Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żyd. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żyd. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 273 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­ra­zy współ­cze­sne przez

B. Bo­le­sła­wi­tę.

All is true.

Tom Pierw­szy.

Po­znań.

Na­kła­dem Księ­gar­ni Jana Kon­stan­te­go Żu­pań­skie­go.

1866.

Po­znań, czcion­ka­mi M. Zoe

"Wszak­że też gdy byli w zie­mi nie­przy­ja­ciel­skiej , nie do koń­cam ich od­rzu­cił, anim ich tak wzgar­dził, żeby wy­nisz­cze­ni byli i że­bych zrzu­cił przy­mie­rze moje z nimi. Jam bo­wiem jest Pan Bóg ich… "

Xię­gi III. Moj­że­szo­we. – Le­vi­ti­cus rozdz. XXVI. 44.

Po wszyst­kich świa­ta go­ściń­cach peł­no dziś błą­ka­ją­cych się wę­drow­ców. idą, lecą, spie­szą, pę­dzą, a tak im pil­no poza sobą zo­sta­wić ką­tek ro­dzin­ny, tro­skę do­mo­wą, wspo­mnie­nia ży­cia i gro­by jesz­cze nie­po­ro­słe zie­le­nią; – tak im pil­no nie wi­dzieć twa­rzy swo­ich a przy­glą­dać się ob­cym, tak im po­trze­ba uto­nąć w tłu­mach nie­zna­nych, gi­nąć we wrza­wie bez­i­mien­nej ciż­by – jak­by się sie­bie wsty­dzi­li, jak­by o so­bie sa­mych za­po­mnieć chcie­li.

Daw­niej, dom, strze­chę uko­cha­ną, opusz­cza­no ze łza­mi, z nie­po­ko­jem; dziś ją rzu­ca­my z ra­do­ścią. Zni­kło owe ci­che, spo­koj­ne, szczę­śli­we ży­cie ro­dzin­ne – sta­ło się wy­jąt­ko­wem zja­wi­skiem, pra­wie śmiesz­no­ścią, za­ko­pa­niem… wszy­scy ucie­ka­my od ci­szy, aby ha­ła­sem za­głu­szyć we­wnętrz­ny ból, znu­że­nie, nie­po­ko­je i tę­sk­ni­ce.

I być nie może in­a­czej; cała spo­łecz­ność cier­pi, rzu­ca się, mio­ta; jest to chwi­la nie­po­ko­ju po­prze­dza­ją­ca śmierć a ra­czej nową ży­cia for­mę.

Ale po­śród tłu­mu wy­gnań­ców z do­brej woli – iluż wy­gna­nych z musu! wlo­ką­cych się choć ich tę­sk­ni­ca cią­gnie na­zad do za­mknię­te­go, opu­sto­sza­łe­go lub w gru­zach le­żą­ce­go domu, do roz­wa­lo­nej prze­szło­ści. Ci, znę­ka­ni, szu­ka­ją na­próż­no kąta, przy­tuł­ku, ręki przy­ja­znej, wej­rze­nia bra­ter­skie­go, sło­wa brat­nie­go… wszy­scy i wszyst­ko ich od sie­bie od­py­cha.

Dla tych co bie­gną z uśmie­chem drzwi każ­de sto­ją otwo­rem, po­kłon uni­żo­ny, słu­żeb­ny cze­ka ich w pro­gu…

Od pierw­szych od­wra­ca­ją się dło­nie i twa­rze, świat się ich lęka; wy­dzie­dzi­cze­ni, wy­gnań­cy, bez­oj­czy­znia­cy, rzekł­byś że do­tknię­cie ich pa­rzy, że od­dech za­ra­ża; pust­kę sie­ją do koła – lu­dzie się roz­stę­pu­ją, bo oba­wia się każ­dy aby mu ten bie­dak odar­ty i nagi, po­trze­bu­ją­cy wszyst­kie­go, nie wy­dy­chał jego po­wie­trza, nie zjadł jego chle­ba, nie wy­darł za­rob­ku.

I gna­ją ich ró­zgą po­gar­dy, szy­der­stwa da­lej a da­lej… w ste­py i pu­sty­nie…

Od­daw­na świat ta­kie­go nie­po­ko­ju i za­mę­tu nie do­świad­czał: na­ro­dy po­dob­ne są do po­roz­bi­ja­nych mró­wisk, z któ­rych ty­sią­ce drob­nych isto­tek roz­la­tu­ją się prze­ra­żo­ne. Tę­sk­no­ta, chci­wość, nie­okre­ślo­ne żą­dze, nie­na­sy­co­na cie­ka­wość, pra­gnie­nie na­uki, głód gro­sza, znu­dze­nie sobą, roz­pę­dza­ją na wsze stro­ny.

Zy­ska za­pew­ne na­tem osta­tecz­nie ludz­kość, ale tym­cza­sem jed­nost­ki za­miast zbli­żać się do sie­bie, żyć się z sobą od­ucza­ją; pę­ka­ją wę­zły co ich gro­mad­ka­mi trzy­ma­ły po­wią­za­nych, na­wy­ka­ją wszy­scy uwa­żać się za go­ści jed­no­dnio­wych, za­sty­ga­ją ser­ca, obo­jęt­nie­ją sto­sun­ki. – Po­dróż ży­cia i tak już krót­ką, jesz­cze so­bie tą włó­czę­gą skra­ca­my.

Nie­ma nic dziw­ne­go że w ta­kim sta­nie du­cha – na głów­nych go­ściń­cach Eu­ro­py tra­fia­ją się nie­raz naj­dziw­niej­sze, nąj­nie­spo­dzie­wań­sze spo­tka­nia. Tam gdzie tłu­my prze­pły­wa­ją bez ustan­ku, fala przy­no­sić musi czę­sto roz­bit­ków z róż­nych świa­ta krań­ców, sko­ru­py z głę­bin wy­rzu­co­ne bu­rzą, zło­my ko­ra­lów i stru­pie­sza­łe po­ly­py i dy­szą­ce ryb­ki i zie­lo­ne alg ga­łę­zie.

Jed­ne­go skwar­ne­go po­po­łu­dnia po­czy­na­ją­cej się je­sie­ni 1860 roku, naj­sław­niej­sze a ra­czej je­dy­ne: Al­ber­go e trat­to­ria del­la Grot­ta w Se­stri Po­nen­te pod Ge­nuą na dro­dze wio­dą­cej do Sa­vo­ny; obe­rża utrzy­my­wa­na przez sza­now­ne­go Ga­eta­no Fir­po, któ­ry jest za­ra­zem re­stau­ra­to­rem klu­bu przy Te­atro Car­lo

Fe­li­ce w Ge­nui; na­peł­ni­ła się licz­bą go­ści w dnie po­wsze­dnie nad­zwy­czaj­ną.

W nie­dzie­lę nie by­ło­by to wca­le dziw­nem, bo na­ów­czas Trat­to­ria de­lia Grot­ta ra­chu­je na zwy­kłych swych go­ści ge­nu­eń­skich, ale we Czwar­tek, nie­spo­dzian­ka ta, wca­le miła, roz­ja­śnia­ła ru­mia­ne i opa­lo­ne ob­li­cze go­spo­da­rza.

Se­stri Po­nen­te leży pod Ge­nuą o nie­speł­na go­dzin­kę dro­gi, nad sa­mem mo­rzem (in vi­ci­nan­za del mare, opie­wa­ją pro­spek­ta pana Fir­po) na sław­nym go­ściń­cu wio­dą­cym do Sa­vo­ny i Niz­zy; w do­syć wdzięcz­nem po­ło­że­niu. Ge­no­va la Su­per­ba, któ­rej na ni­czem nie zby­wa, na­wet na zie­lo­nych drzew­kach wśród prze­pysz­nych jej mu­rów, nie­ma tyl­ko jed­nej rze­czy… Ob­la­nej mo­rzem brak­nie jej mor­skich ką­pie­li. Port ma do­sko­na­ły, ale to co tu ką­pie­la­mi zo­wią, szka­rad­ne. Kto się chce ko­niecz­nie wy­ką­pać w mo­rzu, naj­mu­je łód­kę, wy­jeż­dża nie­co z bru­dów por­to­wych; tam przy­wią­zu­ją mu sznur do pasa, z łód­ki spusz­cza­ją wschod­ki i bie­dak sie­dząc na śliz­kich ich stop­niach, musi się w wo­dzie plu­skać ostroż­nie, ale z tą po­cie­chą we­wnętrz­ną, że jeź­li­by się wschod­ki lub nogi ośli­znę­ły, po­czci­wy prze­woź­nik jak ryb­kę węd­ką za sznur by go z głę­bi­ny wy­cią­gnął. Jeź­li się ten spo­sób nie po­do­ba, moż­na się jesz­cze ką­pać w brud­nej wo­dzie por­tu sie­dząc na śliz­kich ska­łach, lub na­osta­tek w mar­mu­ro­wej wan­nie na Piaz­za Sa­rza­na.

Więc też ci co do dro­gie­go, mod­ne­go Li­vor­no lub do prze­ślicz­nej Spe­zyi po­je­chać nie mogą, wy­ru­sza­ją do ubo­gie­go Se­stri, albo in­nej ma­łej ja­kiej mie­ści­ny pod Ge­nuą i tam bio­rą ką­pie­le, na mniej wię­cej ka­mie­ni­stem wy­brze­żu. – Ro­zu­mie się że bo­gat­si któ­rym rów­nie cho­dzi o wy­go­dę jak o to­wa­rzy­stwo i o sła­wę miej­sca przez nich za­szczy­co­ne­go po­by­tem, szu­ka­ją so­bie in­nych, wy­myśl­niej­szych ką­pie­li, przy­jaź­niej­sze­go pia­sku i ary­sto­kra­tycz­niej­szej fali. Se­stri słu­ży oszczęd­nym, ci­chym, któ­rzy wię­cej mo­rza niż lu­dzi po­trze­bu­ją, wię­cej spo­ko­ju niż roz­ryw­ki.

Oprócz tego Se­stri ma znacz­ne bar­dzo warsz­ta­ty do bu­do­wy mniej­szych stat­ków ku­piec­kich, i to po­dob­no głów­nie żywi je i bo­ga­ci. Oko­li­ca smęt­na jest ale po­waż­na i pięk­na; do koła wsta­ją wzgó­rza li­nii su­ro­wych i klas­sycz­nych Po­us­si­now­skich pro­fi­lów, stroj­ne w win­ni­ce, gaje, ogro­dy, vil­le nie­gdyś wspa­nia­łe a dziś pu­ste jak więk­sza ich część we Wło­szech, klasz­to­ry i ko­ścioł­ki. Z pięk­nie wy­kra­wa­ne­go brze­gu wi­dok się­ga w jed­ną stro­nę ku Ge­nui, w dru­gą da­le­ko aż ku Sa­vo­nie, wzgó­rza sine giną we mgli­stych mo­rza wy­zie­wach… Na prost nic nie po­strze­gasz tyl­ko nie­zmie­rzo­ną prze­strzeń la­zu­ro­wej i zie­le­nie­ją­cej fali.

Nie­da­le­ko od wy­brze­ża stoi, do­syć wy­kwint­nie wy­glą­da­ją­ce zda­la, Al­ber­go de­lia Grot­ta. Nie­ma naj­mniej­szej wąt­pli­wo­ści że pięk­ny ten pa­ła­cyk nie był na go­spo­dę zbu­do­wa­ny; jest to vil­la ja­kie­goś moż­ne­go pana, póź­niej sprze­da­na i prze­ro­bio­na na dom za­jezd­ny.

Po­dwó­rzec pe­łen lau­rów, gra­na­tów, po­ma­rańcz… wscho­dy wio­dą­ce na gór­ne pię­tra przy­stoj­ne; wszę­dzie śla­dy fan­ta­zyi pań­skiej i zbyt­ku, na któ­rych gru­zach usiadł dziś spe­ku­lu­ją­cy re­stau­ra­tor nie­po­sza­no­waw­szy pań­skie­go dwor­ca… Zmie­ni­ły się wa­run­ki ży­cia wszę­dzie – z gma­cha­mi daw­ne­mi tak się też dzie­je nie­tyl­ko we Wło­szech: nie od­po­wia­da­ją one wy­ma­ga­niom i po­trze­bom dzi­siej­szej spo­łecz­no­ści, więc nie­je­den pa­łac prze­ro­bio­no na bro­war, nie­jed­nę vil­lę na go­spo­dę, a ro­skosz­ny ogród na plan­ta­cyą bu­ra­ko­wą… Oca­la­ły tyl­ko te któ­re na­by­li lu­dzie no­we­go mie­nia i imie­nia… Gdzie w opusz­czo­ną sko­rup­kę zde­chłe­go ma­gna­ta wlazł pa­so­żyt ban­kier. lśni się jesz­cze i po­ru­sza sta­ra musz­la ary­sto­kra­tycz­na, oży­wio­na isto­tą nową.

Głów­ną ozdo­bą tej vil­li, jak jej na­zwa­nie samo zwia­stu­je, była na­tu­ral­nie gro­ta, któ­ra dziś dała imie go­spo­dzie; jest w isto­cie oso­bli­wą i bar­dzo kunsz­tow­nie zbu­do­wa­ną; przy­po­mi­na ona sta­re rzym­skie cza­sy i zbyt­ki, prze­py­chy, uczy i dzi­wac­twa wy­myśl­ne Rzy­mian za ce­sar­stwa, któ­rzy cho­wa­li ostry­gi w sa­dzaw­kach na da­chach, i ko­cha­li się w prze­zwy­cię­ża­niu na­tu­ry… aż do sza­leń­stwa… Gro­ta jest na małą ska­lę ta­kim snem wśród bła­łe­go dnia… pod­zie­miem na po­wierzch­ni zie­mi, nie­spo­dzian­ką.

Jest to ogrom­ny sa­lon, całe tej vil­li skrzy­dło zaj­mu­ją­cy, prze­ro­bio­ny z po­mo­cą tro­chy gip­su, far­by i kon­cep­tu na łu­dzą­cą w isto­cie i jak­by na­tu­ral­ną pie­cza­rę sta­lag­mi­ta­mi okry­tą. Wcho­dząc do niej na pierw­szy rzut oka moż­na się są­dzić w pod­zie­miu i wie­le osób z po­cząt­ku bie­rze ją za igrasz­kę na­tu­ry, wy­koń­czo­ną i przy­ozdo­bio­ną przez sztu­kę. Ścia­ny, za­skle­pie­nie, wszyst­ko się wy­da­je jak­by z jed­nej opo­ki, z ka­mie­nia. Głąb' ta­jem­ni­czą, ciem­ną, po­prze­rzy­na­ną la­bi­ryn­ta­mi oświe­co­ne­mi z góry, zaj­mu­je umyśl­nie wpusz­czo­na sa­dzaw­ka i ci­cho szem­rzą­cy wo­do­trysk. Jest to coś w isto­cie uro­czo pięk­ne­go dziw­ne­go, nie­zwy­czaj­ne­go, w po­cząt­kach czy­nią­ce­go sil­ne wra­że­nie, ale po­wo­li, gdy się roz­pa­trzy gość, gdy oczy się oswo­ją, chłód owio­nie, ów urok pierw­szy roz­wie­wa się i zni­ka.

Dziś nie­ste­ty… jest to sta­rą de­ko­ra­cyą po­kry­ta pro­sta, pro­za­icz­na izba re­stau­ra­to­ra… Sto­ją w niej rzę­da­mi usłuż­ne i po­tul­ne sto­licz­ki i krze­seł­ka dla go­ści; na­wet w naj­ciem­niej­szym, ta­jem­ni­czym za­ką­cie gro­ty, nad ska­ła­mi oto­czo­ną sa­dzaw­ką – po­sta­wio­no stół, gwa­rzą, śmie­ją się, piją, po­roz­bie­raw­szy z suk­ni, od­po­czy­wa­ją Ge­nu­eń­czy­cy – prze­jezd­ni woź­ni­ce za­ży­wa­ją­cy wcza­su lub, na­prze­mia­ny, jaka ro­dzi­na an­giel­ska, któ­ra po chwi­li ustę­pu­je miej­sca pro­stym pa­rob­cza­kom od warsz­ta­tów; bo w sali tej naj­zu­peł­niej­sza rów­ność sta­nów, w ob­li­czu ma­ka­ro­nu i wina. Go­spo­darz z rów­ną za­bie­gli­wo­ścią po­słu­gu­je lor­do­wi i fur­ma­nom; kto wie na­wet czy dla dru­gich nie jest wię­cej uprze­dza­ją­cym, i słusz­nie, bo lor­do­wie rzad­ko dwa razy jed­nym prze­jeż­dza­ją go­ściń­cem, a woź­ni­ce jak fe­bra wra­ca­ją jeź­li nie co­dzień to przy­najm­niej przez dzień.

Kuch­nia Trat­to­ryi nie jest ani gor­szą ani lep­szą nad inne wło­skie; wino dają zno­śne dla nie­zep­su­tych pod­nie­bień, chłód tu pa­nu­je miły, a gdy­by jesz­cze gazu nie było czuć przy­kro, któ­ry gro­tę wie­czo­ra­mi oświe­ca, moż­na­by ten kąt na­zwać bar­dzo przy­jem­nem schro­nie­niem.

Przez okien­ko ukry­te w ska­łach z jed­nej stro­ny za­glą­da­ją ci­snąc się ga­łę­zie gra­na­tów i li­ście drzew po­ma­rań­czo­wych, w chwi­lach ci­szy sły­chać szum nie­da­le­kie­go mo­rza, któ­re z da­chu pła­skie­go gro­ty wi­dać do­sko­na­le; a w po­wsze­dnie dni, gdy tłu­mu nie­ma i szka­rad­nej mu­zy­ki, ani wrzaw­li­we­go balu, bar­dzo przy­jem­ną chwi­lę spę­dzić tu moż­na… Se­stri jest zresz­tą ci­chą mie­ści­ną, któ­rą tyl­ko nie­kie­dy oży­wia­ją prze­jezd­ni, a ko­lej że­la­zna nie­co go­dzi­na­mi gwar­liw­szą czy­ni. Mało się tu osób za­trzy­mu­je, bo zda­la wi­dać już bia­łą la­tar­nię mor­ską u por­tu ge­nu­eń­skie­go; każ­dy spie­szy do Su­per­by. Naj­czę­ściej gosz­czą w Se­stri ci, co zwie­dza­ją oko­li­ce, słyn­ne ogro­dy vil­li Pal­la­vi­ci­ni, nie­da­le­ko mia­stecz­ka po­ło­żo­ne, lub pra­gną­cy spo­cząć na ustro­ni i nie oba­wia­ją­cy się bro­do pana Fir­po…

Jed­ne­go tedy po­po­łu­dnia skwar­ne­go, Al­ber­go było nad­zwy­czaj prze­peł­nio­ne; z Ge­nui nad­je­cha­ła para nie­bie­sko ma­lo­wa­nych dy­li­żan­sów, kil­ka do­ro­żek; ja­cyś po­dróż­ni przy­by­li od Niz­zy – wszyst­ko to od­po­czy­wa­ło w gro­cie. Zgłod­nie­li wę­drow­cy po­wy­sia­da­li do re­stau­ra­cyi, a go­spo­darz i słu­dzy na­tu­ral­nie za­pro­wa­dzi­li ich za­raz do tego sa­lo­nu, bę­dą­ce­go chlu­bą ich i dumą, ja­kie­mu rów­ne­go przy­najm­niej na kil­ka­dzie­siąt mil w oko­ło nie­ma.

Więk­sza część sto­licz­ków była za­ję­ta, ob­sa­dzo­na naj­róż­no­rod­niej­sze­mi przy­byl­ca­mi, do­syć roz­pierz – chnię­te­mi i zda­ją­ce­mi się z nie­uf­no­ścią wza­jem­ną na sie­bie po­glą­dać.

Przy jed­nym sie­dział śred­nie­go wzro­stu pięk­ny męż­czy­zna w sile i peł­ni lat, z twa­rzą wy­ra­zi­stą, jak­by wło­skie­go cha­rak­te­ru, w któ­rej się prze­cież cu­dzo­ziem­ski, wschod­ni typ, bacz­niej przy­pa­trzyw­szy się, przy­po­mi­nał.

Czo­ło miał wy­nio­słe, po­god­ne, choć na niem wcze­śnie tro­ska czy pra­ca nie­je­den fałd na­ry­so­wa­ła; wej­rze­nie ja­sne, śmia­łe, jak­by o uko­je­niu walk we­wnętrz­nych świad­czą­ce, rysy w ogó­le pięk­ne, ude­rza­ją­ce wy­ra­zem i ener­gią. Znaw­ca fi­zio­gno­mii ludz­kich, czło­wiek z uczu­ciem wej­rzaw­szy raz na to ob­li­cze, mu­siał mu się bacz­niej i z za­ję­ciem przy­pa­try­wać, coś ku nie­mu po­cią­ga­ło. Ubra­nie jego po­dróż­ne bez wy­kwint­no­ści ale sma­kow­ne a wy­god­ne, da­wa­ło się do­my­ślać jeź­li nie za­moż­no­ści to przy­najm­niej przy­zwo­itej mier­no­ści i do­stat­ku star­czą­ce­go po­trze­bom. Skrom­ny po­si­łek stał przed nim, reszt­ki ma­łej prze­ką­ski, pro­ste wino, owo­ców tro­chę i sera.

Przy tym za­po­mnia­nym nie­co de­se­rze, Gor­gon­gon­zo­li, fi­gach, grusz­kach i wi­nie, du­mał po­wo­li za­bie­ra­jąc się do za­pa­le­nia cy­ga­ra, któ­re od­daw­na już ma­chi­nal­nie w ręku ob­ra­cał.

Przy dru­gim sto­li­ku obok, licz­niej­sze sku­pi­ło się gron­ko, któ­re­mu kró­lo­wa­ła pięk­na pani, bru­net­ka nie pierw­szej już mło­do­ści, ale świe­ża, żywa, z ró­żo­we­mi usta­mi – po­nęt­na bar­dzo a nad­zwy­czaj śmia­ła. Po obu stro­nach tej kró­lo­wej sie­dzia­ło dwóch męż­czyzn. Je­den bar­czy­sty, słusz­ny, już szpa­ko­wa­cie­ją­cy bru­net, któ­ry zda­wał się być jej mę­żem a mógł być tyl­ko sta­tecz­nym przy­ja­cie­lem…. dru­gi wy­smu­kły chło­pak, blon­dy­nek, nie­śmia­ły jak dzie­wecz­ka na po­zór, ru­mie­nią­cy się co chwi­la, w któ­rym krew gra­ła jesz­cze żywo, to go ob­le­wa­jąc falą ru­mia­ną, to ucie­ka­jąc do ser­ca za naj­mniej­szem słów­kiem głę­biej do­ty­ka­ją­cem, zo­sta­wu­jąc po so­bie świe­że przej­rzy­ste lice, pusz­kiem le­d­wie wio­sen­nym okry­te.

Trój­ka ta ja­dła obiad, do­syć we­so­łą oży­wio­ny roz­mo­wą, roz­glą­da­jąc się po cu­dow­nej gro­cie, ba­wiąc tą nie­zwy­czaj­ną fi­zio­gnom­ją sali ja­dal­nej.

W prze­ciw­nej stro­nie nad bu­tel­ką wina, pod­par­ty, za­my­ślo­ny, z ręką w dłu­gich czar­nych wło­sach, roz­rzu­co­nych w nie­ła­dzie, du­mał męż­czy­zna pa­lą­cy cy­ga­ro z brwią na­chmu­rzo­ną, na­wi­słą, nie­mło­dy już, zła­ma­ny ży­ciem jak się zda­wa­ło, zo­bo­jęt­nia­ły, cały w so­bie, choć wi­docz­nie szu­kał po za sobą roz­ryw­ki i łak­nął roz­tar­gnie­nia. W jego twa­rzy i wej­rze­niu było coś mi­mo­wol­nie ścią­ga­ją­ce­go uwa­gę, draż­nią­ce­go jak za­gad­ka. Wy­glą­dał jak­by nie­eu­ro­pej­skie­go ple­mie­nia po­to­mek ciem­nej płci, pra­wie czar­ny, opa­lo­ny, ust nie­co sze­ro­kich, niz­kie­go kwa­dra­to­we­go czo­ła; miał w ry­sach coś egip­skie­go sfi­nxa. Twarz była jak­by z ba­zal­tu wy­rzeź­bio­na, ale ży­ciem zła­god­nia­ła i zmię­kła. Wszak­że w głę­bi fał­dów tej ma­ski dzi­wacz­nej kry­ły się reszt­ki uga­szo­nych a nie­gdyś gwał­tow­nych na­mięt­no­ści. Te­raz to mo­rze zbu­rzo­ne spa­ło już ci­cho ko­ły­sa­ne wie­czor­nym wia­tru po­wie­wem.

Jesz­cze da­lej sie­dzie­li dwaj Wło­si, po­znać ich było ła­two na­przód po zrzu­co­nych po­ufa­le suk­niach, mi­nio że w gro­nie były ko­bie­ty, i po wy­ra­zi­stych twa­rzach, oliw­ko­wej ce­rze, oczach peł­nych ognia, na­osta­tek po kru­czych wło­sach ob­fi­cie spły­wa­ją­cych na ra­mio­na. Je­den z nich młod­szy, miał wąsy i bród­kę á la Vic­tor Em­ma­nu­el, po­strzy­żo­ne kró­cej pu­kle i wy­glą­dał woj­sko­wo; dru­gi otyl­szy, star­szy, po­dob­niej­szym był do ar­ty­sty. We­so­łe ob­li­cza obu świad­czy­ły, że im nie do­ku­cza­ła tę­sk­no­ta, że byli u sie­bie w domu, na wła­snej zie­mi, od­dy­cha­li po­wie­trzem, do któ­re­go pier­si ich na­wy­kły.

Za nimi zno­wu o parę sto­li­ków da­lej sie­dział sam je­den męż­czy­zna bla­dy o wło­sach ja­snych, wy­raź­nie po­to­mek wiel­kiej ger­mań­skiej ro­dzi­ny, spo­koj­ny na po­zór, nie zwa­ża­ją­cy na nic, ale wi­docz­nie też wy­chło­sta­ny bi­czem losu. Ubra­ny był do­syć ubo­go, dość za­nie­dba­ny; przed nim sta­ła flasz­ka bia­łe­go wina, tro­chę chle­ba i sera ka­wa­łek. Pa­trzał na gro­tę obo­jęt­nie, na lu­dzi zim­no, zda­wa­ło się, ja­ko­by po za nim, za po­rę­czą, krze­sła sta­ło wid­mo nad­cho­dzą­ce­go ju­tra, na któ­re obej­rzeć się lę­kał.

Ci­cho było w pod­zie­miu….roz­mo­wa pół­gło­sem to­czy­ła się tyl­ko przy tym sto­le, za któ­rym sie­dzia­ła ko­bie­ta; resz­ta to­wa­rzy­stwa spo­czy­wa­ła po­glą­da­jąc ku so­bie zda­le­ka; szczęk­nę­ły cza­sem bu­tel­ki i szklan­ki wina, to zno­wu prze­wia­ło ci­szą gro­bo­wą.

Wtem wszedł do gro­ty jesz­cze je­den gość, nie przez wiel­kie, pa­rad­ne drzwi wio­dą­ce do niej od środ­ka domu, ale przez mniej­sze drzwicz­ki od dzie­dziń­ca. Wszyst­kich oczy zwró­ci­ły się na nie­go. On tak­że z po­dzi­wie­niem, z prze­stra­chem pra­wie, po­wlókł wej­rze­niem po oso­bliw­szem owem pod­zie­miu sztucz­nem, któ­re na każ­dym nowo przy­by­łym czy­ni z razu przej­mu­ją­ce wra­że­nie.

Był to chło­pak mło­dy, bla­dy, wi­docz­nie przy – wlókł się pie­szo, bo cały okry­ty był py­łem wło­skie­go go­ściń­ca, któ­ry czar­ną za­rów­no i bia­łą odzież na sza­rą prze­mie­nia; na twa­rzy jego znój po­dró­ży zmię­sza­ny z gro­chem dziw­ne po­kre­ślił ry­sun­ki, jak­by in­dyj­skie wzo­rzy­ste wy­kłu­cia. Po­mi­mo tej szpet­nej ma­ski, mimo wy­bla­dłe­go ob­li­cza, był pięk­nym i miał w so­bie ten urok, któ­rym po­cią­ga bo­leść we­wnętrz­na ku so­bie tych lu­dzi, co ludź­mi być nie prze­sta­li. Ja­sno­wło­sy, wy­bla­dły, osła­bio­ny, w ustach miał wie­le sło­dy­czy, w oczach omdla­łych wy­raz uczu­cia pra­wie nie­wie­ście­go i do­my­śleć się było ła­two, że prze­cier­piał wie­le, pra­wie nad siły…

Strój jego ubo­gi, mały tłu­mo­czek w ręku i la­ska po­dróż­na, świad­czy­ły że z po­trze­by wię­cej niż dla przy­jem­no­ści dłu­gą po­dróż od­był pie­szo.

Wcho­dząc oczy­ma po­czął nie śmia­ło szu­kać ustron­ne­go kąt­ka, a wi­dząc po­zaj­mo­wa­ne do koła sto­licz­ki, po­szedł w głąb po­wo­li, i poza Niem­cem zna­la­zł­szy miej­sce z ci­cha przy­padł na krze­sło. Le­d­wie zdjął ka­pe­lusz słom­ko­wy, otarł czo­ło i chciał po­de­przeć na sto­le, gdy na­gle po­bladł, twarz jego przy­bra­ła dziw­ny wy­raz cier­pie­nia, chwy­cił się kon­wul­syj­nie za stół jak­by usi­łu­jąc przy­trzy­mać, ale mimo to po­chy­lił się w tył i upadł ze­mdlo­ny.

Krze­sło prze­chy­lo­ne oba­li­ło się z nim ra­zem na pod­ło­gę, szczę­ściem jesz­cze ja­kiemś nie roz­bił so­bie gło­wy o ster­czą­ce na­śla­do­wa­nie sta­lag­mi­tów i zwol­na zsu­nął na zie­mię.

Wszy­scy po­dróż­ni – na­le­ży im od­dać tę spra­wie­dli­wość; ko­bie­ta naj­pierw­sza pra­wie – rzu­ci­li się do bied­ne­go mło­dzień­ca któ­ry le­żał bez zmy­słów, tru­pią okry­ty bla­do­ścią, ale z wy­ra­zem tego spo­ko­ju, któ­ry śmierć i omdle­nie na każ­dą pra­wie twarz wkła­da­ją, aby nie prze­ra­ża­ła ży­we­go świa­ta.

Naj­przy­tom­niej­szą ze wszyst­kich oka­za­ła się ko­bie­ta, choć wca­le na sio­strę mi­ło­sier­dzia nie wy­glą­da­ją­ca; ale w ser­cu każ­dej nie­wia­sty kry­je się mat­ka i sio­stra. Po­chwy­ci­ła wodę ze sto­łu, zmo­czy­ła ser­we­tę i przy­ło­ży­ła ją do skro­ni mło­de­go chło­pa­ka, któ­ry z wes­tchnie­niem głę­bo­kiem oczy otwo­rzył i przy­cho­dząc do przy­tom­no­ści po­wo­li, wsty­dzić się zda­wał swe­go, nie­co ko­bie­ce­go wy­pad­ku. Ze spusz­czo­ną gło­wą oparł się na łok­ciu oglą­da­jąc bo­jaź­li­wie do koła, a usta jego beł­ko­ta­ły prze­pro­sze­nia nie­wy­raź­ne, po­dzię­ko­wa­nia i po­plą­ta­ne wy­ra­zy skło­po­ta­ne­go, za­sro­ma­ne­go wy­rost­ka, któ­ry świa­ta i lu­dzi się lęka.

Jak­kol­wiek krót­ko trwa­ło omdle­nie, już i go­spo­darz miał czas do­wie­dzieć się o wy­pad­ku; a że mu on gro­ził nie­mi­łe­mi na­stęp­stwy, nie przez li­tość wca­le, ze stra­chu tyl­ko o sie­bie, o for­mal­no­ści ja­kie śmierć spro­wa­dzić mo­gła, przy­biegł wy­lę­kły, za­bie­ra­jąc się może na­wet wy­pę­dzić cho­re­go z gro­ty, aby so­bie gdzie­in­dziej miej­sca szu­kał (nie wy­glą­dał bo­wiem za­moż­nie)… gdy otwar­cie oczów uspo­ko­iło go i wstrzy­ma­ło wy­stą­pie­nie.

Cha­rak­te­ry­stycz­nem było wszak­że zja­wie­nie się tej po­sta­ci groź­nej, nio­są­cej, try­bem wie­ko­wi wła­ści­wym, za­miast li­to­ści bra­ter­skiej, nie­mi­ło­sier­ny wy­rok wy­gna­nia ubo­gie­mu i cho­re­mu… dla tego że śmiał być cho­rym bę­dąc ubo­gim.

Pierw­sze dziś uczu­cie ja­kie­go czło­wiek do­zna­je na wi­dok dru­gie­go czło­wie­ka, to uczu­cie nie­uf­no­ści i oba­wy o sie­bie sa­me­go… Spo­łecz­ność tak się urzą­dzi­ła, że jej nad wszel­kie obo­wiąz­ki ide­al­ne mil­szy jest spo­kój, więc precz z bie­da­ka­mi coby go za­mą­cić mo­gli… a jesz­cze nie­opła­co­nem sko­na­niem i da­lej po­grze­bem o cu­dzym kosz­cie!!

Za­wsty­dził się nie­co go­spo­darz wi­dząc go­ści krzą­ta­ją­cych się oko­ło nie­zna­jo­me­go; ale w du­szy so­bie przy­rzekł że tego, mdle­ją­ce­go tak ła­two, mło­dzień­ca, bez tłu­mo­ków i pew­nie bez pie­nię­dzy, pod żad­nym po­zo­rem na noc nie przyj­mie… Ge­nua pod bo­kiem, w Ge­nui są szpi­ta­le – niech so­bie ru­sza, niech co naj­ry­chlej się wy­no­si. Gdy­by był wie­dział jesz­cze co omdle­nie spo­wo­do­wa­ło!

Przy­zwo­itość ka­za­ła mu na chwi­lę ustą­pić – tym­cza­sem przy­tom­ni krzą­ta­li się oko­ło przy­by­sza, mó­wio­no po wło­sku i fran­cuz­ku usi­łu­jąc się zro­zu­mieć i po­łą­czyć; po­dróż­ni zu­peł­nie so­bie nie­zna­ni przed chwi­lą, krzą­ta­li się wszy­scy jak sta­rzy zna­jo­mi; zbli­ży­ło ich ku so­bie po­czci­we ludz­kie uczu­cie mi­ło­sier­dzia, ko­bie­ta z ży­wem za­ję­ciem bia­łe­mi pulch­ne­mi rącz­ka­mi opa­try­wa­ła gło­wę z któ­rej skro­ni nie­co krwi ście­ka­ło; inni szep­ta­li mię­dzy sobą, snać usi­łu­jąc od­gad­nąć przy­czy­nę wy­pad­ku.

– To nic, to nic, po­czął co­raz wy­raź­niej mó­wić, z przy­mu­szo­nym uśmie­chem omdla­ły – naj­moc­niej prze­pra­szam, dzię­ku­ję… ale to go­rą­co… zmę­cze­nie…

– Bar­dzo być może iż omdle­nie po­cho­dzi­ło z gło­du – szep­ta­li po ci­chu męż­czyź­ni – uwa­żaj­cie tyl­ko jak na twa­rzy wy­nędz­nia­ły i zmę­czo­ny… Z mowy i fi­zy­ogno­mii znać dzie­cię pół­no­cy, cu­dzo­ziem­ca…

Po tej prze­rwie nie­po­ko­ju i prze­stra­chu zwol­na jed­nak przy­cho­dzi­ło już wszyst­ko do po­rząd­ku; ra­dzo­no osła­bio­ne­mu tro­chę wina, ko­bie­ta przy­nio­sła mu sama swą szklan­kę na­peł­niw­szy ją, – on usta w niej umo­czył, po­mię­sza­ny dzię­ku­jąc wię­cej przez grzecz­ność niż z wiel­kiej ocho­ty.

– Ale chodź pan tu, sia­daj z nami, ode­zwa­ła się z na­tar­czy­wo­ścią ko­bie­cą, po­słu­gu­jąc się naj­zro­zu­mial­szym wszę­dzie fran­cuz­kim ję­zy­kiem – po­sil się pan… od­pocz­nij… przej­dzie osła­bie­nie… Cza­sem się po­dob­ne wy­pad­ki po­wta­rza­ją, więc bez­piecz­niej aże­byś tu był mię­dzy nami i że­by­śmy cię pil­no­wać mo­gli… Ale, jeź­li wol­no za­py­tać, z ką­dże to i do­kąd?

– Ja… ja… ją­kał się mło­dy czło­wiek, zmie­rza­łem do Ge­nui.

– A z da­le­ka? do­da­ła z nie­da­ro­wa­ną cie­ka­wo­ścią ko­bie­ta…

– Dość z da­le­ka… dość… z Fran­cyi… sze­dłem pie­szo… upa­ły…

Umil­kli tro­chę, nie wy­trzy­ma­ła jed­nak nie­zna­jo­ma, była tak uprze­dza­ją­co grzecz­na że jej to da­wa­ło pra­wo ba­da­nia.

– Ale pan nie je­steś Fran­cu­zem?

– Nie, pani…

– Po­zna­łam za­raz po ak­cen­cie że pan je­steś cu­dzo­ziem­cem… prze­rwa­ła mu szcze­bio­cąc.

Męż­czy­zni od dru­gich sto­li­ków, choć nie­śmia­ło, za­czę­li się przy­bli­żać do tego, przy któ­rym usiadł za­pro­szo­ny mło­dy czło­wiek; na­wet Wło­si cie­ka­wi przy­su­wa­li się nie­co; roz­mo­wa o po­dró­żach, o wy­pad­kach w dro­dze, po­czę­ła się sta­wać ogól­ną – to­cząc w więk­szej czę­ści po wło­sku; każ­dy do niej słów­ko ja­kieś do­rzu­cał.

Mło­dy czło­wiek zwol­na od­zy­ski­wał siły, bla­dą twarz jego oży­wił ru­mie­niec, krew zno­wu po­czy­na­ła krą­żyć w nim z po­tę­gą mło­do­ści, po­dwo­jo­ną ja­kiemś ukry­tem cier­pie­niem; – oczy ko­bie­ty z uczu­ciem po­li­to­wa­nia i pra­wie ma­cie­rzyń­ską tro­skli­wo­ścią zwro­co­ne były na nie­go.

– To praw­dzi­wie nie do da­ro­wa­nia, ode­zwa­ła się po chwi­li, że pan pod­le­ga­jąc omdle­niom, pu­ścić się mo­głeś w taką po­dróż sam je­den, pie­szo – w ta­kie upa­ły, tak nie­opatrz­nie. Jak­kol­wiek Wło­chy, wy­jąw­szy oko­li­ce Ne­apo­lu, stra­ci­ły daw­ną sła­wę czy nie­sła­wę swo­ich roz­bój­ni­ków, któ­rzy już tyl­ko w po­wie­ściach żyją i bo­ha­te­rzą… jesz­cze­byś pan, gdzieś w kąt­ku, mógł być, jeź­li nie za­bi­tym, to przy­najm­niej odar­tym…

Mło­dy czło­wiek uśmiech­nął się bo­le­śnie, smut­no – spu­ścił w dół oczy.

– Nie, rzekł po­wo­li jak­by sam do sie­bie – zrzu­cę py­chę z ser­ca, nie będę się wa­hał wy­znać praw­dy. – Rady pani są w isto­cie naj­lep­sze­mi, naj­słusz­niej­sze­mi, ale ja… nie mo­głem – było dla mnie nie­po­do­bień­stwem do nich się za­sto­so­wać… Pod­niósł na nią oczy z uśmie­chem prze­ję­tym cier­pie­niem.

– Nie mia­łem do wy­bo­ru, koń­czył iro­nicz­nie – tak lub in­a­czej po­stą­pić, mu­sia­łem pu­ścić się pie­szo, je­chać nie ma­jąc za co…

– Bied­ny chło­pak! ci­cho szep­nę­ła ko­bie­ta… to okrop­nie!

– Je­stem – wy­gna­niec, mó­wił da­lej po­dróż­ny z nie­ja­ką dumą pod­no­sząc głos – je­stem Po­lak… Wy­sze­dłem z kra­ju za­gro­żo­ny wy­ro­kiem, któ­ry za małe prze­wi­nie­nie szkol­ne całą mi przy­szłość od­bie­rał… my­śla­łem że znaj­dę przy­tu­łek i go­ścin­ność ła­twą u li­to­ści­wych lu­dzi… Szu­ka­łem ich we Fran­cyi, w An­glii, w Niem­czech, zna­la­złem tam co naj­wię­cej pięk­ne sło­wa a brzyd­ką obo­jęt­ność; zwró­ci­łem się więc ku go­ścin­niej­szym może Wło­chom… Nie­daw­no jesz­cze i one były w tem sa­mem po­ło­że­niu, dzie­ci ich dzie­li­ły losy na­sze, błą­ka­jąc się po nie­go­ścin­nych pro­gach ob­cych, szu­ka­jąc przy­tuł­ku, współ­czu­cia, opie­ki… Ale…

Tu prze­rwał mło­dy czło­wiek jak­by się opa­mię­tał na­gle. Wy­zna­nie jego nie­spo­dzie­wa­ne, uczy­ni­ło na przy­tom­nych wra­że­nie bar­dzo róż­ne; z po­cząt­ku jak­by oba­wa ja­kaś prze­ję­ła wi­docz­nie wszyst­kich, za­wa­ha­li się, ochło­dli, aż po nie­po­strze­żo­nej chwi­li wal­ki we­wnętrz­nej po­czciw­sze uczu­cie prze­mo­gło i wszy­scy zno­wu zbli­żać się, przy­su­wać ku nie­mu po­czę­li. Zy­skał ich so­bie tą szcze­ro­ścią; spo­wie­dzi.

– Je­ste­śmy więc… współ­ro­da­ka­mi, rzekł po pol­sku ci­cho blon­dyn wy­smu­kły, sie­dzą­cy przy pięk­nej pani, ru­mie­niąc się za­kło­po­ta­ny… bo i ja… tro­chę Po­lak je­stem… ale Ga­li­cy­anin…

To ale dziw­nie za­brzmia­ło w uszach wy­gnań­ca, któ­re­mu sam spo­sób ode­zwa­nia się, ton mowy dały po­czuć że tyl­ko ukryć się nie­mo­gąc ze swem po­cho­dze­niem, Ga­li­le­usz ob­ja­wił je. – Skło­nił się mil­czą­cy i do­tknął po­da­nej so­bie dło­ni, ale w tem z za krze­seł przy­stoj­ny bru­net o czar­nych wło­sach, ode­zwał się z uśmie­chem peł­nym nie­wy­sło­wio­ne­go bolu i sar­ka­zmu ra­zem:

– Ja tak­że… mam ho­nor przed­sta­wić się panu jako tro­chę Po­lak… ale żyd….

Ostat­nie wy­ra­zy wy­mó­wił z pew­nym umyśl­nym przy­ci­skiem.

Mło­dy, wy­smu­kły Ga­li­le­usz od­wró­cił się żywo, po­pa­trzył cie­ka­wie; żyd nie spie­szył z po­da­niem ręki, wstrzy­my­wa­ło go po­czu­cie wła­snej god­no­ści, przy­jął wszak­że skwa­pli­wie wy­cią­gnię­tą ku so­bie dłoń nie­daw­no omdla­łe­go wy­gnań­ca i uści­snął ją ser­decz­nie.

Ga­li­cy­anin za­pew­ne z oba­wy, aby nie był we­zwa­ny do po­łą­cze­nia ręki swej z tam­te­mi, po­czął cze­goś szu­kać po sto­le.

– No… kie­dy się tak po­zna­je­my wszy­scy, to i ja tak­że mogę się po tro­szę po­li­czyć do ziom­ków pań­skich, ode­zwał się po fran­cuz­ku wy­so­ki, bar­czy­sty, nie­mło­dy czło­wiek sie­dzą­cy przy bru­net­ce… je­ste­śmy po­bra­tym­cy, Sło­wia­nie, bo ja Ru­ski je­stem… jak wy zo­wie­cie Mo­skal.. ale , do­dał z uśmie­chem – ale wy­gna­niec… Po­daj­myż so­bie dło­nie.

Wszyst­kie ręce na to we­zwa­nie wy­su­nę­ły się dość spiesz­nie i z ko­lei uści­snę­ły w mil­cze­niu.

Wtem od­osob­nio­ny czar­ny, ogo­rza­ły męż­czy­zna, któ­ry sie­dział z tyłu sa­mot­ny, a rysy miał sta­re­go egyp­skie­go sfi­nxa i pra­wie ba­zal­to­wą cerę, rzekł z iro­nicz­nym ak­cen­tem i prze­ry­wa­nym śmiesz­kiem:

– Eh! eh! do­stoj­ni pa­no­wie, Po­la­cy, Sło­wia­nie, ale wy­gnań­cy i włó­czę­gi… po­zwól­cież bra­tu w bie­dzie, wy­gna­niu i wy­klę­ciu… wy­cią­gnąć też pra­wi­cę pa­rij. Nie­ste­ty… mu­szę z bó­lem ser­ca wy­znać pa­nom… że je­stem Cy­ga­nem… ale bo­ga­tym, co się rzad­ko Cy­ga­nom tra­fia… z tego po­wo­du koni nie ku­ru­ję i pie­nię­dzy nie krad­nę… Tak, sza­now­ni pa­no­wie, na­le­żę w isto­cie do tego wy­klę­te­go ple­mie- ' nia wie­ku­istych wę­drow­ców, któ­rych śred­nie wie­ki pę­dzi­ły po Eu­ro­pie chło­stą, i groź­ba­mi… a cza­sy dzi­siej­sze ści­ga­ją do­tąd prze­sąd­nym wstrę­tem… Wy­ję­te są tyl­ko z nie­go pięk­ne moje sio­strzycz­ki do lat dwu­dzie­stu kil­ku, do­pó­ki mają bia­łe ząb­ki, gło­sek brzmią­cy i fi­gur­kę ni­cze­go! cha! cha!

Com­me cor­rec­tif mia­łem ho­nor pa­nom oświad­czyć i po­wta­rzam że je­stem bo­ga­ty, choć nie król cy­gań­ski, ale czło­wiek pry­wat­ny i z pro­fe­syi dziś próż­nia­czy­sko.

Roz­cie­ka­wio­ne źre­ni­ce ko­bie­ty, Wło­chów, wszyst­kich w ogó­le przy­tom­nych skie­ro­wa­ły się ku mó­wią­ce­mu; on uśmie­chał się ba­da­jąc po twa­rzach wra­że­nia, sam zda­jąc się chłod­ny i nie­po­ru­szo­ny.

– A no, do­dał, z tro­chę do­myśl­no­ści po­win­ni­ście prze­cież byli rasę od­gad­nąć z mej twa­rzy, no­szę na niej świa­dec­two po­cho­dze­nia nie­star­te, żad­na woda lil­jo­wa go nie zmy­je… ża­den ko­sme­tyk ma­ski tej zdjąć nie po­tra­fi…

– Cze­kaj­cież pa­no­wie, rze­kła prze­ry­wa­jąc zręcz­nie z ży­wo­ścią i po­śpie­chem chwi­lę przy­kre­go do­syć mil­cze­nia ko­bie­ta – je­że­li ty­tu­łem do bra­ter­stwa ma być wy­gna­nie i włó­czę­ga, mo­gli­by­ście pa­no­wie i mnie przy­jąć do swe­go gro­na… do­praw­dy. I po­wol­niej, zni­ża­jąc głos nie­co, do­da­ła:

– Oj­ciec mój był wpraw­dzie Wło­chem, ale żył w tych cza­sach gdy pięk­na Ita­lia na­sza ni­ko­mu oj­czy­zną być nie mo­gła, bo była w yra­że­niem je­ogra­ficz­nem tyl­ko… wy­gna­niec do­bro­wol­ny żył w An­glii; mat­ka moja po­cho­dzi­ła z ro­dzi­ny ir­land­skiej, mąż mój był… Ros­sy­ani­nem… umarł bied­ny….. Gdy­by­śmy da­lej się­gnąć chcie­li, bab­ka moja była Gre­czyn­ką z tej epo­ki, w któ­rej Gre­kiem zwać się nie było wol­no…

Ani się spo­trze­gli gdy poza nie­mi sta­nął nie­spo­dzia­nie mały czło­wie­czy­na z ogrom­nym pa­ra­so­lem na ra­mie­niu, ubra­ny bar­dzo sta­ran­nie, w oku­la­rach, z lor­net­ką po­dróż­ną prze­wie­szo­ną przez ra­mię, z to­reb­ką przez dru­gie… ten przy­słu­chaw­szy się roz­mo­wie, za­wo­łał śmie­jąc się na głos:

– A no! bra­vis­si­mo! kie­dy się tu so­bie wszy­scy pre­zen­tu­ją, cze­muż bym i ja nie miał? prze­pra­szam że prze­ry­wam, do­dał kła­nia­jąc się zdu­mio­nej ko­bie­cie… ja tak­że nie ustą­pię z pew­nych wzglę­dów ni­ko­mu… je­stem niby to Duń­czyk, mat­ka moja była, jak chce­cie Szkot­ką lub An­giel­ką, bab­kę mia­łem po tro­szę Włosz­ką, miesz­ka­łem dłu­go we

Fran­cyi, zda­je mi się na­wet że je­stem w niej na­tu­ra­li­zo­wa­nym… Spo­dzie­wam się tedy że i ja mam pra­wo zjeść tu obiad w to­wa­rzy­stwie przy­błę­dów z ca­łe­go świa­ta… No? jak się pań­stwu zda­je?

Wszy­scy się śmiać po­czę­li, bra­ter­sko wi­ta­jąc ocho­cze­go, we­so­łe­go przy­byl­ca…

– Ha no, to i ja się pre­zen­tu­ję, ode­zwał się w koń­cu nie­śmia­ło i po­ci­chu syn ja­sno­wło­sej Ger­ma­nii sie­dzą­cy zda­la – przy­znam się pań­stwu że też je­stem wy­gnań­cem… To mó­wiąc skło­nił się zda­la i usiadł.

– Kwe­stya oj­czy­zny, dzi­siaj, prze­rwał żywo Duń­czyk-Fran­cuz – wierz­cie mi pań­stwo, spro­wa­dzić się daje do czy­sto fi­nan­so­we­go za­da­nia. Masz pie­nią­dze? przyj­mą cię wszę­dzie obu­rącz, uoby­wa­te­lą, wy­na­tu­ra­li­zu­ją, uści­ska­ją… nie masz nic?… ru­szaj ko­chan­ku da­lej… bez gro­sza oby­wa­tel­stwo się nie zy­sku­je nig­dzie. Wy­gnań­cem więc w ści­słem zna­cze­niu wy­ra­zu i par­ją jest tyl­ko dziu­ra­wa kie­szeń… Choć­by po nad nią po­wie­wa­ły ga­łę­zie lau­ro­we i dę­bo­we wień­ce, go­li­zna za­wsze cuch­nie. Miej­cie pa­no­wie pie­nią­dze, a do­ku­pi­cie się tylu oj­czyzn ile ich ze­chce­cie… a w ogó­le, do­koń­czył, co do mnie, po­trze­ba oj­czy­zny wca­le mi się czuć nie daje…..

Ru­szył ra­mio­na­mi.

– Więc my tu tyl­ko dwaj, rzekł na­resz­cie je­den z dwóch przy­tom­nych tej sce­nie Wło­chów – sta­no­wie­my wy­ją­tek i nie mamy pra­wa na­le­żeć do tego mi­łe­go kół­ka… ale nie chcie­li­by­śmy być z nie­go wy­łą­czo­ny­mi, mu­si­my i my szu­kać ja­kichś ty­tu­łów do przy­ję­cia w wa­sze gro­no… Otoż, do­dał, po­szu­kaw­szy znaj­du­ję ten ty­tuł dla nas obu… je­ste­śmy na­przód ar­ty­ści, a więc włó­czę­gi wie­ku­iste, du­chem i cia­łem, wiecz­ni na tej zie­mi wy­gnań­cy; po­wtó­re, choć Wło­si, je­ste­śmy je­den Rzy­mia­ni­nem, dru­gi We­ne­cy­ani­nem… Otoż, jeź­li komu to Po­la­kom po­dać mo­że­my z tego ty­tu­łu dło­nie brat­nie… jed­ne, nie­ste­ty, jed­na­ko smut­ne losy na­sze.. my­śmy przy­najm­niej tak bied­ni jak oni…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: