- W empik go
Życiorysy ludzi z miasta - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Życiorysy ludzi z miasta - ebook
Każdy, kogo mijasz na ulicy, ma swoją niepowtarzalną historię
W telewizji mówią, że to, co jest godne uwagi, dzieje się daleko stąd, a wyzwania, o których warto usłyszeć, podejmują jedynie ci wybitni. A co, jeśli okaże się, że najwspanialsze historie mają miejsce tutaj i teraz, a ich bohaterami jesteśmy my sami albo nasi znajomi?
Poznaj życiorysy zwyczajnych ludzi: tak jak ty robią zakupy w dyskontach, płacą rachunki za prąd i jeżdżą pociągami. To oni mierzą się z wyzwaniami, o których naprawdę warto usłyszeć. Poznaj opowieści o osobach, którymi jesteśmy albo którymi możemy się stać.
Przewrotne, zaskakujące, niejednoznaczne... Każda z tych historii jest zagadką, którą czytelnik musi rozwiązać samodzielnie. To także błyskotliwy, wielowątkowy portret nas wszystkich – uświadamia, jak pięknym fenomenem jest każde życie. To twoje też.
Wyjaśnienie sekretu tego samobójstwa od początku było trudne, ale nikt chyba nie zakładał, że aż tak. Świat ma zbyt wiele tajemnic, a to jest jedna z nich. Zamknięte drzwi i zamek, do którego nie pasuje żaden klucz, którego nie może rozbroić żaden ślusarz. Drzwi mocarne, których nie da się wyważyć. Więc chyba lepiej będzie, jeśli to zostanie między nami.
W telewizji mówią, że to, co jest godne uwagi, dzieje się daleko stąd, a wyzwania, o których warto usłyszeć, podejmują jedynie ci wybitni. A co, jeśli okaże się, że najwspanialsze historie mają miejsce tutaj i teraz, a ich bohaterami jesteśmy my sami albo nasi znajomi?
Poznaj życiorysy zwyczajnych ludzi: tak jak ty robią zakupy w dyskontach, płacą rachunki za prąd i jeżdżą pociągami. To oni mierzą się z wyzwaniami, o których naprawdę warto usłyszeć. Poznaj opowieści o osobach, którymi jesteśmy albo którymi możemy się stać.
Przewrotne, zaskakujące, niejednoznaczne... Każda z tych historii jest zagadką, którą czytelnik musi rozwiązać samodzielnie. To także błyskotliwy, wielowątkowy portret nas wszystkich – uświadamia, jak pięknym fenomenem jest każde życie. To twoje też.
Wyjaśnienie sekretu tego samobójstwa od początku było trudne, ale nikt chyba nie zakładał, że aż tak. Świat ma zbyt wiele tajemnic, a to jest jedna z nich. Zamknięte drzwi i zamek, do którego nie pasuje żaden klucz, którego nie może rozbroić żaden ślusarz. Drzwi mocarne, których nie da się wyważyć. Więc chyba lepiej będzie, jeśli to zostanie między nami.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-502-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Opowiadania o codziennym świecie, o ludziach, których możemy spotkać na ulicy albo których już spotkaliśmy – którymi możemy się stać albo którymi już byliśmy.
Książkę niniejszą,
będącą debiutem literackim
we właściwym rozumieniu tego pojęcia,
dedykuję swojej ukochanej Żonie.
Należą się Jej szczególne podziękowania
za każde ciepłe spojrzenie
i uśmiech, zdolny rozbroić największą bombę.
Za to, jak śpiewa, milczy, mówi,
idzie, siedzi, stoi,
prowadzi samochód, robi zdjęcia, gotuje obiad –
za to, że po prostu jest.
Że każdego dnia mogę obudzić się obok Niej,
przytulić się i jeszcze na moment zamknąć oczy,
przed zderzeniem ze zgiełkiem dnia pomyśleć o tym,
że tak długo, jak zjawiają się takie poranki,
świat jest najwspanialszym możliwym miejscem
i że można w nim zrobić wszystko,
co tylko podpowie wyobraźnia.
Ten spory kawałek papieru poświęcam także wszystkim tym,
którzy zawsze wierzyli
we mnie i w to, co robię.
Dedykuję go także Tobie,
w podziękowaniu za to, że trzymasz go teraz w dłoni.
Nie gwarantuję, że ta pozycja odmieni świat, który znamy,
zapewniam jednak, że to, co stanowi jej treść,
jest starannie przemyślane
i stanowi spełnienie przynajmniej kilku sporej wielkości marzeń.
Autor
Nie gwarantuję, że będę tym, który odmieni świat,
ale gwarantuję,
że oświecę umysł, który to zrobi.
Tupac Amaru Shakur,
znany bardziej jako 2pacTo nieprawda, że sny się nie spełniają
(albo: Uczucia-krawężniki)
(albo: Odessa stracona na zawsze)
(albo: Powaga czerwonych czapek)
kwestię wyboru tytułu dla tego opowiadania pozostawia się Szanownemu Czytelnikowi
Nawet gdybym był najlepszym w świecie, jestem i będę tylko kłębowiskiem walczących ze sobą drobnych istnień – aż w nieskończoność. Taki sam okrutny jest świat wewnątrz indywiduum, jak i poza nim.
Witkacy, Nienasycenie
To był niewielki pokój, a jednak dosyć duży. Różne są warunki mieszkaniowe, w różny więc sposób można sobie wyobrażać niewielki pokój.
Znał go od najmłodszych lat. Pamiętał jeszcze, jak wyglądał przed remontem – a ostatni poważny remont miał tu miejsce w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, zatem stosunkowo dawno, prawda?
Wszystko tu było już mocno podstarzałe, w końcu tyle lat minęło od czasu ostatniego remontu.
Siedział w tym pokoju, dotarł do ostatniej strony ładnie oprawionej książki i zamknął tylną okładkę, nie poświęcając już uwagi spisowi treści. Opowiadanie, które właśnie przeczytał, nosiło tytuł Ola – i było naprawdę dobre. Autor, człowiek, o którym kiedyś słyszał, nawet miał okazję go poznać – choć to już nieistotne z punktu widzenia tej obecnej historii – nie przypadkiem umieścił je na samym końcu swego debiutanckiego tomu opowiadań.
Nie wstając z fotela, odstawił książkę na półkę i pomyślał, że wreszcie dojrzał ponownie do tego, aby wieść takie życie, jakie najbardziej lubi. Dokładnie – w ostatnim czasie za bardzo pogrążył się w obowiązkach i w zwyczajnych ludzkich zadaniach, co z kolei prędko sprawiło, że wstąpił na ścieżki coraz odważniejszej rutyny, pozwalającej sobie na więcej niż dotąd. Ale że wszystko porusza się, wcześniej czy później, po torze okrężnym, innymi słowy – toczy się w kółko – to znów dotarł do momentu, kiedy może wieść takie życie, jakie najbardziej lubi. Przynajmniej przez jakiś czas. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żeby ten czas wykorzystać jak najlepiej.
Uśmiechnął się, a uśmiech ten wyblakł w ułamku sekundy – eksplodował ciszą, powtórzoną przez niewidzialne echo niewielkiego pokoju, znanego mu od najmłodszych lat.
Tak musiało się stać, ulubione życie nie jest bowiem wcale życiem idealnie pokolorowanym – wręcz przeciwnie. Obfituje ono w chłód poranków i zabrudzone okna, w kawę pitą naprędce przy kawiarnianym stoliku, aby zdążyć przed deszczem; zdarzają się też korki i zupełnie opustoszałe sklepy, zwłaszcza tuż przed zamknięciem, pelargonie, które wypadły z doniczki, neony reklamowe po zmroku. W ulubionym życiu jest całe mnóstwo z pozoru niepotrzebnych drobiazgów, bez których świat stałby się nieznośną pustynią.
Zastanowił się – tylko czy da radę?
Nie poświęcił tej kwestii dłuższego zastanowienia, pominął ją jak spis treści.
Miał zmarznięte dłonie, poszedł zrobić herbatę.
***
– Cześć, potrzebuję porozmawiać. Masz chwilę, żeby porozmawiać?
Przyjaciel uniósł wzrok znad sterty papierów szczelnie pokrywających biurko o niewielkim blacie. Poprawił okulary.
– Cześć, miło cię widzieć! – Wyraźnie się ucieszył. – Pewnie, że mogę porozmawiać. Tak dawno cię nie było, czemu nie zaglądałeś?
– Wiesz, wyjechałem na trochę, chciałem coś pozwiedzać, dowiedzieć się czegoś więcej o świecie. Tam było ładnie, wynajmowałem ciasne pokoiki w pensjonatach, naprawdę dużo spacerowałem. Potem zgubiłem drogę do domu, dlatego nie było mnie tyle miesięcy. Pozwól jednak, że pominiemy ten etap, to już w końcu za nami. Przychodzę z poważnym, do tego bieżącym, problemem i potrzebuję twojej rady.
– Dobrze, już porozmawiamy, tylko nie tutaj, ściany mają uszy. Chodź, zejdziemy na dół.
Ciasne korytarze na drugim piętrze urzędu roiły się od ludzi. W mieszaninie dźwięków obecnych było przynajmniej kilka wątków rozmów, grające radio, pracujący wentylator, leniwe stukanie na maszynie do pisania. Zza okna dobiegał hałas remontu prowadzonego po drugiej stronie ulicy, w budynku dawnej szkoły. W urzędzie wszyscy byli nerwowi, bo kierownik zapowiedział na środę wyrywkową kontrolę sprawności postępowań, a środa była już jutro. Urzędnicy naprędce łatali dziury w tonącej łajbie czym tylko się dało.
– Zejdziemy na dół, wyjdziemy na podwórze, tam jest zawsze spokój i można porozmawiać.
Wrócił się jeszcze od drzwi, aby zabrać okulary; kiedy po raz pierwszy proponował zejście na dół, zdjął je i położył na dokumencie zezwolenia dla pana Podsiadły.
Nie wiedział, dlaczego właściwie zdjął te okulary. Pozbawiony ich zbawczych soczewek potykał się na schodach albo nie mógł odczytać numerów autobusów podjeżdżających na przystanek. Już parę razy ich zapomniał, zawsze zostawały na biurku.
***
– Zatem w czym tkwi twój problem?
– Zakochałem się.
– Wspaniale! Jak się nazywa?
– Nie wiem.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem.
– A gdzie można ją spotkać?
– Nie wiem.
– Jak wygląda? Zaraz ją znajdziemy, tylko opisz dokładnie.
– Wiesz, niestety, tego też nie wiem.
Popatrzył zza okularów o grubych oprawkach. Niedowierzanie wprawdzie lekko, ale w dość wyraźny sposób rysowało się w jego oczach.
– Muszę ci powiedzieć, że to trochę komplikuje sprawę.
– Dlaczego? Jestem pewien dwóch rzeczy: że się zakochałem i że ona istnieje. Czy to już nie wystarczy?
Dokładnie wczytał się w przeczące kręcenie głową.
Niebo było niebieskie i do tego z poszarpanymi chmurami, które rozpraszały słoneczne światło. Na podwórzu urzędu rosły wysokie drzewa, szeleszczące zielenią liści poruszanych z lekka podmuchami delikatnego wiatru.
Drzewa te były lekko przymglone z racji tytoniowego dymu, dobywającego się z ust etatowego urzędnika, tym razem potakującego mechanicznie, zupełnie jakby droczył się z zadumą nad czymś szczególnie ważnym.
***
– Podstawowy problem to to, że samotność mylimy z uczuciem. To nie jest żadne uczucie. To jest choroba i jak każda choroba, powinna być prawidłowo leczona. Ponieważ bliskości drugiej osoby nie da się zmieścić do żadnych zastrzyków czy ampułek, nie można jej zsyntetyzować nawet w szwajcarskim laboratorium, leczenie może przebiegać tylko i wyłącznie w ramach stosowania środków faktycznych. Innymi słowy – żeby wyleczyć samotność, potrzeba rozmów, bliskości, uścisków, pocałunków, szeptów, wzajemnego zrozumienia i wysłuchania. Tylko w taki sposób można się z tym demonem skutecznie rozprawić.
Mężczyzna przemawiający w telewizji miał zjadliwie błękitny krawat i potargane włosy, mające zapewne świadczyć o zaawansowanym geniuszu. Na stole stał ujmujący, dychawiczny kwiatuszek, wstawiony do zielonkawej doniczki.
– Żebyś powiedział coś odkrywczego.
Po chwili dodał, jakby tłumacząc pierwotny zarzut:
– Żebyś powiedział coś, co pozwoli mi ją znaleźć, a nie wspominał już o tym, co jest oczywiste. – Powiedział to, zagniewany, do tego w błękitnym krawacie, kontynuującego swoją uczoną wypowiedź.
Nie został jednak usłyszany – studio telewizyjne było oddalone o sto trzydzieści osiem kilometrów od ciasnego mieszkania z niewielkim pokojem wyremontowanym ostatnio w dziewięćdziesiątym siódmym roku.
Nie został usłyszany – współczesna telewizja nie umożliwia kontaktu zwrotnego – tak żeby w studiu widzieli dokładnie, jak reagują ludzie ich oglądający.
Może mogliby wtedy wielu rzeczy się dowiedzieć albo najeść się strachu, mając do czynienia z tak ogromną publicznością – o tym w praktyce przyjdzie się jednak dowiedzieć dopiero wtedy, kiedy komuś wpadnie do głowy, aby taki wynalazek skonstruować. Chyba na chwilę obecną nikt nie prowadzi badań w tym kierunku, dlatego też moment olśnienia to raczej bardzo odległa perspektywa.
***
Na targu panował zgiełk i tłok. Starawe babcie sprzedawały pęczki pietruszki, tulipany, inne kwiaty, słoiki pełne jagód, śmietanę i bundz. Przy kiosku Masarni Wiedeńskiej jak zwykle stała ogromna kolejka. Brzuchaty brzydal prowadził stoisko ze starymi książkami – tak naprawdę stanowiące oficjalną przykrywkę dla punktu nabywania przywożonych z Białorusi „primierów”, pozbawionych banderoli i znaków akcyzy – ale ten nieujawniony interes przeznaczony był tylko dla zaufanych – żeby do niego dotrzeć, trzeba było odpowiedzieć na trzy trudne pytania, dawać znaki, orientować się na tyle dobrze, aby nie wzbudzić podejrzeń brzydala.
Obok niego jakiś młody chłopak ze szczeciniastym zarostem sprzedawał skórzane kapcie, obficie nabywane przez kobiety w średnim wieku, gromadzące odpowiednie zapasy dla gości, którzy mogą wpaść z niezapowiedzianą wizytą (tak naprawdę nigdy nie przyjadą, jednak kobiety nie chciały brać tego pod uwagę, były przekonane, że czynią słusznie, a interes chłopaka się kręcił). Chłopak ze szczeciniastym zarostem miał ogromne oczy – powodujące nieznośny dysonans w zderzeniu z rudymi kępami owłosienia, gdzieniegdzie zakrywającymi przestrzenie policzków i podbródka.
Wszedł w ten rozkoszny gwar, w to szemrzące piętno zwyczajności, w ten rynek wtorkowy czy sobotni. Było to na jednym z końców świata, daleko od nowoczesnych zabudowań, od bezpłciowych centrów handlowych z klimatyzacją i zespołem barów szybkiej obsługi, zdolnych zapewnić wyżywienie w smakach przynajmniej pięciu kuchni narodowych. Tu działo się rzeczywiste życie, załatwiano ważne interesy, przekupy nie chciały obniżać cen, duch zawziętej rywalizacji rozpychał się w okolicznym powietrzu.
Gdzieś w tym wszystkim krążyła wędrowna cygańska orkiestra, usiłująca uzbierać odpowiednią kwotę na bilet autobusowy – żeby pojechać dalej, na inny rynek w innym mieście, żeby tam znów zbierać na bilet umożliwiający dalszą podróż do innego miasta, do innego rynku.
Nie zamierzał nic kupować. Pragnął raczej przejść się, rozejrzeć, zastanowić się nad tym, co naszykowała mu codzienność – nad tym wyjątkowo intensywnym uczuciem o smaku tynku zdrapywanego ze ścian, o zapachu kadzidła z niedzielnej mszy świętej, o konsystencji starego zdjęcia miętego w zabrudzonych, wczorajszych dłoniach.
(Czasami napotykamy uczucia-krawężniki: potykamy się o nie, kiedy usiłujemy nadać im imiona, do czegoś porównać – w pierwszej chwili zastosowane środki zdają się być odpowiednie, jednak kolejna lektura tej próby obiektywizacji wewnętrznych myśli zazwyczaj skutkuje zażenowaniem).
Tropił swoje ścieżki pośród poszczególnych straganów, gdy wreszcie posłyszał pytanie jakiejś starowinki na roztrzęsionych nogach z twarzą zatopioną w powodzi zmarszczek, doświadczeń i pokonanych kilometrów:
– Może kupi pan dalie? Albo mieczyki? Ostatnie sztuki, wszyscy chcą kupować, niech pan skorzysta z okazji, tanio sprzedam.
Zatrzymał się, błądził przez chwilę spojrzeniem, po czym, wpatrując się w niezwykle błękitne niebo, zapytał z rozbrajającą szczerością:
– Ale po co mi mieczyki?
Starsza kobieta w zielonej chustce, starająca się (nieudolnie) zakryć wyjątkowo intensywną siwiznę jej włosów, zakłopotała się nieco tą nieobecnością wyrażoną w pełni w tym pytaniu, rodzącym więcej wątpliwości i domysłów niż konkretów. Mimo to odpowiedziała:
– Mieczyki można zabrać choćby na cmentarz. Dobrze wyglądają na grobach, podobają się zmarłym, czekającym na dzień sądu ostatecznego.
Znów milcząc przez dłuższą chwilę, tym razem zatrzymał wzrok na jej drobnej sylwetce, po czym stwierdził:
– Ale ja nie mam żadnych grobów, na których mógłbym zostawić kwiaty.
– Jak to jest możliwe? Każdy ma jakieś groby, które odwiedza co jakiś czas. Jak to? – zapytała babka ze szczerym niedowierzaniem. Jej zbombardowana zmarszczkami twarz zdradzała jeszcze większą niepewność. Kobieta zaczynała chyba żałować, że zaproponowała kupno kwiatów temu człowiekowi.
– Nie jestem każdym. Nie mam przodków. Umarłem wczoraj, a urodziłem się dzisiaj – powstałem tak po prostu. Jestem efektem przypadku i nie mam grobów tych, co byli przede mną, które odwiedzałbym co jakiś czas, jak każdy. Dlatego też nie kupię mieczyków.
Po tej krótkiej rozmowie odszedł, poszedł dalej, w kolejny targowy korytarz, rozedrgany muzyką cygańskiej orkiestry wędrownej.
Staruszka patrzyła, jak oddala się i niknie w tłumie.
Sprzedała mieczyki piętnaście minut później jakiejś pani z trwałą ondulacją, trzymającej w dłoni reklamówkę ze skórzanymi kapciami.
Dopiero wieczorem zrozumiała, że została oszukana, że każdy, nawet największy geniusz czy najdoskonalszy zbrodniarz, z kogoś wynika, stanowi podsumowanie pewnej ilości genetycznych krzyżówek, do których doszło w przeszłości. Każdy musi mieć przecież jakiś początek, jakiś punkt definitywnie pierwszy, przed którym tego kogoś nie ma, a po którym już zawsze będzie lub był.
Jednak jej serce podpowiadało co innego – twierdziło mianowicie, że spotkała wyjątkowo biednego człowieka, pozbawionego przyczyny i konsekwencji, stanowiącego pojedyncze ogniwo jakiegoś durnego łańcucha, które zostało trwale wyrwane, odrzucone, skalane przekleństwem i paraliżującą chorobą; które jest naprawdę osamotnione, pozostawione na pastwę wyjątkowo nieczułego w tym wypadku losu. Nawet kiedy babka kładła się spać w swoim łóżku z widokiem na rozległe górskie lasy, nie potrafiła rozwiązać tego konfliktu rozumu i serca.
Jeszcze przez kilka kolejnych dni nie wiedziała, kto ma rację – nie powiedziała jednak o tym nikomu i wytrwale sprzedawała swoje dalie i mieczyki na gwarnym miejskim targowisku, jednym z wielu – osadzona w rzeczywistości i umieszczona na wektorze czasu, z konkretnym parametrem swego położenia.
On natomiast wrócił do domu i wziął do ręki inną książkę, ale jakoś nie umiał zmusić się do czytania. Postanowił, że pójdzie spać – i spał długo, wyspał wszystkie swoje zmęczenia, zaleczył je wreszcie woskiem wyjątkowo udanego odpoczynku.
***
Taki ładny dzień – wszystkie jego kolory, pozornie nieoczywiste, grają ze sobą w żarty, bawią się i brzmią – synestezja. Po dłuższym zastanowieniu jednak – przegrywają, upewniają się, osadzając w konkrecie.
No bo dachówka budynków po drugiej stronie ulicy jest czerwona, asfalt ulicy – szary, niebo – błękitne, chmury – białe, drzewa – brązowe z zielonymi liśćmi, kurtka sąsiada – brązowa, pies sąsiadki – żółtawy. Ludzie wychodzą z piekarni na parterze – niosą najprawdziwsze bułki, chałki i pumpernikle o wyjątkowo niskiej zawartości tłuszczu, pieczone na zakwasie, zdolne nie zeschnąć się nawet przez tydzień.
Innymi słowy: dzieje się zwyczajna ulica, spełnione sny o rzeczywistości.
Pumpernikle są brązowe, ale inaczej niż drzewa czy kurtka sąsiada.
Wstał wcześnie rano i przez długie minuty obserwował życie za oknem, w którym zdawał się nie uczestniczyć, które działo się tak po prostu, w taki najnormalniejszy sposób. Odsunął kwiatki w doniczkach, bratki, storczyki i kaktusy, wyłączył telewizor, oparł się łokciami o parapet i patrzył, tak zwyczajnie patrzył, jak rzadko się teraz patrzy, w tej zabieganej rzeczywistości dnia współczesnego.
W głowie tkwiły mu wiersze Wojaczka, ponoć jeżdżącego dużo pociągami, na pewno piszącego o zlewie i brodawce niedającej się usunąć domowym sposobem; albo deklamacje Micińskiego, realizowane najczęściej po pijaku w zupełnie niespodziewanych miejscach, w których tkwią „zimne szczyty, gdzie orły z wrzaskiem krążą głodne, sosen pachnących malachity”1, te niezaspokojone tęsknoty wyzute z imion i nazw (uczucia-krawężniki?). Zlepek wszystkich odrębności. Bałagan, ale taki milutki bałagan, taki swój i własny.
W jaki sposób uporać się ze wszystkim, oto jest najbardziej szczere pytanie. Brak odpowiedzi na tę z pozoru prostą kwestię burzy spokój, budzi dotkliwość – jest nasyconym roztworem wszystkiego, enzymem, który pokrywa śniedzią całą znaną rzeczywistość. Jemu enzym ten burzył w głowie, niepokoił go, momentami zawstydzał, czasem drażnił. Gdyby fizykę jego ówczesnej duszy w jakikolwiek sposób dało się przenieść na wykres, byłaby to zwariowana plątanina z amplitudą większą niż odległość z La Platy do Tybetu.
***
Zszedł na dół, zajrzał do skrzynki na listy.
Znajdował się w niej list (sic!) i dwie ulotki z reklamami. Ulotki wyrzucił, list wziął do ręki i dokładnie obejrzał. Na kopercie nie było znaczka ani pocztowego stempla.
Na elegancko złożonej kartce wyjętej z koperty spotkał miękkie pismo. Pośród wysokiej gramatury jakaś dłoń pozostawiła słowa: Czy mógłbyś do mnie teraz zadzwonić? Proszę. 43 300 039 84.
List nie był podpisany.
***
Sygnał oczekiwania się urwał, ktoś odebrał.
– Halo?
– To ty? Jak dobrze, że dzwonisz. Że list dotarł. Bardzo się cieszę.
– Kim jesteś?
– Jestem. Po prostu jestem. Mogę być twoja, jeśli tego chcesz. Mogę nie być. Wszystko zależy od ciebie.
Głos był kobiecy i miękki, taki sam jak pismo w liście znalezionym w skrzynce pocztowej na dole.
– Spotkamy się? – Zaryzykował pytanie, rozumiejąc, że ma do czynienia z czymś, co nie przytrafia się tak po prostu, co na dobrą sprawę jest bardzo rzadkie. Jak często bowiem zdarza się, aby rozmowa, w gruncie rzeczy przypadkowa, wyniknęła z takich okoliczności?
Zwlekała z odpowiedzią, ale po dłuższej chwili odezwała się wreszcie:
– Tak.
Kiedy już zdążył poczuć, że zmiękły mu nogi i że powinien usiąść, usłyszał dokończenie wcześniejszej wypowiedzi, warunek:
– Ale dopiero w przyszłym tygodniu, dobrze? Jestem teraz bardzo zajęta, muszę dopilnować wielu spraw. Nie myśl sobie, że są ważniejsze od ciebie, bo nie są, ale naprawdę potrzebuję się nimi zająć.
– Dobrze.
– Zadzwonisz w przyszłym tygodniu?
– Zadzwonię.
– Wspaniale. Będę czekać.
Ostatnie zdanie było miękkie aż do przesady, wyrażało najszczerszą tęsknotę, oczekiwanie na to, aby przyszły tydzień wreszcie nastąpił.
***
– Cześć, czy możemy porozmawiać?
– Cześć…
– Dlaczego siedzisz przy innym biurku? Co się stało?
– Wiesz, w środę była kontrola i… A, co ci będę opowiadał. Wiesz, nie bardzo mogę teraz rozmawiać, mam dużo spraw, którymi powinienem się pilnie zająć. Może spotkamy się wieczorem?
– Pewnie, możemy się spotkać wieczorem. Jak zawsze? Siódma, w Błękitnym Lamparcie? Zadzwonię do Ali, żeby zarezerwowała nam nasz stolik na antresoli.
– Wiesz, nie, dzisiaj to raczej ósma i raczej Magazynowa cztery.
– Magazynowa numer cztery? Czy ty chcesz popaść w alkoholizm?
– Wiem, to nie zabrzmi odpowiednio, więc powiem to szeptem.
Poprawił swoje okulary o grubych oprawkach i wyszeptał:
– Tak, dzisiaj mam na to wyjątkową ochotę. Miałem okropną końcówkę tygodnia.
– Dobrze, to o ósmej. Do zobaczenia.
Był już przy wyjściu, kiedy zatrzymało go niespodziewane:
– Poczekaj.
Odwrócił się.
– Znalazłeś ją?
– Tak, znalazłem. Znalazła się. Właśnie o tym chciałem porozmawiać.
Popatrzyli sobie głęboko w oczy i w przeciągu krótkiej chwili zrozumieli, że naprawdę muszą się wspólnie napić.
***
Leci teraz w radiu taka piosenka, często ją puszczają, bo jest dobrze zrobiona, wpada w ucho, da się zapamiętać jej rytm i nucić ją potem podczas wieczornych spacerów z psem.
Jednak kiedy wsłuchać się w tekst czegoś, co z pozoru jest kolejnym wybrykiem kultury popularnej, co ma zadatki na okazanie się hitem następnych wakacji, to można doznać lekkiego szoku, szczerego niedowierzania.
Jest to bowiem tekst o samotności. O smutku, którym można bawić się jak okruszkiem chleba. O wyalienowaniu osoby popularnej we współczesnym rozumieniu tego słowa, która zdolna jest do wydania miliona dolarów na buty i dziewczynki, do zażycia narkotyków na jednej z wysp balearskich po to tylko, aby zaimponować koledze, nie jest jednak w stanie się zaangażować, otworzyć, wyrazić całości swoich pragnień i uczuć. Jest to piosenka o wewnętrznej niewygodzie.
To dziwne, przecież współczesne piosenki puszczane w radiu zwykle unikają takich tematów – trudnych od zarania wszelkiej cywilizacji. Tymczasem pada w tym tekście stwierdzenie, że wszystko, co zna autor/śpiewający/podmiot liryczny, to tylko smutne piosenki.
Całe mnóstwo smutnych piosenek.
Ten jeden fragment tekstu i sposób jego wykonania jest tak przekonujący, że pragnie się dorysować deszcz, który mógłby towarzyszyć tej piosence za każdym razem, kiedy poleci w radiu. Albo tęczę, dla odmiany, żeby pokazać, że tęcza czasami także potrafi nie być wesoła.
I w ten sposób kolejny wybryk kultury popularnej otwiera oczy, nakazuje spojrzeć w lustro, wyjaśnia, że wszyscy, nawet ci pozornie „najwięksi”, doznają paraliżu. W ich bogatych mieszkaniach podczas długich nocy płoną te same świeczki, ogarnia ich ta sama pustka i beznamiętne tęsknienie za czymś większym. Za czymś innym. Za czymś, co nie ma nazwy. Tęsknienie za czymś.
Do ciężkiej cholery – każdy jednak okazuje się wcześniej czy później człowiekiem.
Nawet te zdrowe byczki, potrafiące wmówić sobie, że sen i jedzenie to niepotrzebny zbytek, nawet ci pracujący po szesnaście godzin na dobę, nawet oni mają w sobie tyle z człowieczeństwa, że czasem za czymś tęsknią, czegoś im brakuje mimo niewątpliwego sukcesu, jakim jest rozmiar ich własnych dokonań. Bydlęca żywotność, zastanawiająca witalność, prawie że nieśmiertelność – nie przekreśla nigdy możliwości osamotnienia. To soczyste otumanienie jest zdolne wedrzeć się nawet przez najmniejszą szparę, która tkwi gdzieś w duszy, stanowiącej przecież tkaninę pozszywaną z rozmaitych skrawków.
Nawet te gwiazdy słyszane w radiu stwierdzają, że tak wiele im brakuje – ostrzegają, że sława i uwielbienie są zgubne, do niczego nie prowadzą, chociaż powinny prowadzić; że nie dają wystarczającego zabezpieczenia przed bezmiarem obaw, przed istnym oceanem zwątpień i pytań.
***
Napili się razem w lokalu przy Magazynowej cztery, a potem napili się jeszcze trochę, a potem znowu, dopóki nie zatracili kontaktu ze wszystkim, co jest na tyle istotne, że zasługuje na taki kontakt.
Wówczas napili się znowu.
Potem wrócili do siebie, każdy z osobna, dopiero w tych godzinach, które w powszechnym mniemaniu postrzegane są jako początek dnia. Żaden nie pamiętał, jak wrócił, ale wrócił – cały i zdrowy, soczysty w niezdrowych wyziewach oddechu, wyjątkowo dokuczliwych na następny dzień, robiących z dobrych myśli prawdziwe pomyje i pomyłki.
W napuchłych brzuchach, nasyconych chemią powodującą nietrzeźwość, zamieszkały te warstwy przestrzeni, które powodują ich powiększenie, oczywiste rozdęcie się i pijacką czkawkę, istną bitwę w układzie trawienno-oddechowym.
Ale o tym może później, trudno bowiem wspominać o faktycznym urzeczywistnianiu pijaństwa i skutkach takiej swawoli. Łatwiej stwierdzać fakty w postaci pewnych rozmów, tego, co wydarzyło się naprawdę pośród opętanych godzin nocnych katuszy, będących doskonałą formą niewątpliwego spełnienia w cierpieniu, tej zdziwaczałej, hybrydowej radości, która dla swojego zaistnienia wymaga wyjątkowo solidnego upodlenia. Bowiem tylko upodlony człowiek, pokonany przez bolesną gorączkę nałogu (chociaż czy sporadyczny nałóg nadal jest nałogiem?), potrafi tej „swego rodzaju radości” doświadczyć, za jej pośrednictwem oderwać się od tego wszystkiego, co stanowi niewątpliwą, rzeczywistą, bolesną czasem codzienność.
Rozmowa ta odbyła się już w innym miejscu, w bramie przy ulicy Film numer dwanaście (to naprawdę głupia nazwa dla ulicy, podobnie jak określenie „Prowell” dla suplementu diety pomagającego mówić prawdę w każdej, nawet zatrważającej i dramatycznej, sytuacji). W bramie tej spożywali kolejną dawkę podłego nastroju pod postacią płynu sączącego się z biało-złotej puszki. Obaj byli już wystarczająco wstawieni, aby mieć kłopoty z dochowaniem wymogów przyzwoitej równowagi, będąc jednocześnie w stanie prowadzić bezgranicznie szczere rozmowy. Umysły były rozpędzone niczym bolidy formuły pierwszej.
Poprawił okulary, wyjątkowo zjełczałe w tej nocnej atmosferze, pełne odcisków nieczystych paluchów, po czym zaczął odważnie:
– No dobrze, mieliśmy porozmawiać o tobie i o niej. Zróbmy to. Co już wiesz?
– Że się zakochałem.
– To już słyszałem.
– Napisała do mnie. Była na mojej klatce schodowej albo posłaniec od niej, zostawiła list. Mam na nią namiar, numer telefonu, z którego skorzystałem. Zadzwoniłem i z nią rozmawiałem.
– Jesteś pewien, że to ona?
– A kto inny mógłby mi zostawić taki list, w którym bez żadnej krępacji podaje swój numer telefonu? Kto inny?
– Nie wiem, choćby ta, no, wiesz…
– Kurwa?
– No, kurwa. Czasem znajduję w skrzynce na listy rozmaite ulotki. Pełno na nich numerów telefonów.
– Pisane odręcznie?
– Nie.
– Na ładnym papierze?
– Nie.
– Sam widzisz.
– No dobrze. To o czym rozmawialiście?
– O tym, że w przyszłym tygodniu ustalimy, kiedy się spotkamy.
– A jak ma na imię?
– Zadajesz przedwczesne pytania – odparł, chwilowo tracąc kontakt z prawidłową grawitacją i chwiejąc się nieprzyzwoicie, co wzbudziło uzasadnione obawy, że zaraz upadnie.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem. List ograniczał się do podania numeru telefonu. Możesz w to nie wierzyć, ale to wystarczy, naprawdę. Chyba nigdy nie byłeś prawdziwie zakochany.
– Nie byłem. Naoglądałem się Reichu, pełnego muzyki Tomasza Stańki, naoglądałem się Psów, pełnych muzyki Michała Lorenca, ale nie byłem nigdy zakochany. Relacje z kobietami się zdarzały, ale nigdy nie potrafiłem się wystarczająco otworzyć.
– Jesteś jak autor współczesnych piosenek.
– I jak autor z wielu poprzednich epok. Syndrom braku otwarcia nie jest wyłącznie współczesnym problemem, mogę wymienić ci przykłady, jeśli tylko chcesz. Mogę zacząć od Petrarki i iść dalej, przez wszystkie literackie przykłady tego typu rzeczywistości, przez obolałych od wewnętrznej niemożności artystów baroku, oświecenia, romantyzmu, pozytywizmu, Młodej Polski, czasów współczesnych. Zwłaszcza romantyzmu.
– Nie rób tego. I bez tego wystarczająco boli mnie głowa. Naprawdę, nie potrzebuję dziś wykładu o romantyzmie.
– Dobrze, zapytam o coś ważniejszego. Chcesz pić więcej?
– Chcę. Chcę się bez reszty urżnąć, zapomnieć, a jednocześnie pamiętać. Słuchaj, to nie skończy się na dniu dzisiejszym, będziemy musieli odbyć przynajmniej jeszcze jedno takie spotkanie, ale daj mi trochę czasu, żebym upewnił się, co będę chciał wtedy powiedzieć.
– Dobrze. – Skinął głową, chociaż nikt tego skinięcia nie zauważył. – Chodź, pójdziemy do Błękitnego Lamparta.
(Wprawdzie tego nie widać, ale powyższy dialog stanowi utrzymany w ramach tradycyjnych zasad gramatyki i ortografii zapis rzeczywistej wypowiedzi. Tak naprawdę brzmiała ona inaczej. Dla przykładu – zdanie: „Jesteś jak autor współczesnych piosenek”, w dokładnej transkrypcji musiałoby wyglądać następująco: „Jeeesteś – – – jak aaautor współczesnyyych pjooosenek”. Jak łatwo się domyślić, rozmowa prowadzona w ten sposób trwa bardzo długo).
I poszli, chociaż nie mieli swojego miejsca na antresoli. Ala już nie pracowała, nie było z kim o tym porozmawiać, ale już trudno. Im naprawdę było wszystko jedno.
Spili się do reszty, a rachunek opiewał na trzycyfrową sumę, pewnie nieznaczną dla piosenkarza, który na jednej z wysp balearskich zażył narkotyk, aby zaimponować koledze – dla nich jednak dość istotną, biorąc pod uwagę mizerność ich zarobków. Byli zwyczajnymi ludźmi i pokonali wspólnie ten problem potencjalnej niewypłacalności – potem, jak już wspomniano, każdy dotarł do siebie nad ranem, do tego z napuchłym brzuchem, generującym zróżnicowane cierpienia przez całą kolejną dobę. I ten moment powrotu był akurat początkiem wyjątkowo ładnego dnia, wyostrzającego czerwoną barwę dachówek budynków po drugiej stronie ulicy oraz szarą barwę asfaltu ulicy. Gdyby w pejzażu tym pojawił się pies mieszkający po sąsiedzku, to jego żółty kolor też zostałby wyraźnie wyostrzony.
Dogorywał w niewielkim pokoju, znanym od najmłodszych lat, po czym zasnął snem głębokim i spokojnym, zbawiennym; wdał się w realia odpoczynku i po prostu śnił o geometrii i o okresowych świętach, przytrafiających się często pośród kalendarzy kolejnych lat, będących czymś pewnym, w co można bezgranicznie wierzyć, inaczej niż w przypadku malachitów Micińskiego.
------------------------------------------------------------------------
1 Fragment wiersza Tadeusza Micińskiego Orland Szalony z tomiku pt. W mroku gwiazd (1902).
Książkę niniejszą,
będącą debiutem literackim
we właściwym rozumieniu tego pojęcia,
dedykuję swojej ukochanej Żonie.
Należą się Jej szczególne podziękowania
za każde ciepłe spojrzenie
i uśmiech, zdolny rozbroić największą bombę.
Za to, jak śpiewa, milczy, mówi,
idzie, siedzi, stoi,
prowadzi samochód, robi zdjęcia, gotuje obiad –
za to, że po prostu jest.
Że każdego dnia mogę obudzić się obok Niej,
przytulić się i jeszcze na moment zamknąć oczy,
przed zderzeniem ze zgiełkiem dnia pomyśleć o tym,
że tak długo, jak zjawiają się takie poranki,
świat jest najwspanialszym możliwym miejscem
i że można w nim zrobić wszystko,
co tylko podpowie wyobraźnia.
Ten spory kawałek papieru poświęcam także wszystkim tym,
którzy zawsze wierzyli
we mnie i w to, co robię.
Dedykuję go także Tobie,
w podziękowaniu za to, że trzymasz go teraz w dłoni.
Nie gwarantuję, że ta pozycja odmieni świat, który znamy,
zapewniam jednak, że to, co stanowi jej treść,
jest starannie przemyślane
i stanowi spełnienie przynajmniej kilku sporej wielkości marzeń.
Autor
Nie gwarantuję, że będę tym, który odmieni świat,
ale gwarantuję,
że oświecę umysł, który to zrobi.
Tupac Amaru Shakur,
znany bardziej jako 2pacTo nieprawda, że sny się nie spełniają
(albo: Uczucia-krawężniki)
(albo: Odessa stracona na zawsze)
(albo: Powaga czerwonych czapek)
kwestię wyboru tytułu dla tego opowiadania pozostawia się Szanownemu Czytelnikowi
Nawet gdybym był najlepszym w świecie, jestem i będę tylko kłębowiskiem walczących ze sobą drobnych istnień – aż w nieskończoność. Taki sam okrutny jest świat wewnątrz indywiduum, jak i poza nim.
Witkacy, Nienasycenie
To był niewielki pokój, a jednak dosyć duży. Różne są warunki mieszkaniowe, w różny więc sposób można sobie wyobrażać niewielki pokój.
Znał go od najmłodszych lat. Pamiętał jeszcze, jak wyglądał przed remontem – a ostatni poważny remont miał tu miejsce w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku, zatem stosunkowo dawno, prawda?
Wszystko tu było już mocno podstarzałe, w końcu tyle lat minęło od czasu ostatniego remontu.
Siedział w tym pokoju, dotarł do ostatniej strony ładnie oprawionej książki i zamknął tylną okładkę, nie poświęcając już uwagi spisowi treści. Opowiadanie, które właśnie przeczytał, nosiło tytuł Ola – i było naprawdę dobre. Autor, człowiek, o którym kiedyś słyszał, nawet miał okazję go poznać – choć to już nieistotne z punktu widzenia tej obecnej historii – nie przypadkiem umieścił je na samym końcu swego debiutanckiego tomu opowiadań.
Nie wstając z fotela, odstawił książkę na półkę i pomyślał, że wreszcie dojrzał ponownie do tego, aby wieść takie życie, jakie najbardziej lubi. Dokładnie – w ostatnim czasie za bardzo pogrążył się w obowiązkach i w zwyczajnych ludzkich zadaniach, co z kolei prędko sprawiło, że wstąpił na ścieżki coraz odważniejszej rutyny, pozwalającej sobie na więcej niż dotąd. Ale że wszystko porusza się, wcześniej czy później, po torze okrężnym, innymi słowy – toczy się w kółko – to znów dotarł do momentu, kiedy może wieść takie życie, jakie najbardziej lubi. Przynajmniej przez jakiś czas. Nic jednak nie stoi na przeszkodzie, żeby ten czas wykorzystać jak najlepiej.
Uśmiechnął się, a uśmiech ten wyblakł w ułamku sekundy – eksplodował ciszą, powtórzoną przez niewidzialne echo niewielkiego pokoju, znanego mu od najmłodszych lat.
Tak musiało się stać, ulubione życie nie jest bowiem wcale życiem idealnie pokolorowanym – wręcz przeciwnie. Obfituje ono w chłód poranków i zabrudzone okna, w kawę pitą naprędce przy kawiarnianym stoliku, aby zdążyć przed deszczem; zdarzają się też korki i zupełnie opustoszałe sklepy, zwłaszcza tuż przed zamknięciem, pelargonie, które wypadły z doniczki, neony reklamowe po zmroku. W ulubionym życiu jest całe mnóstwo z pozoru niepotrzebnych drobiazgów, bez których świat stałby się nieznośną pustynią.
Zastanowił się – tylko czy da radę?
Nie poświęcił tej kwestii dłuższego zastanowienia, pominął ją jak spis treści.
Miał zmarznięte dłonie, poszedł zrobić herbatę.
***
– Cześć, potrzebuję porozmawiać. Masz chwilę, żeby porozmawiać?
Przyjaciel uniósł wzrok znad sterty papierów szczelnie pokrywających biurko o niewielkim blacie. Poprawił okulary.
– Cześć, miło cię widzieć! – Wyraźnie się ucieszył. – Pewnie, że mogę porozmawiać. Tak dawno cię nie było, czemu nie zaglądałeś?
– Wiesz, wyjechałem na trochę, chciałem coś pozwiedzać, dowiedzieć się czegoś więcej o świecie. Tam było ładnie, wynajmowałem ciasne pokoiki w pensjonatach, naprawdę dużo spacerowałem. Potem zgubiłem drogę do domu, dlatego nie było mnie tyle miesięcy. Pozwól jednak, że pominiemy ten etap, to już w końcu za nami. Przychodzę z poważnym, do tego bieżącym, problemem i potrzebuję twojej rady.
– Dobrze, już porozmawiamy, tylko nie tutaj, ściany mają uszy. Chodź, zejdziemy na dół.
Ciasne korytarze na drugim piętrze urzędu roiły się od ludzi. W mieszaninie dźwięków obecnych było przynajmniej kilka wątków rozmów, grające radio, pracujący wentylator, leniwe stukanie na maszynie do pisania. Zza okna dobiegał hałas remontu prowadzonego po drugiej stronie ulicy, w budynku dawnej szkoły. W urzędzie wszyscy byli nerwowi, bo kierownik zapowiedział na środę wyrywkową kontrolę sprawności postępowań, a środa była już jutro. Urzędnicy naprędce łatali dziury w tonącej łajbie czym tylko się dało.
– Zejdziemy na dół, wyjdziemy na podwórze, tam jest zawsze spokój i można porozmawiać.
Wrócił się jeszcze od drzwi, aby zabrać okulary; kiedy po raz pierwszy proponował zejście na dół, zdjął je i położył na dokumencie zezwolenia dla pana Podsiadły.
Nie wiedział, dlaczego właściwie zdjął te okulary. Pozbawiony ich zbawczych soczewek potykał się na schodach albo nie mógł odczytać numerów autobusów podjeżdżających na przystanek. Już parę razy ich zapomniał, zawsze zostawały na biurku.
***
– Zatem w czym tkwi twój problem?
– Zakochałem się.
– Wspaniale! Jak się nazywa?
– Nie wiem.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem.
– A gdzie można ją spotkać?
– Nie wiem.
– Jak wygląda? Zaraz ją znajdziemy, tylko opisz dokładnie.
– Wiesz, niestety, tego też nie wiem.
Popatrzył zza okularów o grubych oprawkach. Niedowierzanie wprawdzie lekko, ale w dość wyraźny sposób rysowało się w jego oczach.
– Muszę ci powiedzieć, że to trochę komplikuje sprawę.
– Dlaczego? Jestem pewien dwóch rzeczy: że się zakochałem i że ona istnieje. Czy to już nie wystarczy?
Dokładnie wczytał się w przeczące kręcenie głową.
Niebo było niebieskie i do tego z poszarpanymi chmurami, które rozpraszały słoneczne światło. Na podwórzu urzędu rosły wysokie drzewa, szeleszczące zielenią liści poruszanych z lekka podmuchami delikatnego wiatru.
Drzewa te były lekko przymglone z racji tytoniowego dymu, dobywającego się z ust etatowego urzędnika, tym razem potakującego mechanicznie, zupełnie jakby droczył się z zadumą nad czymś szczególnie ważnym.
***
– Podstawowy problem to to, że samotność mylimy z uczuciem. To nie jest żadne uczucie. To jest choroba i jak każda choroba, powinna być prawidłowo leczona. Ponieważ bliskości drugiej osoby nie da się zmieścić do żadnych zastrzyków czy ampułek, nie można jej zsyntetyzować nawet w szwajcarskim laboratorium, leczenie może przebiegać tylko i wyłącznie w ramach stosowania środków faktycznych. Innymi słowy – żeby wyleczyć samotność, potrzeba rozmów, bliskości, uścisków, pocałunków, szeptów, wzajemnego zrozumienia i wysłuchania. Tylko w taki sposób można się z tym demonem skutecznie rozprawić.
Mężczyzna przemawiający w telewizji miał zjadliwie błękitny krawat i potargane włosy, mające zapewne świadczyć o zaawansowanym geniuszu. Na stole stał ujmujący, dychawiczny kwiatuszek, wstawiony do zielonkawej doniczki.
– Żebyś powiedział coś odkrywczego.
Po chwili dodał, jakby tłumacząc pierwotny zarzut:
– Żebyś powiedział coś, co pozwoli mi ją znaleźć, a nie wspominał już o tym, co jest oczywiste. – Powiedział to, zagniewany, do tego w błękitnym krawacie, kontynuującego swoją uczoną wypowiedź.
Nie został jednak usłyszany – studio telewizyjne było oddalone o sto trzydzieści osiem kilometrów od ciasnego mieszkania z niewielkim pokojem wyremontowanym ostatnio w dziewięćdziesiątym siódmym roku.
Nie został usłyszany – współczesna telewizja nie umożliwia kontaktu zwrotnego – tak żeby w studiu widzieli dokładnie, jak reagują ludzie ich oglądający.
Może mogliby wtedy wielu rzeczy się dowiedzieć albo najeść się strachu, mając do czynienia z tak ogromną publicznością – o tym w praktyce przyjdzie się jednak dowiedzieć dopiero wtedy, kiedy komuś wpadnie do głowy, aby taki wynalazek skonstruować. Chyba na chwilę obecną nikt nie prowadzi badań w tym kierunku, dlatego też moment olśnienia to raczej bardzo odległa perspektywa.
***
Na targu panował zgiełk i tłok. Starawe babcie sprzedawały pęczki pietruszki, tulipany, inne kwiaty, słoiki pełne jagód, śmietanę i bundz. Przy kiosku Masarni Wiedeńskiej jak zwykle stała ogromna kolejka. Brzuchaty brzydal prowadził stoisko ze starymi książkami – tak naprawdę stanowiące oficjalną przykrywkę dla punktu nabywania przywożonych z Białorusi „primierów”, pozbawionych banderoli i znaków akcyzy – ale ten nieujawniony interes przeznaczony był tylko dla zaufanych – żeby do niego dotrzeć, trzeba było odpowiedzieć na trzy trudne pytania, dawać znaki, orientować się na tyle dobrze, aby nie wzbudzić podejrzeń brzydala.
Obok niego jakiś młody chłopak ze szczeciniastym zarostem sprzedawał skórzane kapcie, obficie nabywane przez kobiety w średnim wieku, gromadzące odpowiednie zapasy dla gości, którzy mogą wpaść z niezapowiedzianą wizytą (tak naprawdę nigdy nie przyjadą, jednak kobiety nie chciały brać tego pod uwagę, były przekonane, że czynią słusznie, a interes chłopaka się kręcił). Chłopak ze szczeciniastym zarostem miał ogromne oczy – powodujące nieznośny dysonans w zderzeniu z rudymi kępami owłosienia, gdzieniegdzie zakrywającymi przestrzenie policzków i podbródka.
Wszedł w ten rozkoszny gwar, w to szemrzące piętno zwyczajności, w ten rynek wtorkowy czy sobotni. Było to na jednym z końców świata, daleko od nowoczesnych zabudowań, od bezpłciowych centrów handlowych z klimatyzacją i zespołem barów szybkiej obsługi, zdolnych zapewnić wyżywienie w smakach przynajmniej pięciu kuchni narodowych. Tu działo się rzeczywiste życie, załatwiano ważne interesy, przekupy nie chciały obniżać cen, duch zawziętej rywalizacji rozpychał się w okolicznym powietrzu.
Gdzieś w tym wszystkim krążyła wędrowna cygańska orkiestra, usiłująca uzbierać odpowiednią kwotę na bilet autobusowy – żeby pojechać dalej, na inny rynek w innym mieście, żeby tam znów zbierać na bilet umożliwiający dalszą podróż do innego miasta, do innego rynku.
Nie zamierzał nic kupować. Pragnął raczej przejść się, rozejrzeć, zastanowić się nad tym, co naszykowała mu codzienność – nad tym wyjątkowo intensywnym uczuciem o smaku tynku zdrapywanego ze ścian, o zapachu kadzidła z niedzielnej mszy świętej, o konsystencji starego zdjęcia miętego w zabrudzonych, wczorajszych dłoniach.
(Czasami napotykamy uczucia-krawężniki: potykamy się o nie, kiedy usiłujemy nadać im imiona, do czegoś porównać – w pierwszej chwili zastosowane środki zdają się być odpowiednie, jednak kolejna lektura tej próby obiektywizacji wewnętrznych myśli zazwyczaj skutkuje zażenowaniem).
Tropił swoje ścieżki pośród poszczególnych straganów, gdy wreszcie posłyszał pytanie jakiejś starowinki na roztrzęsionych nogach z twarzą zatopioną w powodzi zmarszczek, doświadczeń i pokonanych kilometrów:
– Może kupi pan dalie? Albo mieczyki? Ostatnie sztuki, wszyscy chcą kupować, niech pan skorzysta z okazji, tanio sprzedam.
Zatrzymał się, błądził przez chwilę spojrzeniem, po czym, wpatrując się w niezwykle błękitne niebo, zapytał z rozbrajającą szczerością:
– Ale po co mi mieczyki?
Starsza kobieta w zielonej chustce, starająca się (nieudolnie) zakryć wyjątkowo intensywną siwiznę jej włosów, zakłopotała się nieco tą nieobecnością wyrażoną w pełni w tym pytaniu, rodzącym więcej wątpliwości i domysłów niż konkretów. Mimo to odpowiedziała:
– Mieczyki można zabrać choćby na cmentarz. Dobrze wyglądają na grobach, podobają się zmarłym, czekającym na dzień sądu ostatecznego.
Znów milcząc przez dłuższą chwilę, tym razem zatrzymał wzrok na jej drobnej sylwetce, po czym stwierdził:
– Ale ja nie mam żadnych grobów, na których mógłbym zostawić kwiaty.
– Jak to jest możliwe? Każdy ma jakieś groby, które odwiedza co jakiś czas. Jak to? – zapytała babka ze szczerym niedowierzaniem. Jej zbombardowana zmarszczkami twarz zdradzała jeszcze większą niepewność. Kobieta zaczynała chyba żałować, że zaproponowała kupno kwiatów temu człowiekowi.
– Nie jestem każdym. Nie mam przodków. Umarłem wczoraj, a urodziłem się dzisiaj – powstałem tak po prostu. Jestem efektem przypadku i nie mam grobów tych, co byli przede mną, które odwiedzałbym co jakiś czas, jak każdy. Dlatego też nie kupię mieczyków.
Po tej krótkiej rozmowie odszedł, poszedł dalej, w kolejny targowy korytarz, rozedrgany muzyką cygańskiej orkiestry wędrownej.
Staruszka patrzyła, jak oddala się i niknie w tłumie.
Sprzedała mieczyki piętnaście minut później jakiejś pani z trwałą ondulacją, trzymającej w dłoni reklamówkę ze skórzanymi kapciami.
Dopiero wieczorem zrozumiała, że została oszukana, że każdy, nawet największy geniusz czy najdoskonalszy zbrodniarz, z kogoś wynika, stanowi podsumowanie pewnej ilości genetycznych krzyżówek, do których doszło w przeszłości. Każdy musi mieć przecież jakiś początek, jakiś punkt definitywnie pierwszy, przed którym tego kogoś nie ma, a po którym już zawsze będzie lub był.
Jednak jej serce podpowiadało co innego – twierdziło mianowicie, że spotkała wyjątkowo biednego człowieka, pozbawionego przyczyny i konsekwencji, stanowiącego pojedyncze ogniwo jakiegoś durnego łańcucha, które zostało trwale wyrwane, odrzucone, skalane przekleństwem i paraliżującą chorobą; które jest naprawdę osamotnione, pozostawione na pastwę wyjątkowo nieczułego w tym wypadku losu. Nawet kiedy babka kładła się spać w swoim łóżku z widokiem na rozległe górskie lasy, nie potrafiła rozwiązać tego konfliktu rozumu i serca.
Jeszcze przez kilka kolejnych dni nie wiedziała, kto ma rację – nie powiedziała jednak o tym nikomu i wytrwale sprzedawała swoje dalie i mieczyki na gwarnym miejskim targowisku, jednym z wielu – osadzona w rzeczywistości i umieszczona na wektorze czasu, z konkretnym parametrem swego położenia.
On natomiast wrócił do domu i wziął do ręki inną książkę, ale jakoś nie umiał zmusić się do czytania. Postanowił, że pójdzie spać – i spał długo, wyspał wszystkie swoje zmęczenia, zaleczył je wreszcie woskiem wyjątkowo udanego odpoczynku.
***
Taki ładny dzień – wszystkie jego kolory, pozornie nieoczywiste, grają ze sobą w żarty, bawią się i brzmią – synestezja. Po dłuższym zastanowieniu jednak – przegrywają, upewniają się, osadzając w konkrecie.
No bo dachówka budynków po drugiej stronie ulicy jest czerwona, asfalt ulicy – szary, niebo – błękitne, chmury – białe, drzewa – brązowe z zielonymi liśćmi, kurtka sąsiada – brązowa, pies sąsiadki – żółtawy. Ludzie wychodzą z piekarni na parterze – niosą najprawdziwsze bułki, chałki i pumpernikle o wyjątkowo niskiej zawartości tłuszczu, pieczone na zakwasie, zdolne nie zeschnąć się nawet przez tydzień.
Innymi słowy: dzieje się zwyczajna ulica, spełnione sny o rzeczywistości.
Pumpernikle są brązowe, ale inaczej niż drzewa czy kurtka sąsiada.
Wstał wcześnie rano i przez długie minuty obserwował życie za oknem, w którym zdawał się nie uczestniczyć, które działo się tak po prostu, w taki najnormalniejszy sposób. Odsunął kwiatki w doniczkach, bratki, storczyki i kaktusy, wyłączył telewizor, oparł się łokciami o parapet i patrzył, tak zwyczajnie patrzył, jak rzadko się teraz patrzy, w tej zabieganej rzeczywistości dnia współczesnego.
W głowie tkwiły mu wiersze Wojaczka, ponoć jeżdżącego dużo pociągami, na pewno piszącego o zlewie i brodawce niedającej się usunąć domowym sposobem; albo deklamacje Micińskiego, realizowane najczęściej po pijaku w zupełnie niespodziewanych miejscach, w których tkwią „zimne szczyty, gdzie orły z wrzaskiem krążą głodne, sosen pachnących malachity”1, te niezaspokojone tęsknoty wyzute z imion i nazw (uczucia-krawężniki?). Zlepek wszystkich odrębności. Bałagan, ale taki milutki bałagan, taki swój i własny.
W jaki sposób uporać się ze wszystkim, oto jest najbardziej szczere pytanie. Brak odpowiedzi na tę z pozoru prostą kwestię burzy spokój, budzi dotkliwość – jest nasyconym roztworem wszystkiego, enzymem, który pokrywa śniedzią całą znaną rzeczywistość. Jemu enzym ten burzył w głowie, niepokoił go, momentami zawstydzał, czasem drażnił. Gdyby fizykę jego ówczesnej duszy w jakikolwiek sposób dało się przenieść na wykres, byłaby to zwariowana plątanina z amplitudą większą niż odległość z La Platy do Tybetu.
***
Zszedł na dół, zajrzał do skrzynki na listy.
Znajdował się w niej list (sic!) i dwie ulotki z reklamami. Ulotki wyrzucił, list wziął do ręki i dokładnie obejrzał. Na kopercie nie było znaczka ani pocztowego stempla.
Na elegancko złożonej kartce wyjętej z koperty spotkał miękkie pismo. Pośród wysokiej gramatury jakaś dłoń pozostawiła słowa: Czy mógłbyś do mnie teraz zadzwonić? Proszę. 43 300 039 84.
List nie był podpisany.
***
Sygnał oczekiwania się urwał, ktoś odebrał.
– Halo?
– To ty? Jak dobrze, że dzwonisz. Że list dotarł. Bardzo się cieszę.
– Kim jesteś?
– Jestem. Po prostu jestem. Mogę być twoja, jeśli tego chcesz. Mogę nie być. Wszystko zależy od ciebie.
Głos był kobiecy i miękki, taki sam jak pismo w liście znalezionym w skrzynce pocztowej na dole.
– Spotkamy się? – Zaryzykował pytanie, rozumiejąc, że ma do czynienia z czymś, co nie przytrafia się tak po prostu, co na dobrą sprawę jest bardzo rzadkie. Jak często bowiem zdarza się, aby rozmowa, w gruncie rzeczy przypadkowa, wyniknęła z takich okoliczności?
Zwlekała z odpowiedzią, ale po dłuższej chwili odezwała się wreszcie:
– Tak.
Kiedy już zdążył poczuć, że zmiękły mu nogi i że powinien usiąść, usłyszał dokończenie wcześniejszej wypowiedzi, warunek:
– Ale dopiero w przyszłym tygodniu, dobrze? Jestem teraz bardzo zajęta, muszę dopilnować wielu spraw. Nie myśl sobie, że są ważniejsze od ciebie, bo nie są, ale naprawdę potrzebuję się nimi zająć.
– Dobrze.
– Zadzwonisz w przyszłym tygodniu?
– Zadzwonię.
– Wspaniale. Będę czekać.
Ostatnie zdanie było miękkie aż do przesady, wyrażało najszczerszą tęsknotę, oczekiwanie na to, aby przyszły tydzień wreszcie nastąpił.
***
– Cześć, czy możemy porozmawiać?
– Cześć…
– Dlaczego siedzisz przy innym biurku? Co się stało?
– Wiesz, w środę była kontrola i… A, co ci będę opowiadał. Wiesz, nie bardzo mogę teraz rozmawiać, mam dużo spraw, którymi powinienem się pilnie zająć. Może spotkamy się wieczorem?
– Pewnie, możemy się spotkać wieczorem. Jak zawsze? Siódma, w Błękitnym Lamparcie? Zadzwonię do Ali, żeby zarezerwowała nam nasz stolik na antresoli.
– Wiesz, nie, dzisiaj to raczej ósma i raczej Magazynowa cztery.
– Magazynowa numer cztery? Czy ty chcesz popaść w alkoholizm?
– Wiem, to nie zabrzmi odpowiednio, więc powiem to szeptem.
Poprawił swoje okulary o grubych oprawkach i wyszeptał:
– Tak, dzisiaj mam na to wyjątkową ochotę. Miałem okropną końcówkę tygodnia.
– Dobrze, to o ósmej. Do zobaczenia.
Był już przy wyjściu, kiedy zatrzymało go niespodziewane:
– Poczekaj.
Odwrócił się.
– Znalazłeś ją?
– Tak, znalazłem. Znalazła się. Właśnie o tym chciałem porozmawiać.
Popatrzyli sobie głęboko w oczy i w przeciągu krótkiej chwili zrozumieli, że naprawdę muszą się wspólnie napić.
***
Leci teraz w radiu taka piosenka, często ją puszczają, bo jest dobrze zrobiona, wpada w ucho, da się zapamiętać jej rytm i nucić ją potem podczas wieczornych spacerów z psem.
Jednak kiedy wsłuchać się w tekst czegoś, co z pozoru jest kolejnym wybrykiem kultury popularnej, co ma zadatki na okazanie się hitem następnych wakacji, to można doznać lekkiego szoku, szczerego niedowierzania.
Jest to bowiem tekst o samotności. O smutku, którym można bawić się jak okruszkiem chleba. O wyalienowaniu osoby popularnej we współczesnym rozumieniu tego słowa, która zdolna jest do wydania miliona dolarów na buty i dziewczynki, do zażycia narkotyków na jednej z wysp balearskich po to tylko, aby zaimponować koledze, nie jest jednak w stanie się zaangażować, otworzyć, wyrazić całości swoich pragnień i uczuć. Jest to piosenka o wewnętrznej niewygodzie.
To dziwne, przecież współczesne piosenki puszczane w radiu zwykle unikają takich tematów – trudnych od zarania wszelkiej cywilizacji. Tymczasem pada w tym tekście stwierdzenie, że wszystko, co zna autor/śpiewający/podmiot liryczny, to tylko smutne piosenki.
Całe mnóstwo smutnych piosenek.
Ten jeden fragment tekstu i sposób jego wykonania jest tak przekonujący, że pragnie się dorysować deszcz, który mógłby towarzyszyć tej piosence za każdym razem, kiedy poleci w radiu. Albo tęczę, dla odmiany, żeby pokazać, że tęcza czasami także potrafi nie być wesoła.
I w ten sposób kolejny wybryk kultury popularnej otwiera oczy, nakazuje spojrzeć w lustro, wyjaśnia, że wszyscy, nawet ci pozornie „najwięksi”, doznają paraliżu. W ich bogatych mieszkaniach podczas długich nocy płoną te same świeczki, ogarnia ich ta sama pustka i beznamiętne tęsknienie za czymś większym. Za czymś innym. Za czymś, co nie ma nazwy. Tęsknienie za czymś.
Do ciężkiej cholery – każdy jednak okazuje się wcześniej czy później człowiekiem.
Nawet te zdrowe byczki, potrafiące wmówić sobie, że sen i jedzenie to niepotrzebny zbytek, nawet ci pracujący po szesnaście godzin na dobę, nawet oni mają w sobie tyle z człowieczeństwa, że czasem za czymś tęsknią, czegoś im brakuje mimo niewątpliwego sukcesu, jakim jest rozmiar ich własnych dokonań. Bydlęca żywotność, zastanawiająca witalność, prawie że nieśmiertelność – nie przekreśla nigdy możliwości osamotnienia. To soczyste otumanienie jest zdolne wedrzeć się nawet przez najmniejszą szparę, która tkwi gdzieś w duszy, stanowiącej przecież tkaninę pozszywaną z rozmaitych skrawków.
Nawet te gwiazdy słyszane w radiu stwierdzają, że tak wiele im brakuje – ostrzegają, że sława i uwielbienie są zgubne, do niczego nie prowadzą, chociaż powinny prowadzić; że nie dają wystarczającego zabezpieczenia przed bezmiarem obaw, przed istnym oceanem zwątpień i pytań.
***
Napili się razem w lokalu przy Magazynowej cztery, a potem napili się jeszcze trochę, a potem znowu, dopóki nie zatracili kontaktu ze wszystkim, co jest na tyle istotne, że zasługuje na taki kontakt.
Wówczas napili się znowu.
Potem wrócili do siebie, każdy z osobna, dopiero w tych godzinach, które w powszechnym mniemaniu postrzegane są jako początek dnia. Żaden nie pamiętał, jak wrócił, ale wrócił – cały i zdrowy, soczysty w niezdrowych wyziewach oddechu, wyjątkowo dokuczliwych na następny dzień, robiących z dobrych myśli prawdziwe pomyje i pomyłki.
W napuchłych brzuchach, nasyconych chemią powodującą nietrzeźwość, zamieszkały te warstwy przestrzeni, które powodują ich powiększenie, oczywiste rozdęcie się i pijacką czkawkę, istną bitwę w układzie trawienno-oddechowym.
Ale o tym może później, trudno bowiem wspominać o faktycznym urzeczywistnianiu pijaństwa i skutkach takiej swawoli. Łatwiej stwierdzać fakty w postaci pewnych rozmów, tego, co wydarzyło się naprawdę pośród opętanych godzin nocnych katuszy, będących doskonałą formą niewątpliwego spełnienia w cierpieniu, tej zdziwaczałej, hybrydowej radości, która dla swojego zaistnienia wymaga wyjątkowo solidnego upodlenia. Bowiem tylko upodlony człowiek, pokonany przez bolesną gorączkę nałogu (chociaż czy sporadyczny nałóg nadal jest nałogiem?), potrafi tej „swego rodzaju radości” doświadczyć, za jej pośrednictwem oderwać się od tego wszystkiego, co stanowi niewątpliwą, rzeczywistą, bolesną czasem codzienność.
Rozmowa ta odbyła się już w innym miejscu, w bramie przy ulicy Film numer dwanaście (to naprawdę głupia nazwa dla ulicy, podobnie jak określenie „Prowell” dla suplementu diety pomagającego mówić prawdę w każdej, nawet zatrważającej i dramatycznej, sytuacji). W bramie tej spożywali kolejną dawkę podłego nastroju pod postacią płynu sączącego się z biało-złotej puszki. Obaj byli już wystarczająco wstawieni, aby mieć kłopoty z dochowaniem wymogów przyzwoitej równowagi, będąc jednocześnie w stanie prowadzić bezgranicznie szczere rozmowy. Umysły były rozpędzone niczym bolidy formuły pierwszej.
Poprawił okulary, wyjątkowo zjełczałe w tej nocnej atmosferze, pełne odcisków nieczystych paluchów, po czym zaczął odważnie:
– No dobrze, mieliśmy porozmawiać o tobie i o niej. Zróbmy to. Co już wiesz?
– Że się zakochałem.
– To już słyszałem.
– Napisała do mnie. Była na mojej klatce schodowej albo posłaniec od niej, zostawiła list. Mam na nią namiar, numer telefonu, z którego skorzystałem. Zadzwoniłem i z nią rozmawiałem.
– Jesteś pewien, że to ona?
– A kto inny mógłby mi zostawić taki list, w którym bez żadnej krępacji podaje swój numer telefonu? Kto inny?
– Nie wiem, choćby ta, no, wiesz…
– Kurwa?
– No, kurwa. Czasem znajduję w skrzynce na listy rozmaite ulotki. Pełno na nich numerów telefonów.
– Pisane odręcznie?
– Nie.
– Na ładnym papierze?
– Nie.
– Sam widzisz.
– No dobrze. To o czym rozmawialiście?
– O tym, że w przyszłym tygodniu ustalimy, kiedy się spotkamy.
– A jak ma na imię?
– Zadajesz przedwczesne pytania – odparł, chwilowo tracąc kontakt z prawidłową grawitacją i chwiejąc się nieprzyzwoicie, co wzbudziło uzasadnione obawy, że zaraz upadnie.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem. List ograniczał się do podania numeru telefonu. Możesz w to nie wierzyć, ale to wystarczy, naprawdę. Chyba nigdy nie byłeś prawdziwie zakochany.
– Nie byłem. Naoglądałem się Reichu, pełnego muzyki Tomasza Stańki, naoglądałem się Psów, pełnych muzyki Michała Lorenca, ale nie byłem nigdy zakochany. Relacje z kobietami się zdarzały, ale nigdy nie potrafiłem się wystarczająco otworzyć.
– Jesteś jak autor współczesnych piosenek.
– I jak autor z wielu poprzednich epok. Syndrom braku otwarcia nie jest wyłącznie współczesnym problemem, mogę wymienić ci przykłady, jeśli tylko chcesz. Mogę zacząć od Petrarki i iść dalej, przez wszystkie literackie przykłady tego typu rzeczywistości, przez obolałych od wewnętrznej niemożności artystów baroku, oświecenia, romantyzmu, pozytywizmu, Młodej Polski, czasów współczesnych. Zwłaszcza romantyzmu.
– Nie rób tego. I bez tego wystarczająco boli mnie głowa. Naprawdę, nie potrzebuję dziś wykładu o romantyzmie.
– Dobrze, zapytam o coś ważniejszego. Chcesz pić więcej?
– Chcę. Chcę się bez reszty urżnąć, zapomnieć, a jednocześnie pamiętać. Słuchaj, to nie skończy się na dniu dzisiejszym, będziemy musieli odbyć przynajmniej jeszcze jedno takie spotkanie, ale daj mi trochę czasu, żebym upewnił się, co będę chciał wtedy powiedzieć.
– Dobrze. – Skinął głową, chociaż nikt tego skinięcia nie zauważył. – Chodź, pójdziemy do Błękitnego Lamparta.
(Wprawdzie tego nie widać, ale powyższy dialog stanowi utrzymany w ramach tradycyjnych zasad gramatyki i ortografii zapis rzeczywistej wypowiedzi. Tak naprawdę brzmiała ona inaczej. Dla przykładu – zdanie: „Jesteś jak autor współczesnych piosenek”, w dokładnej transkrypcji musiałoby wyglądać następująco: „Jeeesteś – – – jak aaautor współczesnyyych pjooosenek”. Jak łatwo się domyślić, rozmowa prowadzona w ten sposób trwa bardzo długo).
I poszli, chociaż nie mieli swojego miejsca na antresoli. Ala już nie pracowała, nie było z kim o tym porozmawiać, ale już trudno. Im naprawdę było wszystko jedno.
Spili się do reszty, a rachunek opiewał na trzycyfrową sumę, pewnie nieznaczną dla piosenkarza, który na jednej z wysp balearskich zażył narkotyk, aby zaimponować koledze – dla nich jednak dość istotną, biorąc pod uwagę mizerność ich zarobków. Byli zwyczajnymi ludźmi i pokonali wspólnie ten problem potencjalnej niewypłacalności – potem, jak już wspomniano, każdy dotarł do siebie nad ranem, do tego z napuchłym brzuchem, generującym zróżnicowane cierpienia przez całą kolejną dobę. I ten moment powrotu był akurat początkiem wyjątkowo ładnego dnia, wyostrzającego czerwoną barwę dachówek budynków po drugiej stronie ulicy oraz szarą barwę asfaltu ulicy. Gdyby w pejzażu tym pojawił się pies mieszkający po sąsiedzku, to jego żółty kolor też zostałby wyraźnie wyostrzony.
Dogorywał w niewielkim pokoju, znanym od najmłodszych lat, po czym zasnął snem głębokim i spokojnym, zbawiennym; wdał się w realia odpoczynku i po prostu śnił o geometrii i o okresowych świętach, przytrafiających się często pośród kalendarzy kolejnych lat, będących czymś pewnym, w co można bezgranicznie wierzyć, inaczej niż w przypadku malachitów Micińskiego.
------------------------------------------------------------------------
1 Fragment wiersza Tadeusza Micińskiego Orland Szalony z tomiku pt. W mroku gwiazd (1902).
więcej..