- W empik go
Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego - ebook
Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 391 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pociąg wlókł się rozpaczliwie, nocą, przez puste równiny. Ruch czasami słabł ostatecznie, zamierał, a wtedy kilka mętnych świateł i głos dzwonka, jakby poziewający, znamionował przystanki, na których nikt nie wsiadał ani wysiadał.
Leżąc dosyć wygodnie w osobnym przedziale wagonu, zasnąć jednak nie mogłem: brzęczały mi w głowie jakieś rytmy bez słów i bez treści. Gorączkowo oczekiwałem rana i świeżego powietrza. Zdrzemnąłem się nareszcie. Po paru godzinach, otworzywszy oczy, zobaczyłem jasną już szybę wagonu, więc chociaż zmęczony i połamany specjalnie, można powiedzieć „skolejowany”, usiadłem i patrzyłem przez okno.
Szarych słów nie wystarczy na oddanie wielkiej, cichej szarości mgły, co się rozesłała po mazowieckiej równinie przed wschodem słońca. Zalewa łąki zwartą chmurą, nad suchym polem przeciąga rzadką, leniwą powłoką, a lasy zatapia do połowy: widnieją tylko wierzchołki sosen czarne, jaśniejsze dębów, zielone brzóz. Już widać wszystko dobrze, bo anim się spostrzegł, kiedy wykradło się na niebo słońce. Tkwi te – raz we mgle, niekształtne, znacząc tylko swe miejsce rozlaną różową plamą.
„Wsi spokojna, wsi wesoła!” Trzeba świeżości ranka i świeżości serca, żeby cię odczuć i pokochać, bo piękna nie jesteś, według tego, co pospolicie za piękne ludzie uznają w przyrodzie. Nie zwabisz żadnego turysty rozkochasz chyba marzyciela, co lubi oko puszczać po gładkich, bezgranicznych przestrzeniach, malowanych zbożami, zielonością i słońcem. Czuje cię jednak taki Chełmoński, najbardziej mazowiecki z malarzy, czują cię także może ci dwaj młodzi, co wyjechali konno z flintami przez plecy i ciągną drożyną polną, wąską jak miedza, milcząc. Konie ich także zdają się marzyć.
Wybrnęło słońce ze mgieł, coraz więcej złote na polach i w powietrzu. Kraj trochę zmienił się, zafalował. Są tu wąwozy zielone i folwarki z czerwonymi dachami, i ogrody żyzne. Piękne holenderskie krowy poważnie przyglądają się przechodzącemu pociągowi, myśląc, że te pędzące machiny zakłócają spokój pól, a nie wiedząc, że właśnie w pociągu siedzi ktoś, który ten spokój wchłania przez otwarte okno wagonu i opisuje ozdobną polszczyzną.
Ma się pod koniec lata; na polach już trochę tęskno, po zżętym zbożu zalegają żółto i różowo cieniowane ściernie, ale kartofle jeszcze zielone, nasienne koniczyny pałają nie panieńskim już, zawsze jednak świeżym rumieńcem, a do prosa, strojnego w kity o miedzianych błyskach, zbiec się musiały wszystkie przepiórki i kuropatwy. Może też są i cietrzewie w tych prosach na nowinie? Aż tu, mimo swąd lokomotywy, pachnie polowaniem.
Wychodząc z przedziału mego na korytarz, spotykam nagle pana Zygmunta Podfilipskiego, z którym, nie wiedząc o tym, podróżowałem całą noc od Warszawy.
– Jak to! pan jedzie w kierunku Lublina? Kiedyż pan wrócił z zagranicy?
– Przed paru dniami; teraz zaś jadę do Lublina, gdzie mam interesa, a potem do brata mego, Tomasza.
– Ja także.
– Bardzo się cieszę – ozwał się uprzejmie Podfilipski – że będę miał z pana towarzysza w Lublinie, bo przyznam się, że tych naszych „kompatriotów”, których zresztą cenię, będzie tam za wiele.
– A za kogóż mnie pan ma?
– No, no, nie wyciągaj mnie pan na komplimenty – odrzekł pan Zygmunt śmiejąc się i po przyjacielsku biorąc mnie za łokieć.
Nie zgadłem, w czym właściwie zawierał się kompliment.
Przeszliśmy do przedziału sąsiadującego z moim. Konduktor oddając ukłon służbowy zapytał Podfilipskiego:
– Czy pan hrabia rozkaże sprzątnąć?
– Nie. Proszę mi zawołać mego strzelca.
Zjawił się brodaty Hans, wspaniały okaz tego pokolenia strzelców-Słowian, pochodzący ze Szląska, z Galicji, nie wiadomo skąd, którzy mówią zwykle paru językami, umieją służyć, strzelać, leczyć, informować, są, gdy się udadzą, nieocenionymi „vademecum”. Hans był przy tym trochę filozofem i perorował nawet wobec pana Zygmunta, na co ten w chwilach wolnych pozwalał.
W przedziale wagonu pachniało jak w kobiecej sypialni. Rozłożone przyrządy gotowalniane były dobre, angielskie. Skóra łosiowa pokrywała kanapę wagonową; podróżne ubranie, szare i miękkie, wisiało na haku, żółte buty doskonałej roboty, świeża koszula i bajeczny krawat były przygotowane do włożenia, gdyż pan Zygmunt był dotychczas w rannym stroju i w pantoflach. Przeprosiwszy zaczął się przy mnie ubierać z pomocą Hansa, gawędząc stosownie do okoliczności a odkrywając mi coraz nowe, wytworne szczegóły swej tualety.
– Wraca pan z jakiej wystawy ubrania, że tak wszystko około pana i na panu jest – non plus ultra?
– Powiem panu – rzekł – że lubię pewne wyszukanie w czystości i wygodzie. A następnie sądzę, że dla samego przykładu trzeba dbać u nas o te rzeczy. Nie dziw, że Zabłocki źle u nas wyszedł na mydle: przecie nikt mydła nie używa. Brud nasz przeszedł w przysłowie i to jedna z pierwszych reform do przeprowadzenia w naszej cywilizacji, czyli w naszym braku cywilizacji. Bo cóż to jest ta wytworność francuska albo lepiej angielska, którą nasi gardzą mieszając ją z tak zwaną zgnilizną obyczajów? Po prostu – higiena doprowadzona do artyzmu.
Higiena doprowadzona do artyzmu zaimponowała mi. Sam brudu nie cierpię, ale na „ostatni krzyk” elegancji, mimo usiłowań, nigdy zdobyć się nie mogłem. Teraz, wobec wykładu pana Zygmunta, rzuciłem po sobie ukradkiem spojrzenie. Ubranie miałem niezłe, ale nie podróżne, kapelusz miejski, zamiast koniecznej angielskiej czapki. Poprawiłem krawat, a on ciągnął dalej:
– Wyobraź pan sobie – niedaleko od miejsc, którymi przenosi nas ten „rapide”, zaproszony byłem w przeszłym roku na wiejską fetę – imieniny czy coś podobnego. Napatrzyłem się ja tam naszych urządzeń tualetowych i innych. Trwało to tydzień, z tańcami, polowaniem, fajerwerkami… Czy ma pan pojęcie o takich splendorach na wsi?
– Mam. Nigdzie nawet lepiej nie bawiłem się jak w podobnych warunkach.
– Bawiłem się i ja – nie tańcami, bo nie tańczę, nie polowaniem, bo było liche – ale obserwacją. Przyjeżdżamy zatem z Warszawy na noc w wigilię owego wielkiego dnia. Siedzi już mnóstwo osób – kolacja. Pomieszane fraki, surduty, nawet ranne ubrania. Panie jedne półwygorsowane, drugie zaszyte w czarne lub fioletowe worki. Hałas, służba traci głowę, gospodarz sam nalewa wino… Było tam jedno wino warte uwagi. – „Sąsiad dobrodziej niełaskaw. panie sędzio! – panie radco! – panie prezesie!” „Maman a de la salade?” – „J'ai.” Jednym słowem, wszystko doskonale, humory różowe, i mnie ogarnia jakaś serdeczność, odzywa się pokutująca tam gdzieś jeszcze we mnie szlagońska żyłka. Po krótkich tego dnia tańcach, niby po generalnej próbie – bo to dopiero wigilia dnia – idziemy spać. Dwór duży, ale osób na noc ze czterdzieści. Dostaję jednak osobny pokoik w oficynie dla siebie samego. Wdzięczny za tę atencję gospodyni domu (skądinąd miła osóbka), nie myślę już o wieczornych swych przyzwyczajeniach kąpielowych; zmęczony kładę się spać na wcale niezłej bieliźnie z cyfrą pani, pod kołdrą zrobioną widocznie ze starej sukni jedwabnej. Niech ją tam! do spódnic nigdy nie miałem wstrętu. Ale łóżko haniebne: materac złożony z trzech takich placków – wie pan? Mysz, bestia, chrupie w kącie i tańczy po zmiętych papierach. Nie spałem wcale aż do rana. Nareszcie zamierzam ubierać się. Na dużym jakimś meblu z szufladami stoi maleńka miedniczka i dzbanek wielkości nalewki do mleka. Po bezowocnych poszukiwaniach dzwonka spostrzegam przez okno kogoś ze służby, spoconego już od rana, lecącego na złamanie karku; łapię go i wypraszam sobie konewkę wody. Nie wziąłem ze sobą strzelca Hansa, z którym zawsze jeżdżę, bo mnie uprzedzono, że miejsca będzie mało. Rozwijam więc tub i chcę się zabierać do mycia, gdy stwierdzam znowu nieobecność ręczników. Drugi raz złapać owego rozpędzonego lokaja – wydaje mi się niepodobieństwem; zaczynam więc szukać. Aha – i zapewne w tych licznych szufladach umywalni znajdą się ręczniki? Ale szuflady szczelnie zamknięte. Jedną wreszcie otwieram podważając z dołu i wyciągam z niej przeróżne rzeczy: teczkę, słoik zapieczętowany z napisem „karp dwutygodniowy”, zatłuszczony papier pokryty cyframi, raport ekonomiczny z dóbr takich to, folwarku takiego – i wreszcie list z nagłówkiem: „Kochany Tadeuszu”. Tadeuszu…? To imię mego gospodarza! Rzucam zdumionym okiem na umywalnię i pękam od śmiechu: to przecie biurko pana domu!! Mieszkałem w jego kancelarii, ergo – myłem się na jego biurku.
Zaśmiałem się i ja, bo pan Zygmunt opowiada dobrze, a realizm tego stylu sprawdziłem niejednokrotnie na wsi. Ponieważ jednak ta scenka zajęła mnie stroną swą obyczajowo-komiczną, wyobrażałem sobie dalej zebranie wiejskie, powabne przez tryskającą swobodę życia, żartów, zdrowej gimnastyki i rozkosznego zmęczenia. Rozweselony pytałem:
– Ale bawiliście się doskonale?
– No, tak, to dobre na jeden dzień i raz na trzy lata. Ja wyniosłem się zaraz po imieninach, rankiem. Widzi pan – te obyczaje mogą się nadawać do opowiadań i anegdot, ale są w gruncie smutne. Kiedy się patrzy na brud naszych chłopów, na brud nieludzki Żydów, na brud ulic, domów, mieszkań, a nie znajduje się czystości nawet u ludzi zamożnych i osłuchanych o cywilizacji, człowiek zadaje sobie pytanie: toż to są moi rodacy? – no i wyjeżdża za granicę. Przecie ja we Francji, w Tyrolu, w Prusach mogę od biedy mieszkać u prostego chłopa.
– A cóż pan pocznie we Włoszech?
– Włoch, przyznam się, nie lubię. To nie dla mnie kraj, a nawet te przechwalone zabytki ich dawniejszej cywilizacji – to stara moda.
– Panie! – zaczynałem już mówić chwytając za miecz estetyczny, kiedy dłuższy świst lokomotywy oznajmił zbliżanie się do Lublina.
Zamąciły się obrazy sielskie. Na widnokręgu dymi kilka kominów fabrycznych, wystrzeliło kilka wież, zapstrokaciło się od kolorowych domów. W porannym świetle wyglądało to żywo, ozdobnie, zamożnie. Chciałem zwrócić uwagę Podfilipskiego na ten widok, ale przypomniałem sobie wnętrze miasta, nadzwyczajne zabytki średniowiecznej architektury przy biednych uliczkach – i nie mając jakoś nic nadto do powiedzenia, zamilkłem.
W Lublinie każdy z nas miał osobne sprawy; spotkaliśmy się dopiero przy późnym śniadaniu. Dla mieszkańców wsi, przybyłych z okolic, była to pora obiadowa, więc tłum w niewielkich pokojach najlepszej miejscowej restauracji był znaczny. Znalazło się paru znajomych, do których przysiedliśmy się. Kilkanaście osób jechało przez Lublin w powrocie z prowincjonalnych wyścigów, a w niewielkim mieście, gdy „panowie przyjadą”, czyni się zaraz pełno. Wyrazy turi , start, finish wymawiano głośno z pewną arystokratyczną wyższością, czasem znów w kombinacjach angielsko-polskich, jak na przykład: „szkapa finiszowała siarczyście”. Te rozmowy prowadzili przeważnie młodsi. Jeden z nich, dziarski, opalony chopiec, targował się z drugim o konia, przy czym udawał Żyda; trwało to pół godziny wśród stałego efektu i wybuchów zdrowego śmiechu.
Nie wiedzieli ci wszyscy, że obok nich, pobłażliwie milcząc, siedzi jeden z najbieglejszych w Polsce znawców koni i wyścigów. Gdyby kto nawet wymówił nazwisko Podfilipskiego, umilkliby.
Towarzysze, którzy nam przypadli w udziale, byli innego gatunku. Obaj z głębokiej prowincji, rzadcy nawet goście w Lublinie. Jeden z nich, pan Apolinary, należał do ginącego już typu szlachty, takiej, jaką ją sam Pan Bóg stworzył, zadowolonej z siebie, a nigdy z urodzaju.
– Cóż tam słychać ex publicis? – pytał nas.
– Tyle, ile piszą w gazetach. Czas jest dość cichy.
– Kiedy ja, dobrodzieje moi, nie czytuję gazet.
– Jak to! żadnej?
– A żadnej. Chciałem się kiedyś do gazet przekonać, bo mnie pan Jan, obecny tu sąsiad mój i dobrodziej, do tego obligował. Czytam i czytam: same dalsze ciągi! Gdzież początki? Zacząłem raz od nowego roku – znów dalsze ciągi! Więc porzuciłem całą imprezę, dobrodzieje moi, do diabła i równie dokładnie wiem o wszystkim. Tu się człowiek zapyta, tam sami ci powiedzą – wychodzi na jedno.
– Ee, sąsiad tak się tylko chwali – odrzekł pan Jan – sam go często widywałem nad gazetą.
– Tylko kiedy gdzie jaka wojna. Wtedy już pilno mi wiedzieć, dobrodzieju mój; więc łapię gazetę, gdzie się zdarzy, i rżnę przegląd polityczny od a do z.
– Wie pan – rzekł z uśmiechem Podfilipski – że mamy pod tym względem wspólne wstręty. Ja także nie czytuję naszych gazet.
– Pan? – szeroko otworzył oczy pan Apolinary i wzniósł do góry race, zbrojne w nóż i widelec.
– Tak, panie. Oczywiście, przejrzę co rano telegramy, kurs giełdy – to są informacje konieczne. Ale żeby tak czytać jaki artykuł wstępny, jaką polemikę dwóch filarów danej instytucji o dach tejże instytucji, to mi do głowy nie przychodzi. Wolę już, nawet w Warszawie, czytywać zagraniczne gazety. A kiedy je czytuję tam, sprawiają mi prawdziwą przyjemność, dają mi sumę wszystkich walk, prądów, potrzeb chwili obecnej; są mi niezbędne jak rozmowa z rozumnym i wszędzie bywającym człowiekiem. U nas zaś – co to jest? Sposób do życia dla ubogich… Szanuję wszelką nędzę, ale wolę się z nią nie spotykać co dzień.
– Za pozwoleniem – odezwał się pan Jan, człowiek grzeczny – niedobrze rozumiem, co pan nazywa nędzą? Nasze gazety bywają nudne. Ale cóż robić? żyjemy tu, trzeba coś wiedzieć, co się tutaj dzieje. A z gazety wyczyta się niejedno: i sprawozdanie targowe, i przepisy obowiązujące, i zawsze coś z polityki, chociażby krajowej.
– Tak – odrzekł Podfilipski – ale co się u nas dzieje? To, co już pierwej działo się gdzie indziej. A potem, gdy się coś dzieje, jak też mi podadzą o tym wiadomość? Z szarym sosem po polsku. W Paryżu wezmę do ręki takiego Intransigeant i przeczytam z rozkoszą wstępny artykuł Rocheforta, poszukam nazajutrz, co mu odpowie Cassagnac w Autorité –
i będę miał przeciętną chwili, echo debatów parlamentarnych, wrażenie sił ścierających się. Tam gazeta potrzebna mi jest, bo żyje razem z życiem i ze mną samym; przyjemna, bo czuję w niej rozumną siłę, rzeczywisty motor społeczny.
Szlachcic, zwolennik naszych gazet, coraz trudniej dawał sobie radę z argumentami pana Zygmunta. Drugi, pan Apolinary, słuchał z nabożeństwem, połykając duże kąski mięsa i ciągnąc ze smakiem krajowe mętne piwo. Pan Jan próbował spierać się dalej:
– U nas trudno, szanowny panie, powiedzieć coś dobrze i śmiało. Ale zawsze – co się napisze, to nasze. A nie czytając gazet na prowincji, zapomnisz czasem, że żyjesz i gdzie żyjesz. Ja tam mało znam francuskie gazety. Czasem zobaczę w mieście Figaro (akcentował pierwszą sylabę; pan Zygmunt mrugnął ku mnie), ale w nim to też, jak mówi pan Apolinary, same dalsze ciągi. Kiedy kto mieszka we Francji, to je tam rozumie. Każdy kraj ma swoje sprawy. A we Francji zrozumiałby kto naszą gazetę, żeby i mówił po polsku?
– Nie zrozumiałby z pewnością – odrzekł Podfilipski. – Właśnie w tym jest rzecz. Z naszych gazet można zaczerpnąć trochę pierwotnych wiadomości miejscowych, ale znaleźć w nich objaśnienie i dalszy ciąg życia – nie podobna. To są gazety w znaczeniu przedpotopowym: otrąbianie na rynku o zgubionych przedmiotach, o postanowieniach policji, z dodatkiem mnóstwa omawiań pseudoliterackich i pseudopolitycznych dla zapełnienia szpalt.
– Bo to trzeba umieć czytać nasze gazety – odparł pan Jan. – Czasem czytasz, panie, wiadomości bieżące, aż znajdujesz raptem jakieś szydełko; albo jest powtórzenie z takich to a takich gazet, a w samym powtórzeniu już i krytyka. Człowiek czasem się nad tym zamyśli i miałby coś do odpowiedzenia, i gada o tym później z innymi, którzy także przeczytali. – A co pan o tym powiesz? – A to i to. – Dobrze, ale…
i tak dalej. To także coś warte, panie szanowny. A kiedy na przykład coś ci chcą zakładać albo konwersja, panie! – to człowiekowi jednak z naszych gazet dużo się w głowie wyjaśni. Wierzaj mi pan.
– Wierzę panu – rzekł Podfilipski poważnie, z niedostrzegalnym prawie uśmiechem oczu.
Podano nam jakąś potrawę, zamówioną specjalnie przez pana Zygmunta. Osądził, że była niezła, ale wykonana z wielu usterkami; kazał więc zawołać kucharza, wyłożył mu dokładnie, czego brak, odprawił łaskawie. Kucharz pocałował go w rękę i zapewne już nigdy potem nie kładł imbieru zamiast estragonu do owego sosu.
Tak rozrzucał Podfilipski drobną monetę i obrączkowe dukaty swych cywilizacyjnych skarbów. Pozostało zaś w nim tyle jeszcze nie wydanych zasobów. Te, o ile znam, postaram się rozpowszechnić przy wspomnieniach moich o tym znacznym człowieku, którego wszystkie prawie rozmowy warte były druku.
I wtedy, po wyjściu obu naszych towarzyszów obiadu, odsłonił przede mną niektóre bogactwa swej rozległej myśli. Tamci wstali od stołu szybko po skończeniu jedzenia, pożegnali się z pewnym zakłopotaniem, patrząc w oczy Podfilipskiego jak w nieswóje i niezbadane głębie. Pan Zygmunt pożegnał ich ze swobodną i okazałą grzecznością. Wiejską szlachtę, z której sam ostatecznie pochodził, traktował dobrze; wyższość swą dawał jej raczej odczuwać, niż ją wyraźnie zaznaczał.
Pozostaliśmy we dwóch.
– W tym, co mówił człowiek ten prosty i cichego serca – odezwał się do mnie pan Zygmunt – jest cała nasza rdza i pleśń. Nie obwiniam go: jest niezdolny, ale szczery. Może mu co zapadło w głowę z tego, com mu powiedział.
Broniłem trochę pana Jana, mam go bowiem nie tylko za człowieka cichego serca, ale i dobrej woli. W innych okazjach wydał mi się wymowniejszym; tutaj tracił, oczywiście, na porównaniu ze świetnością Podfilipskiego. I żal mi było, że ludzie więksi, jak oto pan Zygmunt, nie biorą bardziej do serca spraw ogólnych, czy to w publicystyce, czy w działaniu praktycznym.
Powiedziałem mu to, a on przyjaźnie mi się uśmiechnął, ale z właściwym sobie smakiem podniósł tylko lekką krytykę zawartą w mych prostych słowach i zawołał:
– Cóż to? przedsięwziął pan moralizować mnie dzisiaj? Ja się przecież nie wypieram swego pochodzenia i w miarę możności tutaj działam. Wydaję trochę pieniędzy za granicą, ale ich pieniędzy; to pewna, żem więcej wprowadził do kraju, niż stąd wywiozłem. (Tu uśmiechnął się z wyrazem dumy, jednak bez arogancji.) Ale, widzi pan, są natury, jak moja, które trudno nagiąć do służby, a jeżeli służą, to nie w piechocie, tylko w marynarce. Ja potrzebuję jeździć i słuchać pulsu świata tam, gdzie bije najtężej. A wie pan, gdzie ten puls bije najtężej? Stań pan na skrzyżowaniu wielkich bulwarów z Avenue de l'Opera, na schronieniu dla pieszych – i posłuchaj.
Po drewnianym bruku, na którym kół nie słychać, toczy się wciąż głuchy grzmot podków końskich, ludzkiej mowy, nawoływań, śmiechów; szepty same już by stanowiły duży głos, gdyby je można było z ogólnej wrzawy wyróżnić. Ale pan już tego nie słyszy, bo ma ten huk w uszach od rana za atmosferę i tło wszystkich wrażeń. Patrzy pan:
Wolno, z ciągle naprężoną uwagą i cuglami, prowadzą furmani przepyszne konie; przejeżdża Alfons Rotszyld, prezydent Rzeczypospolitej, Lianę de Pougy i tam jeszcze ktoś – aha – król szwedzki. Między morzem krzyżujących się fiakrów, płynących dwoma wstecznymi prądami, reklamowe budy, krzykliwie malowane, i wieloryby tego morza – potworne omnibusy, szczelnie zapełnione aż po dachy. Patrzy pan na przechodniów. Jak ubrani! jak śpieszą gorączkowo albo jak rozkosznie „flanują”! Oczy kobiet błyszczą – wszystkie oczy błyszczą w Paryżu; w powietrzu jest na to jakiś środek, lepszy od belladonny.
Teraz pan myśli: Co mam do roboty? Mam czek na Crédit Lyonnais, najlepszy bank świata – zaraz na lewo. Jedyna trudność to przejście ulicy, którą ciągnie nieprzerwana procesja fiakrów i powozów. Ale stoi policjant, zatrzyma ręką cały ich szereg pour monsieur, qui veut passer .
Chcę sprowadzić takiego pana, który mieszka aż w cyrkułach Pól Elizejskich. Piszę mu depeszę miejską, un petit bleu. Biuro obok.
Chciałbym coś wiedzieć o nowym wynalazku Edisona, bo ciągle o nim mówią. Mam o nim wykład popularny, z doświadczeniami, przy restauracji Cafe Riche – kilka domów stąd.
Jeszcze potrzebna mi jakaś informacja. Pójdę do byle jakiego „salonu redakcji”, otwartego na ulicę, gdzie albo przeczytam, albo ustnie się dowiem. Jest ich dosyć na prawo i na lewo.
Kupić mam to, to i to. W promieniu pół kilometra jest do kupienia wszystko, o czym kiedykolwiek pomyślałem, i wiele rzeczy, których jeszcze nie znam.
Pójdę potem na obiad: o kilka kroków jest Paillard, najlepsza restauracja świata, albo Cafe Anglais, albo Joseph – równie dobre.
I wreszcie pójdę sobie na operę, pod której gmachem stoję. Śpiewają Reszkowie.
Tak, panie – ciągnął dalej Podfilipski przyciszonym głosem, bo zauważył, że mu się przysłuchują od sąsiednich stołów – tam albo w Londynie, nawet czasem w Berlinie człowiek czuje się zupełniejszym, bogatszym, wyższym. We wszystkich głównych zdobyczach wieków mam swój udział, za średnie pieniądze dostępne mi jest wszystko – od bułki aż do cnoty i sławy. Naprawdę żyję i wiem, że kiedy umrę, tom się spalił albo złamał, a nie zgnił z braku ruchu i od zamoknięcia. Naturalnie, wszyscy nie mogą mieszkać w Paryżu, ale że się ludzie ruchliwszej myśli i szerszych poglądów garną do takich centrów, to rzecz prosta. Człowiek przywiązany jest instynktownie do rozkoszy, ci, którzy do niej nie dochodzą, są albo grubo nieoświeceni, albo chorzy, albo należą do klas roboczych. To wcale niegłupie przysłowie to ubi bene, ibi patria .
– Nie, to nie jest głupie…
Ktoś nam przerwał.ROZDZIAŁ DRUGI EUROPEJSKIE SPOTKANIE
We drzwiach restauracji ukazała się wysmukła, strojnie, choć czarno ubrana kobieta, szczelnie zakwefiona; za nią szedł mężczyzna, którego obaj poznaliśmy: Henryk Kostka. Ale zjawili się na chwilę w progu i szybko coś powiedziawszy o przepełnieniu sali cofnęli się. Doleciał nas lekki zapach, bardzo przyjemnie mieszając się do ciężkiej restauracyjnej atmosfery – jakby słowa Podfilipskiego o Paryżu zaklęły i wywołały paryskie zjawisko.
Podfilipski podczas tego manewru nie ruszył się z miejsca; natychmiast jednak po zniknięciu tej pary niespodziewanej i zaciekawiającej wstał, poszedł do bufetu, potem do portiera i wrócił rozpromieniony.
– Wie pan, kto był pod tą woalką? Liza, ta kochana, dobra Liza – rzekł cicho po francusku.
I mnie się tak zdawało. Wpadł w wyborny humor:
– Przyłapaliśmy ją. Już mi dawno mówiono, że się tam ostatecznie coś popsuło w małżeństwie R i pani szuka protektorów przeciwko mężowi. Tu widzieliśmy jednego na własne oczy.
– Dlaczegóż ma to być koniecznie protektor? jest po prostu znajomy, spotkany przypadkiem, jak jeden z nas.
– Tata-ta – pan nigdy nic nie widzi, nie wie albo nie chce wiedzieć. Przecie dość na nich spojrzeć, aby zrozumieć. Dlaczegóż się cofnęli? dlaczego nas nie poznali? Eh, panie – zakończył patrząc na mnie pół szyderczo, pół pobłażliwie.
Mnie to spotkanie sprawiło raczej nieprzyjemność. Znałem dobrze Henryka Kostkę i panią Elizę R, dla każdego z nich z osobna byłem najprzyjaźniej usposobiony, jednak w tej okoliczności trudno mi było ich obronić od sceptycyzmu pana Zygmunta, który w ogóle nie miał wysokiej opinii o kobietach. Mawiał, że główną cechą kobiet jest zalotność, a w tej widział całą ich treść: przez zalotność kobieta staje się bohaterską albo przewrotną i zdradliwą. Często spierałem się z nim o to. Ale wtedy umilkłem, bo okazja nie wydała mi się stosowną.
Pan Zygmunt chciał koniecznie pójść do pani Elizy.
– Kiedyśmy ją spotkali, grzeczniej nawet jest pójść do niej, niż udawać, że nie wiemy o jej bytności, co w takiej mieścinie jest nieprawdopodobne. A zresztą, historia sama jest ciekawa i ja w ogóle przepadam za Lizą. Ponieważ zostajemy tu do jutra, możemy wieczór razem spędzić albo razem co urządzić; Ja w każdym razie idę do Lizy.
– No, to i ja także – odrzekłem przekonany. Zastaliśmy ją samą w pokoju hotelowym, otoczoną kuframi jak na długą podróż. Była ubrana czarno, co dodawało blasku jej bladej twarzy i jasnym włosom, uwydatniało też piękne linie wyniosłej postaci. Oczy, zwykle niebieskie, świeciły tym razem ciemniej, jakby z nich myśl jakaś czarna nie chciała ustąpić.
Przyjęła nas bez zapału, jednak ze zwykłym swym uśmiechem, nie pozbawionym zalotności.
– Co panią sprowadza do Lublina, do tej stolicy ekonomów? – zaczął Podfilipski.
– Zatrzymałam się tu dla interesów, jadę do Karlsbadu, jestem zupełnie chora.
– Nie wygląda pani na chorą. Ale po co do Karlsbadu? Tam śmiertelne nudy. Lepiej do Ostendy albo do Trouville. Pani zapewne potrzebuje głównie zmiany klimatu…
– Nie, naprawdę potrzebuję kuracji – odpowiedziała pani Eliza z roztargnieniem.
– Czy pani długo tu zabawi?
– To zależeć będzie… od różnych rzeczy.
– Rozumiem, że pani zostanie tylko dla interesów, bo rozkosze tego miasta są wątpliwe. Chociaż Lublin jest dzisiaj pełen niespodzianek, jakiś ciąg europejski przepływa tędy: oprócz pani, spotkałem jeszcze hrabiego Sierpskiego z żoną i księcia Stefana, i Henryka Kostkę…
Pani Eliza zarumieniła się, ale spojrzała prosto w oczy Podfilipskiemu. On udał, że nic nie zauważył, i mówił dalej:
– Może byśmy te wszystkie przelotne ptaki zwabili w jedno stadko i urządzili jaką niedorzeczność? Jest tu niezła kapela, weźmiemy ją na wyprawę gdziekolwiek w okolice miasta, na wiejski podwieczorek… Pozwoli pani, to się tym zajmę.
– Nie, ja nie mogę; jestem tu sama; jutro zapewne wyjadę.
– To jutro swoją drogą, ale dzisiaj cóż pani będzie robiła w hotelu? Pogoda jest piękna, wynajdziemy un porte – respect”, na przykład panią Sierpską, wracać będziemy przy księżycu; ten poeta przygrywać nam będzie na fujarce pastuszej…
– Nie, panie. Dziękuję za uprzejmość, ale doprawdy nie mogę – rzekła z uśmiechem tak błagalnym, że aż zadziwiła mnie tym wypraszaniem się. Widywałem ją dawniej wesołą i skorą do towarzystwa. Zwróciła się do mnie:
– A pan jedzie z Warszawy?
– Tak, pani.
– A kiedy pan tam powróci?
– Za kilka dni.
– To dobrze. Chciałabym pana prosić o przewiezienie mi jednej paczki, bo nie wiem, czy przez Warszawę pojadę.
– Przecie pani wybiera się do Karlsbadu? – wtrącił Podfilipski.
– Tak, ale może nie zaraz i może pojadę na Lwów, gdzie mam także interes – odrzekła pani Eliza z odcieniem niecierpliwości.
Pan Zygmunt widząc, że nie udają się ani indagacje, ani propozycje, wstał, aby się pożegnać. Wyszliśmy z pokoju, ale pani Eliza zawołała mnie, gdyśmy już byli na korytarzu:
– Może pan jeszcze do mnie wstąpi i weźmie tę paczkę?
Pan Zygmunt widząc, że pani Eliza zwraca się do mnie jak do lepiej znajomego, skłonił się dość sucho i odszedł.
Pozostaliśmy we dwoje. Ożywiła się zaraz, a nawet poczęła mówić nieco gorączkowo.
– Nie mam żadnej paczki. Bałam się tylko pańskiego przyjaciela. To podobno bardzo rozumny człowiek, ale go mało znam. Wszystko jedno. Co o mnie mówią w Warszawie?
– Czy mam być zupełnie szczery?
– Proszę, koniecznie proszę, nawet każą, jeżeli to dla pana co znaczy.
– A więc… mówią, że spotykają panią często… z Henrykiem.
– Czy nic więcej?
– Zna kochana pani ludzi! Pokazywać się z człowiekiem tak uprzywilejowanym od losu, jak Henryk, to daje powód do różnych koniunktur, do obmowy… Czy go pani często widuje? Czy prawda, że podróżowała pani z nim tej wiosny po Włoszech?
– Pierwszy raz go dzisiaj spotykam od pół roku i nigdy we Włoszech nie byłam.
– Aa!
– Zgaduję, że wzięto nas na języki, ale to się skończy.
– Jeżeli mi wolno wyrazić zdanie, bardzo szczerze przyjazne, powinna by pani unikać spotkań z Henrykiem, choćby takich jak dzisiejsze. Ludzi w jego rodzaju i w pani rodzaju spostrzegą wszędzie; ręczę, że już w Lublinie wywołaliście państwo sensację, a nawet przyznam się, że mnie samego to spotkanie mało spodziewane zadziwiło. Ale mnie to tylko dziwi, innym daje powód do nieprzychylnych objaśnień.
– Nie może pan mnie zrozumieć, bo po prostu pan nie wiej muszę trochę wytłumaczyć. Pan zna mego męża. Przyznaję mu, że jest prawego charakteru, że nikogo nie oszuka, że zdolny do pracy, ale… Panie! ja przecie nie jestem wojownicza? może pan to zaświadczyć – prawda?
I pochyliła się do mnie z serdecznym zaufaniem, biorąc mnie za rękę. Mógłby to kto nazwać kokieterią; jest bardzo ładna, więc sympatia jej pochlebia każdemu mężczyźnie. Mówiła zatem:
– Nie jestem wojownicza, a jednak w ostatnich czasach były między nami takie sceny, takie okropne sceny…
– Takie sceny zazdrości? – pytałem.
– Nawet nie to, ale gnębienie takie, naginanie do swoich wyobrażeń: „Nie pomagasz mi w niczym, nie utrzymujesz moich rodzinnych tradycyj (to dlatego, żem przestała prosić co niedziela na obiad najnudniejszego z ludzi, ale sąsiada i przyjaciela domu), po całych dniach czytujesz, nigdy nie jesteś zadowolona… po coś za mnie wyszła?” Ach, ta codzienna, cogodzinna wymówka! Nie odpowiadałam nareszcie nic, ale ostatnim razem… Nie opowiem panu szczegółów – dość, że wyjechałam.
Zarumieniła się od wyznania czy od wspomnienia obelgi. I we mnie zawrzało instynktowne oburzenie mężczyzny na zniewagę wyrządzoną kobiecie. Rzekłem:
– Teraz rozumiem lepiej, a współczuję pani jeszcze silniej.
– Nie: jeszcze pan nie rozumie. Ale żeby pan był posiedział, tak jak ja, pół zimy i wiosnę, i pół lata w Nastówce na Polesiu, posiedział tak z kobietą nienawistną sobie, jak ja z… tym panem! Nawet nie podobna, aby pan sobie to wyobraził; mężczyźnie takie położenia nie zdarzają się; wolno mu też uciec od nich, bronić się. Nam nie wolno: zanim poznają sprawę, okrzyczą skandal. Ale ja już i na to zdecydowałam się. Ja bym drugiej takiej wiosny jak tegoroczna nie przeżyła. Wygląda to na frazes, a jest tylko straszną prawdą. Czy wie pan, że mam kilka siwych włosów na skroni? To pamiątka tej wiosny.
Pochyliła ku mnie śliczną głowę, oprawną w jasny, gruby warkocz – i wionął od niej zapach włosów, najsubtelniejszy z kobiecych zapachów. Z wysiłkiem utrzymywałem się w roli poważnego doradcy.
– Psychologię rozumiem już wybornie, ale praktycznie co będzie?
– To jeszcze tajemnica, ale ją panu powiem, bo nie chcę, aby pan o mnie źle sądził. Tylko pan będzie pamiętał, że to do czasu tajemnica.
Podniosła poważnie rękę do góry, jakby do małej przysięgi.
– Jeżeliiri w oczach pani godzien zaufania…
– Nie jadę wcale do Karlsbadu, przyjechałam tutaj do konsystorza, a jeżeli gdzie dalej pojadę, to do Rzymu.
– Po rozwód?
– Tak, po rozwód.
– Czy pani da sobie radę?
– Henryk będzie także w Rzymie.
– Ach, tak?
– Co? czy pana w tym co razi? To już konieczność f nasza wspólna sprawa.
Zamyśliłem się na chwilę. Więc bajka niedaleka od prawdy, tylko tak nieprzychylnie oświetlona… Trudno wytłumaczyć ludziom, którzy w złośliwym sceptycyzmie zakładają pewną chlubę i wyższość, że historia jest prawdziwa, tylko nie jest, jak oni mówią, skandalem, lecz dramatem w wysokich sferach serc.
Rozmowa nasza była tak wyjątkowo szczera, że powiedziałem pani Elizie, co myślę. Pytała mnie też, czy dobrze znam Henryka Kostkę, a z jej słów i sposobu słuchania moich szczerych pochwał wniosłem, że to uczucie nie na żarty.
Istotnie, Henryk może podobać się kobiecie. Jest w nim kawał awanturnika, ale w dobrym gatunku. Wykształcony, sławny podróżnik, autor paru dobrych dzieł, nosi on dumnie, ale i dobrze starożytne swe nazwisko. Pani Elizie, która ma głowę łatwo zapalającą się, taki Henryk może się wydawać bohaterem. Nie jest nim w istocie, ale mógłby jeszcze być.
Pożegnawszy panią Elizę życzeniami powodzenia, spotkałem się na obiedzie z Podfilipskim. Tu mnie cze – kała prawdziwa mąka, bom nie mógł zdradzić powierzonej mi tajemnicy, a tak mi było potrzebne to objaśnienie jako argument!
Zaraz zaczepił mnie pan Zygmunt:
– No cóż? rozwijaliście, zawijaliście paczkę? trwało to dość długo.
– Ee, paczka tam niewielka, ale gadaliśmy trochę. To się wszystko dobrze skończy, mam nadzieję.
– Skończy się zawsze dobrze dla kogoś – odpowiedział pan Zygmunt. – Ale nie w tym rzecz; nie lubię, kiedy kto niezgrabnie udaje. Miałem nawet panią Elizę za sprytniejszą. Co? jedzie do Karlsbadu? chora? i tak nam to podaje? nam? To nie dla nas, panie, to dobre dla innych. My się znamy na kobietach i ona by to powinna wiedzieć albo zgadnąć. Gdyby powiedziała: „nie mogłam już wytrzymać na Polesiu i jadę w świat, aby się rozerwać”, pomyślałbym: „miła kobietka”, może: „biedna kobieta”. Ale tym pospolitym wykrętem przyznała się tylko do pospolitej awanturki.
Siedziałem jak na rozpalonych węglach, aż Podfilipski to zauważył i zmieniał stopniowo ton rozmowy:
– Ja ją przecie bardzo lubię. Najprzód – pyszna kobieta, według kanonu stworzona. Co za smaczne kształty i jaka w niej lubieżna dystynkcja, a przy tym takie to potulne, tak idzie do ręki, tak wyciąga szyję i usta przy rozmowie i patrzy w oczy swymi zadumanymi oczami, jak adeptka słuchająca mistrza. W tej koronie jasnych włosów widzi się ją zawsze blisko i jakby już, już gotową do nawrócenia.
– Ma widocznie zaufanie do ludzi, z którymi rozmawia, i nie spodziewa się krytyki.
– Czyż ja źle o niej mówię? Owszem, powtarzam, że ją bardzo lubię, wyjątkowo lubię, bo oprócz tego, że ładna, ma kokieterię oryginalną – właśnie ten rodzaj zaufania, który pociąga i do jej postaci, i do umysłu. Tylko jest nieostrożna i trochę dziecinna. Jakże można tak się ciągle afiszować? Przecie ten Kostka nie pierwszy, o którym mówią; zawsze z kimś rozmawia à corps perdu, ma jakieś konszachty artystyczno – sentymentalne, i zawsze z kimś takim – jakby to rzec? – lepszym, kogo można posądzić.
– Z kimże ma przestawać? z nudziarzami albo cały czas z księżmi, albo z tym panem małżonkiem, który ostatecznie…
– Jest gburem i idiotą – dokończył Podfilipski. – Nie, my się tu nie rozumiemy. Czy pan mnie posądza, że nie lubię kobiet ładnych, rozumnych i przystępnych? Przecie ja nie mam pod tymi względami nic do zarzucenia pani Elizie, tylko mówię, właśnie przez życzliwość dla niej, że szukając przyjemności poza domowym ogniskiem, które w jej wypadku jest kopcącym dymem z poleskiego torfowiska – powinna by być ostrożniejsza. Niech sobie robi, co chce, ale po co mają ludzie tyle gadać.
– Cóż ona takiego robi – zagadnąłem. Wybuchnął śmiechem:
– No, panie, co i jak ona robi, tego ja nie wiem. Ale żeby na tylu, co się tam koło niej kręcili, nikt nie dostąpił żadnego zaszczytu, czy to w formie złączenia dusz przez pocałunek, czy w formie zapomnienia podczas burzy, czy przez litość nad namiętnością, czy na złość mężowi, czy wobec konieczności historycznej…
Przerwałem mu:
– Skądże znowu na tę biedną panią Elizę tyle posądzeń?
– Ja nie posądzam, ja przypuszczam. A opieram moje przypuszczenie na znajomości kobiet, których nie ma tylu rodzajów, jak się wydaje powieściopisarzom tworzącym „sfinksy”. Sfinksowatość kobiet polega na ich niepewnej i błahej logice, na którą liczyć nie można ani też warto o niej pisać studia – ale instynkta mają bardzo podobne.
Przyznaję, że je sądzę w stosunku do mężczyzn, bo to nas głównie obchodzi. Nie idę ja tak daleko jak Tołstoj, który twierdzi, że stosunek fizyczny między mężczyzną a kobietą jest w gruncie nienawiścią, chęcią zniszczenia jednej płci przez drugą. Wyradzają się i takie typy, ale w ogóle jest to walka dwóch egoizmów dążących do tego samego użycia. Każda strona pragnie rozkoszy dla siebie. Dobrze, kiedy się te pragnienia spotykają, ale skoro mijają się ze sobą, skoro kolidują, stają się sobie wzajemnie przeciwne i wrogie. Kto kogo wyzyska? – oto cała kwestia. Mężczyzna ma za sobą siłę i rozum, kobieta zaś słabość i zdradę. Wszystko to są narzędzia walki – trzeba o tym pamiętać.
Niech się pan zatem nie dziwi, że ja sądząc kobiety przypuszczam najprzód ich wady, czyli właściwości ich natury skierowane przeciw nam. Zresztą, przyjmując w dziedzinie praktycznej i w sądach o ludziach z dwóch alternatyw ujemną, a raczej opartą na wadach ludzkich, dużo trudniej omylić się niż wtedy, gdy się przyjmie alternatywę dodatnią, zaufaną w tak zwaną ludzką dobroć. Ja tam w tę ostatnią nie bardzo wierzę. Myślę nawet, że cała mądrość życiowa zależy na liczeniu się z wadami i ułomnościami bliźnich. Poznać je – to nie studium bezowocne, jak astronomia, to daje siłę i panowanie. Nigdy kombinacje oparte na próżności, na zmysłowości, na chciwości ludzkiej nikogo nie zawiodły. Weź pan chociażby za przykład przedsiębiorstwa, które się udają: wydawanie pochlebnych herbarzów, restauracje nocne, loterie. A spróbuj pan założyć z ofiar szkołę, szpital albo wydawać pismo po – święcone sztukom pięknym. Świat jest z gruntu zły, trzeba go znać i – o ile kto może – opanować, wyzyskując tę złość, czyli mówiąc dokładniej – pospolitą, bieżącą naturę ludzką.
Zwiesiłem smutnie głowę.
– Nie ma w tym nic smutnego – prawił dalej Podfilipski. – Owszem, jest pewna wysoka radość w jasnym poglądzie na świat, w zadowoleniu triumfującego umysłu, w praktycznym powodzeniu teorii, którą sam sobie stworzyłeś i wyrobiłeś.
To samo co do kobiet, o których mówiliśmy. Mnie wcale o to nie chodzi, aby pani Eliza, czy która inna, zachowała swą cnotę, wiarę i tym podobne właściwości nie należące do mnie. Chodzi mi o to, abym się nie omylił. Otóż, stawiając na cnotę niewieścią trzy grosze, może wygram raz na sto razy; stawiając zaś na ich słabości i zdrady pół mego majątku, gram prawie na pewno. Chcę po prostu wygrać i wygrywam z kobietami, bo nie liczę na ich wyjątkowe zalety, tylko na pospolite ułomności: Ja panu mówię, gdyby kobieta przestała być zalotną, niepewną i zdradliwą, straciłaby nawet swój urok. Trzeba się tylko tak urządzić, aby z nią być współzdradzającym, a nie przez nią zdradzanym.
Wystąpiłem wówczas z obroną naszych kobiet. Chciałem zwrócić uwagę Podfilipskiego na to, że oprócz instynktów zmysłowych istnieją między mężczyzną i kobietą inne spójnie, oparte zapewne na zmysłach, ale inne; istnieją uczucia miłości, poświęcenia, przyjaźni. Mówiłem jednak nieśmiało, bo mnie pan Zygmunt od razu pobił swą nieubłaganą logiką, a przy tym znałem już jego teorię o uczuciu w ogóle, które nazywał chorobą mózgu.ROZDZIAŁ TRZECI HISTORIA TOMASZA
Z Lublina wyjechaliśmy razem do Cisowa, do państwa Tomaszów Podfilipskich. Zanim jednak opowiem tę wizytą, muszą czytelnika zaznajomić z przyjacielem moim, Tomaszem.
Cała jego postać moralna, jego poglądy na świat, na społeczeństwo i na kobiety są niby odpowiedzią na wyżej przytoczone rozmowy moje z Zygmuntem, odpowiedzią gorącą, przeciwną i słabą. Tomasz bał się starszego brata, nie mógł wytrzymać porównania z nim ani dyskusji; nie zbudowany ani uzbrojony do walki tak potężnie jak Zygmunt, marzyciel ten szukał w życiu urzeczywistnienia różnych mrzonek i naturalnie rzadko je znajdywał. Gnębiło to jego wrażliwą duszę.
Kiedym wstępował do uniwersytetu w Dorpacie, Tomasz był tam „omszałą głową”, czyli studentem od lat wielu. Zaczął studia historyczno-filologiczne w Dorpacie, pojechał na dalsze do Lipska i powrócił, aby się magistrować. Poznałem go wtedy i zawiązała się nasza przyjaźń.
Trudno było nie lubić tego człowieka, stworzonego na przyjaciela młodzieży i kobiet. Umiał bawić się i uczyć, był powagą na fakultecie i w „konwentowym mieszkaniu”, i w tradycji burszowskiej. Znał wszystkie nasze pieśni, niektóre z nich były jego pióra, znał wszystkie gatunki piwa, wszystkie kąty tego miasta, zostającego pod przeważnym panowaniem studentów; znał też i nas wszystkich, i każdego niemal stosunki, upodobania, potrzeby. Tam na gruncie wulkanicznym i urodzajnym, gdzie falowało młode zboże i dojrzewały dziwne, wybujałe rośliny różnego gatunku, w atmosferze poetycznej awantury, Tomasz był naprawdę niepospolitym i pożytecznym człowiekiem. Jako towarzysz, doradca, rozjemca w krwawych często sprzeczkach zapisał swe imię w tych drobnych, a jednak niebezowocnych dziejach.