- W empik go
Żyd. Tom 1 - ebook
Żyd. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 273 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
B. Bolesławitę.
All is true.
Tom Pierwszy.
Poznań.
Nakładem Księgarni Jana Konstantego Żupańskiego.
1866.
Poznań, czcionkami M. Zoe
"Wszakże też gdy byli w ziemi nieprzyjacielskiej , nie do końcam ich odrzucił, anim ich tak wzgardził, żeby wyniszczeni byli i żebych zrzucił przymierze moje z nimi. Jam bowiem jest Pan Bóg ich… "
Xięgi III. Mojżeszowe. – Leviticus rozdz. XXVI. 44.
Po wszystkich świata gościńcach pełno dziś błąkających się wędrowców. idą, lecą, spieszą, pędzą, a tak im pilno poza sobą zostawić kątek rodzinny, troskę domową, wspomnienia życia i groby jeszcze nieporosłe zielenią; – tak im pilno nie widzieć twarzy swoich a przyglądać się obcym, tak im potrzeba utonąć w tłumach nieznanych, ginąć we wrzawie bezimiennej ciżby – jakby się siebie wstydzili, jakby o sobie samych zapomnieć chcieli.
Dawniej, dom, strzechę ukochaną, opuszczano ze łzami, z niepokojem; dziś ją rzucamy z radością. Znikło owe ciche, spokojne, szczęśliwe życie rodzinne – stało się wyjątkowem zjawiskiem, prawie śmiesznością, zakopaniem… wszyscy uciekamy od ciszy, aby hałasem zagłuszyć wewnętrzny ból, znużenie, niepokoje i tęsknice.
I być nie może inaczej; cała społeczność cierpi, rzuca się, miota; jest to chwila niepokoju poprzedzająca śmierć a raczej nową życia formę.
Ale pośród tłumu wygnańców z dobrej woli – iluż wygnanych z musu! wlokących się choć ich tęsknica ciągnie nazad do zamkniętego, opustoszałego lub w gruzach leżącego domu, do rozwalonej przeszłości. Ci, znękani, szukają napróżno kąta, przytułku, ręki przyjaznej, wejrzenia braterskiego, słowa bratniego… wszyscy i wszystko ich od siebie odpycha.
Dla tych co biegną z uśmiechem drzwi każde stoją otworem, pokłon uniżony, służebny czeka ich w progu…
Od pierwszych odwracają się dłonie i twarze, świat się ich lęka; wydziedziczeni, wygnańcy, bezojczyzniacy, rzekłbyś że dotknięcie ich parzy, że oddech zaraża; pustkę sieją do koła – ludzie się rozstępują, bo obawia się każdy aby mu ten biedak odarty i nagi, potrzebujący wszystkiego, nie wydychał jego powietrza, nie zjadł jego chleba, nie wydarł zarobku.
I gnają ich rózgą pogardy, szyderstwa dalej a dalej… w stepy i pustynie…
Oddawna świat takiego niepokoju i zamętu nie doświadczał: narody podobne są do porozbijanych mrówisk, z których tysiące drobnych istotek rozlatują się przerażone. Tęsknota, chciwość, nieokreślone żądze, nienasycona ciekawość, pragnienie nauki, głód grosza, znudzenie sobą, rozpędzają na wsze strony.
Zyska zapewne natem ostatecznie ludzkość, ale tymczasem jednostki zamiast zbliżać się do siebie, żyć się z sobą oduczają; pękają węzły co ich gromadkami trzymały powiązanych, nawykają wszyscy uważać się za gości jednodniowych, zastygają serca, obojętnieją stosunki. – Podróż życia i tak już krótką, jeszcze sobie tą włóczęgą skracamy.
Niema nic dziwnego że w takim stanie ducha – na głównych gościńcach Europy trafiają się nieraz najdziwniejsze, nąjniespodziewańsze spotkania. Tam gdzie tłumy przepływają bez ustanku, fala przynosić musi często rozbitków z różnych świata krańców, skorupy z głębin wyrzucone burzą, złomy koralów i strupieszałe polypy i dyszące rybki i zielone alg gałęzie.
Jednego skwarnego popołudnia poczynającej się jesieni 1860 roku, najsławniejsze a raczej jedyne: Albergo e trattoria della Grotta w Sestri Ponente pod Genuą na drodze wiodącej do Savony; oberża utrzymywana przez szanownego Gaetano Firpo, który jest zarazem restauratorem klubu przy Teatro Carlo
Felice w Genui; napełniła się liczbą gości w dnie powszednie nadzwyczajną.
W niedzielę nie byłoby to wcale dziwnem, bo naówczas Trattoria delia Grotta rachuje na zwykłych swych gości genueńskich, ale we Czwartek, niespodzianka ta, wcale miła, rozjaśniała rumiane i opalone oblicze gospodarza.
Sestri Ponente leży pod Genuą o niespełna godzinkę drogi, nad samem morzem (in vicinanza del mare, opiewają prospekta pana Firpo) na sławnym gościńcu wiodącym do Savony i Nizzy; w dosyć wdzięcznem położeniu. Genova la Superba, której na niczem nie zbywa, nawet na zielonych drzewkach wśród przepysznych jej murów, niema tylko jednej rzeczy… Oblanej morzem braknie jej morskich kąpieli. Port ma doskonały, ale to co tu kąpielami zowią, szkaradne. Kto się chce koniecznie wykąpać w morzu, najmuje łódkę, wyjeżdża nieco z brudów portowych; tam przywiązują mu sznur do pasa, z łódki spuszczają wschodki i biedak siedząc na ślizkich ich stopniach, musi się w wodzie pluskać ostrożnie, ale z tą pociechą wewnętrzną, że jeźliby się wschodki lub nogi ośliznęły, poczciwy przewoźnik jak rybkę wędką za sznur by go z głębiny wyciągnął. Jeźli się ten sposób nie podoba, można się jeszcze kąpać w brudnej wodzie portu siedząc na ślizkich skałach, lub naostatek w marmurowej wannie na Piazza Sarzana.
Więc też ci co do drogiego, modnego Livorno lub do prześlicznej Spezyi pojechać nie mogą, wyruszają do ubogiego Sestri, albo innej małej jakiej mieściny pod Genuą i tam biorą kąpiele, na mniej więcej kamienistem wybrzeżu. – Rozumie się że bogatsi którym równie chodzi o wygodę jak o towarzystwo i o sławę miejsca przez nich zaszczyconego pobytem, szukają sobie innych, wymyślniejszych kąpieli, przyjaźniejszego piasku i arystokratyczniejszej fali. Sestri służy oszczędnym, cichym, którzy więcej morza niż ludzi potrzebują, więcej spokoju niż rozrywki.
Oprócz tego Sestri ma znaczne bardzo warsztaty do budowy mniejszych statków kupieckich, i to podobno głównie żywi je i bogaci. Okolica smętna jest ale poważna i piękna; do koła wstają wzgórza linii surowych i klassycznych Poussinowskich profilów, strojne w winnice, gaje, ogrody, ville niegdyś wspaniałe a dziś puste jak większa ich część we Włoszech, klasztory i kościołki. Z pięknie wykrawanego brzegu widok sięga w jedną stronę ku Genui, w drugą daleko aż ku Savonie, wzgórza sine giną we mglistych morza wyziewach… Na prost nic nie postrzegasz tylko niezmierzoną przestrzeń lazurowej i zieleniejącej fali.
Niedaleko od wybrzeża stoi, dosyć wykwintnie wyglądające zdala, Albergo delia Grotta. Niema najmniejszej wątpliwości że piękny ten pałacyk nie był na gospodę zbudowany; jest to villa jakiegoś możnego pana, później sprzedana i przerobiona na dom zajezdny.
Podwórzec pełen laurów, granatów, pomarańcz… wschody wiodące na górne piętra przystojne; wszędzie ślady fantazyi pańskiej i zbytku, na których gruzach usiadł dziś spekulujący restaurator nieposzanowawszy pańskiego dworca… Zmieniły się warunki życia wszędzie – z gmachami dawnemi tak się też dzieje nietylko we Włoszech: nie odpowiadają one wymaganiom i potrzebom dzisiejszej społeczności, więc niejeden pałac przerobiono na browar, niejednę villę na gospodę, a roskoszny ogród na plantacyą burakową… Ocalały tylko te które nabyli ludzie nowego mienia i imienia… Gdzie w opuszczoną skorupkę zdechłego magnata wlazł pasożyt bankier. lśni się jeszcze i porusza stara muszla arystokratyczna, ożywiona istotą nową.
Główną ozdobą tej villi, jak jej nazwanie samo zwiastuje, była naturalnie grota, która dziś dała imie gospodzie; jest w istocie osobliwą i bardzo kunsztownie zbudowaną; przypomina ona stare rzymskie czasy i zbytki, przepychy, uczy i dziwactwa wymyślne Rzymian za cesarstwa, którzy chowali ostrygi w sadzawkach na dachach, i kochali się w przezwyciężaniu natury… aż do szaleństwa… Grota jest na małą skalę takim snem wśród błałego dnia… podziemiem na powierzchni ziemi, niespodzianką.
Jest to ogromny salon, całe tej villi skrzydło zajmujący, przerobiony z pomocą trochy gipsu, farby i konceptu na łudzącą w istocie i jakby naturalną pieczarę stalagmitami okrytą. Wchodząc do niej na pierwszy rzut oka można się sądzić w podziemiu i wiele osób z początku bierze ją za igraszkę natury, wykończoną i przyozdobioną przez sztukę. Ściany, zasklepienie, wszystko się wydaje jakby z jednej opoki, z kamienia. Głąb' tajemniczą, ciemną, poprzerzynaną labiryntami oświeconemi z góry, zajmuje umyślnie wpuszczona sadzawka i cicho szemrzący wodotrysk. Jest to coś w istocie uroczo pięknego dziwnego, niezwyczajnego, w początkach czyniącego silne wrażenie, ale powoli, gdy się rozpatrzy gość, gdy oczy się oswoją, chłód owionie, ów urok pierwszy rozwiewa się i znika.
Dziś niestety… jest to starą dekoracyą pokryta prosta, prozaiczna izba restauratora… Stoją w niej rzędami usłużne i potulne stoliczki i krzesełka dla gości; nawet w najciemniejszym, tajemniczym zakącie groty, nad skałami otoczoną sadzawką – postawiono stół, gwarzą, śmieją się, piją, porozbierawszy z sukni, odpoczywają Genueńczycy – przejezdni woźnice zażywający wczasu lub, naprzemiany, jaka rodzina angielska, która po chwili ustępuje miejsca prostym parobczakom od warsztatów; bo w sali tej najzupełniejsza równość stanów, w obliczu makaronu i wina. Gospodarz z równą zabiegliwością posługuje lordowi i furmanom; kto wie nawet czy dla drugich nie jest więcej uprzedzającym, i słusznie, bo lordowie rzadko dwa razy jednym przejeżdzają gościńcem, a woźnice jak febra wracają jeźli nie codzień to przynajmniej przez dzień.
Kuchnia Trattoryi nie jest ani gorszą ani lepszą nad inne włoskie; wino dają znośne dla niezepsutych podniebień, chłód tu panuje miły, a gdyby jeszcze gazu nie było czuć przykro, który grotę wieczorami oświeca, możnaby ten kąt nazwać bardzo przyjemnem schronieniem.
Przez okienko ukryte w skałach z jednej strony zaglądają cisnąc się gałęzie granatów i liście drzew pomarańczowych, w chwilach ciszy słychać szum niedalekiego morza, które z dachu płaskiego groty widać doskonale; a w powszednie dni, gdy tłumu niema i szkaradnej muzyki, ani wrzawliwego balu, bardzo przyjemną chwilę spędzić tu można… Sestri jest zresztą cichą mieściną, którą tylko niekiedy ożywiają przejezdni, a kolej żelazna nieco godzinami gwarliwszą czyni. Mało się tu osób zatrzymuje, bo zdala widać już białą latarnię morską u portu genueńskiego; każdy spieszy do Superby. Najczęściej goszczą w Sestri ci, co zwiedzają okolice, słynne ogrody villi Pallavicini, niedaleko miasteczka położone, lub pragnący spocząć na ustroni i nie obawiający się brodo pana Firpo…
Jednego tedy popołudnia skwarnego, Albergo było nadzwyczaj przepełnione; z Genui nadjechała para niebiesko malowanych dyliżansów, kilka dorożek; jacyś podróżni przybyli od Nizzy – wszystko to odpoczywało w grocie. Zgłodnieli wędrowcy powysiadali do restauracyi, a gospodarz i słudzy naturalnie zaprowadzili ich zaraz do tego salonu, będącego chlubą ich i dumą, jakiemu równego przynajmniej na kilkadziesiąt mil w około niema.
Większa część stoliczków była zajęta, obsadzona najróżnorodniejszemi przybylcami, dosyć rozpierz – chniętemi i zdającemi się z nieufnością wzajemną na siebie poglądać.
Przy jednym siedział średniego wzrostu piękny mężczyzna w sile i pełni lat, z twarzą wyrazistą, jakby włoskiego charakteru, w której się przecież cudzoziemski, wschodni typ, baczniej przypatrzywszy się, przypominał.
Czoło miał wyniosłe, pogodne, choć na niem wcześnie troska czy praca niejeden fałd narysowała; wejrzenie jasne, śmiałe, jakby o ukojeniu walk wewnętrznych świadczące, rysy w ogóle piękne, uderzające wyrazem i energią. Znawca fiziognomii ludzkich, człowiek z uczuciem wejrzawszy raz na to oblicze, musiał mu się baczniej i z zajęciem przypatrywać, coś ku niemu pociągało. Ubranie jego podróżne bez wykwintności ale smakowne a wygodne, dawało się domyślać jeźli nie zamożności to przynajmniej przyzwoitej mierności i dostatku starczącego potrzebom. Skromny posiłek stał przed nim, resztki małej przekąski, proste wino, owoców trochę i sera.
Przy tym zapomnianym nieco deserze, Gorgongonzoli, figach, gruszkach i winie, dumał powoli zabierając się do zapalenia cygara, które oddawna już machinalnie w ręku obracał.
Przy drugim stoliku obok, liczniejsze skupiło się gronko, któremu królowała piękna pani, brunetka nie pierwszej już młodości, ale świeża, żywa, z różowemi ustami – ponętna bardzo a nadzwyczaj śmiała. Po obu stronach tej królowej siedziało dwóch mężczyzn. Jeden barczysty, słuszny, już szpakowaciejący brunet, który zdawał się być jej mężem a mógł być tylko statecznym przyjacielem…. drugi wysmukły chłopak, blondynek, nieśmiały jak dzieweczka na pozór, rumieniący się co chwila, w którym krew grała jeszcze żywo, to go oblewając falą rumianą, to uciekając do serca za najmniejszem słówkiem głębiej dotykającem, zostawując po sobie świeże przejrzyste lice, puszkiem ledwie wiosennym okryte.
Trójka ta jadła obiad, dosyć wesołą ożywiony rozmową, rozglądając się po cudownej grocie, bawiąc tą niezwyczajną fiziognomją sali jadalnej.
W przeciwnej stronie nad butelką wina, podparty, zamyślony, z ręką w długich czarnych włosach, rozrzuconych w nieładzie, dumał mężczyzna palący cygaro z brwią nachmurzoną, nawisłą, niemłody już, złamany życiem jak się zdawało, zobojętniały, cały w sobie, choć widocznie szukał po za sobą rozrywki i łaknął roztargnienia. W jego twarzy i wejrzeniu było coś mimowolnie ściągającego uwagę, drażniącego jak zagadka. Wyglądał jakby nieeuropejskiego plemienia potomek ciemnej płci, prawie czarny, opalony, ust nieco szerokich, nizkiego kwadratowego czoła; miał w rysach coś egipskiego sfinxa. Twarz była jakby z bazaltu wyrzeźbiona, ale życiem złagodniała i zmiękła. Wszakże w głębi fałdów tej maski dziwacznej kryły się resztki ugaszonych a niegdyś gwałtownych namiętności. Teraz to morze zburzone spało już cicho kołysane wieczornym wiatru powiewem.
Jeszcze dalej siedzieli dwaj Włosi, poznać ich było łatwo naprzód po zrzuconych poufale sukniach, minio że w gronie były kobiety, i po wyrazistych twarzach, oliwkowej cerze, oczach pełnych ognia, naostatek po kruczych włosach obficie spływających na ramiona. Jeden z nich młodszy, miał wąsy i bródkę á la Victor Emmanuel, postrzyżone krócej pukle i wyglądał wojskowo; drugi otylszy, starszy, podobniejszym był do artysty. Wesołe oblicza obu świadczyły, że im nie dokuczała tęsknota, że byli u siebie w domu, na własnej ziemi, oddychali powietrzem, do którego piersi ich nawykły.
Za nimi znowu o parę stolików dalej siedział sam jeden mężczyzna blady o włosach jasnych, wyraźnie potomek wielkiej germańskiej rodziny, spokojny na pozór, nie zważający na nic, ale widocznie też wychłostany biczem losu. Ubrany był dosyć ubogo, dość zaniedbany; przed nim stała flaszka białego wina, trochę chleba i sera kawałek. Patrzał na grotę obojętnie, na ludzi zimno, zdawało się, jakoby po za nim, za poręczą, krzesła stało widmo nadchodzącego jutra, na które obejrzeć się lękał.
Cicho było w podziemiu….rozmowa półgłosem toczyła się tylko przy tym stole, za którym siedziała kobieta; reszta towarzystwa spoczywała poglądając ku sobie zdaleka; szczęknęły czasem butelki i szklanki wina, to znowu przewiało ciszą grobową.
Wtem wszedł do groty jeszcze jeden gość, nie przez wielkie, paradne drzwi wiodące do niej od środka domu, ale przez mniejsze drzwiczki od dziedzińca. Wszystkich oczy zwróciły się na niego. On także z podziwieniem, z przestrachem prawie, powlókł wejrzeniem po osobliwszem owem podziemiu sztucznem, które na każdym nowo przybyłym czyni z razu przejmujące wrażenie.
Był to chłopak młody, blady, widocznie przy – wlókł się pieszo, bo cały okryty był pyłem włoskiego gościńca, który czarną zarówno i białą odzież na szarą przemienia; na twarzy jego znój podróży zmięszany z grochem dziwne pokreślił rysunki, jakby indyjskie wzorzyste wykłucia. Pomimo tej szpetnej maski, mimo wybladłego oblicza, był pięknym i miał w sobie ten urok, którym pociąga boleść wewnętrzna ku sobie tych ludzi, co ludźmi być nie przestali. Jasnowłosy, wybladły, osłabiony, w ustach miał wiele słodyczy, w oczach omdlałych wyraz uczucia prawie niewieściego i domyśleć się było łatwo, że przecierpiał wiele, prawie nad siły…
Strój jego ubogi, mały tłumoczek w ręku i laska podróżna, świadczyły że z potrzeby więcej niż dla przyjemności długą podróż odbył pieszo.
Wchodząc oczyma począł nie śmiało szukać ustronnego kątka, a widząc pozajmowane do koła stoliczki, poszedł w głąb powoli, i poza Niemcem znalazłszy miejsce z cicha przypadł na krzesło. Ledwie zdjął kapelusz słomkowy, otarł czoło i chciał podeprzeć na stole, gdy nagle pobladł, twarz jego przybrała dziwny wyraz cierpienia, chwycił się konwulsyjnie za stół jakby usiłując przytrzymać, ale mimo to pochylił się w tył i upadł zemdlony.
Krzesło przechylone obaliło się z nim razem na podłogę, szczęściem jeszcze jakiemś nie rozbił sobie głowy o sterczące naśladowanie stalagmitów i zwolna zsunął na ziemię.
Wszyscy podróżni – należy im oddać tę sprawiedliwość; kobieta najpierwsza prawie – rzucili się do biednego młodzieńca który leżał bez zmysłów, trupią okryty bladością, ale z wyrazem tego spokoju, który śmierć i omdlenie na każdą prawie twarz wkładają, aby nie przerażała żywego świata.
Najprzytomniejszą ze wszystkich okazała się kobieta, choć wcale na siostrę miłosierdzia nie wyglądająca; ale w sercu każdej niewiasty kryje się matka i siostra. Pochwyciła wodę ze stołu, zmoczyła serwetę i przyłożyła ją do skroni młodego chłopaka, który z westchnieniem głębokiem oczy otworzył i przychodząc do przytomności powoli, wstydzić się zdawał swego, nieco kobiecego wypadku. Ze spuszczoną głową oparł się na łokciu oglądając bojaźliwie do koła, a usta jego bełkotały przeproszenia niewyraźne, podziękowania i poplątane wyrazy skłopotanego, zasromanego wyrostka, który świata i ludzi się lęka.
Jakkolwiek krótko trwało omdlenie, już i gospodarz miał czas dowiedzieć się o wypadku; a że mu on groził niemiłemi następstwy, nie przez litość wcale, ze strachu tylko o siebie, o formalności jakie śmierć sprowadzić mogła, przybiegł wylękły, zabierając się może nawet wypędzić chorego z groty, aby sobie gdzieindziej miejsca szukał (nie wyglądał bowiem zamożnie)… gdy otwarcie oczów uspokoiło go i wstrzymało wystąpienie.
Charakterystycznem było wszakże zjawienie się tej postaci groźnej, niosącej, trybem wiekowi właściwym, zamiast litości braterskiej, niemiłosierny wyrok wygnania ubogiemu i choremu… dla tego że śmiał być chorym będąc ubogim.
Pierwsze dziś uczucie jakiego człowiek doznaje na widok drugiego człowieka, to uczucie nieufności i obawy o siebie samego… Społeczność tak się urządziła, że jej nad wszelkie obowiązki idealne milszy jest spokój, więc precz z biedakami coby go zamącić mogli… a jeszcze nieopłaconem skonaniem i dalej pogrzebem o cudzym koszcie!!
Zawstydził się nieco gospodarz widząc gości krzątających się około nieznajomego; ale w duszy sobie przyrzekł że tego, mdlejącego tak łatwo, młodzieńca, bez tłumoków i pewnie bez pieniędzy, pod żadnym pozorem na noc nie przyjmie… Genua pod bokiem, w Genui są szpitale – niech sobie rusza, niech co najrychlej się wynosi. Gdyby był wiedział jeszcze co omdlenie spowodowało!
Przyzwoitość kazała mu na chwilę ustąpić – tymczasem przytomni krzątali się około przybysza, mówiono po włosku i francuzku usiłując się zrozumieć i połączyć; podróżni zupełnie sobie nieznani przed chwilą, krzątali się wszyscy jak starzy znajomi; zbliżyło ich ku sobie poczciwe ludzkie uczucie miłosierdzia, kobieta z żywem zajęciem białemi pulchnemi rączkami opatrywała głowę z której skroni nieco krwi ściekało; inni szeptali między sobą, snać usiłując odgadnąć przyczynę wypadku.
– To nic, to nic, począł coraz wyraźniej mówić, z przymuszonym uśmiechem omdlały – najmocniej przepraszam, dziękuję… ale to gorąco… zmęczenie…
– Bardzo być może iż omdlenie pochodziło z głodu – szeptali po cichu mężczyźni – uważajcie tylko jak na twarzy wynędzniały i zmęczony… Z mowy i fizyognomii znać dziecię północy, cudzoziemca…
Po tej przerwie niepokoju i przestrachu zwolna jednak przychodziło już wszystko do porządku; radzono osłabionemu trochę wina, kobieta przyniosła mu sama swą szklankę napełniwszy ją, – on usta w niej umoczył, pomięszany dziękując więcej przez grzeczność niż z wielkiej ochoty.
– Ale chodź pan tu, siadaj z nami, odezwała się z natarczywością kobiecą, posługując się najzrozumialszym wszędzie francuzkim językiem – posil się pan… odpocznij… przejdzie osłabienie… Czasem się podobne wypadki powtarzają, więc bezpieczniej ażebyś tu był między nami i żebyśmy cię pilnować mogli… Ale, jeźli wolno zapytać, z kądże to i dokąd?
– Ja… ja… jąkał się młody człowiek, zmierzałem do Genui.
– A z daleka? dodała z niedarowaną ciekawością kobieta…
– Dość z daleka… dość… z Francyi… szedłem pieszo… upały…
Umilkli trochę, nie wytrzymała jednak nieznajoma, była tak uprzedzająco grzeczna że jej to dawało prawo badania.
– Ale pan nie jesteś Francuzem?
– Nie, pani…
– Poznałam zaraz po akcencie że pan jesteś cudzoziemcem… przerwała mu szczebiocąc.
Mężczyzni od drugich stolików, choć nieśmiało, zaczęli się przybliżać do tego, przy którym usiadł zaproszony młody człowiek; nawet Włosi ciekawi przysuwali się nieco; rozmowa o podróżach, o wypadkach w drodze, poczęła się stawać ogólną – tocząc w większej części po włosku; każdy do niej słówko jakieś dorzucał.
Młody człowiek zwolna odzyskiwał siły, bladą twarz jego ożywił rumieniec, krew znowu poczynała krążyć w nim z potęgą młodości, podwojoną jakiemś ukrytem cierpieniem; – oczy kobiety z uczuciem politowania i prawie macierzyńską troskliwością zwrocone były na niego.
– To prawdziwie nie do darowania, odezwała się po chwili, że pan podlegając omdleniom, puścić się mogłeś w taką podróż sam jeden, pieszo – w takie upały, tak nieopatrznie. Jakkolwiek Włochy, wyjąwszy okolice Neapolu, straciły dawną sławę czy niesławę swoich rozbójników, którzy już tylko w powieściach żyją i bohaterzą… jeszczebyś pan, gdzieś w kątku, mógł być, jeźli nie zabitym, to przynajmniej odartym…
Młody człowiek uśmiechnął się boleśnie, smutno – spuścił w dół oczy.
– Nie, rzekł powoli jakby sam do siebie – zrzucę pychę z serca, nie będę się wahał wyznać prawdy. – Rady pani są w istocie najlepszemi, najsłuszniejszemi, ale ja… nie mogłem – było dla mnie niepodobieństwem do nich się zastosować… Podniósł na nią oczy z uśmiechem przejętym cierpieniem.
– Nie miałem do wyboru, kończył ironicznie – tak lub inaczej postąpić, musiałem puścić się pieszo, jechać nie mając za co…
– Biedny chłopak! cicho szepnęła kobieta… to okropnie!
– Jestem – wygnaniec, mówił dalej podróżny z niejaką dumą podnosząc głos – jestem Polak… Wyszedłem z kraju zagrożony wyrokiem, który za małe przewinienie szkolne całą mi przyszłość odbierał… myślałem że znajdę przytułek i gościnność łatwą u litościwych ludzi… Szukałem ich we Francyi, w Anglii, w Niemczech, znalazłem tam co najwięcej piękne słowa a brzydką obojętność; zwróciłem się więc ku gościnniejszym może Włochom… Niedawno jeszcze i one były w tem samem położeniu, dzieci ich dzieliły losy nasze, błąkając się po niegościnnych progach obcych, szukając przytułku, współczucia, opieki… Ale…
Tu przerwał młody człowiek jakby się opamiętał nagle. Wyznanie jego niespodziewane, uczyniło na przytomnych wrażenie bardzo różne; z początku jakby obawa jakaś przejęła widocznie wszystkich, zawahali się, ochłodli, aż po niepostrzeżonej chwili walki wewnętrznej poczciwsze uczucie przemogło i wszyscy znowu zbliżać się, przysuwać ku niemu poczęli. Zyskał ich sobie tą szczerością; spowiedzi.
– Jesteśmy więc… współrodakami, rzekł po polsku cicho blondyn wysmukły, siedzący przy pięknej pani, rumieniąc się zakłopotany… bo i ja… trochę Polak jestem… ale Galicyanin…
To ale dziwnie zabrzmiało w uszach wygnańca, któremu sam sposób odezwania się, ton mowy dały poczuć że tylko ukryć się niemogąc ze swem pochodzeniem, Galileusz objawił je. – Skłonił się milczący i dotknął podanej sobie dłoni, ale w tem z za krzeseł przystojny brunet o czarnych włosach, odezwał się z uśmiechem pełnym niewysłowionego bolu i sarkazmu razem:
– Ja także… mam honor przedstawić się panu jako trochę Polak… ale żyd….
Ostatnie wyrazy wymówił z pewnym umyślnym przyciskiem.
Młody, wysmukły Galileusz odwrócił się żywo, popatrzył ciekawie; żyd nie spieszył z podaniem ręki, wstrzymywało go poczucie własnej godności, przyjął wszakże skwapliwie wyciągniętą ku sobie dłoń niedawno omdlałego wygnańca i uścisnął ją serdecznie.
Galicyanin zapewne z obawy, aby nie był wezwany do połączenia ręki swej z tamtemi, począł czegoś szukać po stole.
– No… kiedy się tak poznajemy wszyscy, to i ja także mogę się po troszę policzyć do ziomków pańskich, odezwał się po francuzku wysoki, barczysty, niemłody człowiek siedzący przy brunetce… jesteśmy pobratymcy, Słowianie, bo ja Ruski jestem… jak wy zowiecie Moskal.. ale , dodał z uśmiechem – ale wygnaniec… Podajmyż sobie dłonie.
Wszystkie ręce na to wezwanie wysunęły się dość spiesznie i z kolei uścisnęły w milczeniu.
Wtem odosobniony czarny, ogorzały mężczyzna, który siedział z tyłu samotny, a rysy miał starego egypskiego sfinxa i prawie bazaltową cerę, rzekł z ironicznym akcentem i przerywanym śmieszkiem:
– Eh! eh! dostojni panowie, Polacy, Słowianie, ale wygnańcy i włóczęgi… pozwólcież bratu w biedzie, wygnaniu i wyklęciu… wyciągnąć też prawicę parij. Niestety… muszę z bólem serca wyznać panom… że jestem Cyganem… ale bogatym, co się rzadko Cyganom trafia… z tego powodu koni nie kuruję i pieniędzy nie kradnę… Tak, szanowni panowie, należę w istocie do tego wyklętego plemie- ' nia wiekuistych wędrowców, których średnie wieki pędziły po Europie chłostą, i groźbami… a czasy dzisiejsze ścigają dotąd przesądnym wstrętem… Wyjęte są tylko z niego piękne moje siostrzyczki do lat dwudziestu kilku, dopóki mają białe ząbki, głosek brzmiący i figurkę niczego! cha! cha!
Comme correctif miałem honor panom oświadczyć i powtarzam że jestem bogaty, choć nie król cygański, ale człowiek prywatny i z profesyi dziś próżniaczysko.
Rozciekawione źrenice kobiety, Włochów, wszystkich w ogóle przytomnych skierowały się ku mówiącemu; on uśmiechał się badając po twarzach wrażenia, sam zdając się chłodny i nieporuszony.
– A no, dodał, z trochę domyślności powinniście przecież byli rasę odgadnąć z mej twarzy, noszę na niej świadectwo pochodzenia niestarte, żadna woda liljowa go nie zmyje… żaden kosmetyk maski tej zdjąć nie potrafi…
– Czekajcież panowie, rzekła przerywając zręcznie z żywością i pośpiechem chwilę przykrego dosyć milczenia kobieta – jeżeli tytułem do braterstwa ma być wygnanie i włóczęga, moglibyście panowie i mnie przyjąć do swego grona… doprawdy. I powolniej, zniżając głos nieco, dodała:
– Ojciec mój był wprawdzie Włochem, ale żył w tych czasach gdy piękna Italia nasza nikomu ojczyzną być nie mogła, bo była w yrażeniem jeograficznem tylko… wygnaniec dobrowolny żył w Anglii; matka moja pochodziła z rodziny irlandskiej, mąż mój był… Rossyaninem… umarł biedny….. Gdybyśmy dalej sięgnąć chcieli, babka moja była Greczynką z tej epoki, w której Grekiem zwać się nie było wolno…
Ani się spotrzegli gdy poza niemi stanął niespodzianie mały człowieczyna z ogromnym parasolem na ramieniu, ubrany bardzo starannie, w okularach, z lornetką podróżną przewieszoną przez ramię, z torebką przez drugie… ten przysłuchawszy się rozmowie, zawołał śmiejąc się na głos:
– A no! bravissimo! kiedy się tu sobie wszyscy prezentują, czemuż bym i ja nie miał? przepraszam że przerywam, dodał kłaniając się zdumionej kobiecie… ja także nie ustąpię z pewnych względów nikomu… jestem niby to Duńczyk, matka moja była, jak chcecie Szkotką lub Angielką, babkę miałem po troszę Włoszką, mieszkałem długo we
Francyi, zdaje mi się nawet że jestem w niej naturalizowanym… Spodziewam się tedy że i ja mam prawo zjeść tu obiad w towarzystwie przybłędów z całego świata… No? jak się państwu zdaje?
Wszyscy się śmiać poczęli, bratersko witając ochoczego, wesołego przybylca…
– Ha no, to i ja się prezentuję, odezwał się w końcu nieśmiało i pocichu syn jasnowłosej Germanii siedzący zdala – przyznam się państwu że też jestem wygnańcem… To mówiąc skłonił się zdala i usiadł.
– Kwestya ojczyzny, dzisiaj, przerwał żywo Duńczyk-Francuz – wierzcie mi państwo, sprowadzić się daje do czysto finansowego zadania. Masz pieniądze? przyjmą cię wszędzie oburącz, uobywatelą, wynaturalizują, uściskają… nie masz nic?… ruszaj kochanku dalej… bez grosza obywatelstwo się nie zyskuje nigdzie. Wygnańcem więc w ścisłem znaczeniu wyrazu i parją jest tylko dziurawa kieszeń… Choćby po nad nią powiewały gałęzie laurowe i dębowe wieńce, golizna zawsze cuchnie. Miejcie panowie pieniądze, a dokupicie się tylu ojczyzn ile ich zechcecie… a w ogóle, dokończył, co do mnie, potrzeba ojczyzny wcale mi się czuć nie daje…..
Ruszył ramionami.
– Więc my tu tylko dwaj, rzekł nareszcie jeden z dwóch przytomnych tej scenie Włochów – stanowiemy wyjątek i nie mamy prawa należeć do tego miłego kółka… ale nie chcielibyśmy być z niego wyłączonymi, musimy i my szukać jakichś tytułów do przyjęcia w wasze grono… Otoż, dodał, poszukawszy znajduję ten tytuł dla nas obu… jesteśmy naprzód artyści, a więc włóczęgi wiekuiste, duchem i ciałem, wieczni na tej ziemi wygnańcy; powtóre, choć Włosi, jesteśmy jeden Rzymianinem, drugi Wenecyaninem… Otoż, jeźli komu to Polakom podać możemy z tego tytułu dłonie bratnie… jedne, niestety, jednako smutne losy nasze.. myśmy przynajmniej tak biedni jak oni…