roku, w do­bie Sejmu Wiel­kiego. Także liczni spo­łecz­nicy cza­sów oświe­ce­nia i póź­niej­szych pod­kre­ślali, że na wsiach wi­dy­wało się nie do­mo­stwa, ale prę­dzej nory i sza­łasy. Pro­wi­zo­ryczne kon­struk­cje, wko­pane tak, że „okna tylko i dach ster­czały nad zie­mią”, z wy­krzy­wio­nymi, to­ną­cymi w bło­cie ścia­nami, nędz­nymi dasz­kami, na ogół bez ko­mi­nów. „Okropne”, „wa­lące się”, „nie­godne, żeby w nich be­stie” szu­kały schro­nie­nia, a co do­piero, by „miesz­kali i gnili” w nich „za ży­cia lu­dzie” – cha­rak­te­ry­zo­wał wiej­skie bu­dow­nic­two ksiądz Piotr Świt­kow­ski, w po­świę­co­nej mu książce z 1793 roku. Zwra­cał uwagę, że domy nie­raz „do po­łowy” były za­pad­nięte w ziemi, pod­gniłe, spróch­niałe, roz­ła­żące się i po­chy­lone tak, że nie­wiele bra­ko­wało, by się prze­wró­ciły. Gdy w 1807 roku świeżo po­wo­łane To­wa­rzy­stwo War­szaw­skie Przy­ja­ciół Nauk ogło­siło kon­kurs na pro­jekt wiej­skiej chaty przy­szło­ści, który za­pew­niłby wło­ścia­nom trwa­łość, cie­płotę, ni­skie koszty i bez­pie­czeń­stwo, przed­się­wzię­cie uza­sad­niano „ohyd­nym wi­do­kiem” ist­nie­ją­cych wiej­skich do­mów. Kon­struk­cji tak li­chych, że wiatr i mróz swo­bod­nie się po nich „prze­cha­dzały” i co­rocz­nie trzeba było ła­tać ich da­chy oraz wy­peł­niać dziury w ścia­nach, a poza tym „drą­gami pod­pie­rać” ca­łość, aby chata nie zo­stała po­rwana przez wi­chury. Je­śli deszcz ich „nie roz­mo­czy”, „su­sza nie roz­sy­pie”, to „przy­pad­kowy ogień w kilka je mi­nut w po­piół ob­róci” – pod­su­mo­wy­wano stan nędz­nych „le­pia­nek”, w któ­rych „nie by­dło, ale wło­ścia­nie, do­bro­dzieje nasi, miesz­kali”.

Pu­bli­cy­styczne wy­wody, dru­ko­wane, by na­gło­śnić ba­ga­te­li­zo­wany pro­blem i po­ru­szyć su­mie­nia, miały oczy­wi­ście to do sie­bie, że uprasz­czały, a do pew­nego stop­nia także za­kła­my­wały rze­czy­wi­stość. Nie wszę­dzie stan chłop­skich do­mów wo­łał o po­mstę do nieba, nie każda chata była tylko smut­nym, za­da­szo­nym bar­ło­giem. Nie­mniej jed­nak w pol­skiej hi­sto­rii nie­wiele da się wska­zać mo­men­tów, gdy wiej­skie cha­łupy pre­zen­to­wały się nędz­niej niż na prze­ło­mie XVIII i XIX stu­le­cia: po se­rii nisz­czy­ciel­skich wo­jen, kon­fe­de­ra­cji i na­jaz­dów, w na­stęp­stwie kilku po­ko­leń za­pa­ści go­spo­dar­czej i u sa­mego szczytu pańsz­czyź­nia­nego wy­zy­sku. Piotr Świt­kow­ski twier­dził, że ty­powa chata za jego cza­sów stała tylko przez 15–20 lat. Je­śli prze­sa­dzał, to nie­znacz­nie. Po ta­kim cza­sie domy zwy­kle same jesz­cze się nie wa­liły, przy­naj­mniej nie do szczętu. Głów­nym po­wo­dem, dla któ­rego trzeba je było roz­bie­rać i wzno­sić na nowo, były po­żary, stale na­wie­dza­jące pol­ską wieś. Ka­zi­mierz Cheł­chow­ski, spo­łecz­nik, który po­wró­cił do tego te­matu na po­czątku XX wieku, twier­dził na­wet, że wła­śnie nie­ustanne po­żogi sta­no­wiły główne źró­dło „smut­nego nie­zmier­nie stanu” daw­nych chat wiej­skich. „Nie warto było sta­wiać lep­szej chaty, gdy się ocze­ki­wało, że nie­długo spło­nie” – mieli ro­zu­mo­wać go­spo­da­rze. Je­śli na­wet któ­ryś dom prze­trwał nieco dłu­żej, to i tak wresz­cie go roz­bie­rano, gdy dal­sze ła­ta­nie i pod­pie­ra­nie spróch­nia­łej kon­struk­cji nie mo­gło już wy­star­czyć. W kon­se­kwen­cji, jak pi­sze et­no­graf Ma­rian Po­kro­pek, do dzi­siaj nie za­cho­wały się żadne ory­gi­nalne chłop­skie chaty z XVII stu­le­cia, a tym bar­dziej wcze­śniej­sze. Cha­łup XVIII-wiecz­nych jest le­d­wie garstka. Zresztą to albo domy daw­nej wiej­skiej elity – tak oka­załe i so­lidne, że wstrzy­mano się z ich wy­bu­rze­niem – albo kon­struk­cje, które z cza­sem do­cze­kały się tylu prze­ró­bek czy na­wet grun­tow­nych prze­bu­dów, że dzi­siaj nie­wiele przy­po­mina o ich pier­wot­nej for­mie.

Au­ten­tyczne domy chło­pów pańsz­czyź­nia­nych nie ist­nieją dzi­siaj, ale na­wet na sa­mym po­czątku XX wieku, le­d­wie kilka de­kad po tym, jak pol­ski lud zy­skał choćby na­miastkę wol­no­ści, nie wi­dy­wało się ich już nie­mal ni­g­dzie. Znie­sie­nie pod­dań­stwa i prze­ka­za­nie wło­ścia­nom prawa wła­sno­ści do pól, za­gród oraz do­mów spra­wiło, że po raz pierw­szy od kilku po­ko­leń chłop miał po­wód, by dbać o swoją sie­dzibę, by co­kol­wiek w nią in­we­sto­wać. Wcze­śniej normą było, że go­spo­darz stale znaj­do­wał się na ła­sce, i zwłasz­cza nie­ła­sce, pana. Je­śli cho­roby i wiek nie po­zwa­lały mu dłu­żej zaj­mo­wać się rolą, wła­ści­ciel wsi mógł wy­rzu­cić go z domu i od­dać cha­łupę komu in­nemu. Także gdy był w pełni sił, ale zo­stał uznany za zbyt krnąbr­nego czy nie­ro­bot­nego, albo po pro­stu gdy szlach­cic miał taką za­chciankę, cała ro­dzina mo­gła zo­stać przy­mu­sowo prze­nie­siona do mniej­szej i pod­lej­szej chaty oraz na mniej uro­dzajną zie­mię. „Kto do­brze i na czas pańsz­czy­znę od­ro­bił, to na grun­cie go­spo­da­rzył. A jak ro­bić nie chciał, to dzie­dzic mu grunt ode­brał i da­wał dru­giemu” – wspo­mi­nał wiej­ski pa­mięt­ni­karz Wa­lenty Ku­nysz.

Do­piero po znie­sie­niu sys­temu daw­nej za­leż­no­ści chłop mógł wresz­cie za­cząć my­śleć o miej­scu, gdzie miesz­kał, jako o czymś sta­łym, war­tym choćby odro­biny uwagi; czymś, co na­dal było za­gro­żone ogniem, ale czego przy­naj­mniej nie mógł mu już wy­szar­pać nie­przy­chylny dwór. Li­kwi­da­cja pańsz­czy­zny spra­wiła poza tym, że chłopi zy­skali czas, i to zu­peł­nie do­słow­nie. U szczytu wy­zy­sku, gdy wa­liła się Rzecz­po­spo­lita Obojga Na­ro­dów, ty­powa ro­dzina chłop­ska była zo­bo­wią­zana do­star­czyć panu przy­naj­mniej dzie­więć peł­nych – li­czo­nych od świtu do za­chodu słońca – dni bez­płat­nej nie­wdzięcz­nej pracy w każ­dym ty­go­dniu. Te­raz chłop mógł ten sam czas po­świę­cić na ro­botę na wła­snym za­go­nie, na za­ro­bek albo na coś, co wcze­śniej wy­da­wało się luk­su­sem za­re­zer­wo­wa­nym wy­łącz­nie dla pa­nów: od­po­czy­nek wy­kra­cza­jący poza nie­dzielną wi­zytę w karcz­mie. Nędzne sza­łasy nie nada­wały się jed­nak do od­po­czynku, do spę­dza­nia w nich stale czasu. Pe­wien XIX-wieczny au­tor, ską­d­inąd szlach­cic, no­to­wał cho­ciażby, że po „usta­niu za­ciągu”, a więc pańsz­czy­zny, „chło­pek więk­szej uży­wa­jący swo­body” od­krył, że nie ma gdzie spo­koj­nie i wy­god­nie przy­siąść dla re­laksu w dniu wol­nym. Nowe re­alia poza nie­skrę­po­wa­niem dały chło­pom też pewne do­chody. Zwy­kle skromne, nie­rzadko ża­ło­sne, ale jed­nak nie­za­leżne od dworu. I na ogół wy­star­cza­jące przy­naj­mniej do tego, by po no­wym po­ża­rze lub w ob­li­czu ko­niecz­no­ści ko­lejny dom bu­do­wać jed­nak nieco le­piej niż za cza­sów nie­woli.

„Grze­szą nasi ba­da­cze pra­wie wszy­scy tym, że uwa­ża­jąc chatę dzi­siej­szą za stary za­by­tek bu­dow­nic­twa lu­do­wego, nie uwzględ­niają wiel­kiego prze­łomu, jaki (...) na­stą­pił w wieku XIX” – ko­men­to­wał przed prze­szło stu­le­ciem hi­sto­ryk i kra­jo­znawca Zyg­munt Glo­ger. Po­dobne słowa można by wy­po­wie­dzieć i dzi­siaj, bo prze­cież wciąż domy ze skan­se­nów bie­rzemy za coś, co ist­niało nie­mal od za­wsze. Fak­tycz­nie jed­nak znie­sie­nie pańsz­czy­zny przy­nio­sło re­wo­lu­cję. „Nowe cha­łupy w po­rów­na­niu ze sta­rymi są nieco wyż­sze, ob­szer­niej­sze, u okien mają okien­nice, czę­sto też ga­neczki od frontu” – wy­li­czał Zyg­munt Wa­si­lew­ski, w swoim opi­sie wa­run­ków wiej­skiego ży­cia na Lu­belsz­czyź­nie. Także naj­bar­dziej za­słu­żony, a przy­naj­mniej naj­bar­dziej znany, XIX-wieczny et­no­graf Oskar Kol­berg pod­kre­ślał: „Nowe chaty bu­dują po­spo­li­cie ob­szer­niej­sze od daw­nych”. Zwięk­szała się po­wierzch­nia do­mów, a zwłasz­cza liczba po­miesz­czeń. W wielu re­gio­nach główną oznaką zmiany była ma­sowa prze­bu­dowa chat jed­no­izbo­wych, ta­kich ma­ją­cych tylko jedno ogrze­wane, ści­śle miesz­kalne po­miesz­cze­nie, na domy dwu­izbowe. Po­ja­wiały się też, choć czę­sto z bar­dzo du­żym opo­rem, in­no­wa­cje tech­niczne, o ja­kich daw­niej albo na­wet nie ma­rzono, albo uwa­żano je po­wszech­nie za zby­tek, za­strze­żony dla pa­nów. Lep­sze (i bez­piecz­niej­sze) piece, mu­ro­wane ko­miny, drew­niane pod­łogi, okna z praw­dzi­wego zda­rze­nia, me­ble sto­lar­skiej ro­boty. Czy w ogóle ja­kie­kol­wiek bar­dziej skom­pli­ko­wane sprzęty, wy­kra­cza­jące poza to, co każdy go­spo­darz był w sta­nie ocio­sać i skle­cić wła­snymi rę­koma. W praw­dzi­wie tra­dy­cyj­nej cha­cie chłop­skiej nie wi­dy­wało się szaf, łó­żek, czę­sto na­wet sto­łów. Nie było też lu­do­wych ozdób, fal­ba­nek, ma­lun­ków, które dzi­siaj, mię­dzy in­nymi za sprawą skan­se­nów, nie­od­łącz­nie ko­ja­rzą się z es­te­tyką daw­nej wsi. Lu­dzie, któ­rzy fak­tycz­nie mieli oka­zję oglą­dać praw­dzi­wie dawne chłop­skie sie­dli­ska, pod­kre­ślali, że na ja­ką­kol­wiek de­ko­ra­cyj­ność bra­ko­wało w nich miej­sca. „Chata wie­śniaka” ni­gdy nie mo­gła być „bar­dzo ozdobną i wy­kwintną” – ko­men­to­wał Jó­zef Ignacy Kra­szew­ski w 1858 roku. I cią­gnął: „Samo po­ło­że­nie bied­nego ludu, zmu­szo­nego my­śleć z dnia na dzień o utrzy­ma­niu ży­cia, bu­dowę chaty wy­łą­cza nie­jako z dzieł sztuki, bo to prze­cież tylko dzieło biedy”. Nie­mal wszystko, co dzi­siaj sym­bo­li­zuje wiej­skie wzor­nic­two, co wy­daje nam się naj­bar­dziej chłop­skie i tra­dy­cyjne, 160 czy 170 lat temu po pro­stu nie ist­niało, a w każ­dym ra­zie nie w ty­po­wym wło­ściań­skim do­mo­stwie. Na­wet rzecz tak oczy­wi­sta jak fi­ranki za­częła się upo­wszech­niać na wsi do­piero po znie­sie­niu pańsz­czy­zny. I także te pro­ste ozdoby po­cząt­kowo ucho­dziły za fa­na­be­rię.

Roz­miar wiej­skich bu­dyn­ków zmie­nił się wprost eks­pre­sowo. Zyg­munt Glo­ger po­dał choćby przy­kład Zło­to­rii pod Ty­ko­ci­nem, gdzie w 1864 roku było około 50 do­mów. Cztery de­kady póź­niej, w roku 1904, ist­niały na­dal tylko dwie z tych chat, wów­czas po­gar­dli­wie na­zy­wane przez miej­sco­wych „pańsz­czyź­nia­nymi”. Wszyst­kie inne bu­dynki ro­ze­brano i za­stą­piono now­szymi, więk­szymi i oka­zal­szymi. Taka skala prze­mian nie była ni­czym dziw­nym. Prze­ciw­nie – sta­no­wiła normę. Gdy ten sam au­tor w 1905 roku szu­kał sta­rych do­mów pod Grod­nem na obec­nej Bia­ło­rusi, a więc w re­gio­nie szcze­gól­nie bied­nym i nie­go­nią­cym za no­win­kami, na­tra­fił tam tylko na jedną, „ostat­nią we wsi” cha­tynkę z cza­sów pod­dań­stwa: „kurną, bez ko­mina, o jed­nej izbie, z trzema ma­łymi okien­kami”. W ca­łej oko­licy nie było już żad­nych in­nych „pańsz­czyź­nia­nych” do­mostw.

Przy­kłady naj­star­szych, „pańsz­czyź­nia­nych” chat, na ja­kie Zyg­munt Glo­ger na­tra­fił we wsiach na Pod­la­siu (u góry) i Po­le­siu (na dole)

O wiele mniej żwawo, a za to bar­dzo nie­jed­no­li­cie, po­stę­po­wały zmiany w ja­ko­ści ży­cia. Wiele niby to oczy­wi­stych, przy­naj­mniej dla nas, in­no­wa­cji stało się na wsi normą do­piero w la­tach mię­dzy­woj­nia, na inne trzeba było cze­kać aż do cza­sów wcze­snego PRL-u. Po­wody, dla któ­rych po­stęp był tak nie­mrawy, oka­zy­wały się różne. Cho­dziło, mię­dzy in­nymi, o wprost ob­se­syjne przy­wią­za­nie chło­pów do tra­dy­cji. Po­wszechny był osąd, że wiej­ski świat ma swój przy­ro­dzony po­rzą­dek, któ­rego na­ru­sze­nie ob­ra­ża­łoby mo­ral­ność i Boga, nie­chyb­nie pro­wa­dząc do naj­gor­szych ka­ta­strof – od klęsk nie­uro­dzaju, przez po­żary, po po­mór by­dła i epi­de­mie. Je­śli na przy­kład z dziada pra­dziada na po­lach pra­co­wano sier­pem, to nie na­le­żało ni­komu przy­zwa­lać, by się­gał po kosę: na­wet je­śli ta umoż­li­wiała wy­ko­na­nie tej sa­mej ro­boty nie w dwa­na­ście, ale dajmy na to w sie­dem go­dzin. „Kto żyto kosi, ten o chleb prosi” – na­po­mi­nano go­spo­da­rzy, któ­rzy ośmie­lali się uła­twiać so­bie w taki spo­sób ży­cie. Je­śli przez po­ko­le­nia za­do­wa­lano się drew­nianą so­chą, to so­lidny, że­la­zny pług mógł się wy­da­wać nie­bez­piecz­nym eks­ce­sem. Je­śli nikt ni­gdy nie stą­pał w domu po de­skach, ale po kle­pi­sku, okna miał ni­czym nie­przy­sło­nięte, a po­wie­trze duszne, wy­peł­nione dy­mem i tru­jące, bo chata po­zba­wiona była ko­mina, to cała gro­mada trzy­mała się prze­ko­na­nia, że tak wła­śnie ma być na­dal. I że każda zmiana jest ob­raź­liwa, roz­pustna; że grozi nie tylko no­win­ka­rzowi, ale i każ­demu, kto wcho­dził z nim w stycz­ność. Ano­ni­mowy chłop­ski pa­mięt­ni­karz spod Bia­łe­go­stoku wspo­mi­nał w tek­ście z lat mię­dzy­woj­nia, że gdy za młodu pró­bo­wał uży­wać kosy pod­czas żniw, oj­ciec i dzia­dek za­re­ago­wali „obu­rze­niem”, „zło­rze­cze­niami”, nie chcieli na­wet „na to pa­trzeć”. Ar­gu­ment mieli je­den: przez wieki pańsz­czy­zny całe fol­warki ob­ży­nano sier­pami, na­le­żało więc na­dal czy­nić tak samo. O wy­go­dzie ży­cia, co­dzien­nych prak­ty­kach i oby­cza­jach my­ślano w iden­tyczny spo­sób. Gdy na przy­kład Wa­lenty Ku­nysz, miesz­ka­jący pod Rze­szo­wem, w po­cząt­kach XX wieku za­chę­cał swo­jego dziadka, by „le­piej i wy­god­niej urzą­dził so­bie izbę”, ten od­parł, że prze­cież Ma­tu­zol – a więc za­pewne sta­ro­te­sta­men­towy Ma­tu­za­lem, o któ­rym mu­siał usły­szeć od księ­dza w ka­za­niu – prze­bie­do­wał trzy­sta lat w no­rze „i się nie bu­do­wał”, więc i on nie po­trze­buje go­nić za ja­ki­mi­kol­wiek no­win­kami. „Oj, bie­do­wali lu­dzi­ska, że kto na­ocz­nie nie stwier­dził, trudno mu bę­dzie uwie­rzyć” – kwi­to­wał chłop­ski pa­mięt­ni­karz.

„Co tam o miesz­ka­niu wiele ga­dać. Tak miesz­kam, jak miesz­kał mój ro­dzic, dziad, pra­dziad. A oni tak żyli, aż po­marli” – przy­ta­czał ty­powy ko­men­tarz, z ja­kim spo­ty­kał się na wsiach Ma­ciej Mo­ra­czew­ski, au­tor ksią­żeczki O bu­do­wie za­gród wło­ściań­skich z 1885 roku. Ten wpły­wowy ar­chi­tekt zwią­zany z Kra­ko­wem i Lwo­wem z au­top­sji znał przede wszyst­kim sy­tu­ację pa­nu­jącą w Ga­li­cji – re­gio­nie zma­ga­ją­cym się w XIX stu­le­ciu ze szcze­gólną nę­dzą i nie bez po­wodu na­zy­wa­nym prze­śmiew­czo „Go­li­cją i Gło­do­me­rią”. Co zro­zu­miałe, Mo­ra­czew­ski zwró­cił więc uwagę na kwe­stię biedy i jej wpływ na wa­runki ży­cia chło­pów. Jak wspo­mi­nał, od nie­jed­nego go­spo­da­rza zda­rzyło mu się usły­szeć zda­nia w ro­dzaju: „Czy ja to bo­gacz jaki albo pan , że­bym mógł pie­nią­dze na miesz­ka­nie wy­da­wać? Człek goły ma ot tyle, że głód od­ga­nia od sie­bie, żony i dzieci, jak­żeż tu pa­łace bu­do­wać”. Wy­po­wiedź do­sko­nale ilu­stro­wała nie tylko chłop­ską de­spe­ra­cję, ale też ty­pową dla miesz­kań­ców wsi hie­rar­chię prio­ry­te­tów. Na­wet po znie­sie­niu pańsz­czy­zny spo­sób co­dzien­nego ży­cia i wy­goda miesz­ka­nia ucho­dziły po­wszech­nie za coś mało istot­nego. Nie drugo-, ale wprost trze­cio­rzęd­nego. Coś, o czym wy­pa­dało my­śleć bo­ga­czowi, ale nie zwy­kłemu wło­ścia­ni­nowi. Ta­kie po­dej­ście spra­wiało, że ogólny wnio­sek Mo­ra­czew­skiego można od­nieść nie tylko do za­boru au­striac­kiego, ale do więk­szo­ści ziem pol­skich w XIX wieku. Au­tor stwier­dził: „Dziś, z ma­łymi wy­jąt­kami, które naj­czę­ściej w bli­sko­ści więk­szych miast spo­tkać można, miesz­kają pra­wie wszy­scy li­cho”. I tak było za­równo w Kra­kow­skiem, w Pol­sce Środ­ko­wej, na Ma­zow­szu, Ku­ja­wach, jak i w Wiel­ko­pol­sce.

O tym, co kon­kret­nie kryło się pod wspo­mnianą „li­chotą”, opo­wiem w ko­lej­nych roz­dzia­łach. Książka, którą trzy­ma­cie w rę­kach nie trak­tuje o ży­ciu w cha­cie z kon­kret­nego re­gionu albo z jed­nej war­stwy chłop­skiej spo­łecz­no­ści. Sku­pię się jed­nak na kon­kret­nym, prze­ło­mo­wym okre­sie: na cza­sach, gdy ro­dziła się ta kul­tura lu­dowa, któ­rej znie­kształ­cone od­bi­cia mamy dzi­siaj w gło­wach. I gdy nasi przod­ko­wie za­częli miesz­kać na spo­soby, które współ­cze­śnie wy­dają się zwy­czajne czy na­wet nie­odzowne. In­nymi słowy, bę­dzie to opo­wieść o epoce prze­wrotu w wiej­skiej co­dzien­no­ści, jaka roz­po­częła się, gdy naj­pierw skru­szał, a na­stęp­nie upadł sys­tem pańsz­czyź­niany. Nie o bu­dyn­kach, cha­tach, ale przede wszyst­kim o lu­dziach, któ­rych się w nich spo­ty­kało. W du­żym stop­niu o tym, jak sta­li­śmy się sobą.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: