Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Zygmuntowskie czasy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Zygmuntowskie czasy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 560 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GO­MÓŁ­KA I GROSZ JAŁ­MUŻ­NY

Chłod­nym ran­kiem je­sien­nym Kra­ków spo­czy­wał jesz­cze we mgłach, któ­re nad nim za­wi­sły jak sza­ra wiel­ka opo­na, gdy mło­dy po­dróż­ny zbli­żał się ku nie­mu go­ściń­cem od Rusi wio­dą­cym. Już uka­za­ły się wie­że bia­łe i czar­ne da­chy na­strzę­pio­ne ko­mi­na­mi, cho­rą­giew­ki i go­tyc­kie fa­cjat­ki ka­mie­nic, już do­la­ty wał uszu dźwięk roz­ko­ły­sa­nych dzwo­nów, roz­ma­ity­mi gło­sy wo­ła­ją­cych na mo­dli­twę, już za­czy­na­ło bla­de i zim­ne słoń­ce wrzesz nio­we wy­bi­jać się zza chmur i tu­ma­nów, gdy cięż­kie wes­tchnie­nie wy­rwa­ło się z pier­si jego, rzu­cił kij i sa­kwę po­dróż­ną a sam usiadł, a ra­czej ze znu­że­nia czy trwo­gi padł na zie­mię. Oczy jego zwró­ci­ły się na mia­sto, sta­nę­ły nie­ru­cho­me, za­szły łza­mi, po­tem spu­ści­ły ku zie­mi i smut­nie po­kry­ły po­wie­ką.

I kto wie, co w tej chwi­li dzia­ło się w du­szy, drga­ło w ser­cu? To pew­na, że nie­jed­na myśl cięż­ka prze­le­cia­ła przez gło­wę, nie­jed­no uczu­cie za­trzę­sło pier­sią. I je­muż to pła­kać? je­muż my­śleć tak głę­bo­ko? To dzie­ci­na jesz­cze, któ­rej ró­wien­ni­cy bie­ga­ją po łą­kach za mo­ty­lem, za bą­ka­mi i śmie­ją się we­so­ło ta­rza­jąc na zie­lo­nej mu­ra­wie. Dzie­ci­na, ale ją nie­szczę­ście czy cud i ła­ska Boża uczy­ni­ły mło­dzień­cem przed laty; Wi­dać z tych łza­wych, mgłą za­szłych oczów, że już my­śli, z czo­ła sfał­do­wa­ne­go, że cier­piał, z bla­de­go lica, że mu i odro­bi­na ży­cia już za­szła go­ry­czą

A tak mło­dy jesz­cze, tak mło­dy Nie wiem, czy do­żył czter­na­stu lat, czy za­czął pięt­na­ście. Cien­ki, chu­dy, sła­bo­wi­ty, bla­dy na twa­rzy, drob­nych rąk, ma­leń­kich nóg chłop­czyk, z si­wy­mi du­ży­mi oczy­ma, ja­snym na ra­mio­nach wło­sem i uśmie­cha­ją­cy­mi się smut­nie ustecz­ka­mi. W ry­sach jego jest coś przy­po­mi­na­ją­ce­go ko­bie­tę, coś nie­mę­skie­go, bo­jaź­li­we­go, cier­pią­ce­go.

Na nim gra­na­to­wy czek­ma­nik wy­sza­rza­ny, ko­szul­ka z gru­be­go sza­re­go płót­na, pod szy­ją wstą­żecz­ką czer­wo­ną zwią­za­na; na gło­wie cza­pecz­ka ma­leń­ka, su­kien­na. Para bu­tów wisi na kiju, któ­ry nie­sie na ple­cach, ra­zem z lek­kim po­dróż­nym wę­zeł­kiem.

Jak gdy­by się zląkł mia­sta, upadł na pa­gór­ku, za­krył twarz rę­ko­ma i pła­cze gorz­ko, a nie­kie­dy pod­no­si oczy, po­pa­trzy i zno­wu je cho­wa w dło­nie.

A na go­ściń­cu gwar, ruch, bo gdy się mia­sto ze dniem obu­dzi, z oko­li­cy spie­szą na­kar­mić ol­brzy­ma – sto­li­cę, i każ­dy nie­sie da­tek na za­spo­ko­je­nie gło­du jego. Tam fury sia­na, owsa, zbo­ża, da­lej wozy z po­wią­za­ny­mi by­dlę­ty; sta­da owiec na rzeź pę­dzo­ne, wie­śnia­cy po­je­dyn­czo, ten z na­bia­łem, ten z kur­ką, tam­ten z wian­kiem grzy­bów, z tro­chą ja­rzy­ny, z gar­nusz­kiem ma­sła, z za­wię­dłym ser­kiem! Na go­ściń­cu gwar­no, pył się pod­no­si kłę­ba­mi, śpie­wy, po­wi­ta­nia, roz­mo­wy roz­le­ga­ją się we­so­łe, a Kra­ków co­raz gło­śniej dzwo­ni, we dwa­dzie­ścia, we czter­dzie­ści, w sto dzwo­nów ko­ściel­nych.

I wsłu­chaw­szy się z da­le­ka w te po­mie­sza­ne gło­sy spi­żo­wych pta­ków, co tak we­so­ło te­raz, tak dźwięcz­nie śpie­wa­ją, zda­je ci się, że sły­szysz roz­mo­wę ja­kąś peł­ną ta­jem­nic, dzi­wacz­ną, wpół­po­boż-ną, wpół­szy­der­ską; zda­je ci się, że chwy­tasz sło­wa tego ję­zy­ka nie­po­ję­te­go, któ­ry tak da­le­ko roz­le­ga się po świe­cie, a co chwi­la in­a­czej, a co­raz roz­ma­iciej. Nie­kie­dy smut­nie ję­czy, to pła­cze, to znów we­so­ło śpie­wa, to coś po­waż­nie mówi, to po­wol­nie roz­po­wia­da, to cię draż­ni ury­wa­ny­mi pół­słów­ka­mi.

Aż ode dźwię­ku dzwo­nów roz­bi­ły się mgły wi­szą­ce nad mia­stem, po­rwał je wiatr i po­niósł kę­dyś da­le­ko! Słoń­ce za­ja­śnia­ło bla­de, czy­ste i po­zło­ci­ło ko­pu­ły, krzy­że, da­chy, cho­rą­giew­ki i zie­lo­ne drzew wierz­chy, i czer­wo­ne wie­życz­ki bram i mu­rów. Chło­piec pod­niósł oczy, uj­rzał ten nowy wi­dok przed sobą i zgar­nąw­szy z gło­wy cza­pecz­kę ukląkł, prze­że­gnał się, po­czął mo­dlić; łzy mu się to­czy­ły po twa­rzy jak kro­ple rosy, aż smut­no było spoj­rzeć.

I choć ukląkł na pa­gór­ku opo­dal tro­chę od dro­gi, prze­cież nie­je­den ja­dą­cy do mia­sta za­pa­trzył się na nie­go wi­dząc go zwró­co­nym twa­rzą ku Kra­ko­wo­wi, spoj­rzał nań, czy tam ja­kie­go cu­dow­ne­go zja­wi­ska nie zo­ba­czy, po­tem na chłop­ca zno­wu, po­tem ru­szył ra­mio­na­mi i szedł da­lej. Nie­jed­na ko­bie­ta dłu­żej się za­trzy­ma­ła, wes­tchnę­ła, a od­cho­dząc kil­ka razy zwró­ci­ła gło­wę, zo­ba­czyć, czy się jesz­cze mo­dli. On się mo­dlił i pła­kał cią­głej

Dwie prze­kup­ki wy­je­cha­ły za mia­sto, żeby ta­niej do­stać, cze­go im było po­trze­ba do stra­ga­nów. Wpraw­dzie ów­cze­sne urzą­dze­nia za­ka­zy­wa­ły wy­ska­ki­wać tak na dro­gi i żyw­ność wy­ku­py­wać, ale kie­dyż to słu­cha­ją co do sło­wa urzą­dzeń? Za­wsze się od nich wy­krę­ca­ją lu­dzie, tłu­ma­cząc to tym, to owym, a jest to coś tak­że na­wet mi­łe­go w prze­stą­pie­niu za­ka­zu, w stra­chu, co w szy­ję pę­dzi i w zwy­cię­że­niu trud­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwa. Tego za­pew­ne nie szu­ka­ją prze­kup­ki za mia­stem, ale są, któ­rych i to goni.

Na­sze dwie prze­kup­ki, pani Mar­ci­no­wa i pani Ja­no­wa, szły dro­gą tar­gu­jąc jaja i ma­sło u prze­cho­dzą­cych, już na­wet jed­na i dru­ga mia­ły ich spo­ro w far­tu­chach, gdy uj­rza­ły chłop­czy­ka, co jesz­cze klę­czał i mo­dlił się ze zło­żo­ny­mi rę­ko­ma.

– Pa­trzaj­cie no, jej­mość.

– Abo nio­są jaja?

– Ej! co mi tam wa­sze jaja, a toć to tam na pa­gór­ku ktoś klę­czy i mo­dli się.

– Ho! a gdzie?

– Ot, na pra­wo.

– A! do kata! praw­da! A ot i sta­ra baba nie­sie gar­nek, pew­nie z ma­słem.

– Pa­trzaj­cie no bo na te prze­ślicz­ne chło­pię. Jezu, co to za ład­ne nie­bo­żąt­ko! Jak mi Pan Bóg miły, anio­łe­czek, jeno mu skrzy­deł brak­nie!

– A ot jaja, pani Mar­ci­no­wa.

– Wzię­ło­by ich li­cho! Pa­trzaj­cie no, cze­go on się tak za­mo­dlił, a łzy mu na oczę­tach błysz­czą?

– Kto go tam wie!… chodź­my le­piej do ma­sła.

– Pa­trzaj­cie no…

– Chodź­cie bo po­tar­go­wać…

– Ale bo wy kumo, nie zwa­ża­cie!

– Mo­dli się, to się mo­dli; niech mu tam Bóg da wszyst­ko do­bre, a my do jaj i do ma­sła, bo, da­li­pan, na­dej­dzie kto… albo…

– Da­li­pan, kumo, anio­łe­czek…

– Nie chce­cie?

– Tar­guj­cie sami!

– To po­móż­cież mi.

– Ot, za­raz; ano po­dej­dę i po­pa­trzę, wszak ci to on pła­cze, trze­ba się po­py­tać, zo­ba­czyć, może go jaka krzyw­da spo­tka­ła…

– Pil­no­wa­li­by­ście swe­go, a pa­trza­li, z cze­go chleb je­cie.

Obie kumy ru­szy­ły ra­mio­na­mi i pani Mar­ci­no­wa zbli­ży­ła się do chło­pa­ka, a pani Ja­no­wa do garn­ków z ma­słem i kró­bek z ja­ja­mi.

– Dzień wam do­bry, chłop­czy­ku! dzień do­bry – za­wo­ła­ła po­trzą­sa­jąc gło­wą i pod­no­sząc ją w górę.

Chło­piec ani po­my­ślał, żeby się to po­wi­ta­nie do nie­go sto­so­wać mia­ło, i nie obej­rzał się na­wet.

– Pa­trzaj­cie, tak się za­mo­dlił, że nie sły­szy! – I po­wtó­rzy­ła swo­je. – Dzień do­bry, ko­cha­necz­ku!

W tej chwi­li skoń­czy­ła się mo­dli­twa, chło­piec upadł na mu­ra­wę po­żół­kłą i jak­by się wa­hał, jak­by lę­kał iść da­lej, opar­ty na ręku sie­dział nie­ru­cho­mie. Do­sły­szał prze­cie po­zdro­wie­nia i po­wo­li, przez cie­ka­wość, od­wró­cił gło­wę i oczy za­pła­ka­nej Spo­tkał się z cie­ka­wym wej­rze­niem po­czci­wej pani Mar­ci­no­wej, któ­ra swo­ją czer­wo­ną, po­ły­sku­ją­cą zdro­wiem twarz trzy­ma­ła zwró­co­ną w górę. Ale jesz­cze nie uwie­rzył, żeby głos sły­sza­ny do nie­go się miał sto­so­wać.

Trze­ci więc raz mu­sia­ła po­zdro­wić go cie­ka­wa prze­kup­ka…

– Dzień do­bry ci, chłop­czy­ku.

– Dzień do­bry, mat­ko – od­po­wie­dział po ci­chu po­dróż­ny i za­wsty­dzo­ny, zno­wu twarz za­krył dło­nią.

– Co­ście się tak mo­dli­li, a po­dob­no i po­pła­ki­wa­li? hę? – Al­boż czło­wiek wie, skąd mu płacz i mo­dli­twa przy­cho – cho­dzi?… Obo­je Bóg daje – rzekł chło­piec.

Mar­ci­no­wa gło­wą ru­sza­ła: Jaki ro­zum­ny, gada gdy­by ksiądz

– Wy z da­le­ka? – spy­ta­ła gło­śno.

– O! z da­le­ka, ma­tu­niu!

– I pew­nie do na­sze­go Kra­ko­wa?

– A do­ką­dże­by, mat­ko?

– Mu­si­cie mieć ko­goś z sobą?

– Pana Boga.

Mar­ci­no­wa cią­gle ki­wa­ła gło­wą

– Oj! i tak sam je­den szli­ście aż tu! miły Pa­nie Jezu! sam je­den!

– Róż­nie by­wa­ło, ma­tu­niu, po więk­szej czę­ści sam je­den

– Mu­si­cież mieć do ko­goś za­le­ce­nie albo pi­smo, albo może Krew­nych?

– Nic, nic… ni­ko­go… Bożą opie­kę i mi­ło­sier­dzie ludz­kie;

– Oj! oj! ja­kież to bied­niąt­ko! – wo­ła­ła Mar­ci­no­wa kla­ska­jąc w dło­nie. – Pa­nie Jezu, z da­le­ka! samo jed­no, na ła­sce ludz­kiej, na opie­ce Bo­żej! I nie ba­łeś się tak iść?

– A cze­góż bym się miał bać?

– Zło­dziei, przy­pad­ków. Bóg wie – do­da­ła że­gna­jąc się – złe­go du­cha.

– Cóż by ze mnie wzię­li zło­dzie­je? od złe­go du­cha jest krzyż, na zły przy­pa­dek anioł stróż.

– Aż miło słu­chać, taki dzie­ciak ro­zum­ny… A cóż my­śli­cie ro­bić w Kra­ko­wie?

– Nie wiem… i dla­te­go wi­dzi­cie mnie pła­czą­ce­go, bo gdy mi już bli­sko tego Kra­ko­wa, o któ­rym ma­rzy­łem, na któ­rym na­dzie­ja cała, to mnie strach taki bie­rze, taki strach, mat­ko…

I zno­wu za­pła­kał.

– Nie bój­cież się, moje dzie­cię! kto z Bo­giem, Bóg z nim! Anio­ło­wie pań­scy z tobą, mój ko­cha­ny… nie opu­ści cię Mat­ka Boża, opie­kun­ka sie­rot i bied­nych; wiel­ki Kra­ków, jest w nim li­to­ści dość i chle­ba do­sta­tek!

– Bo­daj­by mi sło­wa wa­sze do­brą były wróż­bą, mat­ko… niech wam Bóg za nie na­gro­dzi.

– Nie ma za co! da­li­pan, nie ma za co! Ot, mo­że­ście nie je­dli – spy­ta­ła żywo…

– Mam jesz­cze chle­ba ka­wa­łek…

– Na­ści do nie­go, moje dziec­ko, go­mół­kę. – Nie mam gro­sza…

– A kto cię o nie­go pro­si! To mi póź­niej od­dasz, kie­dy ci się w mie­ście po­wie­dzie! Znaj­dzie­cie Mar­ci­no­wa w stra­ga­nie na ryn – ku, pierw­sza bud­ka od brze­gu, zie­lo­no ma­lo­wa­na, na kół­kach, na dasz­ku ko­gut czer­wo­ny. Po­zna­cie! A jak­by wam chle­ba za­bra­kło, to przyjdź­cie ju­tro do mnie, przyjdź­cie, ko­cha­necz­ku, za­wsze łyż­kę stra­wy znaj­dzie­cie.

Chło­pak po­ca­ło­wał rękę, któ­ra mu drżąc wy­cią­gnę­ła bia­łą go­mół­kę, i łzy, ale ra­do­ści za­bły­sły mu w oczach.

– Niech wam to Bóg za­pła­ci, do­bra, li­to­ści­wa nie­wia­sto! – za­wo­łał – nie uro­dzi­łem się na że­bra­ka, na to, bym rękę do lu­dzi wy­cią­gał… Bóg tak chciał, niech bę­dzie wola Jego. O! nig­dy nie za­po­mnę wa­szej jał­muż­ny! i będę się za was mo­dlił do Boga! Te­raz, po wa­szych sło­wach, śmiel­szy i we­se­lej wej­dę do Kra­ko­wa. Ale pani Mar­ci­no­wa, na któ­rą kuma od daw­na krzy­cza­ła ode­szła już była daw­szy go­mół­kę i za­pa­la­ła się ogrom­nie, tar­gu­jąc gar­nu­szek ma­sła. Chło­pak tym­cza­sem wdzie­wał buty, za­pi­nał suk­nię, roz­trząsł wło­sy po­plą­ta­ne na ra­mio­nach i za­ja­da­jąc go­mół­kę wziął kij i ru­szył ku mia­stu.

Ale ser­ce tak mu biło, że głód czuć się nie da­wał, scho­wał ser i wle­piw­szy oczy w sto­li­cę, któ­rej przed­mie­ście peł­ne było gwa­ru i ru­chu nie­dziel­ne­go tar­gu, szedł da­lej, po­wol­nie, oglą­da­jąc się, ustę­pu­jąc i pil­nu­jąc ścież­ki pod ka­mie­ni­ca­mi.

Mój Boże, jak tu wszyst­ko wy­da­wa­ło mu się dziw­nym, wiel­kim, strasz­nym pra­wie i cu­dow­nym. Wle­piał wej­rze­nie w. gma­chy, w lu­dzi, za­sta­na­wiał spo­glą­dać na gwa­ry, co mu się bi­twa­mi wy­da­wa­ły. Nie­dziel­ne dzwo­ny głu­szy­ły go, szum miej­ski nie-spo­ko­ił. Tra­fił na otwar­te drzwi ko­ściel­ne i zdej­mu­jąc cza­pecz­kę wszedł.

Ran­na msza wła­śnie się od­pra­wiać mia­ła u Pan­ny Ma­rii i przed głów­ny oł­tarz wy­szedł ksiądz w bia­łym or­na­cie, za nim dwóch chłop­ców we świe­żych ko­meż­kach, nie­wie­le było lu­dzi w ko­ście­le, Kil­ku dzia­dów pod kruch­tą, kil­ku miesz­czan w od­święt­nym odzie­niu w ław­kach, któ­re klu­cza­mi so­bie otwie­ra­li i wcho­dzi­li na wła­sne miej­sca, kil­ka ko­biet klę­czą­cych u kra­tek, dzie­lą­cych pre­zbi­te­rium od nawy ko­ścio­ła. Chło­piec przy­kląkł w pro­gu, ude­rzył czo­łem, zło­żył ręce, a w tej chwi­li roz­su­nę­ły się fi­ran­ki przed ob­ra­zem Mat­ki Bo­żej i jak­by świa­tło z Jej wi­ze­run­ku na ubo­gie­go sie­ro­tę pa­dło, or­gan za­hu­czał, dzwon­ki za­brzmia­ły, na­bo­żeń­stwo się za­czę­ło.

On się mo­dlił, mo­dlił, a nie­raz: łzy go­rą­ce na ka­mien­ną po­sadz­kę spa­da­ły, nie­raz zwró­cił oczy na twarz Bo­ga­ro­dzi­cy, zło­tą uwień­czo­nej ko­ro­ną.

Już ksiądz bło­go­sła­wił krzy­żem po­boż­nych i od­szedł od oł­ta­rza, a chło­piec nie wstał jesz­cze.

Za nim sły­chać było szmer, dwo­je jego wie­ku chło­piąt spo­glą­da­jąc.na nie­go roz­ma­wia­li ci­cho.

– Pa­trzaj no, Pa­weł­ku, ja­kiś obcy!

– I bie­do­ta, jak my, Jan­ku.

– Oj! a mo­dlił­że­by się tak, gdy­by nie był bied­ny?…

– Pew­nie nie, Za­cze­pim go, jak bę­dzie wy­cho­dził z ko­ścio­ła, po­py­ta­my.

Gdy pa­cho­lę­ta szep­czą, ja­kiś sta­ry, w sza­rej ka­po­cie, si­we­go wąsa i wy­strzy­żo­nej czu­pry­ny, po­nu­rej, po­marsz­czo­nej twa­rzy czło­wiek, któ­ry w cza­sie mszy uwa­żał pil­nie na mo­dli­twę go­rą­cą po­dróż­ne­go chło­pię­cia i w twarz się jego wpa­try­wał, za­trzy­mał się przy nim tak­że, pod­parł na kiju sę­ka­tym i po­gła­dziw­szy czo­ło kiw­nął na nie­go.

Chło­pię, co się tego nie spo­dzie­wa­ło, nie wzię­ło z po­cząt­ku we­zwa­nia do sie­bie i nie­ry­chło go usłu­cha­ło, aż go siwy za rękę po­cią­gnąw­szy, za sobą na cmen­tarz wy­wiódł.

Po­sta­wił go prze­ciw so­bie, pa­trzał mu dłu­go w oczy, marsz­czył się okrut­nie, wąsy gryzł, a na­resz­cie burk­nął, jak­by ła­jał.

– Co to ty za je­den?…

– Sie­ro­ta, pa­nie!

– Sie­ro­ta! hm! sie­ro­ta!!– po­wtó­rzył kil­ka razy siwy je­go­mość krę­cąc gło­wą i pod no­sem do­dał ci­cho: – Za sy­ro­to­ju… Bok z ka­li­to­ju. – A skąd?

– Z da­le­ka, pa­nie.

– Z Pol­ski?…

– Z Rusi li­tew­skiej.

– O! z Rusi… Hora z ho­ro­ju ne zoj­det­sia, pa­trzaj­cie, Ru­sin! A z kim­żeś przy­je­chał?

– Przy­sze­dłem sam.

– Sam!– za­wsze bur­ka­jąc groź­no mó­wił siwy – hm! po cóż? do kogo?

– Szu­kam przy­po­rzy­ska, ży­cia, chle­ba. – A tam­że to nie masz ni­ko­go? hę?

– Ni­ko­go! – I chło­piec cięż­ko wes­tchnął, a łzy ci­che po­to­czy­ły się mu zno­wu na rę­kaw suk­man­ki.

Siwy je­go­mość pod­ka­sał, coś gde­ra­jąc pod no­sem, połę sza­racz­ko­wej ka­po­ty, do­był spod niej sa­kiew­ki i wy­szu­kaw­szy gro­sza bia­łe­go, dał go chłop­cu.

– Na­ści, na, do­brześ się mo­dlił, świę­cieś się mo­dlił, Bóg ci to daje prze­ze mnie, nie ja! nie ja! A nie po­psuj się w mie­ście, a nie od­ucz się mo­dli­twy!

Chło­pak le­d­wie miał czas po­cząć dzię­ko­wać, gdy siwy gde­ra­jąc jesz­cze coś szyb­ko od­szedł, ki­jem wy­wi­ja­jąc nad gło­wą, po­wtó­rzyw­szy:

– Nad sy­ro­to­ju Boh z ka­li­to­ju .

Le­d­wie od­szedł, ali­ści przy­stą­pi­li do nie­go dwaj chłop­cy, co za mło­dym po­dróż­nym wy­szli z ko­ścio­ła, spoj­rze­li mu w oczy i star­szy, z ostrzy­żo­ną krót­ko gło­wą, mę­skiej po­sta­wy, czar­nych oczów, ru­mia­ny, za­trzy­mu­jąc chło­pa­ka, po­zdro­wił.

– Dzień do­bry.

– Dzień do­bry.

– Sły­sze­li­śmy, co­ście mó­wi­li z Ru­si­nem, chce­my i my wam po­móc!

– A! mój Boże – za­wo­łał roz­rzew­nio­ny sie­ro­ta – skąd­że tyle ła­ski Twej na mnie?

– Al­bo­że­ście się to nie spo­dzie­wa­li od lu­dzi po­mo­cy?

– O! nie­wie­le!

– To źle, bra­cie, to źle… Lud u nas do­bry, a Bóg lep­szy jesz­cze, cza­sem i złe­go na po­czci­wy uczy­nek na­kło­ni. Wi­dzi­cie nas dwóch ubo­gich przed sobą, a jest nas ta­kich w Kra­ko­wie… – I ob­ró­cił się do to­wa­rzy­sza: – Wie­le?

– Jak maku! a kto nas po­li­czy?

– Wi­dzi­cie! I każ­dy z nas cho­dzi że­brząc po­wsze­dnie­go chle­ba, a żad­ne­mu go nie za­bra­kło jesz­cze.

– To cud! – za­wo­łał po­dróż­ny.

– To pro­sto tyl­ko po­czci­we ser­ce po­czci­we­go, ludu, co się z nami dzie­li ostat­nim kę­sem. Nie cho­dzim do bo­ga­tych, nie sto­im u drzwi pa­ła­ców, że­brzem u ubo­gich jak my , u pra­cu­ją­cych, u tych, co zna­ją nie­do­sta­tek i ro­zu­mie­ją głód. U wrót ka­mie­nic, cha­tek, klasz­to­rów co dzień dają nam jał­muż­nę, a śpiew żaka nie­raz z ka­let­ki i bia­ły grosz wy­pro­wa­dzi, Chodź z nami, tyś nasz.

– Po­ca­łuj­my się – rzekł dru­gi.

– Do­brze, uści­skaj­my się i po­ca­łuj­my na­przód. I uści­ska­li się we­so­ło, aż raź­niej zro­bi­ło się po­dróż­ne­mu na ser­cu.

Wzię­li go pod ręce.

– A te­raz ty nasz to­wa­rzysz… chodź do na­szej go­spo­dy, po-pro­wa­dzim cię do swo­ich, na­uczym, co masz ro­bić…ŻACY

W XVI wie­ku, gdy się na­sza po­wieść za­czy­na, Kra­ków był jesz­cze praw­dzi­wą Pol­ski sto­li­cą, do­ży­wał on dni swo­ich i prze­czu­wa­jąc jak­by, że wkrót­ce utra­ci waż­ność, któ­rą mło­de na Ma­zow­szu odzie­dzi­czy po nim mia­sto, we­so­ło, raź­nie koń­czył swo­ją epo­kę wiel­ko­ści i bla­sku… Wszyst­ko tu wów­czas było ży­ciem, licz­ny dwór, bo­ga­te miesz­czań­stwo, zna­ko­mi­te du­cho­wień­stwo, pierw­sza w kra­ju szko­ła, utrzy­my­wa­ły w nim to ży­cie… Bo­ga­te dwo­ry pa­nów pol­skich, li­tew­skich, ru­skich, mie­nia­ły się tu ota­cza­jąc więk­szy i wspa­nial­szy od in­nych dwór kró­lew­ski… O każ­dej dnia, o każ­dej nocy go­dzi­nie wrza­ły i szu­mia­ły uli­ce; za­le­wał je lud, za­le­wa­ły ozdob­ne pocz­ty pa­nów, wspa­nia­łe po­cho­dy uro­czy­sto­ści re­li­gij­nych lub smut­ne po­grze­bo­we kon­duk­ta; po ryn­kach oży­wiał mia­sto han­del; po pla­cach roz­sta­wio­ne stra­ga­ny, bud­ki, sza­ła­sy, ław­ki, stoł­ki przy­cią­ga­ły i dwo­ra­ków, i miesz­czań­stwo, i służ­bę wiel­kich pa­nów. Gdzieś się ob­ró­cił, wszę­dzie na­tłok, ścisk, wrza­wa we­so­ła, śmie­chy i śpie­wy. Na koń­cach na – wet sto­li­cy, z któ­rych zwy­kle ży­cie ucie­ka, aby się sku­pić w ogni­sku, ży­do­stwo w nie­ustan­nym ru­chu i za­ję­ciu utrzy­my­wa­ło się dniem i nocą.

Cały rok był jak­by jed­nym we­so­łym dniem świą­tecz­nym prze­cię­tym tyl­ko kil­ką od­po­czyn­ka­mi. Ale te chwi­le spo­czyn­ku te­raz już sta­wa­ły się co­raz częst­sze – nie­ste­ty – nie­je­den miesz­cza­nin kra­kow­ski wsparł­szy się na kiju po­glą­dał smut­nie na za­mek kró­lew­ski mó­wiąc w du­chu:

– I zno­wu nie ma kró­la je­go­mo­ści! I zno­wu Kra­ków pu­sty! Na próż­no ksiądz Orze­chow­ski ad­mo­ni­cje mu daje słusz­ne, iż taki woli ba­wić w swo­im Wil­nie, przy swo­ich sta­dach ty­ko­ciń­skich, niż w sta­rej sto­li­cy Pia­stów! Li­twi­na cią­gnie ser­ce do domu.

A jed­nak Zyg­munt Au­gust miesz­kał dość czę­sto w Kra­ko­wie i skar­gi te przed­wcze­sne na opusz­cze­nie sto­li­cy do­pie­ro za jego na­stęp­ców osta­tecz­nie uspra­wie­dli­wić się mia­ły. Na­bra­nym z daw­na ży­ciem i si­ła­mi,.mło­dzień­czo żył jesz­cze Kra­ków, nie prze­wi­du­jąc bli­skie­go upad­ku.

Lud­ność jego pod­ów­czas nie­zmier­nie roz­ma­ita była, a wła­ści­wa miej­sco­wa to­nę­ła w da­le­ko więk­szej licz­bie przy­by­szów. Do tych po­li­czyć na­przód mu­si­my ogrom­ny tłum róż­no­rod­nych uczniów szko­ły głów­nej i szkół po­mniej­szych, zwa­nych po­spo­li­cie jed­nym zbio­ro­wym na­zwi­skiem – ża­ków. Tłum ten, wy­róż­nia­ją­cy się sil­nie oby­cza­ja­mi, za­ję­ciem i ener­gią mło­do­ści od resz­ty, skła­dał się z mło­dzie­ży ma­jęt­nej i ubo­giej wszyst­kich pro­win­cji daw­nej Pol­ski. Mię­dzy nim jed­nak (choć w mniej­szej licz­bie) znaj­do­wa­li się Wę­gro­wie tak­że, Cze­chy, Niem­cy i są­sied­nich kra­jów dzie­ci.

Po­mi­mo że już w po­cząt­kach XVI wie­ku wszę­dzie w Eu­ro­pie za­prząt­nio­no się urzą­dze­niem szkół i usta­no­wie­niem pew­nych dla mło­dzie­ży praw, w Kra­ko­wie jesz­cze, jak i gdzie in­dziej, sta­re zwy­cza­je sil­niej­sze były od no­wych usta­no­wień.

Mło­dy ten lud, nie ła­two pod­da­ją­cy się zmia­nie, trzy­mał się tra­dy­cji swa­wo­li jak… tar­czy. Zwierzch­ność też szkol­na nie na­sta­wa­ła w po­cząt­ku zbyt pil­nie na speł­nie­nie urzą­dzeń, któ­re się ostre wy­da­wać mu­sia­ły. Żacy więc, po­mi­mo licz­nych rek­to­ra uni­wer­sy­te­tu, bi­sku­pa kanc­le­rza i sa­me­go kró­la po­sta­no­wień, byli jesz­cze czym daw­niej – wiel­kim tłu­mem na­peł­nia­ją­cym po­stra­chem miesz­czan, a zwłasz­cza he­re­ty­ków i Ży­dów.

Od­pła­ca­li im za to nie­jed­nym uci­skiem dwo­rza­nie wiel­kich pa­nów i swa­wol­na ga­wiedź ma­gna­tów, ale żak so­wi­cie tę chwi­lę upo­ko­rze­nia i uci­sku od­da­wał róż­no­wier­com, ode­mścił na nie­zno­śnych mu Izra­eli­tach.

Żyd był na­tu­ral­nym wro­giem żaka; oba się nie cier­pie­li, oba na wi­dok swój za­drżeć mu­sie­li mi­mo­wol­nie, a był czas, gdy prze­ra­żo­ne ży­do­stwo nie­raz ku­pa­mi przed jed­nym ża­kiem pierz­cha­ło. Tłum ża­ków dzie­lił się na bar­dzo wie­le klas i czę­ści, gdyż wszy­scy, na­wet ci, co się uczy­li przy szko­łach ko­ściel­nych pa­ra­fial­nych, li­czy­li się do cia­ła aka­de­mic­kie­go i jego swo­bód uży­wa­li. Ci zaś, któ­rzy po bur­sach miesz­ka­li i w ko­le­giach aka­de­mic­kich uczy­li się, nie tyl­ko tego po­łą­cze­nia z żaki szkol­ny­mi nie uni­ka­li, ale wi­dząc w nim po­więk­sze­nie siły, sami je wy­zy­wa­li.

W licz­nych za­ło­żo­nych przez do­bro­czyń­ców bur­sach sku­pia­ła się aka­de­mic­ka mło­dzież; bur­sy te, zo­sta­ją­ce pod na­czel­nic­twem star­sze­go se­nio­ra, jed­ne­go ż ko­le­gów uni­wer­sy­te­tu, to jest pro­fe­so­rów, mie­ści­ły w so­bie bo­gat­szą lub uboż­szą mło­dzież, we­dle po­cząt­ko­we­go ich usta­no­wie­nia. W wie­lu z nich ucznio­wie mie­li tyl­ko do­zór i po­moc do na­uki, chle­ba co­dzien­ne­go że­brząc w pew­nych go­dzi­nach, po mie­ście. A jak… wszę­dzie wię­cej jest ubo­gich niż ma­jęt­nych, i tu, w licz­bie ża­ków gó­ro­wa­li żacy-że­bra­cy, pau­pry, któ­rym, jak pta­kom, Pan Bóg przez ręce li­to­ści­wych lu­dzi zsy­łał stra­wę co­dzien­ną.

I nie my­śl­cie, że przez to żak na­bie­rał po­kor­nej miny, po­sta­wy że­bra­czej, że się sta­wał bo­jaź­li­wym i płasz­czą­cym. Prze­ciw­nie, mło­dzież że­brzą­ca owe­go cza­su sza­leń­sza była od bo­ga­tej i sro­żej na­dzie­ra­nej ro­dzi­ny moż­nych pa­nów. Po­mi­mo że prze­pi­sy wy­ma­ga­ły po uczniach na uli­cę wy­cho­dzą­cych stro­ju du­chow­ne­go, jed­no­staj­ne­go, mało na nie­go jed­nak zdo­być się mo­gło i nie­wie­lu no­si­ło; po­mi­mo że su­ro­wo za­ka­zy­wa­no przy­pa­sy­wać oręż, wszy­scy go jed­nak mniej wię­cej oczy­wi­ście mie­li, zwłasz­cza star­si, a nie­zbroj­ni w sza­ble no­si­li po­tęż­ne kije, nie­mniej od bia­łej bro­ni Ży­dom strasz­ne. Więk­sza część aka­de­mic­kiej mło­dzie­ży pod wą­sem była, bo aż do trzy­dzie­stu i za trzy­dzie­ści lat cza­sem prze­cią­ga­ła się na­uka póź­no za­czę­ta. Se­nio­ro­wie w bur­sach, rek­to­ro­wie po szko­łach, nie mo­gli utrzy­mać uczniów w na­ka­zy­wa­nej ry­zie, mu­sie­li pa­trzeć na ich po­stęp­ki przez szpa­ry. Mło­dzież, uzu­chwa­lo­na i co chwi­la przy­wo­dząc w obro­nie sta­re zwy­cza­je, do­ka­zy­wa­ła też po mło­de­mu. O! bo wie­ko­wi temu wie­le po­trze­ba na zu­ży­cie sił, ja­kie mu Bóg dał, ą na do­bre czy na złe użyć ich musi ko­niecz­nie. I bia­da temu, kto w so­bie nie po­czuł mło­do­ści.

Tra­dy­cje wie­ków śred­nich wska­zy­wa­ły ża­ko­wi nie­przy­ja­cie­la, wro­ga w Ży­dzie. Oskar­ża­no Ży­dów na­przód o wiel­ką zbrod­nię ich pra­oj­ców, po­tem o mę­czar­nie dzia­tek na pas­chę i uży­wa­nie krwi chrze­ści­jań­skiej, o za­tru­wa­nie wody itp. Znę­ca­no się też nad nimi bez li­to­ści, a żak, gdzie­kol­wiek spo­tkał Żyda, nie mógł czy sło­wem, czy ręką nie za­cze­pić go przy­najm­niej. Było też daw­ne pra­wo, któ­re do­zwa­la­ło ża­kom wy­bie­rać opła­tę od Ży­dów, wwo­żą­cych do mia­sta co­kol­wiek bądź, wjeż­dża­ją­cych i wy­jeż­dża­ją­cych, prze­cho­dzą­cych na­wet bra­my. Opła­ta zwa­ła się z he­braj­skie­go prze­krę­co­nym na­zwi­skiem: ko­zu­ba­lec. Po­mi­mo że kamp­so­ro­wie, co ją po­bie­ra­li, mie­li na to pew­ne zwy­cza­jo­we prze­pi­sy, dzia­ły się licz­ne bez­pra­wia, gdyż żacy sami oprócz tego, a czę­sto gwał­tow­nie, nie­pra­wy jesz­cze ko­zu­ba­lec w róż­nych miej­scach wy­dzie­ra­li przy­pad­ko­wie.

Na wi­dok też tłu­mu ża­ków, któ­ry na dany znak się gro­ma­dził wy­ra­sta­jąc z zie­mi, Żyd tru­chlał i wy­my­kał się ciem­ny­mi za­uł­ki, klnąc po ci­chu i uko­śne za sobą rzu­ca­jąc wej­rze­nia.

W XVI wie­ku przy­był dru­gi tej mło­dzie­ży nie­przy­ja­ciel – he­re­ty­cy. Du­cho­wień­stwo przez szpa­ry pa­trza­ło na prze­śla­do­wa­nie pro­te­stan­tów, a mło­dzież nie­raz okrut­nych, do­pusz­cza­ła się gwał­tów na do­mo­stwach, je­śli nie na oso­bach no­wo­wier­ców, ona re­pre­zen­to­wa­ła wów­czas obu­rze­nie, opi­nię ludu. Mu­sia­no osob­ny­mi pra­wa­mi ob­ostrzyć bez­pie­czeń­stwo ma­jęt­no­ści i osób in­nych wy­znań, a i to nie­wie­le po­mo­gło.

W pew­nych po­rach roku, w pew­nych dnia go­dzi­nach roz­le­gał się śpiew mło­dzień­czy na uli­cach Kra­ko­wa. Na­ów­czas sta­wa­li u drzwi swych miesz­cza­nie, ucie­ka­li Ży­dzi, otwie­ra­ły się okien­ka, bie­la­ły w nich głów­ki nie­wie­ście w kra­snych czół­kach bra­mo­wa­nych – żacy to śpie­wa­li, cho­dzą­cy za jał­muż­ną.

To się za­sta­na­wia­li u drzwi bo­gat­szych miesz­czan, pa­nów, du­chow­nych, to wpusz­cze­ni wcho­dzi­li we­wnątrz, to cza­sem ob­raw­szy miej­sce pod fi­gu­rą, przy mu­rze ko­ściel­nym, pod cmen­ta­rzem, wzy­wa­li li­to­ści prze­chod­niów.

Ubo­dzy no­si­li gar­nu­szek przy so­bie, do któ­re­go skła­da­li da­ro­wa­ne ja­dło, no­si­li sa­kwy, gdzie chleb co­dzien­ny cho­wa­li, a książ­ka w ręku, zna­mię żaka, była jak­by ce­chą, po któ­rej się on po­zna­wał.

Skłon­ni do wszel­kie­go ro­dza­ju gwał­tów, mię­dzy sobą nie przy­cho­dzi­li nig­dy pra­wie do spo­rów i za­tar­gów, co by ich na dłu­go roz­dzie­lić mo­gły, owszem, sil­ni jed­no­ścią, utrzy­mać ją sta­ra­li się. Żak wspo­ma­gał żaka książ­ką, na­uką, chle­bem i ręką w po­trze­bie; na głos jed­ne­go zla­ty­wa­li się wszy­scy.

Cho­ciaż we­dle prze­pi­sów żacy po­win­ni byli mie­ścić się w bur­sach ku temu urzą­dzo­nych, mnó­stwo jed­nak­że wpi­sa­nych w ma­try­ku­ły szkol­ne nie mie­li sta­łe­go sie­dli­ska. La­tem prze­pę­dza­li noce na uli­cach, u wrót ko­ścio­łów, zimą wpra­sza­li się do do­mów, a więk­sza część ubo­gich, naj­mu­jąc się do po­sług bo­gat­szym uczniom i miesz­cza­nom, za­ra­bia­li i chleb po­wsze­dni, i przy­tu­li­sko u pie­ca.

Je­dy­nym wów­czas w ca­łej Pol­sce miej­scem dla na­uki był Kra­ków, w Wil­nie za­le­d­wie aka­de­mia je­zu­ic­ka, pod ty­tu­łem tym­cza­so­wym gim­na­zjum, urzą­dzać się za­czy­na­ła; to­też tu zbie­ga­ło się z da­le­kich stron, co było chci­we­go chle­ba na­uki i przy­szło­ści.

Nie­je­den sie­ro­ta o ze­bra­nym kę­sie wlókł się do sto­li­cy jak do por­tu i znaj­do­wał w niej i utrzy­ma­nie po­wsze­dnie, i obiet­ni­cę we­sel­sze­go ju­tra.

Mało mło­do­ści po­trze­ba, bo żyje na­dzie­ją, przy­szło­ścią i sama sobą. Że­brząc chle­ba, tu­ła­jąc się bied­nie, żacy byli szczę­śliw­si od wie­lu, a pieśń po­boż­na, we­so­ła, dia­log świą­tecz­ny, po­win­szo­wa­nie, ora­cja, co z ich ust wy­cho­dzi­ły, wy­le­wa­ły się swo­bod­nie, ma­lu­jąc du­sze peł­ne sto­ic­kiej na te­raź­niej­szość obo­jęt­no­ści, peł­ne na­dziei w ju­trze. I nie­je­den, nie­je­den z tych we­so­łych dzie­ci ulic wy­szedł na zna­ko­mi­te­go czło­wie­ka, na uży­tecz­ne­go kra­jo­wi i chlu­bę ubo­giej swo­jej ro­dzi­ny; nie­je­den cho­dził po­tem w szkar­ła­cie i zło­tym łań­cu­chu.

Ale wróć­my do po­dróż­ne­go na­sze­go, któ­re­go co krok spo­ty­ka po­moc, li­tość i nie­spo­dzie­wa­na opie­ka, po­cząw­szy od jał­muż­ny Mar­ci­no­wej, któ­ra była we­so­łą wróż­bą, wszyst­ko się dla nie­go skła­da­ło ty­siąc­kroć le­piej, niż ma­rzył. Miał już bia­ły grosz w ręku i dwóch jak on mło­dych, jak on ubo­gich, a peł­nych naj­lep­szych chę­ci to­wa­rzy­szów. Oni cią­gnąc go z sobą w głąb mia­sta, tłu­ma­cząc mu na­zwa­nia ulic, gma­chów, stro­je lu­dzi, któ­rych spo­ty­ka­li, wy­py­ty­wa­li sami cie­ka­wie mło­de chło­pię. Ale od­po­wia­da­jąc im otwar­cie na po­zór, w isto­cie nic nie mó­wił dzie­ciak, wzdy­chał i umyśl­nie jak­by usu­wał za­py­ta­nia dal­sze.

– I skąd­że ty je­steś? – py­ta­li go.

– Z da­le­ka, z Rusi, nie py­taj­cie wię­cej, nie po­wiem, po­wie­dzieć nie mogę.

– Sie­ro­ta?

– Sie­ro­ta! o! naj­bied­niej­szy z sie­rot, bo nie mam ni­ko­go na ca­łym Bo­żym sze­ro­kim świe­cie, ni­ko­go!

– I nic – do­dał Pa­we­łek.

– Prócz tej suk­man­ki i pary ko­szul, prócz mego smut­ku i opusz­cze­nia.

– A któż cię tu przy­słał?

– Kto? Bóg. Coś mi cią­gle do uszu szep­ta­ło: idź do Kra­ko­wa.

idź, tam na­ukę i chleb znaj­dziesz. I po­sze­dłem, I przy­sze­dłem, jak wi­dzi­cie.

A po­tem wes­tchnął zno­wu. – Cóż my­ślisz po­cząć z sobą?

– Co Bóg na­tchnie. Za­pi­szę się do szko­ły; będę słu­żył za chleb po­wsze­dni i uczył się.

– Wszak my tak ro­bim wszy­scy! Ale czy znaj­dziesz służ­bę? czy wy­słu­żysz chleb, jak się za­pi­szesz do szko­ły?

– A! ja sam tego nie wiem!

– Słu­chaj no – rzekł Pa­we­łek – co ty umiesz? – Ja – pra­wie nic.

– Ale prze­cież coś umiesz?

– Nie­wie­le, bra­cisz­ku, bar­dzo nie­wie­le

– Mu­sia­łeś gdzieś cho­dzić do szko­ły, choć­by do ja­kie­go wiej­skie­go mi­strza.

– Do szko­ły? nie, ale uczy­łem się. :

– Gdzie­żeś się uczył?

Sam, sam się uczy­łem tro­chę, tro­chę lu­dzie do­po­ma­ga­li. Sta­ry je­den ksiądz.

– Umiesz czy­tać?

– Po pol­sku i po ła­ci­nie.

– O! i po ła­ci­nie.

– I tro­chę tłu­ma­czyć.

– Patrz go! to dość, bę­dziesz się mógł za­pi­sać z nami. Chodź, chodź.

– Gdzież mnie pro­wa­dzić my­śli­cie?

– Do na­sze­go se­nio­ra, to do­bre, po­czci­we czło­wie­czy­sko, on nam coś po­ra­dzi.

Za­sta­no­wi­li się w uli­cy, bo wła­śnie na­po­tka­li tłum stu­den­tów, któ­rzy z krzy­kiem bie­gli wy­wi­ja­jąc ki­ja­mi, jak­by ko­goś go­ni­li.

– Do­kąd to, bra­cia? do­kąd?

– Czy­ścim uli­ce, ksiądz z pro­ce­sją tędy iść bę­dzie, czy­ścim uli­ce z Ży­dów.

I po­czę­li wo­łać.

– Hola! hola! a do chle­wa, łap­ser­da­ki, a do chle­wa, precz, z dro­gi!

Ży­dzi tłu­mem nie­śli się szyb­ko, oglą­da­jąc za sie­bie, w prze­ciw­ną stro­nę. Je­den tyl­ko stał nie­ru­cho­my, z rę­ko­ma w kie­sze­niach, z czap­ką na uszy na­ci­śnię­tą, po­glą­dał na ża­ków nie­śmia­ło, ale spo­koj­nie do­syć i nie ustę­po­wał. Dwóch na cze­le wy­pra­wy bę­dą­cych za­trzy­ma­li się przy nim i kiw­nę­li gło­wa­mi.

– Szu­lim la­chem, Herr Hahn­gold, jak się ma­cie? I ru­szaj­cie precz, bo pro­ce­sja idzie.

– Nu! nu! to ustą­pię w czas, nie bój­cie się, ustą­pię. – I ży­czę w czas – do­dał dru­gi żak – bo mimo żeś ty nasz kamp­sor i win­ni­śmy ci wdzięcz­ność i usza­no­wa­nie za two­je pie­nią­dze i zdzier­stwo, nie obe­szło­by się bez ad­mo­ni­cji po grzbie­cie.

– A waj! A waj! co za zu­chy! – ode­zwał się Hahn­gold – wo­jo­wać z Ży­dem.

Mó­wił to uda­jąc zu­peł­ną spo­koj­ność na po­zór, ale w wej­rze­niach nie­pew­nych, bie­ga­ją­cych, w ru­chu rąk, któ­re w kie­sze­niach drga­ły, wy­da­wa­ła się ta­jo­na bo­jaźń.

Kamp­sor to jest pod­skar­bi bur­sy: pan Hahn­gold, bo­ga­ty Izra­eli­ta, któ­ry wy­bie­rał ko­zu­ba­lec dla ża­ków od swo­ich współ­wy­znaw­ców, nad­to jest waż­ną fi­gu­rą, aby­śmy go tu le­piej czy­tel­ni­kom po­znać nie dali.

Hahn­gold miał może lat pięć­dzie­siąt, może wię­cej, ale wy­glą­dał czer­stwo jesz­cze i ru­mia­no: dłu­ga bro­da ryża, dłu­gie pej­sy, po­dob­ne­go lecz żół­ciej­sze­go ko­lo­ru, spły­wa­ły mu na pier­si i ra­mio­na. Tro­cha twa­rzy spod wło­sów wy­glą­da­ją­ca, czer­wo­na, pie­go­wa­ta, z no­sem spu­ści­stym, świe­ci­ła dwoj­giem oczu po­kry­tych rzę­sa­mi i brwia­mi zwi­sły­mi, żół­to­si­wy­mi, spod któ­rych wej­rze­nie Żyda ze źre­nic jego żół­to­pło­wych pa­da­ją­ce dziw­niej jesz­cze po­ły­ski­wa­ło. Oczki te nie­ustan­nie la­ta­ły, ob­ra­ca­ły się, ci­ska­ły na wszyst­kie stro­ny, a nie­kie­dy ru­chom ich to­wa­rzy­szy­ły kon­wul­syj­ne drga­nia pra­wej ręki i nogi. Si­nych ust le­d­wie spod wą­sów i bro­dy za­ro­słej co­kol­wiek wi­dać było; kry­ły się one w czer­wo­ne wło­sy kamp­so­ra. Ubiór jego po­dob­ny był dzi­siej­sze­mu stro­jo­wi Ży­dów, po­kry­wał go płaszcz po wierz­chu czar­ny, ła­ta­ny i nie­po­zor­ny, zwią­za­ny je­dwab­nym sznur­kiem pod szy­ją. Na gło­wie miał głę­bo­ko wsu­nię­tą czap­kę z li­sa­mi, któ­rej wierzch z wy­pło­wia­łe­go żół­te­go ak­sa­mi­tu le­d­wie coś nad fu­tro wy­cho­dził. Za pa­sem suk­ni, ukry­ty wpraw­dzie, ale jesz­cze wi­docz­ny, dłu­gi miał nóż, w czar­nej po­chwie z rę­ko­je­ścią he­ba­no­wą, za­krzy­wio­ną. Obok nie­go wi­siał na rze­my­ku ka­ła­marz ro­go­wy, fu­te­ra­lik na pió­ra i zwi­tek pa­pie­ru, oplą­ta­ny sznur­kiem je­dwab­nym. Po­stać jego nie oka­zy­wa­ła wca­le do­stat­ku i owszem prze­ciw­nie, a jed­nak wieść po­wszech­na, po­mi­mo sta­ran­nie ob­ja­wia­ne­go ubó­stwa, czy­ni­ła go nie­zmier­nie bo­ga­tym. Zo­stał kamp­so­rem bur­sa­rzy nie dla zy­sku, bo zysk w tym nie mógł być wiel­ki, ale ra­czej dla za­bez­pie­cze­nia się od na­pa­ści. Dom jego w od­da­lo­nej czę­ści mia­sta po­ło­żo­ny, ukry­ty w opa­li­sa­do­wa­nym po­dwór­ku, rzad­ko się dla kogo otwie­rał, on sam to ja­wił się wszę­dzie, prze­my­kał w miej­scach, gdzie mógł być naj­mniej spo­dzie­wa­ny.

Spo­ty­ka­no go snu­ją­ce­go się nie­raz po ko­ry­ta­rzach klasz­tor­nych, w ubo­gich miesz­ka­niach ko­le­giów aka­de­mic­kich, na­wet na kró­lew­skim zam­ku; a za­wsze z na­su­nio­ną na oczy czap­ką, spusz­czo­ną gło­wą, jak gdy­by się taił i ukry­wał. Z jego roz­mo­wy dojść było moż­na, że miał na­uki wię­cej niż po­spo­li­cie ucze­ni ży­dow­scy, a na­uka ta nie ogra­ni­cza­ła się Bi­blią i Tal­mu­dem. Umiał po sy­ryj­sku, chal­dej­sku i arab­sku, mó­wił z ła­two­ścią wszyst­ki­mi pra­wie dia­lek­ta­mi Wscho­du; czy­tał trak­ta­ty her­me­tycz­ne, dzie­ła ka­ba­li­stycz­ne i astro­lo­gicz­ne, po­wia­da­no na­wet, że się wda­wał w al­che­mię. Nie­któ­rzy utrzy­my­wa­li, że wy­na­lazł wiel­ką ta­jem­ni­cę, ale tego ar­ka­nu ni­ko­mu na­tu­ral­nie po­wie­rzyć, do jego na­wet zba­da­nia ni­ko­mu przy­znać się nie chciał. Że zaś uka­zy­wał się wszę­dzie, gdzie kto zaj­mo­wał się al­che­mią, gdzie się ku­rzy­ło w ko­mi­nie od ognia re­tor­to­we­go, mó­wio­no, że był w spół­ce ze wszyst­ki­mi al­che­mi­sta­mi swo­je­go cza­su. Co ro­bił w domu, gdzie ni­ko­go nie do­pusz­czał, nie wia­do­mo i chy­ba w nocy tam zaj­mo­wać się czymś mógł „ bo we dnie, wie­czo­ry, a czę­sto i póź­niej­sze go­dzi­ny na­wet, po­strze­ga­no go w róż­nych miej­scach mia­sta. Za­wsze odar­ty, brud­ny, wzgar­dli­wy, przy­bie­ra­ją­cy minę po­spo­li­te­go Żyda, ale nie bez szy­der­stwa w oku, nie bez ta­jem­ne­go ja­kie­goś uśmie­chu skry­te­go w bro­dzie – ustę­po­wał z dro­gi wszyst­kim, kła­niał się i płasz­czył wi­docz­nie umyśl­nie. Z tymi, któ­rzy go bli­żej nie zna­li, uda­wał na­wet nie­uka i gbu­ra, a po każ­dy grosz, po każ­dy choć­by naj­mniej zna­czą­cy zysk, rów­nie chci­wie wy­cią­gał rękę..

Taki był kamp­sor Hahn­gold, któ­re­go w tej chwi­li na­po­tkaw­szy żacy usi­ło­wa­li na­mó­wić do od­wro­tu. On jak­by miał pil­ną po­trze­bę po­zo­stać, oglą­dał się nie­spo­koj­nie, trwoż­li­wie na wszyst­kie stro­ny, ru­szał kon­wul­syj­nie ręką w kie­sze­ni i stał w bra­mie domu.

– No! no! ru­szaj, Hahn­gold, bo już sły­chać pro­ce­sję, już dzwo­nią.

– Za­raz, za­raz, ot idę, ot idę.

A stał upo­rczy­wie. Wtem błą­ka­ją­cy się na wszyst­kie stro­ny wzrok jego padł na mło­de­go chłop­ca, któ­re­go pro­wa­dzi­li z sobą dwaj żacy. Obej­rzał go od stóp do gło­wy i wle­piał zno­wu oczy w twarz po­dróż­ne­go z upar­tą cie­ka­wo­ścią.

Kil­ka razy usta otwie­rał, jak­by go coś gry­zło i nie­po­ko­iło, cze­go nie śmiał po­wie­dzieć, po­tem nie­znacz­nie schwy­cił za rę­kaw Pa­weł­ka. So­ro­kę, któ­ry szedł z nie­zna­jo­mym chłop­cem, i od­cią­ga­jąc go w bra­mę spy­tał ci­cho.

– Co to za je­den?

– Kto, ten chło­piec?

– A?

– Pau­per jak my, szu­ka chle­ba. Żyd gło­wą po­krę­cił.

– A skąd to on?

– Mówi, że z Rusi.

– On mówi, że z Rusi? Ale skąd?

– Nie chce po­wie­dzieć.

– Daw­no on tu? – I Żyd pil­nie w twarz przy­byl­ca się wpa­try­wał.

– Tyl­ko co­śmy go spo­tka­li. – A gdzie go pro­wa­dzi­cie?

– Do na­sze­go se­nio­ra, do pana Pu­dłow­skie­go, niech mistrz po­my­śli, co z nim zro­bić; nie­bo­żąt­ko chce się wpi­sać, a po­dob­no i otrzą­sin nie bę­dzie miał za co spra­wić i wpi­su opła­cić, bo mówi taki, że o że­bra­nym chle­bie się tu przy­cią­gnął.

– A co jemu po­mo­że ma­gi­ster Pu­dłow­ski?

– Może co po­ra­dzi.

Hahn­gold gło­wą po­krę­cił, oczy­ma rzu­cił i kiw­nął na chłop­ca, któ­ry nie­śmia­ło zbli­żył się ku nie­mu.

– Co to? wy do szko­ły przy­szli? – Je­że­li mnie przyj­mą.

– Jak wy się na­zy­wa­cie?

– Ma­ciek.

– Ma­ciek! A! a wię­cej?

Chło­piec się zmie­szał, sczer­wie­nił i do­dał:

– Wię­cej nie wiem.

– Już­ciż ma­cie na­zwi­sko? – A! na­zwi­sko!

– Tak, na­zwi­sko – do­rzu­cił Pa­we­łek So­ro­ka.

– Na­zwi­sko – Skow­ro­nek.

– Pięk­ny pta­szek! – za­śmiał się Pa­weł. – Ty Skow­ro­nek, ją So­ro­ka, ot, nas dwo­je pta­ków, ale sro­ka więk­sza i pięk­niej­sza. Czar­na na niej su­ta­na, a ko­meż­ka bia­ła.

Chło­piec nic nie od­po­wie­dział, a Żyd zro­bił minę, jak­by na­zwi­sku nie wie­rzył, i po­wtó­rzył kil­ka razy pod no­sem:

– Skow­ro­nek, Skow­ro­nek!!

– A ma­cie wy co pie­nię­dzy z sobą? – spy­tał Hahn­gold.

– Je­den grosz bia­ły, co mi go dał ja­kiś li­to­ści­wy czło­wiek. – W sza­racz­ko­wej ka­po­cie, siwy – do­rzu­cił Żyd.

– Wła­śnie.

– Znam go – mruk­nął Żyd – za­wsze je­den! za­wsze ten sam! I do­dał po ci­chu do sie­bie:

– To on, to on!

– Je­że­li go znasz, po­wiedz­że mi, kto to taki, niech wiem, komu wdzię­czen?

– Wszy­scy go zna­ją w mie­ście. To Ru­sin, pan Czu­ry­ło. Oj! oj, a kto go nie zna. A dał ci tyl­ko je­den grosz bia­ły, mó­wisz?

– Je­den.

Żyd się za­wi­nął koło pasa, ale bar­dzo nie­znacz­nie, od­szpi­lił coś pod płasz­czem, roz­wią­zał i mil­cząc szu­kał jak­by cze­goś; po­tem żywo do­był wy­schłą rękę spod poły, w któ­rej błysz­cza­ła para srebr­nych gro­szy, wło­żył je Skow­ron­ko­wi w dłoń i nie cze­ka­jąc po­dzię­ko­wań umknął w dzie­dzi­niec.

– Dziec­ko szczę­ścia! – za­wo­łał Pa­weł So­ro­ka – wszak to same cuda cię spo­ty­ka­ją! I ten Ży­dzi­sko, od któ­re­go gro­sza nie wy­du­sić na za­staw, daje ci jał­muż­nę czy po­życz­kę! Dziec­ko szczę­ścia! No, chodź­my.

Ale Skow­ro­nek tak był zdzi­wio­ny dat­kiem no­wym, że się nie mógł z miej­sca ru­szyć, po­glą­dał to na gro­sze, to na to­wa­rzy­sza swe­go, ust nie umie­jąc otwo­rzyć.

– Ot, po tro­chu zbie­rze się na otrzą­si­ny, chodź, Mać­ku, do se­nio­ra – do pana Pu­dłow­skie­go, chodź, bo go po­tem nie za­sta­nie­my.

Gdy to mó­wi­li, w uli­cy dały się sły­szeć dzwon­ki, śpiew i wszyst­ka lud­ność po­czę­ła się roz­su­wać, przy­klę­kać, czap­ki z gło­wy zdej­mo­wać. Uklę­kli i żacy, a Ma­ciek się zno­wu mo­dlił. Pro­ce­sja prze­szła, So­ro­ka po­cią­gnął go za sobą.

– To już nie­da­le­ko – mó­wił – ot, wi­dzisz tam ka­mie­ni­cę na rogu, czer­wo­ną, ga­nek mały na cien­kich słup­kach, a nad nim we wgłę­bie­niu ob­raz św. Grze­go­rza bi­sku­pa, to na­sza bur­sa; po­spie­szaj­my, aby­śmy za­sta­li pana Pu­dłow­skie­go.

I szli żwa­wo, trze­ci to­wa­rzysz znik­nął im po­łą­czyw­szy się z tymi, któ­rzy oczysz­cza­li uli­ce z ży­do­stwa. Przy­szli pod do­mo­stwo, któ­re­go wro­ta otwo­rem sta­ły, i scho­da­mi na pra­wo skie­ro­wa­li się na pię­tro.

W bur­sie pa­no­wa­ło te­raz mil­cze­nie głu­che, bo żacy z niej wy­cie­kli do ko­ścio­łów, na uli­ce, coś tam tyl­ko szel­po­ta­ło w miesz­ka­niu star­szych od przo­du, pew­nie któ­ren cho­ry przy­zo­stał albo słu­dzy uprzą­ta­li izby. W ty­łach od dzie­dziń­ca były ob­szer­ne izby ubo­gich, od któ­rych w tej chwi­li otwar­te okna da­wa­ły doj­rzeć ta­blic czar­nych, ław po­rznię­tych no­ża­mi, po­ry­so­wa­nych wę­gla­mi pie­ców i roz­rzu­co­nych li­nii i ksią­żek.

Wscho­dy do miesz­ka­nia pana Pu­dłow­skie­go były za­nie­sio­ne je­sien­nym bło­tem, brud­ne, wy­kosz­la­wio­ne, chwie­ją­ce, a ścia­ny za­sy­pa­ne na­pi­sa­mi, ry­sun­ka­mi i na­zwi­ska­mi, do któ­rych przy­cze­pio­ne do­dat­ko­we ko­gno­mi­na­cje swa­wol­ni­ków wy­cią­ga­ły się wzdłuż po mu­rach róż­ny­mi cha­rak­te­ra­mi i róż­no­kształt­ny­mi li­te­ry do­pi­sy­wa­ne. Nad nie­któ­ry­mi imio­na­mi wzno­si­ły się wy­so­ko na­kre­ślo­ne uszy ośle i wiel­ki­mi li­te­ra­mi do­da­ny

BE­ANUS

Ale oba nasi przy­chod­nie nie mie­li cza­su za­sta­na­wiać się nad sty­lem la­pi­dar­nym i sym­bo­la­mi ścia­ny zdo­bią­cy­mi, spie­szy­li do ni­skich drzwi­czek, u któ­rych za­wie­szo­na ko­zia łap­ka na sznur­ku zwia­sto­wa­ła, że nie oznaj­miw­szy się nie każ­de­mu wcho­dzić, było moż­na.

– Wi­dzisz, Mać­ku Skow­ron­ku, jak się ma­gi­ster nasz ufor­ty­fi­ko­wał, żeby go żacy nie na­pa­da­li. Każe dzwo­nić, nim wej­dziesz, i po­ca­ło­wać ko­zią łap­kę, nim po­ca­łu­jesz jego łap­kę. I nie dziw, ma nie­ma­ło pra­cy, któ­rą nie lubi gdy mu prze­ry­wa­ją; pi­sze ślicz­ną ła­ci­ną, frasz­ka Gam­fre­do­wa, po­emat! Nikt nie wie o czym, ła­pa­li­śmy tyl­ko kar­tecz­ki, na któ­rych peł­no było wier­szy ła­ciń­skich, po­prze­kre­śla­nych i po­ma­za­nych. Całe dnie sie­dzi, a nie­kie­dy aż na dole sły­chać, jak skan­du­je. Kto go tam zresz­tą wie, co robi i dla­cze­go się za­my­ka, że i chło­piec bez po­zwo­le­nia nie wej­dzie. Na­wet dziur­ka od klu­cza za­sło­nio­na. To czło­wiek skry­ty i nie­do­cie­czo­ny.

Za­dzwo­ni­li.

Chro­po­wa­ty głos ozwał się ze środ­ka po ła­ci­nie.

– Kto tam?

– Stu­dio­si ad Do­mi­na­tio­nem Ve­stram ve­nien­tes!

– Stu­dio­si! – pi­snął głos ze wnę­trza. – Ite ad scho­lam oc­cu­pa­tus sum.

– O! to mu się ze­bra­ło na ła­ci­nę! a sły­szysz, jaka ła­ci­na! – za­wo­łał Pa­we­łek.

– Do­mi­ne ma­gi­ster – do­dał – pau­per ad te ve­niens stu­dio­sus.

– Ite ad dia­bo­lum! Ite et at­ten­di­te.

– Czy ro­zu­miesz? mówi, że­by­śmy szli do dia­bła, a my przy­szli do nie­go i taki ko­niecz­nie się do­sta­niem – to tak za­wsze.

– Do­mi­ne ma­gi­ster, be­anus est, stu­dio­sus no­vus; ad Do­mi­na­tio­nem Ve­stram con­si­lii gra­tia ve­niens.

– Ite ad dia­bo­lum – po­wtó­rzył głos ze środ­ka – stu­dio­sus et be­anus, asi­ni ambo

– Gra­tias agi­mus. Ape­ri­te.

Na te ostat­nie sło­wa upo­rczy­wie do­po­mi­na­ją­ce­go się wpusz­cze­nia Pa­weł­ka od­ry­glo­wa­ły się drzwi, wy­su­nę­ła się gło­wa.

Ocze­ki­wa­li jej wpraw­dzie żacy, ale nie w tym miej­scu, w któ­rym się im uka­za­ła. Zwy­kle bo­wiem o pół­trze­cia lub dwa łok­cie od zie­mi wy­su­wa się fa­cies pa­trzą­ce­go, tu zaś z po­dzi­wie­niem Mać­ka wy­rwa­ła się jak­by spod zie­mi, bo le­d­wie o pół­to­ra łok­cia od pod­ło­gi. I ja­każ gło­wa, roz­czo­chra­na, z czar­ny­mi wło­sy, czar­ny­mi śli­pia­mi, gębą wy­krzy­wio­ną i wi­szą­cy­mi war­ga­mi, po­prysz­czo­na cała, na­kry­ta bi­re­tem, a pie­rza peł­na.

– A to ty, So­ro­ko! – za­wo­łał ma­gi­ster otwie­ra­jąc – po co nie w porę przy­cho­dzisz? hę?

– Do­mi­na­tio ve­stra!

– Daj mi po­kój ze swo­ją pa­skud­ną ła­ci­ną, któ­rą pa­plesz jak praw­dzi­wa sro­ka, aż mi uszy od niej więd­ną. Cze­go chcesz?

– Przy­pro­wa­dzam no­we­go ucznia, be­ana, któ­ry wpi­sać się chce, nie­bo­żąt­ko, choć daw­no po św. Grze­go­rzu. Ubo­gi; nie­bo­rak przy­szedł do Kra­ko­wa za na­uką i chle­bem.

Se­nior do­pie­ro zwró­cił krwią za­szłe oczy na Mać­ka i utkwił je w przy­byl­cu, któ­ry się do zie­mi po­kło­nił, po­tem pu­ścił drzwi i po­sko­czył we­wnątrz, a za nim żacy nasi.

Tu do­pie­ro w ca­łej swej po­sta­ci i splen­do­rze oka­zał się im ma­gi­ster. Była to bied­na, po­ła­ma­na fi­gur­ka, nie­zmier­nie ni­skie­go wzro­stu, gar­ba­ta, gło­wa na ra­mio­nach prze­krzy­wio­no osa­dzo­na, ręce dłu­gie, nogi cien­kie, a na koń­cu ich ogrom­ne łap­ska, ozu­te w czar­ne skó­rza­ne trze­wi­ki. Ma­gi­ster miał na so­bie ubiór czar­ny, kle­ry­kal­ny, po­pla­mio­ny, i bi­ret na gło­wie.

Izba, do któ­rej we­szli, wy­bie­lo­na nie­gdyś, z dwo­ma wy­so­ki­mi wą­ski­mi okna­mi, po­prze­dzo­na ciem­ną sion­ką, peł­na była ksiąg, pa­pie­rów i uczo­nych ru­pie­ci. Mię­dzy okna­mi wi­siał czar­ny krzyż drew­nia­ny, pal­ma i grom­ni­ca. Przy sto­le sta­ły dwa krze­sła skó­rą wy­bi­te, ale prze­glą­da­ją­ce wło­sie­niem spod po­dar­tych jej ka­wał­ków. Oba te krze­sła po­kry­te były py­łem, daw­no wi­dać nikt na nich nie sie­dział; pa­pie­ry tak­że, cho­ciaż w świe­żym jak­by nie­ła­dzie, książ­ki, choć tyl­ko co zda­je się otwar­te, ku­rzem przy­sy­pa­ne były.

Ma­ciek mi­mo­wol­nie za­uwa­żył, że sznu­rek od ko­ziej łap­ki szedł mi­ja­jąc pierw­szą tę izbę do dru­giej. Wi­dać tam mu­siał prze­sia­dy­wać ma­gi­ster, ale od niej cięż­ko oko­wa­ne drzwi za­par­te były i klucz ogrom­ny w zam­ku do­wo­dził tyl­ko, że świe­żo ją od­wie­dza­no.

– Cze­go chce­cie? – spy­tał gar­bu­sek żywo.

– Chce się wpi­sać be­anus.

– Hę? o tej po­rze?

– Bie­do­ta, aż z Rusi przy­wę­dro­wał pie­cho­tą, za na­uką. Gar­bu­sek oczy wy­trzesz­czył, bi­ret po­su­nął, rę­ka­mi się po kola – nach ude­rzył, usiadł i rzekł:

– Żywo, żywo, nie mam cza­su. Co umiesz? jak ci imię? – Imię Ma­ciej, na­zwi­sko Skow­ro­nek, a nie umiem nic.

– Nic? to idź­że do pa­ra­fial­nej szkół­ki li­ter się uczyć.

– Czy­tać umiem.

– To już nie nic, a wię­cej?

– Pi­sać umiem. – A wi­dzisz.

– Po ła­ci­nie tro­chę.

– Rób wer­sję.

I rzu­cił mu Cor­ne­liu­sa na stół.

Chło­piec otwo­rzył książ­kę i po­czął od­waż­nie tłu­ma­czyć. Ma­gi­ster i So­ro­ka rów­nie wiel­ki­mi oczy­ma pa­trza­li, rów­nie na­sta­wio­ny­mi słu­cha­li usza­mi.

– To przy­pa­dek! – rzekł nie­cier­pli­wie Pu­dłow­ski. – Weź fa­bu­ły Fe­dro­we.

I Ma­ciek po­czął z rów­ną pew­no­ścią tłu­ma­czyć wca­le do­brze dru­gie za­da­nie.

– Hę! hę! a gada, że nic nie umie. No! no, wpi­szesz się ju­tro, mo­żesz cho­dzić do szko­ły, a, stat­kuj waść, a nie bądź cie­ka­wy.

– Sło­wo w sło­wo to mówi każ­de­mu – szep­nął So­ro­ka.

– Po uli­cach się nie włócz dar­mo i nie w porę, bro­ni nie noś, suk­nię przy­zwo­itą wdziej, Ży­dów nie bij i idź so­bie do li­cha, bo ja nie mam cza­su. A nie bądź cie­ka­wy. Rób swo­je, a cu­dze­go nie patrz. – Hę! cze­góż jesz­cze sto­icie! – za­wo­łał – nie­dzie­la, wpi­su nie ma! idź­cie do li­cha i nie przy­chodź­cie wię­cej, idź­cie. A be­anu­so­wi dać po­kój!

I po­gro­ził pal­cem po no­sie So­ro­ce.

– Do­mi­na­tio ve­stra po­zwo­li go tro­chę otrzą­snąć?

– Nie po­trze­ba; a idź­cie z li­chem, bo nie mam cza­su.

To mó­wiąc od­pro­wa­dził ich aż do drzwi, któ­re za nimi za­trza­snął; ale le­d­wie się one za­mknę­ły, So­ro­ka po­chwy­cił za dzwo­nek i za­wo­łał:

– Do­mi­ne ma­gi­ster!

– Jesz­cze cze­go?

– Po­zwo­li­cie otrzą­snąć?

– Ife ad dia­bo­lum cum be­ano.

– Otóż jest i po­zwo­le­nie.

I jak­by na prze­ko­rę, jesz­cze raz po­rwał za dzwo­nek.

– Idź­cie precz! idź­cie precz! Kto tam zno­wu? – Ja, So­ro­ka.

– Jesz­cze ty tu? – Czap­kę zo­sta­wi­łem w izbie.

Sły­chać było ry­glo­wa­nie, stu­ka­nie i klę­cie, po­tem ręka wy­su­nę­ła się ze drzwi, wy­rzu­ci­ła czap­kę i zni­kła.

So­ro­ka za­dzwo­nił jesz­cze raz.

– A dia­bo­lus in­car­na­tus!… Chcesz, abym cię ochło­stał? – Chcia­łem po­dzię­ko­wać za czap­kę.

Głę­bo­kie od­po­wie­dzia­ło tyl­ko mil­cze­nie. So­ro­ka śmiał się po ci­chu, ale ser­decz­nie.

– Te­raz chodź do na­szej go­spo­dy – rzekł do Skow­ron­ka – mu­sisz się z be­ana otrzą­snąć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: