- W empik go
Żywa i martwa - ebook
Żywa i martwa - ebook
„Umarłam, kiedy odwiedziliśmy babcię w Stanach. Myślałam, że włożą mnie do trumny, ale nie. Przynoszą jedzenie, picie, wmuszają. Migają jakieś twarze. Najczęściej pochyla się nade mną tata. Nie mam siły mówić. Nie mam siły powiedzieć, że jestem trupem”.
Maja jest przekonana o własnej śmierci, ale nadal musi funkcjonować w świecie żywych. Zmarłej w tragicznych okolicznościach matki nie pamięta, a ojciec nie radzi sobie z chorobą córki. Tymczasem szkolna psycholożka, zaangażowana w pomoc nastolatce, zaczyna otrzymywać wiadomości z pogróżkami. Komuś zależy, by kobieta przestała interesować się Mają i jej rodziną. Co zdarzyło się w Stanach? Czy klucz do teraźniejszości tkwi w przeszłości? Czy Maja ma jeszcze szanse na ratunek?
Ta powieść jest jak cios między oczy. Zachwieje waszym spokojnym światem, a mimo to nie oderwiecie się od niej, dopóki nie przewrócicie ostatniej strony.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66473-86-7 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem martwa.
Kiedyś myślałam, że ciała zmarłych się grzebie, a jeśli nawet nie, w tym ciele nic już nie ma. Człowieka. Tego czegoś, co się nazywa duszą. Gdzieś sobie idzie albo znika. Na nocy horrorów w gimnazjum puścili nam Noc żywych trupów. Po filmie śmiałyśmy się z dziewczynami, ale byłyśmy przerażone. Zafascynowane też. Umawiałyśmy się potem na oglądanie filmów o zombie. Przypominam sobie te bzdury, ale to nie ułatwia.
Zostałam tu. Wszystko mnie boli. Nie ciało. Ono jest ciężkie, nie wypuszcza. Nie chcę tu być. Nie chcę. Nie chcę. Nie chcę. Powtarzam to tysiące razy, lecz nic się nie zmienia. Myślałam, że włożą mnie do trumny, ale nie. Przynoszą jedzenie, picie, wmuszają. Migają jakieś twarze. Najczęściej pochyla się nade mną tata. Nie mam siły mówić. Nie mam siły powiedzieć, że jestem trupem.
Odprawa celna. Samolot. Wracamy do Polski. Może wreszcie zostanę pochowana.Przeszłość KAMILA
Prawa Murphy’ego dotyczą mnie jak chyba nikogo innego. Jeśli chleb spada na podłogę, to na stronę posmarowaną masłem. Jeśli wreszcie mam szansę się wyspać, budzę się przed piątą. Jak dzisiaj. Pierwsza wolna sobota od dwóch miesięcy, a ja już od kilku godzin przewracam się z boku na bok. Na dodatek John pracuje, a samej nie chce mi się nic robić. Dużo czasu, żeby się zastanawiać. Zbyt dużo.
Gdy przyjeżdżałam do Waszyngtonu siedem miesięcy temu, byłam na prochach. Miałam za sobą trzytygodniowy pobyt w psychiatryku. Niby nie tak długo, ale wolałabym nie chwalić się tym w CV, jeśli uda mi się skończyć studia i będę starać się o poważną pracę. Nikt normalny nie próbuje popełnić samobójstwa tylko dlatego, że jakiś dupek (no dobra, to był mój chłopak przez trzy lata) postanawia odejść do innej. Na podcięcie żył nie zdecydowałam się od razu. Stopniowo przestałam chodzić na uczelnię, spotykać się ze znajomymi, nawet odzywać się do rodziców. Na siostrę w ogóle nie reagowałam. Iza mówiła później, że gdy próbowała ze mną rozmawiać, w moich oczach była pustka. Lubi używać takich wyrażeń. Po maturze wybiera się na polonistykę, a teraz w sekrecie pisze opowiadania. W sekrecie przed wszystkimi, tylko nie przede mną. Nie znam się, ale uważam, że w jej pisaniu jest jakaś magia.
W każdym razie któregoś dnia po prostu nie wstałam z łóżka i nie wychodziłam z niego przez tydzień, jeśli nie liczyć wizyt w toalecie. Nawet przejście kilku kroków było wysiłkiem, z którym wolałam się nie mierzyć. Łatwiejsze wydawało się sięgnięcie po żyletkę. Trochę na początku bolało, ale myśl, że wszystko się kończy, była krzepiąca. Obudziłam się na oddziale. Faszerowali mnie lekami i to stłumiło depresję. Dojście do względnej normalności zajęło dużo dłużej. Ważniejsze niż prochy okazały się sesje terapeutyczne. Anię, psycholożkę, poznałam w wariatkowie. Jest młoda, jeszcze niespaczona, podchodzi do pracy idealistycznie. Nawet ja, mając tak zaburzoną percepcję, zdawałam sobie z tego sprawę. Gdy opuściłam szpital, nadal się z nią umawiałam. Po dwóch miesiącach zasugerowała, że dobrze zrobiłaby mi zmiana otoczenia. Czemu nie – pomyślałam – i tak przecież choroba zapewniła mi roczny urlop zdrowotny na uczelni. Stany! Dla studentki anglistyki taka opcja była kusząca. Iza doradziła, jak postępować. Koleżanka mamy ze szkoły średniej wyszła za Amerykanina i od wielu lat mieszka pod Waszyngtonem. Ją należało poprosić o zaproszenie. Rodzice nie wydawali się przekonani, ale wykrzesałam z siebie tyle entuzjazmu, że zdecydowali się mnie wesprzeć, również finansowo. Mama skontaktowała się z Iloną i za chwilę miałam zaproszenie. Z wizą nie było problemów. Pomógł mi fakt, że studiuję anglistykę i konsulowi się podobało, że rozmawiam po angielsku.
Ostatniej nocy przed wyjazdem mama kazała mi przysiąc, że choćby nie wiem co nie targnę się na życie. Oczywiście zrobiłam, jak chciała, chociaż trochę mnie to śmieszyło. Osoby zamierzające popełnić samobójstwo mają gdzieś przysięgi. Cała rodzina odwiozła mnie na lotnisko. Gdy przekraczałam bramkę, machałam im z uśmiechem.
Znajomi rodziców pomogli znaleźć niedrogi pokój. Pracy musiałam szukać sama. Na myśl, że będę chodzić po knajpach, rozmawiać z menedżerami i przedstawiać własne zalety jako potencjalna kelnerka, wrócił strach, który w Polsce udawało mi się stłamsić. Przez dwa dni zwiedzałam Waszyngton, udawałam zachwyt nad Kapitolem, Białym Domem czy National Gallery of Art, ale gardło miałam ściśnięte, ręce mi drżały i niemal nie jadłam, pomimo że nadal łykałam tabletki.
W dniu, który wyznaczyłam na rozpoczęcie poszukiwań, prawie nie wstałam. Leżałam od piątej rano (zawsze piąta!), wpatrując się w sufit. Lepiej zostać w łóżku, odpocząć – w końcu przez te dwa dni stale byłam na nogach – i zająć się chodzeniem po restauracjach jutro. Jakimś cudem, gdy córka właścicieli o jedenastej zapukała i powiedziała przez drzwi, że jeśli nadal chcę zabrać się z nią do centrum, powinnam już się budzić, odkrzyknęłam, że za chwilę będę gotowa. To naprawdę musiał być cud, boska interwencja, inaczej nie umiem tego wytłumaczyć, ale wyskoczyłam z wyrka, wzięłam prysznic, nałożyłam makijaż i uśmiechnęłam się do lustra. Uśmiech, choć sztuczny, sprawił, że poczułam się lepiej. Zostawiłam go już na twarzy prawie na cały dzień, aż rozbolały mnie szczęki. Justine wyrzuciła mnie przed jakąś knajpą i życzyła powodzenia. Gdy mówiłam „thank you!”, słyszałam w swoim głosie tyle energii, że prawie uwierzyłam, iż mam ją w sobie. Z rozpędu przekroczyłam próg, wyszczerzyłam się do hostessy i zapytałam o menedżera. Był w biurze. Niezwykle miły facet z byłej Jugosławii, nie pamiętam już – Chorwat czy Serb, wiem tylko, że rozmowa okazała się naprawdę przyjemna. Nie potrzebował kelnerki, ale polecił niedawno otwarte francuskie bistro, które prowadził jego przyjaciel. Już w trakcie konwersacji z Ivo czułam się jak na haju. Potrafię działać, załatwiać swoje sprawy. Poszłam pod wskazany adres. Właściciel powiedział, że mogę rozpocząć pracę już następnego dnia. Nie wiem, czy był w desperacji, bo nikt inny się nie zgłaszał, czy zrobiłam dobre wrażenie, ale oczywiście uwierzyłam w drugi wariant. Zademonstrowałam nawet swój francuski. Uczyłam się w liceum i nie określiłabym swojego poziomu jako zbyt wysokiego, ale Pierre mnie pochwalił.
Euforia wzbierała do momentu rozpoczęcia pracy. Później ustąpiła miejsca zmęczeniu. Bieganie do kuchni i z powrotem na wysokich obcasach, rozmawianie z klientami o bzdetach, przyjmowanie pieniędzy i pamiętanie o wszystkim okazało się trudniejsze, niż mi się wydawało. Miałam trudności z koordynacją, ale tylko raz wylałam sok na elegancką bluzkę jakiejś starszej pani. Nie wiedziałam, jak przepraszać, ale klientka zapewniła, że nie szkodzi i przyniesie mi rachunek z pralni. Pod koniec dnia padałam na twarz. Gdy w domu spojrzałam na kostki u nóg, były tak spuchnięte, że się przeraziłam. Ogarnęły mnie wątpliwości. Czy nie porwałam się na zadanie ponad siły? Wcale już nie chciałam wylegiwać się w łóżku, ale może lepiej wrócić do Polski. To trochę upokarzające, rodzice jednak zrozumieją. Przeliczyłam napiwki. Sto dwadzieścia dolarów! Dokonałam szybkiej kalkulacji. Za pokój płaciłam czterysta dolców na miesiąc. Jeść mogłam w moim bistro. Reszta pieniędzy dla mnie. Jeśli wytrwam, przyjadę do domu ze sporą ilością gotówki. To dodało mi siły.
Powoli się przyzwyczajałam. Zmęczenie nie było już tak wszechogarniające. Zaczynałam nawet odczuwać przyjemność, rozmawiając z klientami. Amerykanie są zabawni. Tyle komplementów. A to, że jestem taka miła, a to, że mój angielski jest wspaniały, a to, że akcent mam uroczy, a to, że robię świetną sałatkę Cezar (podejrzewam, że mieszam składniki za każdym razem inaczej, ale i tak są tacy, którzy twierdzą, że jestem najlepsza). Niektórzy pytali, czy jestem wolna po pracy, ale kręciłam głową, czasem wymyślałam historyjkę o zostawionym w Polsce narzeczonym. Nie byłam gotowa na facetów.
Wszystko się zmieniło, gdy przyszedł John. Miał w sobie jakiś urok, świeżość – nie jestem pewna, czy to dobre określenia – coś, co mnie do niego pociągnęło. Wydawał się inny niż poznani dotąd mężczyźni – chociaż nie umiałabym określić, na czym ta inność polegała. Sam jego wzrok sprawiał, że kręciło mi się w głowie. Patrzyłam na jego duże, silne ręce i zastanawiałam się, jakby to było poczuć je na swoim ciele. Od samego myślenia brakowało mi tchu. To było coś całkowicie nieoczekiwanego – nigdy, nawet gdy miałam chłopaka – nie snułam podobnych fantazji. Pieszczoty i późniejszy seks z moim byłym wydawały mi się czymś obojętnym. Do tego stopnia obojętnym, że uważałam się za zimną erotycznie.
Kiedy John się dowiedział, że jestem z Polski, ucieszył się jak dziecko. On też ma polskie korzenie. Jego dziadkowie ze strony mamy byli Polakami. Znał kilka słów, powiedział je z akcentem, który mnie rozśmieszył, a jednocześnie wywołał dreszcz podniecenia. Wszystko, co robił, wszystko, co mówił, działało na mnie jak silny narkotyk. Nadal tak jest.
John wracał, zawsze prosił, żeby posadzić go przy moim stoliku. Dopiero za piątym razem zaproponował drinka. Poszliśmy do baru, on gładził moje palce, podnosił je do ust, całował wnętrze dłoni. Chciał, żebym mówiła o sobie, więc już tego pierwszego wieczoru powierzyłam mu najwstydliwsze sekrety. Zrobiłabym wszystko, żeby tylko był ze mną, żeby nie przerywał dotyku. Krótko po północy pojechaliśmy do niego. W taksówce całowaliśmy się jak dwójka napalonych małolatów. Nawet na schodach nie trzymaliśmy rąk z dala od siebie. Oddałam mu się z mieszanką radości i grozy. Czułam bezustanne upojenie, ale alkohol nie miał z tym nic wspólnego. Tej nocy cztery razy przeżyłam orgazm. Ja, która do tej pory nie miałam pojęcia, co to słowo oznacza.
Gdy wychodziłam, jeszcze spał. Cały dzień rozpamiętywałam naszą noc, ponownie przeżywałam bliskość. Jednocześnie narastał lęk. Niejednokrotnie przecież słyszałam, że mężczyźni tracą zainteresowanie, jeśli dostaną to, czego chcą. Może Johnowi też tylko o to chodziło? Zaliczył kolejną łatwą laskę, i tyle. Pomyślałam, że nie dam rady tego znieść. Wpadnę w czarną dziurę, dużo głębszą niż poprzednio. Żadne tabletki nie pomogą. Nie dotrzymam przysięgi złożonej matce. Skutecznie skończę ze sobą. Nie, budził się we mnie bunt. Nie skończę. To tylko wrażenie. Jestem w stanie to znieść. Jestem w stanie znieść dużo więcej. Problem w tym, że nie byłam pewna.
Cały dzień pracowałam na autopilocie. John przyszedł, kiedy kończyłam zmianę. Pamiętał, o której.
Przychodzi zawsze, chyba że akurat jest w pracy. Nasza relacja jest nie tylko erotyczna. Kocham go. Wie o mnie wszystko, lecz ja też znam go lepiej niż ktokolwiek inny. Ma trzydzieści cztery lata, jest sporo starszy, ale prawdopodobnie dlatego tak dojrzały, taki mądry. Jest chirurgiem. Samo to wprawia mnie w osłupienie. Nie dałabym rady operować, zemdlałabym, grzebiąc w czyichś wnętrznościach. On natomiast przeprowadza skomplikowane operacje i potrafi opowiadać o tym z pasją. Chciałabym odnosić się tak do swojej przyszłej pracy, a nawet jeszcze nie zdecydowałam, co chcę robić, gdy skończę studia. John ma zdanie na każdy temat; możemy godzinami dyskutować o Faulknerze czy O’Neill’u. Politycznie ma określone poglądy. Nie przepada za Bushem i republikanami, zdecydowanie bliżej mu do demokratów. Mnie też nazwa podoba się bardziej, ale to wszystko. Tata kiedyś powiedział, że obie partie amerykańskie to jeden szajs, a reszta polega na mamieniu wyborców. Ostrożnie powtórzyłam tę opinię, zaznaczając, że nie jest moja, ale John niespodziewanie się z nią zgodził. Dodał jednak, że dopóki nie ma trzeciej siły, która naprawdę zmiecie dotychczasową hipokryzję, on będzie opowiadał się za demokratami. Oburzał się na zaściankowość dziennikarzy i obywateli, którzy potępiali Clintona za aferę z Monicą Lewinsky. Prezydent, nie prezydent – miał prawo do życia prywatnego, a innym od tego wara. Zasadniczo mam podobny pogląd, ale interesowało mnie zdanie Johna na temat wierności małżeńskiej. Wzruszył ramionami i powiedział, że to bardzo indywidualna kwestia i zależy od umowy między małżonkami. Jeśli chcą, mogą nawet żyć we wstrzemięźliwości seksualnej, jeśli natomiast mają ochotę na inne konfiguracje, wszystko jest dopuszczalne. Nie doprecyzował, co rozumie przez wszystko, ale i tak wiem, że jego poglądy są zdecydowanie bardziej liberalne niż moje. Nie miałam odwagi zapytać, czy sypia z innymi kobietami. Nie zniosłabym odpowiedzi twierdzącej. Czasem wydaje mi się, że on też mnie kocha, nigdy jednak tego nie powiedział. Potrzebuję słów.
Za dwa miesiące powinnam wrócić do Polski. Gdy o tym myślę, zaczynam się trząść. Nie mam pigułek, które by to złagodziły, skończyły mi się trzy miesiące temu. Mogłabym postarać się o receptę, może nawet John by mi ją załatwił, ale nie chcę. Funkcjonuję bez leków i jestem z tego dumna. Odsuwam strach. Nie jestem pewna, ile znaczę dla Johna, ale to mężczyzna zdolny do miłości. Matkę z pewnością kocha. Wychowała go sama, ojciec zginął w Wietnamie, gdy John był jeszcze niemowlęciem. Ma na imię Vivien (polscy dziadkowie Johna uwielbiali Vivien Leigh), jest pediatrą i to ona zaraziła syna miłością do medycyny. John odwiedza ją co najmniej raz w tygodniu. Pokazywał mi jej zdjęcia. Nadal jest piękna. To po niej odziedziczył czarne gęste włosy i duże ciemne oczy.
Patrzę na zegarek. Ósma. Dość. Nie chcę wylegiwać się w łóżku. Nie jestem tą samą osobą, którą byłam przed próbą samobójczą. Pozbierałam się. Czuję się uzależniona od Johna, ale to miłość. Normalna miłość. Ja też jestem normalna i zdrowa. Podnoszę się. Czas na drobne przyjemności. Rozkoszuję się świeżo zmieloną kawą, a potem prysznicem. Przeglądam się w lustrze. Nie jest źle, ale włosy zbyt mi urosły i końcówki zaczęły się rozdwajać. Postanawiam iść do fryzjera.
Amerykańscy fryzjerzy nie są tani, a mam wrażenie, że zakład, który odwiedzam, nawet na tutejsze warunki jest kosztowny. Efekt jednak jest oszałamiający. Barbara, jak przedstawiła mi się fryzjerka, ma lekką rękę i świetne wyczucie. Nie skróciła mi mocno włosów, ale umiejętnie podcieniowała, nadając fryzurze nowy kształt. Mimo dodatkowego niemałego kosztu dałam się namówić na pasemka, które rozświetlają nieco przyszarzały blond. Nawet moja twarz wydaje się inna, jakby ładniejsza, subtelniejsza. Uśmiecham się do Barbary i zostawiam hojny napiwek.
Do domu wracam spacerem. Jestem świadoma męskich spojrzeń, sprawiają mi przyjemność. Co chwila podnoszę dłonie do głowy, przeczesuję palcami włosy. Wyobrażam sobie zachwyt w oczach Johna, jego ręce bawiące się moimi lokami. Pragnę. Teraz. Zaraz. Natychmiast. Wyciągam komórkę, wybieram numer. Piętnaście sygnałów i telefon się rozłącza. John z pewnością jest zajęty pacjentami, może nawet przeprowadza operację. Przepływa przeze mnie fala rozczarowania.
W mieszkaniu padam na łóżko. Powoli, bardzo powoli, coś się we mnie budzi. Zaczynam walczyć. To, ile jestem warta, nie zależy tylko od Johna. Cokolwiek się stanie, moje życie jest ważne. Relacje z innymi są istotne, ale mogą się zmieniać. Mam na nie wpływ. To moje słowa. Sama doszłam do takich wniosków na którejś sesji z Anią.
Ponownie sięgam po telefon. Relacje damsko-męskie to tylko część życia. Mam rodziców, mam siostrę, mam przyjaciół. Dzwonię do Izy. Odkąd przyleciałam do Stanów, rzadko się kontaktujemy. Uznaję, że okazjonalna rozmowa z mamą załatwia całą rodzinę. Siostrę zaniedbuję, a przecież początkowo słała mi SMS-y. Odpowiadałam mniej więcej na co drugi. Odbiera natychmiast. Opowiadam jej o moich gospodarzach, o pracy, innych kelnerach, klientach (między innymi o starszej pani, która dotrzymała obietnicy i przyniosła rachunek z pralni), o Waszyngtonie. Gadam dużo, nie wspominam tylko o Johnie, nawet gdy Iza pyta, czy kogoś poznałam. Mówię, że na razie wolę zajmować się sobą niż jakimiś głupimi facetami. Iza się śmieje, ale odwdzięcza się historią o nowo poznanym chłopaku. Prawdziwe ciacho, starszy od niej, student informatyki. Wciągam się, czuję, jakbym siedziała z nią na kanapie, jakbyśmy chichrały i czesały sobie nawzajem włosy. Właśnie, włosy. Mówię o nowej fryzurze, a ona prosi, żebym wysłała fotkę. Obiecuję, że zrobię to, gdy tylko skończymy gadać.
Wyciągam trójnóg i kładę na nim cyfrowy aparat, prezent od taty. Wiem, że mocno się wykosztował, ale chciał, żebym dokumentowała pobyt. Ustawiam samowyzwalacz i biegiem przemieszczam się na drugi koniec pokoju. Zastygam ze zwykłą miną do zdjęcia, uśmiechem odsłaniającym zęby, nawet mówię „cheese”. Za każdym razem sama czuję, że to idiotyzm. Gdy jednak podłączam aparat do laptopa, jestem zadowolona z efektu. Jak zazwyczaj zresztą. Daleko mi do piękności, ale na fotografiach wychodzę nieźle. Piszę krótki e-mail: „Chciałaś, to masz” – i wysyłam zdjęcie do Izy.
Przy okazji oglądam inne fotki ze Stanów. Większość jest z moich spacerów z Johnem. John, zawsze John. Znów dopada mnie tęsknota, znów prawie zwala mnie z nóg. Zanim spróbuję się wygrzebać, odzywa się moja komórka. Przestaję oddychać. Żeby to był John! Chwytam telefon i widzę jego imię na wyświetlaczu. Kolana miękną, wszystkie mięśnie robią się słabe.
– Hello, darling.
Nigdy tak do mnie nie powiedział. Honey, baby, to tak. Darling musi znaczyć więcej. Nie potrafię nie robić sobie nadziei. Rozmawiam z nim jednak jakby nigdy nic, opowiadam o wizycie u fryzjera, próbuję nawet być dowcipna.
– Chcę cię zobaczyć. Uwielbiam twoje włosy. Chcę je owinąć wokół palców. Przyjedź do mnie.
Jestem na każde zawołanie, ale muszę się upewnić.
– Do szpitala?
– Tak.
– To strasznie daleko. Długo mi zajmie.
– Zamów taksówkę. Zapłacę. Kiedy będziesz na miejscu, wyślij mi SMS.
Wszystko robię zgodnie z instrukcją. Jeszcze zanim zapłacę kierowcy, piszę do Johna. „Siódme piętro, pokój ósmy. Czekam, skarbie” – przychodzi odpowiedź.
Siódme piętro – już się przyzwyczaiłam i nazewnictwo amerykańskie wcale nie wydaje mi się dziwne. Zaczynają od pierwszego – i dobrze. Parter tylko komplikuje. Gdy wychodzę z windy, zauważam kobietę w białym fartuchu. Obrzuca mnie ostrym spojrzeniem. Pewnie mi się wydaje. Nieważne. Ważne jest tylko, że za chwilę zobaczę Johna, za chwilę zamknie mnie w ramionach.
Otwiera drzwi i wciąga mnie do środka. Powitalny pocałunek sprawia, że przestaję nad sobą panować. Jestem pijana Johnem; jego widokiem, zapachem, dotykiem. Na sofie odsuwa mnie na odległość ramienia, przygląda mi się uważnie.
– I co myślisz? – udaje mi się wydukać.
– Piękna – szepcze.
Oplata palce moimi włosami, zbliża je do ust. Zamykam oczy. Pozwalam jego dłoniom gładzić szyję, zsuwać się niżej. Gdy zaczynają rozpinać zamek moich dżinsów, przemyka mi przez głowę, że to nie powinno się zdarzyć w tym pokoju, na lekarskiej kozetce. Nie wiem nawet, czy John zamknął drzwi na zasuwę. Mimo to nie protestuję, wibruję pod jego dotykiem, przyjmuję go z radością.
– John – mówię, gdy jest już po wszystkim. – Chyba nie powinniśmy tutaj...
– Cicho, maleńka, cicho.
Znów mnie całuje i wszystkie skrupuły znikają. Ubieramy się, ale siedzimy blisko. Wyciąga sto dolarów z portfela, wsuwa mi za stanik.
– Co robisz? – szepczę.
To idiotyczne, ale czuję podniecenie.
– Za taksówkę.
Przez chwilę bawi się moją piersią. Nie potrafię wykrztusić słowa. Dopiero gdy przesuwa dłoń na szyję, mówię drżącym głosem:
– To za dużo.
– Nieważne. Kiedyś postawisz mi drinka. – Całuje mnie lekko w kącik ust i dodaje: – Wiesz, chciałbym, żebyśmy jutro po twojej pracy odwiedzili moją mamę.
Nie wierzę własnym uszom. Proponuje, żebym poznała jego matkę. To musi być poważne. Uśmiecham się.
– Bardzo chętnie.
– Chcę, żeby wiedziała, że jesteś dla mnie kimś niezwykłym. Że cię kocham.
Znów brakuje mi tchu.
– Co powiedziałeś?
– Kocham cię – powtarza.
– Ja też cię...
Nie kończę, bo przerywa mi pukanie do drzwi.
– Proszę – mówi John.
Nie odsuwa się ode mnie. To ja przesiadam się na drugi koniec kozetki. Jakieś konwenanse nadal we mnie tkwią. W pokoju pojawia się ta sama kobieta, którą mijałam w korytarzu. Spuszczam oczy.
– John – mówi. – Jesteś potrzebny w sali numer pięć. Tętno pani Jones zanika.
John zrywa się na równe nogi. W progu odwraca się do mnie.
– Jutro po pracy przyjeżdżam po ciebie. Bye, darling.
Już wiem, że sobie nie wmawiam. Kocha mnie. Myślę o biednej pani Jones, której zanika tętno. Muszę zapytać o nią Johna. Mam nadzieję, że jej pomoże. Jeśli nie on, to kto?
Gdy drzwi windy otwierają się na parterze (więc jednak nie do końca odzwyczaiłam się od polskiego nazewnictwa), czeka przed nimi kobieta o ostrym spojrzeniu. W tym momencie zdaję sobie sprawę z jej atrakcyjności. Jest średniego wzrostu, bardzo szczupła, ale biust ma duży. Dekolt wyeksponowany.
– Jeśli wydaje ci się, że jesteś jedyną, która pieprzy się z nim na tej kozetce, bardzo się mylisz – rzuca mi w twarz.Teraźniejszość MAJA
Umarłam, kiedy odwiedziliśmy babcię w Stanach. Trzeciego dnia. Tata nie zauważył. Nikt nie wie. Ziomki z klasy uznały, że się odcinam, zadzieram nosa albo inaczej mi odbija. Może moja wychowawczyni coś podejrzewa. Pytała ostatnio, czy mam kłopoty. Nie, ona też nie wie. Nie można pytać trupa, czy ma kłopoty. Tak czy inaczej, coś jej nie pasuje i mam się jutro spotkać ze szkolną psycholożką. Gdybym olała to spotkanie, wezwaliby tatę do szkoły. Niedobrze by było. Wcześniej czy później się dowie, ale na razie go oszczędzam. Udaję, że jem. Udaję, że piję. Daje się na to nabierać.
Czy tego chcę, czy nie, oddalam się od taty. Będąc martwą, nie można czuć takiej samej bliskości z żyjącym jak przed śmiercią. Potrzebuję innych umarłych, bliskich umarłych. Tu zaczyna się problem. Jedyną bliską osobą mogłaby być mama, ale jej nie znam. Umarła, gdy byłam niemowlęciem. U nas w domu, zakopany pod innymi, jest album ze zdjęciami ślubnymi. Oglądałam go, gdy żyłam. Mama była blondynką z długimi falowanymi włosami. Pewnie przez te włosy wyglądała trochę jak gwiazda filmowa. Tata jest brunetem i z pomieszania genów moje włosy są rude. Ludziom się podobają. Mnie niedługo przed śmiercią też zaczęły się podobać. Teraz to obojętne. W każdym razie zdjęcia przeglądałam zawsze sama. Dawno zauważyłam, że tatę bolą wspomnienia. Trudno się dziwić. Jego żona. Wielka miłość. Taka młoda, gdy umarła. Dwadzieścia cztery lata. Wydusiłam z niego historię. Poznali się w Stanach. Ona pracowała jako kelnerka. Przyszedł do jej knajpy, zaczęli gadać i skończyło się ślubem w Polsce. Tata też ma polskie korzenie, dlatego zdecydował się tu mieszkać. Zafascynowała go i kobieta, i kraj. Zapytałam kiedyś, jak umarła. „Nagle”. To wszystko, co mi powiedział. Z wyrazu jego twarzy zrozumiałam, że nie wolno mi powtarzać tego pytania. „Nie wolno” – złe wyrażenie. Mogłam sobie powtórzyć, nic by się nie stało, ale i tak nie uzyskałabym odpowiedzi. Chyba zresztą nie wydawało mi się to wtedy aż tak ważne. Teraz chcę wiedzieć. Chcę zapytać jej, ale najpierw potrzebuję ją znaleźć. To nie takie łatwe, jak by się wydawało. Widzę wielu martwych ludzi, ale jej nie widzę. Nie wiem, jak pytać. Imię i nazwisko nie na wiele się zdają. Ona może być już tylko duchem. Ja poruszam się w starym ciele. Zombie. Kiedyś próbowałam się śmiać z filmów o żywych trupach. Teraz sama taka jestem.
Pójdę na cmentarz. Nie jestem pewna, gdzie leży mama, ale chyba w Warszawie. Tu umarła, więc chyba tu jest pochowana.
Kołyszę się na krześle, czekając na powrót ojca. Przez pokój od czasu do czasu przechodzą umarli. Nie znam ich i oni mnie nie znają. Nie rozmawiamy. Zastanawiam się, co tu robią. To stara kamienica, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej. Może mieszkali tutaj i teraz wracają. Mama pewnie wraca do innego mieszkania. Nie mam pojęcia, w jakiej dzielnicy. Też powinnam zapytać tatę. Za dużo pytań naraz. Najpierw cmentarz. To łatwiejsze. Nastolatka odczuwa potrzebę kontaktu z nieżyjącą matką. To wcale nie jest dziwne. Wszyscy moi znajomi mają matki.
Klucz przekręca się w zamku. Duchy nie używają klucza. Przenikają po prosu przez ściany. Tata idzie wśród nich, nie zdając sobie sprawy, że tu są. Pochyla się, całuje mnie. Odsuwam się.
– Powiesz mi, gdzie jest pochowana mama?
Marszczy brwi.
– Dlaczego pytasz?
Mówi po angielsku, jak zwykle.
– To takie dziwne? – odpowiadam po polsku. – Skończyłam siedemnaście lat, odczuwam potrzebę odwiedzenia grobu matki.
– Dobrze się czujesz?
Przywołuję na trupią twarz coś na kształt uśmiechu.
– Dobrze. Dlaczego pytasz?
– Mówisz tak dziwnie.
Sama słyszę, jak mówię. Tak, jak mówią umarli.
– Chciałabym adres jej grobu.
Jestem stanowczym zombie.
– Możemy pójść tam razem.
Kręcę głową. Mechaniczny ruch żywego trupa. Tata wzdycha. Uważa mnie za zbuntowaną nastolatkę.
– Poczekaj. Pójdę po notes.
Czekam cierpliwie.
– Jest pochowana na Bródnie.
Zapisuję adres kwatery.
– Zamówimy pizzę? Od śniadania nic nie jadłem. Ty też pewnie umierasz z głodu.
– Zamów sobie, ja już zjadłam coś innego. Nie chcę.
Patrzy na mnie o kilka sekund za długo.
– Odchudzasz się?
– Nie.
Mam na sobie czarny luźny sweter. Ciało trupa nie rzuca się w oczy.
– Okej.
Wzrusza ramionami i opuszcza pokój. Jego naukowy umysł podpowiada, że córkę w fazie nastoletniego buntu najlepiej zostawić w spokoju. Nie narzucać się. Okej. Mnie też to odpowiada.
Kładę się wcześnie. Nie chcę patrzeć na obce duchy, nie mam ochoty na rozmowy z tatą. W nocy przychodzi. Mocno zaciskam oczy. Dotyka delikatnie moich włosów. Odwracam się do ściany i jego ręka się cofa. Nadal jednak nade mną stoi. Wsłuchuję się w jego oddech i zaczynam liczyć w myślach. Pięćdziesiąt trzy. Wychodzi.
Rano zostaję w łóżku, dopóki nie usłyszę, że zamykają się drzwi frontowe. Przechodzę do łazienki, szoruję się. Prysznic kilka razy dziennie opóźnia proces rozkładu.
W kuchni stoi talerz z kilkoma malutkimi kanapkami. Każda jakieś półtora na półtora centymetra. Ciemny chleb, ser, wędlina bądź łosoś wędzony. Gdy żyłam, uwielbiałam takie kanapusie. Czasem robiliśmy je razem. Obok talerza szklanka z moim ulubionym sokiem ananasowym. Jakoś mnie to wszystko wzrusza. Wsuwam jedną kanapkę do ust. Pomimo że jest taka mała, żuję i żuję. W końcu udaje mi się połknąć. Pociągam łyk soku, ale nie czuję smaku. Nie mam ochoty ani pić, ani jeść. Wylewam resztę soku do zlewu, kanapki wrzucam do plastikowej torby, którą umieszczam w śmietniku w połowie drogi między domem a szkołą.
Wchodzę do klasy już po dzwonku. Romański rzuca mi zirytowane spojrzenie. Kiedyś go lubiłam. Przed śmiercią matma była moim ulubionym przedmiotem. Może nie tylko dlatego go lubiłam.
– Jak to miło, że zaszczyciłaś nas swoją obecnością – mówi matematyk, a przez klasę przebiega chichot.
Zanim umarłam, czułabym się głupio, słysząc taki tekst. Teraz dociera do mnie cały idiotyzm tego pseudoszyderstwa. Nauczyciele stale powtarzają jednakowe zdania, a wydaje im się, że są superdowcipni. Uczniowie zresztą utwierdzają ich w tym przekonaniu, wybuchając w odpowiednich momentach śmiechem.
– Przepraszam.
Ostatnia ławka jest wolna, więc tam idę. Przed śmiercią siedziałam z Justyną. Po wakacjach oznajmiłam, że siedzę sama. Popatrzyła na mnie tymi swoimi oczyma zranionej sarny i nawet nie próbowała pytać. Taka jest. Zawsze taka była. Kompletnie niepewna swojej wartości. Słaba. Może dlatego się z nią przyjaźniłam. Gdybym dopuściła blisko kogokolwiek innego, odkryłby, że sama jestem niepewna swojej wartości. Sama jestem słaba. Włóczyłam się z tymi silnymi, piliśmy na Polu Mokotowskim colę, bardzo rzadko piwo, próbowaliśmy papierosów, ale uznaliśmy, że to nie dla nas. Nasza szkoła jest jedną z najlepszych w Warszawie, u nas szpanuje się wiedzą. Wygląd i luzacki styl też są ważne, ale nie papierosy, amfa czy, broń Boże, twarde narkotyki. Wpasowałam się w to, było fajnie. Budowałam mit popularnej laski, ale moja paczka tak naprawdę nie miała o mnie pojęcia. Na strzępy szczerości pozwalałam sobie tylko z Justyną.
Tutaj też są duchy. Szkoła jest stara, została założona w tysiąc dziewięćset szóstym roku, co pani dyrektor z dumą podkreśla. Przypuszczam, że budynek został zniszczony w czasie drugiej wojny, ale nigdy się tym specjalnie nie interesowałam. Tak czy inaczej, zmarli wychowankowie najwidoczniej odczuwają więź. Nawiązuję kontakt wzrokowy z jednym z nich. To chłopak. Ma długie ciemne włosy związane w kucyk i mocno podkrążone oczy. Jest ubrany w postrzępione dżinsy i kolorową koszulę. Wygląda na ćpuna. Siada koło mnie. Nie jestem pewna, czy mam ochotę na rozmowę, ale z grzeczności zwracam ku niemu głowę. Może zapytam go, jak umarł, a może poczekam, aż pierwszy się odezwie.
– Maja.
Usta chłopaka się nie ruszają. Duchy są brzuchomówcami? Skąd ten ziomek zna moje imię?
– Maja.
Czuję dotyk czyjejś ręki na ramieniu i się wstrząsam. To nie duch. Romański stoi nade mną, chociaż na szczęście cofnął już dłoń. Nie odzywam się, nie mam pojęcia, co miałabym powiedzieć.
– Zadałem ci pytanie.
– Przepraszam, wyłączyłam się.
Dzwonek. W ławkach zaczyna się ruch.
– Poczekajcie. Jeszcze praca domowa.
Wraca do biurka. Mój ćpun się zmył. Inne duchy też w pośpiechu opuszczają salę. Udaję, że notuję. Niedobrze się stało. Powinnam zachować jakieś pozory. Dopóki nie czują zapachu zgnilizny, niech myślą, że żyję. Wkładam rzeczy do plecaka i powoli idę do wyjścia.
– Maja.
Gościu się uparł. Przecież wiem, że zna moje imię. Zatrzymuję się.
– Przepraszam, że nie uważałam.
Kiwa głową, przyjmuje przeprosiny. Znów zaczynam iść.
– Dobrze się czujesz?
– Tak – odpowiadam, nie zatrzymując się.
Na przerwie siadam samotnie w kącie.
– Hej, Majka.
Piotrek, jeden z mojej paczki, kuca przede mną. Przed śmiercią się w nim podkochiwałam.
– Hej – odpowiadam głosem trupa.
Nie umiem inaczej. Zombie tak mówią, i już.
– Co się z tobą dzieje?
Co jakiś czas ktoś próbuje ze mną gadać. Odchodzą, zniechęceni moją małomównością.
– Nic.
Przecież nie powiem: „Stary, umarłam”. Jeszcze nie teraz.
– Nie chcesz mówić?
– Nie.
– No dobra. – Uśmiecha się, a w jego policzkach robią się urocze dołeczki. To mnie w nim na początku zauroczyło. – Idziemy dziś na Pole Mokotowskie. Zajefajna pogoda. Chodź z nami.
– Nie mogę. Obiecałam staremu, że wrócę do domu.
Wciąga głęboko powietrze.
– To może wyskoczysz z nami w piątek do Alternatywy?
Próbuję się do niego uśmiechnąć.
– Nie mogę w piątek.
– A może chcesz pójść ze mną w sobotę do kina?
Proponuje mi randkę. Proponuje randkę trupowi. Nie potrafię opanować śmiechu. Upiorny chichot zombie. Piotrek ma minę, jakbym zdzieliła go w gębę. Wstaje i odchodzi. Nawet trochę mi go żal, ale przynajmniej mam go z głowy.
Teraz wiem, że podkochiwałam się w nim przed śmiercią, chociaż wtedy nie nazywałam swoich uczuć, nawet kiedy całowaliśmy się na imprezach, bo kilka razy się zdarzyło. Po prostu dawałam się nieść fali, było przyjemnie. Kiedy umarłam, nabrałam dystansu i zdaję sobie sprawę z wielu rzeczy, które wcześniej mi umykały. Szkoda tylko, że nie mają już znaczenia. Nie chcę czekać na koniec lekcji. Wystarczająco długo zwlekałam. Muszę spotkać się z mamą.
Przechodzę przez długi korytarz. Wiele osób mi się przygląda. Na przykład dziewczyny z mojej dawnej paczki. Gadają z Piotrkiem. Pewnie coś im na mój temat powiedział. Justyna czyta jakąś książkę, ale podnosi głowę, gdy ją mijam. Wcale nie chcę na nią patrzeć, ale i tak widzę, że ma ochotę mnie zatrzymać. Przyspieszam kroku.
W autobusie jest kontrola biletów. Wyciągam kartę miejską i podaję kanarowi. Z obojętnym wyrazem twarzy studiuje ją i mi oddaje. W tej chwili uderza mnie w nozdrza odór zgnilizny. To ja. Wysiadam na najbliższym przystanku. Nie chcę narażać innych pasażerów na ten zapach.
Na dworze smród nie jest aż tak intensywny. Wietrzenie pomaga. Gdy znajduję grób, nie czuję już żadnych zapachów. Siadam na ławce i koncentruję się z całych sił, żeby przywołać mamę. Nigdy nie zwróciłam się do nikogo w ten sposób. Mamo, przyjdź do mnie. Tutaj musi mnie usłyszeć. Wszędzie mnóstwo obcych duchów, a przy jej grobie tak pusto. Tak cicho. Mamo, potrzebuję cię. Teraz nie dam rady bez ciebie. Tata należy do świata żywych. Między nami jest nieprzekraczalna granica.
I mama przychodzi. Nie jest tak wyraźna jak inne duchy, ale jest. Siada koło mnie na ławce, obejmuje rozpadające się ciało. Płacze. Nie chcę, żeby płakała. Ja też mam łzy w oczach, ale to łzy szczęścia. W jej płaczu jednak jest rozpacz, która zaraża. Nie mogę się jej poddać, nie teraz. Dlaczego się smucisz? Umarłam, ale to znaczy, że jestem bliżej ciebie. Już nic nas nie rozdzieli. Przytula mnie mocniej, ale to i tak prawie niewyczuwalne. Powoli się uspokaja. Siedzimy objęte. Smakuję jej obecność, jej dotyk, tak delikatny jak płatki kwiatów. Długo trwamy w milczeniu, chociaż czas jest względny. Mierzenie go ma sens tylko, kiedy się żyje. W końcu zaczynam słyszeć słowa tak ciche, jak lekkie są jej ręce na moich ramionach. Chcę wiedzieć, co do mnie mówi. Koncentruję się maksymalnie, ale wyłapuję tylko jeden wyraz. „Przepraszam”. Nie powinnaś przepraszać. Cokolwiek zrobiłaś kiedyś, teraz straciło znaczenie. Jesteśmy razem. Tak jej mówię, ale nie wiem, czy to do niej dociera. Znów słyszę „przepraszam”. Wchodzę w to. Powiedz, za co. Jeśli nawet odpowiada, nie rozumiem. Jej głos myli mi się z szumem drzew. Nie czuję już jej dotyku. Jeszcze patrzę w jej oczy, ale nawet to mija. Jestem sama. Żywy trup na twardej ławce.
Podnoszę się. Wrócę jutro.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------Wydawnictwo Prozami poleca
------------------------------------------------------------------------
Magdalena Zimniak
Wschód księżyca
Przejmujący thriller psychologiczny z elementami metafizyki ukazujący złożoność ludzkich postaw i wyborów. Magdalena Zimniak głęboko wchodzi w psychikę bohaterów, buduje atmosferę napięcia i hipnotyzuje czytelnika.
W Tatrach, za Czarnym Stawem, młoda kobieta rzuca się w przepaść. Jej ówczesny kochanek żeni się, zakłada szczęśliwą rodzinę. Dwadzieścia lat po tragedii mężczyzna przyjeżdża do Zakopanego, aby spędzić z żoną rocznicę ślubu. Nie wie, że w drodze na Zawrat wciąż czeka na niego dziewczyna – demon, zaborcza miłość sprzed lat. Spirala zła się rozkręca. Kolejne osoby ulegają demonicznej sile. Czy uda się powstrzymać falę nadciągającego mroku?
Powieści obyczajowe, kryminały, thrillery
Wciągające i niebanalne
Zaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowa
www.literaturainspiruje.pl