Żywina - ebook
Żywina - ebook
Żywina to właśnie ta powieść, której przez wiele lat domagała się polska krytyka. W splecionych losach polityka, brutalnego i bezwzględnego populisty, który z samego dna wzbił się na szczyty i u progu największego sukcesu zginął w podejrzanym wypadku, oraz starającego się zrozumieć jego życie i śmierć dziennikarza zawiera się bolesne rozliczenie Polaków z tego, co zrobili z odzyskaną niepodległością, i rozliczenie tej niepodległości z tego, co zrobiła z Polaków.
***
„Wielu poglądów autora na politykę, historię, obyczaje nie podzielam, ale też on mnie do tego nie namawia. On, w swojej świetnie napisanej powieści, przypomina mi tylko, że irytująca niedojrzałość, by nie rzec gówniarstwo, powszechna bylejakość, zawstydzająca niesterowność, słabość tam, gdzie powinna być siła, i siła tam, gdzie powinno być wybaczenie, a przede wszystkim nieustająca gra pozorów, to również mój kłopot. Bez względu na poglądy”.
Eustachy Rylski
„Polskość, Polactwo, lokalne sitwy i marzenia rozmaitych neo-Polaków - to wszystko tematy najnowszej książki Rafała A. Ziemkiewicza Żywina. Ale dla mnie przede wszystkim jest to wielka opowieść o dorastaniu do męskości i ojcostwa, a także o największym braku polskiej tradycji kulturowej, czyli o braku Ojca”.
Tomasz Terlikowski
„Żywina to opowieść o bezradności i bezsilności. Opowiada o władzy skorumpowanej już na poziomie gminnym, o społeczeństwie wybierającym najgorszych populistów, o buncie krępowanym przez układy. Wyalienowana władza, nieuświadomiony lud, niemożliwa rewolucja… Czyż to nie intrygujące, że moralny osąd polskiej rzeczywistości został w tej powieści wyrażony językiem lewicowej krytyki?”.
Przemysław Czapliński
„Ja osobiście wolę Ziemkiewicza w publicystycznej, zadziornej wersji. Bo w tej książce okazuje się bardzo wyrozumiały, rozumie tych ludzi… Ale to ciekawa lektura, która pozwala lepiej zrozumieć tę Polskę, w której żyjemy po dwudziestu latach wolności”.
Dariusz Gawin
„Kryminał bez zbrodni, thriller bez suspensu, spisek, który może był, a może go nie było, cud, co się zdarzył lub nie zdarzył, Polska, która niby się zmieniła, a przecież się nie zmieniła, i bohater w identycznym zawieszeniu… powieść strukturalnie połamana - a przecież w tym połamaniu ukazująca prawdę o analogicznym załamaniu pewnego paradygmatu myślenia o Polsce”.
Jacek Dukaj
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-335-1 |
Rozmiar pliku: | 659 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odzyskiwanie Formy, czyli o literackim realizmie w PRL/III RP
Miał świętą rację Andrzej Horubała, pisząc przed kilkunastu laty, że najważniejszym pisarzem PRL był Witold Gombrowicz — i dodając, że choć Gombrowicz peerelowski to Gombrowicz sfałszowany, innego w polskiej literaturze nie ma. Może ktoś spytać: jak najważniejszym pisarzem peerelu mógł stać się twórca, który był tam surowo zakazany, którego książek, poza króciutką „pieredyszką” po październiku 1956 nie wznawiano, przedwojenne wydania usuwano z bibliotek bądź przenoszono do działu prohibitów, a samo nazwisko cenzura wykreślała z literaturoznawczych opracowań? Ależ mógł właśnie tym bardziej. Peerelowskie elity miały przecież w różnych okresach lepszy czy gorszy fizyczny dostęp do wydań zagranicznych, a potem niezależnych. A nieobecność pisarza w oficjalnym obiegu z jednej strony zachęcała do niego, z drugiej — ułatwiała swobodne manipulowanie jego przesłaniem, dorabianie mu Gęby i przyprawianie Pupy. Bardzo się zaśmiewano na salonach z Romana Giertycha, kiedy redukował autora Trans-Atlantyku do antynarodowego szydercy, wykpiwającego polskość, tradycję i patriotyzm. Ale przecież ci, którzy się z niego śmiali najgłośniej, niejednokrotnie dawali dowody, że sami tyle właśnie z Gombrowicza rozumieją i że tyle właśnie wystarcza im, aby go wielbić — łatwo zrozumieć, że dlatego, iż tak spłaszczony Gombrowicz pozwala im własną małość widzieć jako wielkość, a własny konformizm jako nonkonformizm.
Jeśli Gombrowicz był najważniejszy pisarzem peerelowskim, to z kolei najważniejszym pisarzem antypeerelowskim był Joseph Conrad. Jeszcze dymiły powojenne zgliszcza, a w lasach dopiero zaczynało się na dobre polowanie NKWD i rodzimych kolaborantów na Armię Krajową, gdy partyjny ideolog ruszył z miażdżącym atakiem na głosiciela, jak go określił, „heroizmu głupoty”. Z perspektywy czasu nietrudno zrozumieć, czemu to właśnie Conrad, nie nikt inny, stał się pierwszym celem wyznawców nowej wiary, zanim jeszcze usadowili się oni w Polsce na tyle mocno, by zarzucić pozory i zabrać się do wbijania Polakom do głów „racjonalnego myślenia bez alienacji” kolbami sowieckich karabinów.
Gombrowicz — zakazany, ale podziwiany, Conrad — dozwolony, ale żenująco niemodny. Spór, który najlepiej oddaje polską literaturę współczesną toczy się nie pomiędzy lewicą a prawicą, nie pomiędzy III Rzeczpospolitą a nadziejami na jakąś lepszą, IV, nie pomiędzy posttradycjonalizmem a postawangardą i zdecydowanie nie pomiędzy Gombrowiczem a Sienkiewiczem, jak usiłowano to gazetowo pozycjonować dla bieżących potrzeb politycznych. Patronami tego sporu pozostają wciąż Gombrowicz i Conrad.
Jak to rozumieć? Ja zasadniczą sprzeczność pomiędzy dwoma mistrzami polskiej wyobraźni ująłbym tak: Gombrowicz zło dostrzegał w Formie, i z owej Formy chciał człowieka, a zwłaszcza Polaka wyzwalać, przekonany, że w każdej swej realizacji, jako maska, nawyk czy gorset, Forma więzi, krępuje i niszczy w człowieku ukrytą tam anielską istotę, kaleczy ją, nie pozwala się rozwinąć — jeśli uda się tę Formę skruszyć, człowiek wyjrzy z człowieka jak piękny motyl z poczwarki, jak śliczna w swej nagości Albertynka. Conrad tymczasem właśnie ku temu, co Gombrowicz nazwał Formą, zwraca wszelkie nadzieje swoje i czytelnika. U Conrada to powinność wobec innych, więzy społeczne, obyczaj czynią z człowieka człowieka, zmuszają go do trzymania „postawy wyprostowanej”, wreszcie wymuszają heroizm. By ograniczyć się do przykładów tylko z najgłośniejszych opowiadań, Kurtz z Jądra Ciemności, w afrykańskim interiorze uwolniony od wszelkich zakazów i władny kreować własne prawa, z człowieka powszechnie podziwianego za jego zdolności i prawość przemienia się w bydlę. Kontrapunktem tego upadku jest zaś triumf kapitana MacWhirra z Tajfunu, prostego, nieco nawet ograniczonego służbisty, który do zwycięskiej walki z żywiołem staje po prostu z poczucia obowiązku.
We wspomnianym tu sporze Gombrowicz wydaje się w peerelu i w III RP zwycięzcą, choć było to zwycięstwo pyrrusowe — jak już wspomniałem, zapłacił za nie ceną dla pisarza najwyższą, sfałszowaniem i przykrojeniem do duchowych potrzeb ludzi przecwelonych przez realny socjalizm. To w nim większość elity intelektualnej priwislanskiego protektoratu w sowieckim imperium dostrzegła duchowego patrona i Mistrza. Przy Conradzie, wyszydzanym, oskarżanym o sprawstwo bezsensownego męczeństwa pokolenia wojennego i absurdu powstania warszawskiego, traktowanym w najlepszym razie jako pomnik czasów nijak się zupełnie mających do współczesności, pozostało niewielu — ale za to z reguły nieprzeciętnej artystycznej rangi, by licznym opisanym w przywołanym tu eseju Horubały gombrowiczoidom przeciwstawić tylko Herberta i Herlinga-Grudzińskiego.
Peerel, jak ujął to pierwszy z nich, „przyduszał bezkształtem”. Ów Bezkształt, a w Bezkształcie jako jego prawodawca Gombrowicz, szybko stał się dla peerelowskiej inteligencji twórczej, niech będzie mi wybaczone bluźniercze użycie świętych słów, „ucieczką grzesznych”. Tego, co dla Mistrza było w Bezkształcie istotne, domniemania w nim stanu przygotowującego duchowy bing-bang, który zaowocuje uwolnieniem nadrzędnej prawdy, gombrowiczoidzi wychowani przez „realny socjalizm” nie zauważyli. Zauważyli za to uniwersalne alibi. Bezkształt uniemożliwia rozliczenie, uniemożliwia odpowiedzialność, w Bezkształcie można schronić się przed każdym zarzutem. Bezkształt, który wyznawców Conrada przydusza, dla „umoczonych” w peerelu jawi się ratunkiem. W Bezkształcie wszystko przechodzi, wszystko daje się usprawiedliwić. Bezkształt, w przeciwieństwie do Formy, niczego nie wymaga.
Co istotne, w sporze pomiędzy tymi, którzy Polskę przyduszają Bezkształtem, a tymi, którzy obstają przy nadawaniu jej Formy, rok 1989 nie stanowił żadnej cezury. Może tylko jaśniej zaczęły być artykułowane pewne postulaty, czy raczej interesy — ale nie zaszła żadna zmiana, choć liczni krytycy do dziś coraz głośniej domagają się, aby literatura oddała nową rzeczywistość, aby ją opisała, aby wydała dzieła godne nowej, niepodległej Polski. Te wołania pozostają przez literaturę III RP niewysłuchane — z perspektywy lat nietrudno wyjaśnić dlaczego.
Potoczne oczekiwanie, że nowa rzeczywistość znajdzie wyraz w nowej literaturze, brało się i bierze z nieporozumienia. Literatura nie oddaje rzeczywistości; nie tę realną, namacalną w każdym razie. Literatura oddaje rzeczywistość, jeśli można to tak ująć, mentalną, duchową. O ile zaś rok 1989 i jego następstwa przyniosły przełom w sferze materialnej, to sfera mentalna pozostaje tą samą, jaka ukształtowała się w peerelu. Tu nie było ani przełomu, ani łagodnej, ewolucyjnej zmiany — choć jest narastająca kontestacja.
Trzecia RP, byt politycznie odmienny od PRL, duchowo pozostaje bytem tym samym. Rozliczne dowody tej identyczności wymagałyby obszernego eseju. Mówiąc tylko pokrótce: przede wszystkim III RP tak samo jak PRL jest krainą ufundowaną na pewnym założycielskim kłamstwie, i od każdego, kto chce dołączyć do jej elit, wymagającą uszanowania owego kłamstwa. Tak jak ongiś Związek Patriotów Polskich, manifest lubelski oraz „wyzwolenie narodowe i społeczne”, zawdzięczane herosom z PPR, AL i LWP — tak dzisiaj owym kłamstwem jest „historyczny sukces” Okrągłego Stołu, bezkrwawa transformacja ustrojowa, którą zawdzięczamy dobrej woli i otwarciu na kompromis ludzi „z obu stron historycznego podziału”.
Mit założycielski PRL wymagał utrzymywania rozległych sfer tabu; nie inaczej jest z mitem III RP. Nie wolno jest badać szczegółowych okoliczności „reglamentowanej rewolucji”, a zwłaszcza wyników takich badań upubliczniać, by nie podważać tezy o dobrowolnym oddaniu władzy przez generałów. Nie wolno zagłębiać się w wewnętrzne spory w łonie antypeerelowskiej opozycji, nie wolno nawet — jak dowiodła tego sprawa „taśm Kuronia” — publikować bez specjalnej autoryzacji uprawnionych do tego ośrodków zapisów z przesłuchań-negocjacji prowadzonych w przededniu okrągłostołowego dealu przez jednego z przywódców zwycięskiej później frakcji opozycji.
Zamiast historii III RP ma niepodlegających żadnej krytyce bohaterów i akademie ku ich czci. Z literatury produkuje głównie paszkwile na polskość i na „starszych, gorzej wykształconych i z mniejszych ośrodków”, dostarczając aspirującym do elit czytelnikom katartycznego poczucia „jak dobrze, że w niczym ich nie przypominamy”. I od czasu do czasu wydaje z siebie laudacje na cześć „autorytetów”.
Warunkiem przynależności do elity jest bowiem w III RP, tak samo jak w PRL, wspólne oddawanie czci panteonowi autorytetów nawzajem wystawiających sobie świadectwo przynależności do niego oraz wspólne dawanie odporu wrogom i trwanie przy pryncypiach. Podobnie więc jak w peerelu, musi w niej kwitnąć Orwellowskie „dwójmyślenie” — można na jednym oddechu przyznawać jako rzecz oczywistą i z dawna wiadomą, że autorytet z nawiązką odkupił hańbiący epizod, który miał w życiorysie, i ubliżać od kłamców historykom, którzy wiedzę, iż taki epizod był, zastrzeżoną dla grona „ludzi odpowiedzialnych”, ośmielili się upowszechnić.
Podobnie jak w peerelu, ludzie, którzy w prywatnych rozmowach doskonale wszystko wiedzą i nawet chętnie dołączają do towarzyskiego narzekania na panujące stosunki, w wystąpieniach publicznych unikają tych samych tematów jak ognia bądź recytują propagandowe formułki. Ten sam nakaz milczenia, który w PRL zabraniał mówienia o Katyniu, dziś zabrania pamiętać o rzeziach wołyńskich. PRL miał swój rytm przesileń, „pieredyszek”, po których kłamstwo nieuchronnie umacniało się i wracało do rangi podstawowej zasady organizującej rzeczywistość; i tego doświadczyła już w swej krótkiej historii III RP z odwilżą po aferze Rywina, obietnicą „szarpnięcia cuglami” i „oczyszczenia” oraz stopniowym powrotem do dawnego tonu i pogodzenia w małej stabilizacji ze wszechpotężną w życiu publicznym nieprawością.
Cóż w kraju rozpanoszonego kłamstwa i nieprawości powinna robić literatura? Może ona udzielić sobie na to pytanie jednej z dwóch odpowiedzi. Albo szukać prawdy — albo udowadniać sobie samej, że prawdy nie ma lub że jest nieistotna. I właśnie pomiędzy tymi dwoma odpowiedziami toczy się istotny kulturowy spór najnowszego dwudziestolecia. Siłą rzeczy staje się on sporem między powagą a drwiną, co łatwo dostrzec na każdym jego poziomie. Gdy jedni sięgają po przećwiczony martyrologiczny rytuał poprzednich pokoleń, drudzy zagłuszają ich modlitwy i kazania głośnym pierdzeniem na wargach.
Gombrowicz peerelowski — Gombrowicz istniejący nie tyle w swojej istotnej tożsamości, co we wpisanych w nią tchórzliwych samousprawiedliwieniach epigonów — wciąż pozostaje nieprześcignionym wzorcem tej drugiej postawy. Wzorcem ucieczki od problemu powszechnej deprawacji w przepastne głębie uwikłanej w samą siebie duszy, od wyzwań wymagających męstwa w chłopięcość, od dojrzałości w niedojrzałość, od Ojczyzny, tego potwora, który od tysiąca lat kona i wciąż nie może skonać, od tysiąca lat się rodzi, a wciąż nienarodzony, w głupkowate radości Synczyzny. Mistrz Gombrowicz uczy, jak wyłgiwać się z przedstawienia nieprawości świata chachmęceniem pokręconą w strukturach narracją, jak uciekać w wygibasy języka pełnego nowotworowych wtrąceń i złożeń, szyków przestawnych i spadających kaskadami przymiotników, w pisarskie słowotoki uwolnione z rygorów logicznych zdania, spiętrzane jedynie przecinkami w zdolne zatopić wszelką treść rozlewiska. Ten wzorzec narzuca się i jest narzucany krytyce, do niego przymierzane są dzieła, podług zgodności z nim rozdawane są punkty i laurki. Kwestia języka może być dobrym tego przykładem: łatwo zauważyć, że im gorzej pisarz bełkocze, im bardziej lejący się z niego słowotok przypomina biegunkę, tym więcej zbiera recenzenckich pochwał za „wspaniałą polszczyznę”, nawet — czy raczej zwłaszcza — wtedy, gdy już za nic innego pochwalić się go nie da.
A czego wzorcem pozostaje Conrad? Lojalności wobec paru prostych prawd, które pobłyskują niczym diamenty rzucone w błocko. I obowiązku oddania światu piórem najwyższej sprawiedliwości poprzez wydobycie na jaw prawdy.
To ważne wskazanie, które chroni przed pokusą, by zaangażowanie w poszukiwanie prawdy — wszelkiej prawdy, czy to społecznej, czy politycznej, czy psychologicznej — zastąpić zaangażowaniem po jedynie słusznej stronie.
Te dwie postawy, gombrowiczowska i conradowska, wykluczają się na tyle, że pisarz, podejmujący wyzwanie twórczości w zakłamanym świecie peerelu-bis, musi się na którąś zdecydować. Dlatego, choć być może niektórym przypominam w tej chwili przysłowiową żabę nadstawiającą łapę tam, gdzie kują konia, tych kilka myśli pozwalam sobie uczynić wstępem do ważnej dla mnie (mam oczywiście nadzieję, że nie tylko dla mnie) powieści. Powieści, którą pisałem za dojrzałością, a przeciwko chłopięctwu, za powagą przeciwko beztrosce, a nade wszystko — za kształtem, a przeciwko przytłaczającemu nas Bezkształtowi.
Bo to Conrad, a nie Gombrowicz, miał w fundamentalnej sprawie rację: po zerwaniu z człowieka Formy, z potarganych gorsetów i pancerzy nie wychodzi na świat piękna Albertynka, tylko zwykłe bydlę. Historia peerelu, w obu jego wcieleniach, tego sprzed i tego po roku 1989, dostarcza na to niezbitych dowodów.
Rafał A. ZiemkiewiczProlog
Z tego, co wiązało się z życiem i śmiercią posła Żywiny, zapamiętałem przede wszystkim, że na samym początku Radek doskonale wszystko wiedział i rozumiał — a potem z każdym nowym szczegółem, który udało mu się dopasować, coraz mniej. Gdyby było inaczej, może nie śmiałbym zawracać nikomu głowy tą historią. Ale w pewnym momencie życia wydało mi się, że doświadczenie Radka może się stać udziałem jeśli nie każdego, to bardzo wielu. Myślę zresztą, że większość z nas podświadomie przeczuwa, że dowiedzieć się czegokolwiek nowego znaczy wystawić na ryzyko swój spokój ducha i poczucie bezpieczeństwa, jedno i drugie ukorzenione przecież pewnością, że rozumiemy otaczający nas świat, a rozumiejąc, jesteśmy w stanie kontrolować to, co świat ów z nami wyrabia. Z chwilą, gdy człowiek to poczucie zgubi, trudniej mu będzie spokojnie zasypiać i trudniej budzić się z chęcią przeżycia kolejnego dnia. Raz utraciwszy równowagę, zmuszony będzie coraz bardziej gorączkowo szukać nowych punktów podparcia. I jeśli nie okażą się one mocne, zacznie przypominać odpadającego od ściany taternika, który spodziewa się zawisnąć na zabezpieczających hakach, a zamiast tego wyrywa je impetem jeden po drugim — aż w końcu wypadnie ze skały ten najważniejszy, ten, na którym trzyma się całe jego poczucie własnej wartości, i wtedy człowiek przestaje rozumieć nawet samego siebie.
Większość z nas podświadomie zdaje sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa, i stąd gniew, jakim witamy zawsze szaleńców usiłujących nam wmówić, że świat jest inny, niż się powszechnie uważa; stąd szczególna jadowitość szyderstw i kpin, jakimi ich traktujemy, nawet ci z nas, u których, jak w wypadku Radka, ciekawość należy do zawodowych powinności. Zazwyczaj ta reakcja obronna jest na tyle silna, że raz przyjęty obraz świata udaje się przenieść przez całe życie. Wystarczy tylko nie zgubić go do pewnego wieku, później już sprawę załatwi biologia, owo codzienne, bezpowrotne umieranie iluś tam dziesiątek tysięcy komórek mózgowych, które udokumentowali neurobiolodzy i które owocuje starczym zacietrzewieniem, pozwalającym nie przyjmować do wiadomości nawet faktów oczywistych jak cios pięścią w zęby.
Nim jednak doczekamy błogosławieństwa demencji, trzeba się strzec odruchów ciekawości, takich jak ten, który zburzył rozsądnie zaplanowane i obiecująco rozpoczęte życie Radka. Przyznajmy, na jego usprawiedliwienie albo chwałę, że sama ciekawość prawdopodobnie nie byłaby tak groźna w skutkach, gdyby nie zbiegła się w czasie z szeregiem zdarzeń zupełnie od niego niezależnych. Jeszcze kiedy spóźniony o kilka godzin Radek jechał z młodszym aspirantem Tywoniukiem na dwunasty za Bykowem kilometr szosy na Łomżę, nic mu nie zagrażało. Tak mi się zdaje.Drzewo. Wiadomości
Dziś już nie potrafię powiedzieć, z jakiej konkretnie przyczyny tę jazdę, umawianą z miejscową policją jeszcze telefonem z redakcji, trzeba było odłożyć na ostatni dzień pobytu Radka w Bykowie. Któryś z rozmówców niezbędnych dla reportażu spóźnił się albo bardzo przedłużył spotkanie — ale który? Pamiętam tylko, że kiedy Radek oglądał wreszcie z bliska drzewo, na którym rozbił się poseł Żywina, cała okolica była już zalana czerwienią zachodzącego słońca, z każdą minutą nabierającą rubinowej głębi. Wyglądało to wszystko bardzo kiczowato — to poharatane drzewo, na którym dopiero zaczynały zarastać głębokie szramy, ze strzelającą w bok niczym z jakiejś rośliny egzotycznej kitą odszczypanych drzazg i strzępów kory, rozlane wokół ciemne plamy po oleju, a może po neutralizujących wyciek paliwa chemikaliach straży pożarnej, i ta zatapiająca pole, krzaki i sąsiednie drzewa poświata.
Samochód Żywiny nie zapalił się po kraksie. Rzecznik prokuratury, gdy Radek go o to pytał, wyjaśnił z pobłażliwym uśmiechem, że samochody nie zapalają się tak łatwo jak na filmach, że to taka sama bajka, jak urywające się windy. Mówił z taką pewnością siebie, której trudno było się nie poddać. Ale mimo wszystko Radek nie mógł odpędzić poczucia, że czegoś w tym wypadku zabrakło, że po prostu powinien zakończyć się on porządną eksplozją. Błysnęła mu myśl — może właśnie w chwili, gdy tam stał, może wcześniej albo później — że gdyby Żywina miał w tej sprawie cokolwiek do powiedzenia, na pewno głosowałby za wybuchem. Wolałby, skoro już, spłonąć malowniczo, w wielkim ogniu, razem ze swym immunitetem, nowiutką limuzyną za sto sześćdziesiąt cztery tysiące dziewięćset, ręcznie robionymi butami od drogiego warszawskiego szewca, drzewem, dzikimi krzakami pleniącymi się bezładnie na poboczu szosy i uprawianą wokół oziminą, w ogóle ze wszystkim.
Nie spłonął. Siła uderzenia cisnęła nim przez przednią szybę, z ułamaną kolumną kierownicy drążącą wnętrzności, na przysadzisty pień starej wierzby i rozgniotła go o ten pień niczym przydeptany pomidor. Tak mocno, że nawet nie stanowił potem strasznego widoku. To coś, co było skutkiem wypadku, nie przypominało w niczym pewnego siebie watażki, idącego ostro od sukcesu do sukcesu, któremu już podlizywano się w całej okolicy jako przyszłemu wojewodzie, ministrowi, nawet, kto wie, może i premierowi. W ogóle nie przypominało to człowieka. Do tego stopnia nie przypominało, że Radek obejrzał policyjne fotografie bez jednego wzdrygnięcia, bez mdłości, których sięgając do kartonowej teczki, bardzo się obawiał (choć nie miał żadnej przyczyny martwić się, jeśli w miejscowości Byków ktoś miałby po jego wizycie pozostać w przekonaniu, że redaktor Derechowicz nie jest twardym facetem). Ot, krwawy połeć z kikutami, zapakowany w coś, w czym można było rozpoznać garnitur, i niczym poza tym opakowaniem niesugerujący, że miał kiedyś ludzki kształt. W chwili wejścia w podwójny zakręt, według raportu, samochód miał na liczniku co najmniej sto dziesięć kilometrów na godzinę.
Radek sam nie bardzo wiedział, po co oglądał te zdjęcia — chyba tylko po to właśnie, żeby przekonać się, czy będzie umiał zapanować nad odrazą i mdłościami. Ich brak, zupełny w ogóle brak jakiejkolwiek reakcji organizmu najpierw go zdziwił, potem wprawił w dumę, ale w końcu — kiedy po czasie wracał do tego myślą — zaczął niepokoić. Czytał kiedyś albo słyszał, że dziennikarz nieuchronnie staje się cynikiem, drwiącym sobie w gronie kolegów ze wszystkich i wszystkiego, wszystkie deklarowane wartości i porywy redukującym do najprostszego: kto tu kogo dyma. Po prostu musi w sobie wyrobić cynizm i nieczułość z tej samej przyczyny, dla której lekarz musi się nauczyć nie dostrzegać w pacjentach ludzkiego nieszczęścia, a tylko medyczne przypadki: bo bez tego by się nie dało pracować. Może w bykowskiej prokuraturze miał właśnie okazję zauważyć u siebie początki tego procesu, myślał, i zaniepokoiło go to nie tyle samo w sobie, co jako oznaka, no, jeszcze przecież na pewno nie starzenia się, to nie, ale jakiegoś przesilania się młodości, jakiejś zapowiedzi tego, o czym oczywiście wiedział, że kiedyś się zacznie, ale absolutnie jeszcze nie teraz i jeszcze długo nie teraz?
Może więc właśnie to grzebanie w zdjęciach z wypadku, w aktach zamkniętego i, jak zgodnie mówili i policjanci, i prokurator, banalnego postępowania — w końcu, cóż bardziej oczywistego niż taki finał pijackiej brawury, jeden i cztery promila, ponad stówa na liczniku, nad czym się tutaj w ogóle zastanawiać — może właśnie to przypatrywanie się doskonale kontrastowym, profesjonalnym zdjęciom zmasakrowanego trupa, w rosnącym zdumieniu, że ani to nie przeraża, ani chce się rzygać, że w ogóle nie porusza w żaden sposób, może już w tym właśnie momencie zaczęło się w Radku dziać to, co ostatecznie sprawiło, że piszę o nim dziś jak o kimś zupełnie innym, obcym?
Bo — muszę to wyjaśnić od razu na początku tej opowieści — formalnie rzecz biorąc, ów Radek, który przyjechał z policjantem obejrzeć miejsce śmiertelnego wypadku posła Stanisława Żywiny, to byłem ja. Noszę to samo imię i nazwisko, mam te same wspomnienia i nawet nie jestem teraz, spisując tę historię, zbyt wiele od niego starszy. Ale z pewnych powodów nie potrafię napisać, że to ja podszedłem poprzez zarośnięte pobocze do poranionej wierzby, niepewnie oparłem o nią przedramię i przyglądałem się poznaczonym odpryskami lakieru szramom na pniu, rozrzuconym wokół po ciemnej, oleistej plamie drzazgom, okruchom samochodowego szkła i kawałkom gumy, bo wszelkie inne ślady wypadku zostały już sprzątnięte. Muszę napisać: Radek podszedł, Radek się przyglądał i tak dalej.
Stał tak dłuższą chwilę, udając, że czegoś szuka, że do czegoś mu ta eskapada była potrzebna. Nie była; i tak wiedział już z grubsza, co napisze. Potem oderwał się od drzewa i ze skupioną miną podążył za głęboką bruzdą, wyrytą przez wrak samochodu, który nie zdołał wytracić całej szybkości na starej wierzbie, okręcił się wokół niej i pozostawiając na pniu trupa kierowcy, pokoziołkował dalej w pole. Doszedł do miejsca, gdzie wrak zatrzymał się i skąd ściągnęły go policyjne wozy techniczne, pozostawiając w zmarzniętej ziemi głębokie odciski podwójnych kół. Kontemplował wydeptaną oziminę, podnoszącą się już i zarastającą ślady. Potem wrócił do drzewa i znowu zaczął przyglądać się jego ranom.
Robił to wyłącznie ze względu na policjanta, który, gdyby nie kazano mu zawieźć w to miejsce dziennikarza, siedziałby już w domu przed telewizorem i popijał piwko. Nie chciał, by ten policjant zauważył, że fatygowano go zupełnie niepotrzebnie, że dziennikarz z Warszawy, który kazał się tu wieźć, zastanawia się tylko nad jednym: po jasną właściwie cholerę chciał tutaj przyjechać?
Przypomniał sobie wreszcie — chciał to wszystko zobaczyć, bo jeszcze w Warszawie wymyślił sobie taki początek do swojego reportażu: opis tego zakrętu i samego wypadku. Dość banalny koncept, jak to zwykle pierwsze przymiarki. Potem, gdy w Rękowinach opowiedzieli mu historię o wariatach zza płota, zakochał się w niej i od razu zdecydował, że tekst nie może mieć innego początku. Ale jazda na dwunasty kilometr była już wtedy umówiona, na dodatek przekładana, i zwyczajnie głupio mu było ją odwoływać.
Dwunasty kilometr za Bykowem, miejsce oznaczone przez policję czarnym punktem: dwa zakręty drogi budowanej w czasach, gdy prędkość sześćdziesięciu kilometrów na godzinę uchodziła za zawrotną, i przez to wyprofilowane tak, że po każdym byle deszczyku paru przejezdnych, którzy nie znając tego miejsca, zlekceważyli znak ograniczenia prędkości, wylatywało jak z katapulty w pobliskie pole. Inna sprawa, że kto jak kto, ale Żywina te zakręty znał, tak jak całą najbliższą okolicę, na pamięć, przejeżdżał nimi setki razy w tę i we w tę, jeśli nie wcześniej, to przez tych kilka ostatnich lat wypełnionych nieustannymi spotkaniami, wyjazdami na strajki i wiece, organizowaniem blokad i terenowych struktur partii. Nawet po pijaku, a przecież co to w sumie dla takiego chłopa jeden i cztery promila, powinien odruchowo zwolnić. Tak samo jak stary pijak, choćby zupełnie nieprzytomny, ciągnąc resztkami sił do swojego barłogu instynktownie uchyla się przed kantami mebli i w odpowiedniej chwili podnosi wyżej stopę, żeby nie potknąć się o krawędź zadartej od niepamiętnych czasów podłogowej deski. Powinien zwolnić. Przy tej szybkości nie miał szans, wyleciał z zakrętu od razu na pierwszym łuku, nawet nie tam, gdzie zdarzało się to najczęściej. Dlatego właśnie rąbnął w to drzewo. Dalej, gdzie po kolejnych wypadkach przydrożne drzewa powycinano, samo wypadnięcie z drogi nie musiałoby się jeszcze skończyć tak tragicznie.
Musiałoby, poprawił się w myślach. Bo Żywina jechał przecież z niezapiętymi pasami. Więc tak czy owak skazany był na ten lot przez przednią szybę z jednoczesnym nabijaniem się na kolumnę kierownicy albo, w innym wariancie, na skręcenie karku przez poduszkę powietrzną, która nie odpaliła z jakichś nikomu nieznanych przyczyn.
Po prostu tego zimnego, lutowego poranka nie miał szansy — tak czy owak.
W gruncie rzeczy Radek wszystkiego, co wtedy chciał wiedzieć, dowiedział się już od prokuratora i policjantów, z raportów, z riserczu dostarczonego mu przez Jakimczuka, reportera z lokalnego oddziału gazety, który „prowadził” Żywinę od czasu jego pierwszych sukcesów. No i z rozmów, które odbył w ostatnich dniach i miał je ponagrywane na dyktafonie. Czego szukał na tym zakręcie? Nastroju? Nie było żadnego. Jakiegoś szczegółu, który zagrałby w tekście, znaczącego obrazu, skrótu? Były tylko żałośnie poplątane krzaki, przydrożne pokrzywy, pola, jakieś zabudowania i kiczowato zachodzące słońce.
I jeszcze coś, co zarejestrował kątem oka — kilkanaście plastikowych wypalonych zniczy nagrobkowych, takich najtańszych, ze sklepu dyskontowego. Przypomniały mu się potem, kiedy rozmawiał z Arletą, i zapytał, czy to nie ona je tam postawiła — a Arleta, przez całe miasteczko czczona jako wdowa po czcigodnym zmarłym, żachnęła się i z właściwym sobie wdziękiem odpaliła:
— Ja to najwyżej bym mu tam mogła naszczać.
To była rozmowa sam na sam. Przy nikim z miejscowych Arleta na taką szczerość by sobie nie pozwoliła — wystarczająco cwana, żeby od razu wyczuć, że martwy narzeczony, w przeciwieństwie do żywego, pomaga jej jakoś sobie ułożyć życie. Bo co tam było kiedyś, to było kiedyś; teraz o Żywinie mówiono w Bykowie „nasz Stachu” i wszyscy chwalili nieboszczyka bez opamiętania. Radek miał już tych pochwał ze trzy czwarte dysku. Że pomagał. Że ludzi rozumiał. Że swój, skromny i się nie wywyższał. Że:
— Uczciwy chłop, nie taki jak oni wszyscy. Zależało mu na ludziach.
— Bali się go, bo im prawdę w oczy rąbał jak równy.
A najczęściej:
— Jakby żył, toby tym wszystkim skurwysynom jeszcze pokazał!
Najbardziej zżymał się Radek na te zachwyty nad skromnością i uczciwością. Bo przecież gazeta pisała o Żywinie, w lokalnej wkładce nawet chyba z pięć razy, jak mu odbiło, kiedy przyjechał do Warszawy jako pan poseł i wiceprzewodniczący klubu, jak zaczął nosić garnitury po dwadzieścia tysięcy i zegarki po dziesięć, szaleć, a w klubach go-go wtykać dziwkom w majtki sumy, za które w rodzinnych Rękowinach pięcioosobowa rodzina przeżyłaby miesiąc. Jak wziął kasę za zdjęcie blokady z zakładów drobiowych i jak równo z miejscową lewicą kombinował przy obdarowywaniu kumpli i znajomych stołkami w województwie, przy ustawianiu przetargów, zezwoleniach i koncesjach. Ale ludzie nie chcieli o tym nic wiedzieć. Na razie był nowy, więc swój, w przeciwieństwie do tamtych, zasiedziałych na stołkach, onych. Na razie w niego wierzyli i wpisywali w niego wszystkie swoje wyobrażenia o trybunie ludowym, Robin Hoodzie i rewolwerowcu w mieście bezprawia.
Tak było, odkąd Radek pamiętał, odkąd pracując w gazecie, musiał te sprawy śledzić, a właściwie tak było od kilkunastu lat, od pierwszych wyborów — każdy nowy wchodził na podium władzy jako pogromca tych złodziei z rządu i zbawca, który zaraz da wszystkim wszystko. I najpierw przez jakiś czas ludzie nie chcieli przyjmować do wiadomości, że może w ogóle mieć jakieś wady. Można go było przyłapać na dowolnym świństwie, za rękę chwycić, a ludzie wierzyli mu tylko jeszcze bardziej, no bo wiadomo — obszczekują go, znaczy nienawidzą, boją się. Aż po paru latach nastroje nagle zmieniały się o sto osiemdziesiąt stopni i nikt, z samym zainteresowanym na czele, nie umiał tego powiązać z żadnym konkretnym zdarzeniem. Po prostu kończyło się jak uciął bezgraniczne zaufanie, a zaczynała tępa, dysząca nienawiść, ci sami ludzie na sam dźwięk nazwiska klęli i pluli, i tak jak wcześniej nie pozwalali powiedzieć niczego złego, tak teraz nie przyjmowali żadnego wyjaśnienia, żadnego usprawiedliwienia. Skurwysyn jako oni wszyscy, zdrajca, oszukał, sam się nachapał, a o ludziach zapomniał.
Tak było z solidaruchami, tak było z komuchami, i z Żywiną też byłoby tak samo, gdyby nie te jeden i cztery promila, sto dziesięć na liczniku, mokry od porannej mżawki asfalt, zakręt i drzewo. Te promile, mżawka, zakręt i drzewo zatrzymały Żywinę w momencie, gdy jak zręczny surfer pędził na samym grzbiecie fali wezbranych nadziei. Jeśli Galos snuł teraz plany postawienia Żywinie pomnika na rynku, albo nadania jego imienia szpitalowi, najlepiej jedno i drugie, to przecież nie dlatego, żeby nagle pokochał faceta, który go wypchnął z województwa i ledwie z wielką łaską dał na otarcie łez dalej rządzić gminą. Wyczuł po prostu, że takie pomysły się ludziom spodobają. Że mu, jak mówiono w tym towarzystwie, zapunktują.
O tym właśnie Radek miał napisać reportaż. O tym, jak cwany, cyniczny populista z kryminalną przeszłością rozkochał w sobie wsiową ludożerę, wykorzystał bóle i rozczarowania ustrojowej transformacji i na tej fali sięgnął godności posła Rzeczpospolitej. O roszczeniowym elektoracie, czyli, po ludzku mówiąc, chamstwie zbuntowanym, i jego nienawiści do wszystkich, którym zdolności, wykształcenie, praca i przedsiębiorczość pozwoliły wykorzystać otwarte przez wolny rynek możliwości i odnieść życiowy sukces. I jak to wszystko zbiegło się, wynosząc do rangi lokalnego bohatera cwaniaczka, którego jedynym bohaterstwem było, że się głupio zabił. Więc nagrywając miejscowych, Radek nie próbował się spierać, dyskutować, przypominać, w co się zdążył w ciągu tych paru zaledwie lat ich „Stachu” poumaczać.
Tylko raz stropił rozmówczynię niewczesnym uśmiechem, ale to dlatego, że w jej opowieści o cnotach tragicznie zmarłego posła coś mu nagle zabrzmiało nieodparcie znajomo. Przypomniał sobie ten dzień, kiedy jakiś znajomy Abi, bo ona sama nie mówiła ani po polsku, ani po angielsku, zadzwonił z Paryża z informacją o śmierci Ojca. Powtórzył tę wiadomość matce, nie spodziewając się jakiejś szczególnej reakcji. A ona pobladła, zasłoniła rękami twarz i zaniosła się przeraźliwym płaczem. W pierwszej chwili nie wiedział, jak się zachować. Odkąd pamiętał, matka, jeśli już naprawdę musiała o nim wspomnieć, to zwykle słowami „ten bydlak, twój ojciec”. W najlepszym wypadku, gdy musiała się pilnować przy ludziach — „ten pan”. Na co dzień „ten pan” nie istniał, stanowił najściślej strzeżone domowe tabu. A teraz płakała po nim przez całe popołudnie. Wyszła ze swego pokoju wieczorem i przy kolacji zaczęła niepytana opowiadać mu o tym, jak się z Ojcem poznali, jak spędzali pierwsze wspólne wakacje i jacy byli w sobie zakochani. Właściwie wszystkiego, czego dowiedział się od matki o Ojcu, dowiedział się w ciągu tych kilku lat po jego śmierci.
Pewnie było to bezsensowne skojarzenie. Żywina nie przypominał w niczym Ojca. Po prostu przyszło nagle Radkowi do głowy, że gdyby grób jego starego był gdzieś bliżej, matka też miałaby potrzebę postawienia na nim jakiegoś pomnika, wysupłałaby na to ostatnie oszczędności i jak inne wdowy jeździłaby w wolnych dniach na cmentarz pucować godzinami kamień i toczyć przy tym długie rozmowy z nieboszczykiem, nareszcie mieszczącym się we właściwej roli, udomowionym, pojednanym i obdarzonym łaską niedostępnego dla żywych przebaczenia. Uśmiechnął się na tę myśl, a kobiecina, z którą rozmawiał, zjeżyła się cała, przerwała, i potem nie zdołał już odzyskać jej ufności, nie zdołał nawet sprowokować żadnego charakterystycznego zdania, które nadawałoby się do zacytowania.
Chronologicznie, wszystko zaczęło się właśnie od tej deklaracji Galosa, że władze gminy rozważają najstosowniejszy sposób uczczenia pamięci wybitnego mieszkańca Bykowa, tragicznie zmarłego posła Stanisława Żywiny, i chcą poddać tę sprawę pod konsultacje obywateli. To, co dla miejscowych było oczywiste, w redakcji doliczono do tej kategorii zdarzeń, o których informuje się jako o polskich kuriozach. Z artykułu Jakimczuka do wkładki lokalnej zrobiono tekst w wydaniu krajowym, a nazajutrz podczas codziennej burzy mózgów w dziale ktoś strzelił, że powinno się o tym Bykowie i o Żywinie napisać solidny reportaż do weekendowego wydania. Ktoś inny podchwycił, że to by mógł zrobić Derechowicz, bo niedawno zajmował się staraniami samorządów o pieniądze z Unii, to prowincję ma obadaną. A Radek nie mógł zaprotestować, bo od dłuższego już czasu nie oddał niczego nowego. Zresztą dlaczego miałby się bronić? Sprawy prowincji rzeczywiście znał, do Bykowa nie było daleko, a zadanie nie wydawało się trudne. Reportaż układał mu się sam, zanim jeszcze zaczął studiowanie wycinków. W Warszawie pozbierał trochę opinii od partyjnych kolegów i politycznych przeciwników bohatera, na miejscu uzupełnił to o wypowiedzi miejscowych notabli, Jakimczuk spisał się świetnie, umawiając mu paru działaczy, z którymi Żywina zaczynał, faceta, który organizował z nim blokady i z którym się potem pocięli, paru meneli, którzy go pamiętali ze szkoły i z pegeerowskiego podwórka, no i gościa, który z nim siedział w jednej celi. W dwa dni miał wszystko, co było potrzebne, no, jeszcze poza Arletą, która na pierwszym spotkaniu nic mu nie chciała opowiedzieć, ale ostatecznie umówiła się na wieczór i Radek był pewien, że na pewno wyciśnie z niej jakiś epizod z ich pożycia, coś, czym przyprawi cały tekst. A nawet gdyby to się nie udało, to i tak ma już dość materiału. Jutro wróci do Warszawy, w dwa dni machnie tekst, a za tydzień będzie już w Stambule na study tour Fundacji Matthieu Ricarda.
Uznał w końcu, że już wystarczy tego dreptania z mądrą miną wokół starej wierzby, kontemplowania oleistych zacieków i krajobrazu. Odwrócił się w stronę szosy, gdzie przy błyskającym światłami awaryjnymi radiowozie Tywoniuk cierpliwie palił papierosa. Zamachał do policjanta gestem ni to „cholera, zamyśliłem się”, ni „gotowe, możemy jechać”, i ruszył z powrotem.
Tywoniuk należał do takich ludzi, których trudno się zauważa i łatwo zapomina. Średniego wzrostu, z zaczątkami otyłości, o pospolitej, okrągłej twarzy, na której jedynym przejawem indywidualności był przemykający od czasu do czasu grymas znudzenia albo zniechęcenia.
— Ciekawe, że nawet nie próbował hamować — zagaił podczas drogi powrotnej.
Nie brzmiało to jak pytanie, ale coś w głosie policjanta sprawiło, że Radek nie umiał zbyć tej uwagi milczeniem. Choć trudno było tu o błyskotliwą ripostę.
— Pewnie nie zdążył — mruknął, zdając sobie sprawę, że na tym się nie skończy, że policjantowi zebrało się na gadanie i nic nie zdoła go powstrzymać przed wypełnieniem drogi powrotnej męczącą paplaniną. Większość ludzi nie potrafi wytrzymać w ciszy, jeśli tylko ma w pobliżu kogokolwiek, komu może zawracać głowę. Radek potrafił i lubił. Dobrze się czuł ze swoimi myślami i nie potrzebował ich zagłuszać ani gadaniną, ani łomotem głośników. W tamtą stronę policjant zdawał się to szanować, ale widocznie dłużej już nie mógł.
— A pan go znał? — Nie pozostało nic innego, niż przejąć inicjatywę. Skoro już muszą rozmawiać, może przynajmniej przyda się to jakoś do reportażu.
— Tyle co wszyscy — odparł Tywoniuk, nie odrywając oczu od drogi. Jechał dziwnie powoli, jakby pilnował się przy gościu z Warszawy. — Czasem się było na zabezpieczeniu, jak robił jakiś wiec, przemawiał.
— Podobno przemawiał dobrze?
— Ja wiem… Nie tyle dobrze, co o tym, co ludzie chcieli słyszeć. Jakby podsłuchał, co mówią między sobą, i powtarzał na głos. Pewnie dlatego mu wierzyli. A może dlatego, że po prostu komuś muszą wierzyć.
— A pan? Co pan o nim myśli?
Tywoniuk odpowiedział dopiero po dłuższej chwili:
— Taki sam jak oni wszyscy. Ale przynajmniej nasz, tutejszy. W takiej dziurze to się liczy. Niech pan zwróci uwagę na to miejsce, o, tutaj.
Radek obejrzał się. Zakręt jak zakręt. Spojrzał pytająco na policjanta.
— Potem panu wyjaśnię. Niech pan powie, panie redaktorze, u was naprawdę jest tak, że nie podajecie swoich źródeł informacji?
— No, oczywiście. Chyba że przed sądem, jak zażąda.
— Tajemnica zawodowa?
— No tak.
— Ale przed swoimi? Myślę, wie pan, jak redaktor naczelny spyta, skąd pan wie to albo tamto, to musi mu pan podać nazwisko, dane osobowe?
— Jeśli sprawa naraża redakcję na proces, to raczej powinienem. No, chyba że jestem umówiony na szczególną dyskrecję.
Tywoniuk zwolnił jeszcze bardziej. Zastanawiał się.
— Zawsze się tak można umówić, że informator zastrzega sobie pełną anonimowość — podjął Radek. — Wtedy, jeśli kierownictwo redakcji będzie miało zastrzeżenia, najwyżej mogę tej informacji nie publikować.
Policjant nadal sprawiał wrażenie, jakby się zastanawiał.
— Dlaczego pan pytał? — odezwał się wreszcie Radek.
— Sam bym chciał wiedzieć dlaczego. To znaczy, dlaczego człowieka czasem kusi, żeby komuś wygadać — wyrzucił z siebie, a potem, jakby pękł w nim worek ze słowami: — Niby nie może narzekać, źle mu nie jest, a że się na różne rzeczy napatrzy, no to, co by nie gadał, każdy za siebie i tylko jeden Pan Bóg za wszystkich. A tu nie wiedzieć czemu żre pokusa, żeby rozgadać, co się wie, pan rozumie? Pan pomyśli, że to plotkarstwo. Ale nie. To taka zwykła, ludzka potrzeba, żeby coś zmienić. Tylko pomieszana z taką zwykłą, ludzką ostrożnością: zmienić, ale żeby bez wysiłku, bez ryzyka. Żeby przyszedł ktoś inny, kto coś zmieni, a ja mu tylko powiem, co jest do zmiany i jak to zrobić. Człowiek tak ma: i nie może na to wszystko już patrzeć, i zrobić niczego z tym też nie może. Nie wiem, czy panu się też tak zdarza?
— Szczerze mówiąc… Nie zastanawiałem się nad tym.
— To jesteśmy umówieni? — podjął Tywoniuk. — Ani słowa nikomu, że to ja panu powiedziałem?
— Oczywiście. Jesteśmy umówieni.
Tak naprawdę zupełnie nie był ciekaw, co policjant chce mu zdradzić. Spodziewał się jakichś nudnych i zupełnie nieprzydatnych do pracy żalów na układy w komendzie, na przełożonych, utyskiwań tyleż namiętnych, co pozbawionych konkretów. Tak zazwyczaj było, ludzie w pojawieniu się dziennikarza z Warszawy dostrzegali szansę załatwienia swoich z dawna rozgrzebanych spraw, tak jak to wkrótce potem było z panem Sewerynem. W ogóle nie przyszło Radkowi do głowy, że policjantowi chodzi o posła Żywinę.
Rasowy dziennikarz zapewne poczułby w tym momencie ekscytację. Jak myśliwy znajdujący świeży trop. Ale Radek nie czuł się rasowym dziennikarzem. Wcale nie zamierzał spędzić całego życia w tym światku, na dyżurach i kolegiach, nad klawiaturą i na konferencjach prasowych. Nie marzył o dochrapaniu się z czasem nazwiska albo redakcyjnej funkcji. Miał inne plany na życie, dużo ciekawsze.
Ale o tym później.
Młodszy aspirant Tywoniuk, nie odrywając oczu od drogi, poprawił się na fotelu, zdjął prawą dłoń z kierownicy i starannie wytarł ją o spodnie, potem zrobił to samo z lewą, w końcu oznajmił:
— Chodzi o to, że on nie był wtedy sam.
— Kto? — zdziwił się Radek.
— No, Żywina. Poseł Stanisław Żywina, oczywiście.
— Ale… we wraku samochodu były przecież tylko jedne zwłoki. A przecież przy takim…
— Tak, w chwili, kiedy wypadł z szosy, to już był sam. Ale od Pasztelana wyjeżdżali razem z Kurzejewską. Z tą prokurator, no wie pan, od spraw gospodarczych. Tą, co wykończyła Hachlicę.
— Hachlicę?
Policjant był wyraźnie zdziwiony.
— To pan nie zna tej sprawy? Pisze pan o Żywinie i nie zna pan sprawy Hachlicy?
— No, wie pan — Radek miał do siebie żal, że poczuł się zawstydzony, a raczej, że dał to po sobie poznać. — To znaczy, mam to w riserczu. Ale chodzi mi raczej o opisanie jego wyborców, jak mu się udało zdobyć takie zaufanie, no wie pan… A szczegóły…
— Wyjechali od Pasztelana razem. A za piętnaście piąta ktoś… no, ja się domyślam kto, ale na sto procent nie wiem, zadzwonił do oficera dyżurnego komendy, żeby zabrać panią prokurator z drogi. Że się jej podobno samochód zepsuł. W tym miejscu, gdzie panu pokazywałem. Patrol, oczywiście, zostawił normalną robotę, no i pojechał ją zabrać. Ale tam nie było żadnego popsutego samochodu. Po prostu się o coś pokłócili i Żywina ją wywalił z wozu. A niecały kilometr dalej się rozwalił.
— Był pijany.
— Był. Jak u Pasztelana się bawią, to nikt trzeźwy nie wychodzi. Tylko większość przysyła po szoferów, a on widocznie… Wie pan, Kurzejewska podobno teraz jakieś leki bierze, i nie może. Pewnie to ona prowadziła. I po drodze się pożarli, kazał jej wysiadać, sam siadł za kółkiem, tak to widzę…
— Rozumiem — mruknął Radek.
— Z drugiej strony, bo ja wiem, czy on był aż tak pijany… Jeśli połowa tego, co o nim mówili, jest prawdą, to był po prostu za cwany, żeby się w takim towarzystwie urżnąć.
— Ale co pan sugeruje?
— Nic nie sugeruję. Wielu ludzi tutaj, po prostu, odetchnęło z ulgą, że on się rozwalił. Niech pan się nie przyzna, że pan wie o tym ściąganiu Kurzejewskiej z zakrętu przez nasz radiowóz. Bo się wtedy czepią chłopaków. Jakby pana przyciskali, to pan po prostu powie, że wie pan od kogoś, kto tam był, to znaczy u Pasztelana, że Żywina wsiadł do samochodu na prawe siedzenie, a Kurzejewska prowadziła. W to na pewno uwierzą, kupa ich tam była. A to, wie pan, taka ekipa, że niby wszyscy zblatowani, ale cichcem podsrywają się, kiedy tylko mogą.
— Sprawdzę — Radek skinął głową, choć w istocie wtedy jeszcze nie miał najmniejszej chęci tego sprawdzać. Nie wydawało mu się istotne, czy pijany Żywina wpakował się za kierownicę od razu, czy po dziesięciu kilometrach, z kim pił ani z kim jechał. Chciał napisać o tym, jak drobny złodziejaszek z pobliskich Rękowin został politykiem trzęsącym całym województwem i bohaterem dla sporej części jego mieszkańców.