Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Życie wieczne. O czekaniu, o zabijaniu, o pudełkach - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
11 lutego 2024
E-book: EPUB, PDF
20,00 zł
Audiobook
30,00 zł
20,00
2000 pkt
punktów Virtualo

Życie wieczne. O czekaniu, o zabijaniu, o pudełkach - ebook

Wieczność może trwać sekundę. Wieczność może być znośna. Wieczność każdego dopada w innym momencie życia. I czasami już nie puszcza. "Życie wieczne" to seria dwunastu opowiadań, z których połowa wydarzyła się we śnie, połowa wydarzyła się naprawdę, a połowa wydarzyła się na niby.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397093706
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mowa po­grze­bowa

Co za de­bil.

Był czło­wie­kiem, dla któ­rego rzuca się wszystko i do któ­rego bie­gnie się na drugi ko­niec świata. O któ­rym pi­sze się po­wie­ści i po­ematy, a on ich póź­niej nie czyta. Bo ich nie ro­zu­mie. Ro­zu­miał do­tyk. Naj­czę­ściej zły do­tyk. I ro­zu­miał po­moc in­nym. My­ślę, że wła­śnie w tej ma­te­rii Bóg naj­moc­niej mu bło­go­sła­wił i po­ka­zy­wał mu jego po­wo­ła­nie. On od­na­lazł je bar­dzo wcze­śnie, a, nie oszu­kujmy się, część z was na­dal nie ma po­ję­cia, do czego Bóg was po­syła. A on był dzie­cia­kiem. I wcze­śnie zro­zu­miał, co ma ro­bić – słu­żyć i nieść po­moc każ­demu, choćby była to osoba wi­dziana po raz pierw­szy na ulicy. To go stwa­rzało i to go osta­tecz­nie za­biło.

I to praw­do­po­dob­nie miało mu wy­na­gra­dzać lata dzie­ciń­stwa. Do prze­sady nie­szczę­śli­wego. Pa­trzy­łam na tego dzie­ciaka i serce mi się kra­jało. Chcia­łam go ko­chać i zba­wiać, na­uczać o tym wszyst­kim, co dla mnie było oczy­wi­ste i na wy­cią­gnię­cie ręki, ale on tego nie ro­zu­miał. I może nie zro­zu­mie już ni­g­dzie i ni­gdy.

Uwiel­biał dzieci. Uwiel­biał swoje ro­dzeń­stwo i praw­do­po­dob­nie całą swoją ro­dzinę, choć od więk­szo­ści, moim zda­niem, po­wi­nien był się raz na za­wsze od­ciąć. My­ślę, że bar­dzo chciał zo­stać oj­cem i stać się prze­ci­wień­stwem swo­jego ojca. My­ślę też z nie­skry­waną pew­no­ścią, że stałby się jego do­kładną ko­pią. A winę za to trzeba by roz­dzie­lić mię­dzy co naj­mniej trzy osoby. Wy­bacz­cie, ale ten dom był ka­ta­strofą. Całe jego ży­cie było ka­ta­strofą, którą sta­rał się na różne złe spo­soby ra­to­wać.

Nie tak po­winno się mó­wić o zmar­łym? To po­wiem jesz­cze go­rzej.

Trzeba mnie było o to nie pro­sić, to by­ście mnie nie słu­chali.

Był je­dy­nym nar­ko­ty­kiem, któ­rego spró­bo­wa­łam. I wciąż je­stem od niego za­leżna. Jakby nie pa­trzeć, stoję tu przed wami, bo rzu­ci­łam wszystko i przy­je­cha­łam na ten ko­niec świata. Był tym ro­dza­jem nar­ko­tyku, któ­rego… do­póki się go nie wi­dzi i żyje się w trzeź­wo­ści, ma się wra­że­nie, że nie jest już pro­ble­mem. Ale póź­niej, na­gle, gdy ktoś znowu ode­zwie się sło­wami: „Ej, słu­chaj, jest taki świat…”, ta naj­gor­sza część cie­bie raz jesz­cze chce w niego wejść.

Był dla mnie za­tem de­struk­cją; nisz­czącą siłą i ostat­nim po­wie­wem mło­do­ści, jak mi się jesz­cze w głę­bo­kiej mło­do­ści zda­wało.

Był ta­kim wiecz­nym la­tem. Kon­cer­tem w ple­ne­rze. Po­wro­tem do li­ceum. Ener­gią, mocą, po­dróżą. No­wymi ro­dza­jami mi­ło­ści i przy­wią­za­nia. Tę­sk­notą na dwor­cach, ostat­nimi pie­niędzmi wy­da­wa­nymi na bi­let…

Wra­cam do tych mo­ty­wów po la­tach, a prze­cież już o tym wszyst­kim opo­wie­dzia­łam. I opo­wia­dam po­now­nie. Chyba też ni­gdy nie prze­stanę snuć tych hi­sto­rii, mimo że na­prawdę bym chciała. Nie ma już prze­cież po­wrotu do tam­tych kon­cer­tów. Nie ma już je­cha­nia do niego – bo on leży tu­taj.

Co my tu w ogóle ro­bimy?

Po­win­ni­śmy sie­dzieć w ba­rze i pić ja­kieś hor­ren­dal­nie dro­gie piwo. Po­winno nam w tym to­wa­rzy­szyć pod­skórne po­czu­cie bez­sensu. Ta­kie, które to­wa­rzy­szyło mi pra­wie za­wsze, gdy się z nim że­gna­łam, gdy wcho­dzi­łam do jego domu, gdy słu­cha­łam jego po­glą­dów. To wszystko było tak cho­ler­nie bez sensu. Uza­leż­nie­nie ma sens tylko wtedy, kiedy trwa haj.

A on był ab­so­lut­nie bez­na­dziej­nym eg­zem­pla­rzem.

I fan­ta­styczną przy­godą.

Fan­ta­styczną czę­ścią mo­jego ży­cia.

Zu­peł­nie mnie nie ob­cho­dzi, co ma­cie do po­wie­dze­nia na jego te­mat. On znał tę wer­sję mnie, która za­raz skoń­czy do was mó­wić i wyj­dzie z tego ko­ścioła, nie oglą­da­jąc się na ni­kogo. Im­po­no­wała mu. Ciem­ność. Nie­wiele jej we mnie wi­dział, ale po­cią­gało go to, co nie­bez­pieczne i za­ka­zane, więc moja nie­gdy­siej­sza obec­ność w tym domu to ja­kaś jedna wielka farsa. Ale wła­śnie taki był – tro­chę na kra­wę­dzi.

Po­ryw­czy.

Ła­two się roz­pra­sza­jący.

Spa­la­jący się w mi­ło­ści do cna.

Do­bry.

Miał do­bre serce i in­ten­cje, tylko tro­chę brudne.

Miał cie­płe dło­nie.

Cały za­wsze był cie­pły, choć zwra­cał mi uwagę, że­bym tak o nim nie mó­wiła, bo to sy­no­ni­miczne okre­śle­nie ho­mo­sek­su­ali­sty. W ży­ciu o tym nie sły­sza­łam, wy­łącz­nie od niego. Ale da­lej mó­wi­łam mu, że jest cie­pły, bo to było coś do­brego.

Wkur­wiał mnie jed­nak nie­mi­ło­sier­nie; naj­bar­dziej tym, jak bar­dzo by­łam od niego za­leżna.

I tym, że mnie nie słu­chał. No i wiecz­nym bra­kiem punk­tu­al­no­ści. Za­wsze mu­sia­łam na niego cze­kać. Za­wsze – od zje­dze­nia śnia­da­nia po ważne wyj­ście.

Szli­śmy ra­zem na stud­niówkę. Wy­szy­ko­wa­łam się w dwa­dzie­ścia mi­nut. On po­trze­bo­wał ze cztery razy wię­cej czasu. Sta­łam w przed­po­koju, oj­ciec go po­na­glał i chyba na­wet prze­pra­szał za roz­trze­pa­nie syna. Od­po­wie­dzia­łam wtedy, że jesz­cze mnie to bawi.

Za­baw­nie też było z nim jeść. Przez wzgląd na jego le­wo­ręcz­ność. Sia­da­li­śmy obok sie­bie, za­czy­na­li­śmy jeść i oka­zy­wało się, że dźgamy się łok­ciami. Spo­glą­da­li­śmy na sie­bie i ze śmie­chem za­mie­nia­li­śmy się miej­scami. To było uro­cze.

By­wał uro­czy. Uwo­dzi­ciel­ski. Nie­stety, nie w szar­mancki spo­sób, wręcz prze­ciw­nie. Był nie­okrze­sany i po­zba­wiony ele­gan­cji, ale wma­wia­łam so­bie, że mam więk­sze serce niż to i że po­tra­fię to ak­cep­to­wać.

Sta­ra­łam się za­tem ak­cep­to­wać rze­czy ab­so­lut­nie nie­godne ak­cep­ta­cji; ta­kie, na które póź­niej ni­gdy się nie go­dzi­łam. Ale tak to już jest z wra­ca­niem do prze­szło­ści. W su­mie jemu już tylko prze­szłość zo­stała.

Nam zo­stała już tylko jego prze­szłość.

Bar­dzo dziwna. Sta­rał się wieść po­rządne ży­cie. Był po­rządny. Ro­bił złe rze­czy, ale był po­rządny.

Chcia­ła­bym… pójść z nim na jesz­cze je­den kon­cert. Po po­łu­dniu, pod go­łym nie­bem. Bez ma­se­czek, bez ze­garka. W tłu­mie lu­dzi, któ­rzy nic nas nie ob­cho­dzą. Nie­wiele mia­łam oka­zji, by trzy­mać ko­goś za rękę. Ta­kich lu­dzi mogę zli­czyć na pal­cach jed­nej ręki. Fuck, po­wtó­rzy­łam słowo „ręka”. Nie­ważne. Jego mo­głam bez py­ta­nia ła­pać za rękę i cho­dzić z nim tak po mie­ście, i na­pa­wać się z tego po­wodu dumą. Mo­men­tami by­łam z niego dumna. Ale czę­ściej oczy­wi­ście z sie­bie, że wresz­cie ko­goś zna­la­złam i mogę z kimś cho­dzić za rękę.

To on mnie zna­lazł. Lu­bię tę hi­sto­rię.

Gdyby się nie wy­da­rzyła, pew­nie by­ła­bym na­dal w tym sa­mym miej­scu w swoim ży­ciu. Pew­nie jego znik­nię­cie nic w tym świe­cie nie zmieni. Le­piej, żeby tego nie wie­dział, i mam na­dzieję, że nie wie­dział. Dla zbyt ma­łej liczby osób był ważny.

*

Po raz ostatni prze­nio­sła wzrok na usłane wień­cami wieko. Zro­biła głę­boki wdech. A po­tem wy­dech.

Tuż przed czter­na­stą słońce za­częło wpa­dać przez okna i po­woli kłaść się na trum­nie, uka­zu­jąc, jak wiele ku­rzu się nad nią unosi. Kurz zdaje się nie­odzowną czę­ścią każ­dego ko­ścioła; kurz, wy­mu­szona po­waga i po­czu­cie tego, że po­winno się być gdzieś in­dziej.

Nie wie­działa, jak długo pa­trzyła na ten pro­mień słońca, gdy w końcu się ode­zwała, choć słowa skie­ro­wała do trumny:

– To była bar­dzo nie­po­trzebna śmierć.21 Fo­re­ver

1.

Od razu pod­szedł do niej męż­czy­zna i ujął ją pod rękę. Przy­wi­tał kur­tu­azyj­nie i po­czął ob­ja­śniać ich ak­tu­alne po­ło­że­nie.

Nie mo­gła przy­po­mnieć so­bie jego na­zwi­ska. Po po­dróży była tro­chę oszo­ło­miona. Jakby wy­bu­dzono ją z głę­bo­kiej nar­kozy.

– Nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. – Nie prze­sta­wał ge­sty­ku­lo­wać wolną ręką. – Sa­memu trudno by­łoby mi wy­brać, od czego za­cząć.

Po­dą­żała wzro­kiem za jego dłu­gimi pal­cami po­ru­sza­ją­cymi się jakby w zwol­nio­nym tem­pie. Szli ko­ry­ta­rzem i słabo oświe­tlo­nymi za­uł­kami mia­sta. Ściany raz po­kry­wała gra­na­towa ta­peta, raz wil­goć pa­ru­jąca z ka­łuży.

– I co da­lej?

– Jesz­cze wiele mu­sisz zo­ba­czyć, za­nim zde­cy­du­jesz, co da­lej.

Pró­bo­wała ze­brać my­śli, ale wszyst­kie ukła­dały się w to jedno py­ta­nie.

– Czy po­doba ci się to, co wi­dzisz?

– Tak – od­rze­kła zgod­nie z prawdą. – Pięk­nie tu. Nie wiem tylko, co mia­ła­bym tu ro­bić.

– Nie po raz pierw­szy prze­cież. – Uśmiech­nął się jakby za­do­wo­lony z prze­biegu roz­mowy, ale nie mo­gła o tym wie­dzieć, po­nie­waż pa­trzyła pod nogi.

Śli­ski bruk zmie­nił się w ciemną wy­kła­dzinę i znowu zna­leźli się w ho­te­lo­wym lobby. Winda do­tarła na par­ter i wy­dała cha­rak­te­ry­styczny dźwięk. Roz­su­nęły się bo­gato zdo­bione drzwi, przez które wy­sia­dła grupa dziew­cząt w po­ły­sku­ją­cych kok­taj­lo­wych su­kien­kach. Ich po­ja­wie­nie się i znik­nię­cie przy­wio­dło Belli na myśl wy­strzał con­fetti.

– Mo­żesz kie­dyś do nich do­łą­czyć. Ale wąt­pię, że się sku­sisz.

– Wy­da­wały się ta­kie… złe – od­parła, wciąż pa­trząc na drzwi bu­dynku, przez które wy­bie­gły.

– Zde­spe­ro­wane – po­pra­wił. – Ow­szem. Każ­demu za­leży na czymś in­nym.

Chciała się z nim nie zgo­dzić, ale nie po­tra­fiła zna­leźć słów. Nie po­tra­fiła też ode­rwać wzroku od miej­sca, w któ­rym jesz­cze przed chwilą wi­działa te piękne ko­biety; ich dłu­gie nogi i roz­go­rącz­ko­wane spoj­rze­nia. Szcze­gól­nie jedna za­pa­dła jej w pa­mięć.

– Nie chciał­bym wy­ry­wać cię z za­dumy, ale my­ślę, że po­win­naś ko­goś po­znać.

Spoj­rzała na jego twarz – do­brze już jej znaną – a on dys­kret­nym ru­chem pod­bródka dał jej znać, o kim mowa. Przy pięk­nym azja­tyc­kim pa­ra­wa­nie sie­dział męż­czy­zna. Trzy­mał książkę, ale jej nie czy­tał. Cze­kał na od­po­wiedni mo­ment, by wstać z fo­tela i do nich do­łą­czyć. Ów mo­ment wresz­cie nad­szedł, a Bella oce­niła, że jest młod­szy od jej do­tych­cza­so­wego roz­mówcy.

– To Kac­per. Bę­dzie ci czę­sto to­wa­rzy­szył. Trak­tuj go jak prze­wod­nika i przy­ja­ciela.

Po­dali so­bie dło­nie. Jego była przy­jem­nie cie­pła, co wy­dało się jej czymś no­wym i za­ska­ku­ją­cym.

– Zo­sta­wiam cię w do­brych rę­kach, wierz mi. Obo­wiązki cze­kają. Je­śli bę­dziesz cze­goś po­trze­bo­wała – za­wie­sił głos, by ob­da­rzyć ją ostat­nim już ski­nie­niem głowy – znaj­dziesz mnie bez pro­blemu.

– Do­brze – od­parła, pró­bu­jąc przy­po­mnieć so­bie jego na­zwi­sko.

– Sa­muel Mar­tin – po­wie­dział. Nie wy­glą­dał na ura­żo­nego.

Rów­nież ski­nęła mu głową, dzię­ku­jąc za po­świę­cony czas. Nie chciała, żeby od­cho­dził. Prze­by­wa­nie w jego obec­no­ści miało się ochotę prze­dłu­żać w nie­skoń­czo­ność.

– Wiele jest moż­liwe – od­parł na od­chodne. – Mam na­dzieję, że prędko prze­ko­nasz się jak wiele.

Ko­ry­tarz, któ­rym po­dą­żył, był tak długi, że aby znik­nąć im z oczu, nie mu­siał ani skrę­cać, ani otwie­rać żad­nych drzwi.

Głos Kac­pra oka­zał się rów­nie cie­pły, co jego dłoń. Tak samo jak Sa­muel za­czął od tłu­ma­cze­nia jej nie­któ­rych spraw.

– Na pewno czu­jesz się za­gu­biona i masz mnó­stwo py­tań.

– Na­wet nie wiem, o co mia­ła­bym spy­tać.

– To rów­nież dość po­wszechne. Su­ge­ruję, że­by­śmy udali się do nieco spo­koj­niej­szego miej­sca. Tam bę­dziemy mo­gli po­roz­ma­wiać. Albo i nie. Od­pocz­niesz tro­chę.

Przy­stała na tę pro­po­zy­cję i bez słowa ru­szyła z nim do in­nego skrzy­dła bu­dynku. Nie ro­zu­miała tylko, co miał na my­śli, mó­wiąc o nieco spo­koj­niej­szym miej­scu. W hallu prócz nich nie było ni­kogo.

Przez całą drogę do za­da­szo­nego pa­tio z fon­tanną mó­wił o cza­sie. Po­dob­nie jak Sa­muel. Jed­nak to nie fon­tanna znaj­do­wała się w cen­trum po­miesz­cze­nia, a prze­cho­dząca w po­dest mar­mu­rowa pod­łoga oto­czona przez płyt­kie ba­seny z ry­bami koi i jed­no­cze­śnie je ota­cza­jąca. Głos Kac­pra sta­no­wił echo dla dźwię­ków zna­nych Belli z pu­blicz­nych pły­walni. Po­winno być na od­wrót. Słu­chała go, ale ni­czego nie mo­gła za­pa­mię­tać.

Do­tarli do roz­le­głego po­de­stu i usie­dli na obi­tych ciem­nym we­lu­rem ko­zet­kach. Pa­no­wał cie­pły pół­mrok, w ta­fli wody od­bi­jało się świa­tło z kin­kie­tów. Bella pa­trzyła na ryby.

– To wszystko jest bar­dzo piękne – po­my­ślała na głos.

– Lu­bię tu od­po­czy­wać. – Jego dłu­gie do po­łowy ple­ców włosy były gład­kie i lśniące. Spoj­rzał na nią orze­cho­wymi oczami. – Ile masz lat?

– Dwa­dzie­ścia sie­dem – rze­kła bez prze­ko­na­nia.

– Ale wcale się na tyle nie czu­jesz. – Ra­czej stwier­dził, niż za­py­tał.

Nie mo­gła za­prze­czyć.

Le­żał te­raz na brzu­chu, jedną dłoń trzy­ma­jąc pod brodą, drugą po­ru­szał po­woli w wo­dzie.

– W pew­nym mo­men­cie prze­sta­łem zmu­szać się do tego, by czuć się na tyle, na ile teo­re­tycz­nie po­wi­nie­nem. Prze­sta­łem my­śleć o moim wieku. A póź­niej już nie mu­sia­łem.

– Gdyby to tylko było ta­kie ła­twe.

– Tu­taj jest. Masz dwa­dzie­ścia sie­dem lat, a na ile się czu­jesz?

Świa­tło od­bi­ja­jące się w wo­dzie lą­do­wało na jego twa­rzy.

– Na dwa­dzie­ścia je­den. Jed­no­cze­śnie z odro­biną mą­dro­ści wy­ni­ka­ją­cej z do­świad­czeń dwu­dzie­sto­sze­ścio­latki.

– I tym wła­śnie je­steś. O ileż ła­twiej by się żyło, po­strze­ga­jąc czas li­niowo, a nie cy­klicz­nie.

Za­śmiała się w du­chu.

– Jak­bym sły­szała samą sie­bie.

– Tu­taj wszy­scy to ro­zu­mieją. Okre­śla nas to, co ro­bimy. Nie ka­len­da­rze i ce­le­bra­cje. – Zmarsz­czył brwi. – To pod­cina skrzy­dła i utrud­nia speł­nia­nie ma­rzeń.

– Ma­rzeń – po­wtó­rzyła.

– O tym po­mó­wimy póź­niej.

Cza­sami ryby za­ta­czały ide­alne okręgi, przez co przy­po­mi­nały Belli na­krę­cane za­bawki. Nie po­tra­fiła so­bie wy­tłu­ma­czyć, ja­kim za­tem cu­dem ich ru­chy po­zo­sta­wały nie­prze­wi­dy­walne i tak wła­ściwe dla świata zwie­rząt. Na dnie bły­snął pie­nią­żek. Po chwili usły­szeli dźwięk mo­net spa­da­ją­cych na po­sadzkę i czyjś śmiech prze­cho­dzący w sko­wyt. Mi­nął ich męż­czy­zna roz­ma­wia­jący przez te­le­fon. Po­dmuch wia­tru od­rzu­cił połę jego płasz­cza i po­rwał wy­la­tu­jące spod niego bank­noty. Wiele bank­no­tów.

– Zie­lone – szep­nęła. – Jak na fil­mach.

– Skąd wiesz? Po­my­śla­łaś o fil­mach czarno-bia­łych.

– Zda­jesz się dużo wie­dzieć. Ja mam wra­że­nie, że nie wiem te­raz nic… Do­póki o czymś nie po­my­ślę.

– Przy­zwy­cza­jasz się w ta­kim sa­mym tem­pie co po­zo­stali. Z cza­sem zro­zu­miesz. Może na­wet wszystko.

– Są tu ja­cyś po­zo­stali?

– Choćby je­go­mość, któ­rego wła­śnie wi­dzia­łaś. – Wska­zał ręką miej­sce, w któ­rym jesz­cze przed chwilą fru­wały bank­noty. – Albo tamte ko­biety uda­jące się na przy­ję­cie.

Dużo wy­siłku kosz­to­wało ją, by przy­po­mnieć so­bie ich syl­wetki. Zro­zu­miała, że jest zmę­czona, ale za­ra­zem pełna ener­gii.

– Spró­buj za­snąć. Póź­niej po­każę ci twój po­kój.

– Mam po­kój? – zdzi­wiła się, ale nie zdą­żyła uj­rzeć go oczami wy­obraźni. Cie­pło, ci­sza i siła, z jaką za­wsze przy­cho­dzi twardy sen, za­mknęły jej po­wieki i wy­słały w pustkę.

Zbu­dziła się w tym sa­mym miej­scu. Nie zmie­niło się nic prócz tego, że Kac­per le­żał na ko­zetce na ple­cach, a z od­dali do­bie­gał ich uszu płacz dziecka. Nie pod­nio­sła się.

– Wi­tamy z po­wro­tem.

– Mam po­kój? – po­no­wiła py­ta­nie.

– Mo­żemy się tam udać, je­śli je­steś go­towa.

Nie była. Głowa cią­żyła jej jesz­cze bar­dziej niż przed drzemką. Za­wsze tak było, więc uni­kała spa­nia w ciągu dnia.

– Długo spa­łam?

– Czy to ważne? – Kac­per usiadł. – Prze­cież nic się nie zmie­niło.

Wstał i wy­cią­gnął do niej dłoń. Nie po­na­glał jej, ale od­nio­sła wra­że­nie, że musi za­cząć ro­bić to, czego od niej wy­ma­gają. Z tru­dem wstała i po­wio­dła wzro­kiem po ścia­nach. Nie za­uwa­żyła, kiedy ru­szyli.

W ko­ry­ta­rzu było ciem­niej. Mi­jało ich wię­cej osób, ale na żad­nej nie mo­gła sku­pić uwagi. Nikt też nie pa­trzył na nich, a każdy szedł w prze­ciw­nym kie­runku. Ko­ry­tarz w pew­nym mo­men­cie się roz­sze­rzył. W ścia­nach do­strze­gła sze­reg drzwi z ciem­nego drewna. Kac­per za­trzy­mał się przed jed­nymi i je otwo­rzył, a Bella ze zdzi­wie­niem za­uwa­żyła, jak po­dobne do ko­ry­ta­rza jest wnę­trze uka­za­nego jej po­koju. Był długi – zda­wa­łoby się: nie­skoń­cze­nie długi – z gra­na­tową, ozdobną ta­petą na ścia­nach, przy któ­rych stały na­prze­ciwko sie­bie dwa rzędy łó­żek ze sto­li­kami noc­nymi. Nie każde jed­nak miało bal­da­chim. Do­strze­gła kilka ko­biet krzą­ta­ją­cych się przy łóż­kach. Zaj­mo­wały się swo­imi spra­wami, ale część z nich roz­ma­wiała z in­nymi.

– Czy ży­czysz so­bie bal­da­chim? – spy­tał Kac­per ta­kim to­nem, ja­kim zro­biłby to Sa­muel.

Za­sta­no­wiło Bellę, dla­czego przy­po­mniała so­bie o nim aku­rat w tym mo­men­cie.

– Le­piej bę­dzie z bal­da­chi­mem – po­wie­dział. – Nie­ba­wem zo­sta­nie do­star­czony.

– To mój po­kój?

– Do­kład­nie. – Kac­per pa­rzył na łóżko i na dwa sto­liki nocne, i wła­śnie je miał na my­śli.

– A te ko­biety?

– Nie będą ci prze­szka­dzać. Mo­żesz tu ro­bić wszystko – za­pew­nił. – Tu wszę­dzie mo­żesz ro­bić wszystko.

Nie­pew­nie po­de­szła do łóżka i na nim usia­dła, przy­zwy­cza­ja­jąc się do no­wego domu.

– Su­ge­ruję, abyś się prze­szła po oko­licy, po­znała moż­li­wo­ści tego miej­sca. Oczy­wi­ście, kiedy tro­chę od­pocz­niesz. Spo­tkamy się jesz­cze. – Nie cze­kał na od­po­wiedź. Ski­nął po­zo­sta­łym ko­bie­tom i wy­szedł, nie za­my­ka­jąc za sobą drzwi.

Bella sie­działa na łóżku i pa­trzyła na swoje ko­lana i na na­rzutę. Po­dob­nie jak ta­petę – zdo­biły ją eg­zo­tyczne kwiaty i zwie­rzęta wy­szyte zło­tymi i gra­na­to­wymi nićmi. Prze­nio­sła wzrok na sto­liki nocne, które, jak zdą­żyła so­bie przy­po­mnieć, na­le­żały już do niej, i ze smut­kiem po­my­ślała, że nie ma co do nich wło­żyć. Zaj­rzała do szu­flady każ­dego z nich. Obie były pu­ste.

Wstała, żeby, zgod­nie z za­le­ce­niem Kac­pra, ro­zej­rzeć się po tym miej­scu. Spoj­rzała w głąb po­koju, ale nie była w sta­nie zli­czyć łó­żek. Od­wró­ciła się i uj­rzała sto­jącą przed sobą ko­bietę, nie­znacz­nie od sie­bie star­szą. Trzy­mała ja­sno­be­żowy, wy­tła­czany ma­te­riał.

– Oto twój bal­da­chim. Nie­ba­wem ktoś go za­wiesi.

– Dzię­kuję.

Ma­te­riał zna­lazł się na jej łóżku. Ko­bieta już miała od­cho­dzić, ale za­trzy­mało ją py­ta­nie Belli.

– Skąd wziąć rze­czy?

– Nie masz nic. – Stwier­dze­nie to za­brzmiało jak py­ta­nie. Je­śli jed­nak było py­ta­niem, to za­brzmiało jak stwier­dze­nie. – Udaj się do re­cep­cji. Tam mo­żesz pro­sić o wszystko.

Tak też zro­biła. Wy­szła na ko­ry­tarz i wy­brała kie­ru­nek, z któ­rego wcze­śniej przy­szli. Pod­łoga przez ja­kiś czas skrzy­piała, po czym zmie­niła się w coś mięk­kiego, co spo­wal­niało jej i tak już nie­spiesz­nie sta­wiane kroki. Spoj­rzała w dół i zo­ba­czyła ja­sny, na­grzany słoń­cem pia­sek. Nie po­świę­ciła mu jed­nak zbyt wiele uwagi i pod­nio­sła głowę. Zszo­ko­wała ją do­piero woda, która za­częła ryt­micz­nie ob­my­wać jej buty. Szła brze­giem oce­anu, który te­raz roz­cią­gał się po pra­wej stro­nie. Słońce wciąż wi­siało wy­soko na nie­bie. Mu­siała wejść nieco głę­biej do wody, aby omi­nąć wy­le­gu­ją­cych się na le­ża­kach pla­żo­wi­czów. Buty i skar­pety miała kom­plet­nie mo­kre, w do­datku całe ob­le­pione pia­skiem, to­też ślady, które po chwili za­częła zo­sta­wiać na dy­wa­nie w ho­te­lo­wym lobby, mo­gły roz­zło­ścić nie­jedną sprzą­taczkę. Żad­nej do­tych­czas nie spo­tkała, ale wo­lała przy­go­to­wać się na nie­miłe kon­se­kwen­cje.

W re­cep­cji uprzej­mym, acz znu­żo­nym uśmie­chem przy­wi­tał ją sta­ru­szek w gar­ni­tu­rze i z wą­skimi oku­la­rami zsu­nię­tymi na czu­bek nosa. Po­de­szła do kon­tu­aru zu­peł­nie nie­przy­go­to­wana do pod­ję­cia roz­mowy.

– Skąd wziąć rze­czy?

– Do­bry wie­czór, młoda damo. Zga­duję, że chcia­łaby pa­nienka zło­żyć za­mó­wie­nie? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, się­gnął po ma­sywną księgę i przy­su­nął ją so­bie przed oczy. W gąsz­czu ko­lumn i rzę­dów da­nych od­na­lazł to, czego szu­kał, i oznaj­mił, że po­kój nu­mer 214 jest ak­tu­al­nie wolny. – Tam bę­dzie pa­nienka mo­gła zło­żyć za­mó­wie­nie. Winda za­bie­rze pa­nienkę na dzie­siąte pię­tro. Pro­sił­bym o pod­pis pa­nienki.

Pal­cem wska­zał wolną ru­bryczkę. Wrę­czył jej pióro.

– Wy­star­czy pa­rafka – rzekł, za­uwa­żyw­szy jej wa­ha­nie.

Nie pa­mię­tała, jak po­winna się pod­pi­sać. Na­ry­so­wała za­tem bli­żej nie­okre­ślony szla­czek. Pióro pi­sało na fio­le­towo. Męż­czy­zna po­dzię­ko­wał i wró­cił do swo­ich za­jęć. Bella zdo­była się jed­nak na za­da­nie ko­lej­nego py­ta­nia:

– Co to za miej­sce?

Sta­rzec spoj­rzał na nią znad oku­la­rów, przez co jego czoło zmarsz­czyło się jesz­cze bar­dziej. Nie zdo­łała roz­szy­fro­wać jego miny.

– To miej­sce wszyst­kich miejsc – od­rzekł, spusz­cza­jąc wzrok. – Miej­sce nad miej­scami.

Tą od­po­wie­dzią dał jej do zro­zu­mie­nia, że ich roz­mowa do­bie­gła końca.

Dzie­siąte pię­tro nie róż­niło się zbyt­nio od tego, co po­że­gnało ją na par­te­rze: rzędy po­nu­me­ro­wa­nych, za­mknię­tych drzwi, brak lu­dzi. Tylko ta­peta i dy­wan za­sko­czyły Bellę od­cie­niem bordo. Sły­chać też było grę na per­ku­sji. Po­szła w kie­runku mu­zyki. Do­cho­dziła zza je­dy­nych uchy­lo­nych drzwi, co od razu zdało się Belli nie mieć sensu z ra­cji tego, iż wnę­trze było wy­głu­szone.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij