Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żywot i myśli Zygmunta Podfilipskiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 391 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY NA PRO­WIN­CJI

Po­ciąg wlókł się roz­pacz­li­wie, nocą, przez pu­ste rów­ni­ny. Ruch cza­sa­mi słabł osta­tecz­nie, za­mie­rał, a wte­dy kil­ka męt­nych świa­teł i głos dzwon­ka, jak­by po­zie­wa­ją­cy, zna­mio­no­wał przy­stan­ki, na któ­rych nikt nie wsia­dał ani wy­sia­dał.

Le­żąc do­syć wy­god­nie w osob­nym prze­dzia­le wa­go­nu, za­snąć jed­nak nie mo­głem: brzę­cza­ły mi w gło­wie ja­kieś ryt­my bez słów i bez tre­ści. Go­rącz­ko­wo ocze­ki­wa­łem rana i świe­że­go po­wie­trza. Zdrzem­ną­łem się na­resz­cie. Po paru go­dzi­nach, otwo­rzyw­szy oczy, zo­ba­czy­łem ja­sną już szy­bę wa­go­nu, więc cho­ciaż zmę­czo­ny i po­ła­ma­ny spe­cjal­nie, moż­na po­wie­dzieć „sko­le­jo­wa­ny”, usia­dłem i pa­trzy­łem przez okno.

Sza­rych słów nie wy­star­czy na od­da­nie wiel­kiej, ci­chej sza­ro­ści mgły, co się ro­ze­sła­ła po ma­zo­wiec­kiej rów­ni­nie przed wscho­dem słoń­ca. Za­le­wa łąki zwar­tą chmu­rą, nad su­chym po­lem prze­cią­ga rzad­ką, le­ni­wą po­wło­ką, a lasy za­ta­pia do po­ło­wy: wid­nie­ją tyl­ko wierz­choł­ki so­sen czar­ne, ja­śniej­sze dę­bów, zie­lo­ne brzóz. Już wi­dać wszyst­ko do­brze, bo anim się spo­strzegł, kie­dy wy­kra­dło się na nie­bo słoń­ce. Tkwi te – raz we mgle, nie­kształt­ne, zna­cząc tyl­ko swe miej­sce roz­la­ną ró­żo­wą pla­mą.

„Wsi spo­koj­na, wsi we­so­ła!” Trze­ba świe­żo­ści ran­ka i świe­żo­ści ser­ca, żeby cię od­czuć i po­ko­chać, bo pięk­na nie je­steś, we­dług tego, co po­spo­li­cie za pięk­ne lu­dzie uzna­ją w przy­ro­dzie. Nie zwa­bisz żad­ne­go tu­ry­sty roz­ko­chasz chy­ba ma­rzy­cie­la, co lubi oko pusz­czać po gład­kich, bez­gra­nicz­nych prze­strze­niach, ma­lo­wa­nych zbo­ża­mi, zie­lo­no­ścią i słoń­cem. Czu­je cię jed­nak taki Cheł­moń­ski, naj­bar­dziej ma­zo­wiec­ki z ma­la­rzy, czu­ją cię tak­że może ci dwaj mło­dzi, co wy­je­cha­li kon­no z flin­ta­mi przez ple­cy i cią­gną dro­ży­ną po­lną, wą­ską jak mie­dza, mil­cząc. Ko­nie ich tak­że zda­ją się ma­rzyć.

Wy­brnę­ło słoń­ce ze mgieł, co­raz wię­cej zło­te na po­lach i w po­wie­trzu. Kraj tro­chę zmie­nił się, za­fa­lo­wał. Są tu wą­wo­zy zie­lo­ne i fol­war­ki z czer­wo­ny­mi da­cha­mi, i ogro­dy ży­zne. Pięk­ne ho­len­der­skie kro­wy po­waż­nie przy­glą­da­ją się prze­cho­dzą­ce­mu po­cią­go­wi, my­śląc, że te pę­dzą­ce ma­chi­ny za­kłó­ca­ją spo­kój pól, a nie wie­dząc, że wła­śnie w po­cią­gu sie­dzi ktoś, któ­ry ten spo­kój wchła­nia przez otwar­te okno wa­go­nu i opi­su­je ozdob­ną pol­sz­czy­zną.

Ma się pod ko­niec lata; na po­lach już tro­chę tę­sk­no, po zżę­tym zbo­żu za­le­ga­ją żół­to i ró­żo­wo cie­nio­wa­ne ścier­nie, ale kar­to­fle jesz­cze zie­lo­ne, na­sien­ne ko­ni­czy­ny pa­ła­ją nie pa­nień­skim już, za­wsze jed­nak świe­żym ru­mień­cem, a do pro­sa, stroj­ne­go w kity o mie­dzia­nych bły­skach, zbiec się mu­sia­ły wszyst­kie prze­piór­ki i ku­ro­pa­twy. Może też są i cie­trze­wie w tych pro­sach na no­wi­nie? Aż tu, mimo swąd lo­ko­mo­ty­wy, pach­nie po­lo­wa­niem.

Wy­cho­dząc z prze­dzia­łu mego na ko­ry­tarz, spo­ty­kam na­gle pana Zyg­mun­ta Pod­fi­lip­skie­go, z któ­rym, nie wie­dząc o tym, po­dró­żo­wa­łem całą noc od War­sza­wy.

– Jak to! pan je­dzie w kie­run­ku Lu­bli­na? Kie­dyż pan wró­cił z za­gra­ni­cy?

– Przed paru dnia­mi; te­raz zaś jadę do Lu­bli­na, gdzie mam in­te­re­sa, a po­tem do bra­ta mego, To­ma­sza.

– Ja tak­że.

– Bar­dzo się cie­szę – ozwał się uprzej­mie Pod­fi­lip­ski – że będę miał z pana to­wa­rzy­sza w Lu­bli­nie, bo przy­znam się, że tych na­szych „kom­pa­trio­tów”, któ­rych zresz­tą ce­nię, bę­dzie tam za wie­le.

– A za ko­góż mnie pan ma?

– No, no, nie wy­cią­gaj mnie pan na kom­pli­men­ty – od­rzekł pan Zyg­munt śmie­jąc się i po przy­ja­ciel­sku bio­rąc mnie za ło­kieć.

Nie zga­dłem, w czym wła­ści­wie za­wie­rał się kom­pli­ment.

Prze­szli­śmy do prze­dzia­łu są­sia­du­ją­ce­go z moim. Kon­duk­tor od­da­jąc ukłon służ­bo­wy za­py­tał Pod­fi­lip­skie­go:

– Czy pan hra­bia roz­ka­że sprząt­nąć?

– Nie. Pro­szę mi za­wo­łać mego strzel­ca.

Zja­wił się bro­da­ty Hans, wspa­nia­ły okaz tego po­ko­le­nia strzel­ców-Sło­wian, po­cho­dzą­cy ze Szlą­ska, z Ga­li­cji, nie wia­do­mo skąd, któ­rzy mó­wią zwy­kle paru ję­zy­ka­mi, umie­ją słu­żyć, strze­lać, le­czyć, in­for­mo­wać, są, gdy się uda­dzą, nie­oce­nio­ny­mi „va­de­me­cum”. Hans był przy tym tro­chę fi­lo­zo­fem i pe­ro­ro­wał na­wet wo­bec pana Zyg­mun­ta, na co ten w chwi­lach wol­nych po­zwa­lał.

W prze­dzia­le wa­go­nu pach­nia­ło jak w ko­bie­cej sy­pial­ni. Roz­ło­żo­ne przy­rzą­dy go­to­wal­nia­ne były do­bre, an­giel­skie. Skó­ra ło­sio­wa po­kry­wa­ła ka­na­pę wa­go­no­wą; po­dróż­ne ubra­nie, sza­re i mięk­kie, wi­sia­ło na haku, żół­te buty do­sko­na­łej ro­bo­ty, świe­ża ko­szu­la i ba­jecz­ny kra­wat były przy­go­to­wa­ne do wło­że­nia, gdyż pan Zyg­munt był do­tych­czas w ran­nym stro­ju i w pan­to­flach. Prze­pro­siw­szy za­czął się przy mnie ubie­rać z po­mo­cą Han­sa, ga­wę­dząc sto­sow­nie do oko­licz­no­ści a od­kry­wa­jąc mi co­raz nowe, wy­twor­ne szcze­gó­ły swej tu­ale­ty.

– Wra­ca pan z ja­kiej wy­sta­wy ubra­nia, że tak wszyst­ko oko­ło pana i na panu jest – non plus ul­tra?

– Po­wiem panu – rzekł – że lu­bię pew­ne wy­szu­ka­nie w czy­sto­ści i wy­go­dzie. A na­stęp­nie są­dzę, że dla sa­me­go przy­kła­du trze­ba dbać u nas o te rze­czy. Nie dziw, że Za­błoc­ki źle u nas wy­szedł na my­dle: prze­cie nikt my­dła nie uży­wa. Brud nasz prze­szedł w przy­sło­wie i to jed­na z pierw­szych re­form do prze­pro­wa­dze­nia w na­szej cy­wi­li­za­cji, czy­li w na­szym bra­ku cy­wi­li­za­cji. Bo cóż to jest ta wy­twor­ność fran­cu­ska albo le­piej an­giel­ska, któ­rą nasi gar­dzą mie­sza­jąc ją z tak zwa­ną zgni­li­zną oby­cza­jów? Po pro­stu – hi­gie­na do­pro­wa­dzo­na do ar­ty­zmu.

Hi­gie­na do­pro­wa­dzo­na do ar­ty­zmu za­im­po­no­wa­ła mi. Sam bru­du nie cier­pię, ale na „ostat­ni krzyk” ele­gan­cji, mimo usi­ło­wań, nig­dy zdo­być się nie mo­głem. Te­raz, wo­bec wy­kła­du pana Zyg­mun­ta, rzu­ci­łem po so­bie ukrad­kiem spoj­rze­nie. Ubra­nie mia­łem nie­złe, ale nie po­dróż­ne, ka­pe­lusz miej­ski, za­miast ko­niecz­nej an­giel­skiej czap­ki. Po­pra­wi­łem kra­wat, a on cią­gnął da­lej:

– Wy­obraź pan so­bie – nie­da­le­ko od miejsc, któ­ry­mi prze­no­si nas ten „ra­pi­de”, za­pro­szo­ny by­łem w prze­szłym roku na wiej­ską fetę – imie­ni­ny czy coś po­dob­ne­go. Na­pa­trzy­łem się ja tam na­szych urzą­dzeń tu­ale­to­wych i in­nych. Trwa­ło to ty­dzień, z tań­ca­mi, po­lo­wa­niem, fa­jer­wer­ka­mi… Czy ma pan po­ję­cie o ta­kich splen­do­rach na wsi?

– Mam. Nig­dzie na­wet le­piej nie ba­wi­łem się jak w po­dob­nych wa­run­kach.

– Ba­wi­łem się i ja – nie tań­ca­mi, bo nie tań­czę, nie po­lo­wa­niem, bo było li­che – ale ob­ser­wa­cją. Przy­jeż­dża­my za­tem z War­sza­wy na noc w wi­gi­lię owe­go wiel­kie­go dnia. Sie­dzi już mnó­stwo osób – ko­la­cja. Po­mie­sza­ne fra­ki, sur­du­ty, na­wet ran­ne ubra­nia. Pa­nie jed­ne pół­wy­gor­so­wa­ne, dru­gie za­szy­te w czar­ne lub fio­le­to­we wor­ki. Ha­łas, służ­ba tra­ci gło­wę, go­spo­darz sam na­le­wa wino… Było tam jed­no wino war­te uwa­gi. – „Są­siad do­bro­dziej nie­ła­skaw. pa­nie sę­dzio! – pa­nie rad­co! – pa­nie pre­ze­sie!” „Ma­man a de la sa­la­de?” – „J'ai.” Jed­nym sło­wem, wszyst­ko do­sko­na­le, hu­mo­ry ró­żo­we, i mnie ogar­nia ja­kaś ser­decz­ność, od­zy­wa się po­ku­tu­ją­ca tam gdzieś jesz­cze we mnie szla­goń­ska żył­ka. Po krót­kich tego dnia tań­cach, niby po ge­ne­ral­nej pró­bie – bo to do­pie­ro wi­gi­lia dnia – idzie­my spać. Dwór duży, ale osób na noc ze czter­dzie­ści. Do­sta­ję jed­nak osob­ny po­ko­ik w ofi­cy­nie dla sie­bie sa­me­go. Wdzięcz­ny za tę aten­cję go­spo­dy­ni domu (ską­di­nąd miła osób­ka), nie my­ślę już o wie­czor­nych swych przy­zwy­cza­je­niach ką­pie­lo­wych; zmę­czo­ny kła­dę się spać na wca­le nie­złej bie­liź­nie z cy­frą pani, pod koł­drą zro­bio­ną wi­docz­nie ze sta­rej suk­ni je­dwab­nej. Niech ją tam! do spód­nic nig­dy nie mia­łem wstrę­tu. Ale łóż­ko ha­nieb­ne: ma­te­rac zło­żo­ny z trzech ta­kich plac­ków – wie pan? Mysz, be­stia, chru­pie w ką­cie i tań­czy po zmię­tych pa­pie­rach. Nie spa­łem wca­le aż do rana. Na­resz­cie za­mie­rzam ubie­rać się. Na du­żym ja­kimś me­blu z szu­fla­da­mi stoi ma­leń­ka mied­nicz­ka i dzba­nek wiel­ko­ści na­lew­ki do mle­ka. Po bez­owoc­nych po­szu­ki­wa­niach dzwon­ka spo­strze­gam przez okno ko­goś ze służ­by, spo­co­ne­go już od rana, le­cą­ce­go na zła­ma­nie kar­ku; ła­pię go i wy­pra­szam so­bie ko­new­kę wody. Nie wzią­łem ze sobą strzel­ca Han­sa, z któ­rym za­wsze jeż­dżę, bo mnie uprze­dzo­no, że miej­sca bę­dzie mało. Roz­wi­jam więc tub i chcę się za­bie­rać do my­cia, gdy stwier­dzam zno­wu nie­obec­ność ręcz­ni­ków. Dru­gi raz zła­pać owe­go roz­pę­dzo­ne­go lo­ka­ja – wy­da­je mi się nie­po­do­bień­stwem; za­czy­nam więc szu­kać. Aha – i za­pew­ne w tych licz­nych szu­fla­dach umy­wal­ni znaj­dą się ręcz­ni­ki? Ale szu­fla­dy szczel­nie za­mknię­te. Jed­ną wresz­cie otwie­ram pod­wa­ża­jąc z dołu i wy­cią­gam z niej prze­róż­ne rze­czy: tecz­kę, sło­ik za­pie­czę­to­wa­ny z na­pi­sem „karp dwu­ty­go­dnio­wy”, za­tłusz­czo­ny pa­pier po­kry­ty cy­fra­mi, ra­port eko­no­micz­ny z dóbr ta­kich to, fol­war­ku ta­kie­go – i wresz­cie list z na­głów­kiem: „Ko­cha­ny Ta­de­uszu”. Ta­de­uszu…? To imię mego go­spo­da­rza! Rzu­cam zdu­mio­nym okiem na umy­wal­nię i pę­kam od śmie­chu: to prze­cie biur­ko pana domu!! Miesz­ka­łem w jego kan­ce­la­rii, ergo – my­łem się na jego biur­ku.

Za­śmia­łem się i ja, bo pan Zyg­munt opo­wia­da do­brze, a re­alizm tego sty­lu spraw­dzi­łem nie­jed­no­krot­nie na wsi. Po­nie­waż jed­nak ta scen­ka za­ję­ła mnie stro­ną swą oby­cza­jo­wo-ko­micz­ną, wy­obra­ża­łem so­bie da­lej ze­bra­nie wiej­skie, po­wab­ne przez try­ska­ją­cą swo­bo­dę ży­cia, żar­tów, zdro­wej gim­na­sty­ki i roz­kosz­ne­go zmę­cze­nia. Roz­we­se­lo­ny py­ta­łem:

– Ale ba­wi­li­ście się do­sko­na­le?

– No, tak, to do­bre na je­den dzień i raz na trzy lata. Ja wy­nio­słem się za­raz po imie­ni­nach, ran­kiem. Wi­dzi pan – te oby­cza­je mogą się nada­wać do opo­wia­dań i aneg­dot, ale są w grun­cie smut­ne. Kie­dy się pa­trzy na brud na­szych chło­pów, na brud nie­ludz­ki Ży­dów, na brud ulic, do­mów, miesz­kań, a nie znaj­du­je się czy­sto­ści na­wet u lu­dzi za­moż­nych i osłu­cha­nych o cy­wi­li­za­cji, czło­wiek za­da­je so­bie py­ta­nie: toż to są moi ro­da­cy? – no i wy­jeż­dża za gra­ni­cę. Prze­cie ja we Fran­cji, w Ty­ro­lu, w Pru­sach mogę od bie­dy miesz­kać u pro­ste­go chło­pa.

– A cóż pan po­cznie we Wło­szech?

– Włoch, przy­znam się, nie lu­bię. To nie dla mnie kraj, a na­wet te prze­chwa­lo­ne za­byt­ki ich daw­niej­szej cy­wi­li­za­cji – to sta­ra moda.

– Pa­nie! – za­czy­na­łem już mó­wić chwy­ta­jąc za miecz es­te­tycz­ny, kie­dy dłuż­szy świst lo­ko­mo­ty­wy oznaj­mił zbli­ża­nie się do Lu­bli­na.

Za­mą­ci­ły się ob­ra­zy siel­skie. Na wid­no­krę­gu dymi kil­ka ko­mi­nów fa­brycz­nych, wy­strze­li­ło kil­ka wież, za­pstro­ka­ci­ło się od ko­lo­ro­wych do­mów. W po­ran­nym świe­tle wy­glą­da­ło to żywo, ozdob­nie, za­moż­nie. Chcia­łem zwró­cić uwa­gę Pod­fi­lip­skie­go na ten wi­dok, ale przy­po­mnia­łem so­bie wnę­trze mia­sta, nad­zwy­czaj­ne za­byt­ki śre­dnio­wiecz­nej ar­chi­tek­tu­ry przy bied­nych ulicz­kach – i nie ma­jąc ja­koś nic nad­to do po­wie­dze­nia, za­mil­kłem.

W Lu­bli­nie każ­dy z nas miał osob­ne spra­wy; spo­tka­li­śmy się do­pie­ro przy póź­nym śnia­da­niu. Dla miesz­kań­ców wsi, przy­by­łych z oko­lic, była to pora obia­do­wa, więc tłum w nie­wiel­kich po­ko­jach naj­lep­szej miej­sco­wej re­stau­ra­cji był znacz­ny. Zna­la­zło się paru zna­jo­mych, do któ­rych przy­sie­dli­śmy się. Kil­ka­na­ście osób je­cha­ło przez Lu­blin w po­wro­cie z pro­win­cjo­nal­nych wy­ści­gów, a w nie­wiel­kim mie­ście, gdy „pa­no­wie przy­ja­dą”, czy­ni się za­raz peł­no. Wy­ra­zy turi , start, fi­nish wy­ma­wia­no gło­śno z pew­ną ary­sto­kra­tycz­ną wyż­szo­ścią, cza­sem znów w kom­bi­na­cjach an­giel­sko-pol­skich, jak na przy­kład: „szka­pa fi­ni­szo­wa­ła siar­czy­ście”. Te roz­mo­wy pro­wa­dzi­li prze­waż­nie młod­si. Je­den z nich, dziar­ski, opa­lo­ny cho­piec, tar­go­wał się z dru­gim o ko­nia, przy czym uda­wał Żyda; trwa­ło to pół go­dzi­ny wśród sta­łe­go efek­tu i wy­bu­chów zdro­we­go śmie­chu.

Nie wie­dzie­li ci wszy­scy, że obok nich, po­błaż­li­wie mil­cząc, sie­dzi je­den z naj­bie­glej­szych w Pol­sce znaw­ców koni i wy­ści­gów. Gdy­by kto na­wet wy­mó­wił na­zwi­sko Pod­fi­lip­skie­go, umil­kli­by.

To­wa­rzy­sze, któ­rzy nam przy­pa­dli w udzia­le, byli in­ne­go ga­tun­ku. Obaj z głę­bo­kiej pro­win­cji, rzad­cy na­wet go­ście w Lu­bli­nie. Je­den z nich, pan Apo­li­na­ry, na­le­żał do gi­ną­ce­go już typu szlach­ty, ta­kiej, jaką ją sam Pan Bóg stwo­rzył, za­do­wo­lo­nej z sie­bie, a nig­dy z uro­dza­ju.

– Cóż tam sły­chać ex pu­bli­cis? – py­tał nas.

– Tyle, ile pi­szą w ga­ze­tach. Czas jest dość ci­chy.

– Kie­dy ja, do­bro­dzie­je moi, nie czy­tu­ję ga­zet.

– Jak to! żad­nej?

– A żad­nej. Chcia­łem się kie­dyś do ga­zet prze­ko­nać, bo mnie pan Jan, obec­ny tu są­siad mój i do­bro­dziej, do tego ob­li­go­wał. Czy­tam i czy­tam: same dal­sze cią­gi! Gdzież po­cząt­ki? Za­czą­łem raz od no­we­go roku – znów dal­sze cią­gi! Więc po­rzu­ci­łem całą im­pre­zę, do­bro­dzie­je moi, do dia­bła i rów­nie do­kład­nie wiem o wszyst­kim. Tu się czło­wiek za­py­ta, tam sami ci po­wie­dzą – wy­cho­dzi na jed­no.

– Ee, są­siad tak się tyl­ko chwa­li – od­rzekł pan Jan – sam go czę­sto wi­dy­wa­łem nad ga­ze­tą.

– Tyl­ko kie­dy gdzie jaka woj­na. Wte­dy już pil­no mi wie­dzieć, do­bro­dzie­ju mój; więc ła­pię ga­ze­tę, gdzie się zda­rzy, i rżnę prze­gląd po­li­tycz­ny od a do z.

– Wie pan – rzekł z uśmie­chem Pod­fi­lip­ski – że mamy pod tym wzglę­dem wspól­ne wstrę­ty. Ja tak­że nie czy­tu­ję na­szych ga­zet.

– Pan? – sze­ro­ko otwo­rzył oczy pan Apo­li­na­ry i wzniósł do góry race, zbroj­ne w nóż i wi­de­lec.

– Tak, pa­nie. Oczy­wi­ście, przej­rzę co rano te­le­gra­my, kurs gieł­dy – to są in­for­ma­cje ko­niecz­ne. Ale żeby tak czy­tać jaki ar­ty­kuł wstęp­ny, jaką po­le­mi­kę dwóch fi­la­rów da­nej in­sty­tu­cji o dach tej­że in­sty­tu­cji, to mi do gło­wy nie przy­cho­dzi. Wolę już, na­wet w War­sza­wie, czy­ty­wać za­gra­nicz­ne ga­ze­ty. A kie­dy je czy­tu­ję tam, spra­wia­ją mi praw­dzi­wą przy­jem­ność, dają mi sumę wszyst­kich walk, prą­dów, po­trzeb chwi­li obec­nej; są mi nie­zbęd­ne jak roz­mo­wa z ro­zum­nym i wszę­dzie by­wa­ją­cym czło­wie­kiem. U nas zaś – co to jest? Spo­sób do ży­cia dla ubo­gich… Sza­nu­ję wszel­ką nę­dzę, ale wolę się z nią nie spo­ty­kać co dzień.

– Za po­zwo­le­niem – ode­zwał się pan Jan, czło­wiek grzecz­ny – nie­do­brze ro­zu­miem, co pan na­zy­wa nę­dzą? Na­sze ga­ze­ty by­wa­ją nud­ne. Ale cóż ro­bić? ży­je­my tu, trze­ba coś wie­dzieć, co się tu­taj dzie­je. A z ga­ze­ty wy­czy­ta się nie­jed­no: i spra­woz­da­nie tar­go­we, i prze­pi­sy obo­wią­zu­ją­ce, i za­wsze coś z po­li­ty­ki, cho­ciaż­by kra­jo­wej.

– Tak – od­rzekł Pod­fi­lip­ski – ale co się u nas dzie­je? To, co już pier­wej dzia­ło się gdzie in­dziej. A po­tem, gdy się coś dzie­je, jak też mi po­da­dzą o tym wia­do­mość? Z sza­rym so­sem po pol­sku. W Pa­ry­żu we­zmę do ręki ta­kie­go In­tran­si­ge­ant i prze­czy­tam z roz­ko­szą wstęp­ny ar­ty­kuł Ro­che­for­ta, po­szu­kam na­za­jutrz, co mu od­po­wie Cas­sa­gnac w Au­to­ri­té –

i będę miał prze­cięt­ną chwi­li, echo de­ba­tów par­la­men­tar­nych, wra­że­nie sił ście­ra­ją­cych się. Tam ga­ze­ta po­trzeb­na mi jest, bo żyje ra­zem z ży­ciem i ze mną sa­mym; przy­jem­na, bo czu­ję w niej ro­zum­ną siłę, rze­czy­wi­sty mo­tor spo­łecz­ny.

Szlach­cic, zwo­len­nik na­szych ga­zet, co­raz trud­niej da­wał so­bie radę z ar­gu­men­ta­mi pana Zyg­mun­ta. Dru­gi, pan Apo­li­na­ry, słu­chał z na­bo­żeń­stwem, po­ły­ka­jąc duże ką­ski mię­sa i cią­gnąc ze sma­kiem kra­jo­we męt­ne piwo. Pan Jan pró­bo­wał spie­rać się da­lej:

– U nas trud­no, sza­now­ny pa­nie, po­wie­dzieć coś do­brze i śmia­ło. Ale za­wsze – co się na­pi­sze, to na­sze. A nie czy­ta­jąc ga­zet na pro­win­cji, za­po­mnisz cza­sem, że ży­jesz i gdzie ży­jesz. Ja tam mało znam fran­cu­skie ga­ze­ty. Cza­sem zo­ba­czę w mie­ście Fi­ga­ro (ak­cen­to­wał pierw­szą sy­la­bę; pan Zyg­munt mru­gnął ku mnie), ale w nim to też, jak mówi pan Apo­li­na­ry, same dal­sze cią­gi. Kie­dy kto miesz­ka we Fran­cji, to je tam ro­zu­mie. Każ­dy kraj ma swo­je spra­wy. A we Fran­cji zro­zu­miał­by kto na­szą ga­ze­tę, żeby i mó­wił po pol­sku?

– Nie zro­zu­miał­by z pew­no­ścią – od­rzekł Pod­fi­lip­ski. – Wła­śnie w tym jest rzecz. Z na­szych ga­zet moż­na za­czerp­nąć tro­chę pier­wot­nych wia­do­mo­ści miej­sco­wych, ale zna­leźć w nich ob­ja­śnie­nie i dal­szy ciąg ży­cia – nie po­dob­na. To są ga­ze­ty w zna­cze­niu przed­po­to­po­wym: otrą­bia­nie na ryn­ku o zgu­bio­nych przed­mio­tach, o po­sta­no­wie­niach po­li­cji, z do­dat­kiem mnó­stwa oma­wiań pseu­do­li­te­rac­kich i pseu­do­po­li­tycz­nych dla za­peł­nie­nia szpalt.

– Bo to trze­ba umieć czy­tać na­sze ga­ze­ty – od­parł pan Jan. – Cza­sem czy­tasz, pa­nie, wia­do­mo­ści bie­żą­ce, aż znaj­du­jesz rap­tem ja­kieś szy­deł­ko; albo jest po­wtó­rze­nie z ta­kich to a ta­kich ga­zet, a w sa­mym po­wtó­rze­niu już i kry­ty­ka. Czło­wiek cza­sem się nad tym za­my­śli i miał­by coś do od­po­wie­dze­nia, i gada o tym póź­niej z in­ny­mi, któ­rzy tak­że prze­czy­ta­li. – A co pan o tym po­wiesz? – A to i to. – Do­brze, ale…

i tak da­lej. To tak­że coś war­te, pa­nie sza­now­ny. A kie­dy na przy­kład coś ci chcą za­kła­dać albo kon­wer­sja, pa­nie! – to czło­wie­ko­wi jed­nak z na­szych ga­zet dużo się w gło­wie wy­ja­śni. Wie­rzaj mi pan.

– Wie­rzę panu – rzekł Pod­fi­lip­ski po­waż­nie, z nie­do­strze­gal­nym pra­wie uśmie­chem oczu.

Po­da­no nam ja­kąś po­tra­wę, za­mó­wio­ną spe­cjal­nie przez pana Zyg­mun­ta. Osą­dził, że była nie­zła, ale wy­ko­na­na z wie­lu uster­ka­mi; ka­zał więc za­wo­łać ku­cha­rza, wy­ło­żył mu do­kład­nie, cze­go brak, od­pra­wił ła­ska­wie. Ku­charz po­ca­ło­wał go w rękę i za­pew­ne już nig­dy po­tem nie kładł im­bie­ru za­miast es­tra­go­nu do owe­go sosu.

Tak roz­rzu­cał Pod­fi­lip­ski drob­ną mo­ne­tę i ob­rącz­ko­we du­ka­ty swych cy­wi­li­za­cyj­nych skar­bów. Po­zo­sta­ło zaś w nim tyle jesz­cze nie wy­da­nych za­so­bów. Te, o ile znam, po­sta­ram się roz­po­wszech­nić przy wspo­mnie­niach mo­ich o tym znacz­nym czło­wie­ku, któ­re­go wszyst­kie pra­wie roz­mo­wy war­te były dru­ku.

I wte­dy, po wyj­ściu obu na­szych to­wa­rzy­szów obia­du, od­sło­nił przede mną nie­któ­re bo­gac­twa swej roz­le­głej my­śli. Tam­ci wsta­li od sto­łu szyb­ko po skoń­cze­niu je­dze­nia, po­że­gna­li się z pew­nym za­kło­po­ta­niem, pa­trząc w oczy Pod­fi­lip­skie­go jak w nie­swó­je i nie­zba­da­ne głę­bie. Pan Zyg­munt po­że­gnał ich ze swo­bod­ną i oka­za­łą grzecz­no­ścią. Wiej­ską szlach­tę, z któ­rej sam osta­tecz­nie po­cho­dził, trak­to­wał do­brze; wyż­szość swą da­wał jej ra­czej od­czu­wać, niż ją wy­raź­nie za­zna­czał.

Po­zo­sta­li­śmy we dwóch.

– W tym, co mó­wił czło­wiek ten pro­sty i ci­che­go ser­ca – ode­zwał się do mnie pan Zyg­munt – jest cała na­sza rdza i pleśń. Nie ob­wi­niam go: jest nie­zdol­ny, ale szcze­ry. Może mu co za­pa­dło w gło­wę z tego, com mu po­wie­dział.

Bro­ni­łem tro­chę pana Jana, mam go bo­wiem nie tyl­ko za czło­wie­ka ci­che­go ser­ca, ale i do­brej woli. W in­nych oka­zjach wy­dał mi się wy­mow­niej­szym; tu­taj tra­cił, oczy­wi­ście, na po­rów­na­niu ze świet­no­ścią Pod­fi­lip­skie­go. I żal mi było, że lu­dzie więk­si, jak oto pan Zyg­munt, nie bio­rą bar­dziej do ser­ca spraw ogól­nych, czy to w pu­bli­cy­sty­ce, czy w dzia­ła­niu prak­tycz­nym.

Po­wie­dzia­łem mu to, a on przy­jaź­nie mi się uśmiech­nął, ale z wła­ści­wym so­bie sma­kiem pod­niósł tyl­ko lek­ką kry­ty­kę za­war­tą w mych pro­stych sło­wach i za­wo­łał:

– Cóż to? przed­się­wziął pan mo­ra­li­zo­wać mnie dzi­siaj? Ja się prze­cież nie wy­pie­ram swe­go po­cho­dze­nia i w mia­rę moż­no­ści tu­taj dzia­łam. Wy­da­ję tro­chę pie­nię­dzy za gra­ni­cą, ale ich pie­nię­dzy; to pew­na, żem wię­cej wpro­wa­dził do kra­ju, niż stąd wy­wio­złem. (Tu uśmiech­nął się z wy­ra­zem dumy, jed­nak bez aro­gan­cji.) Ale, wi­dzi pan, są na­tu­ry, jak moja, któ­re trud­no na­giąć do służ­by, a je­że­li słu­żą, to nie w pie­cho­cie, tyl­ko w ma­ry­nar­ce. Ja po­trze­bu­ję jeź­dzić i słu­chać pul­su świa­ta tam, gdzie bije naj­tę­żej. A wie pan, gdzie ten puls bije naj­tę­żej? Stań pan na skrzy­żo­wa­niu wiel­kich bul­wa­rów z Ave­nue de l'Ope­ra, na schro­nie­niu dla pie­szych – i po­słu­chaj.

Po drew­nia­nym bru­ku, na któ­rym kół nie sły­chać, to­czy się wciąż głu­chy grzmot pod­ków koń­skich, ludz­kiej mowy, na­wo­ły­wań, śmie­chów; szep­ty same już by sta­no­wi­ły duży głos, gdy­by je moż­na było z ogól­nej wrza­wy wy­róż­nić. Ale pan już tego nie sły­szy, bo ma ten huk w uszach od rana za at­mos­fe­rę i tło wszyst­kich wra­żeń. Pa­trzy pan:

Wol­no, z cią­gle na­prę­żo­ną uwa­gą i cu­gla­mi, pro­wa­dzą fur­ma­ni prze­pysz­ne ko­nie; prze­jeż­dża Al­fons Rot­szyld, pre­zy­dent Rze­czy­po­spo­li­tej, Lia­nę de Po­ugy i tam jesz­cze ktoś – aha – król szwedz­ki. Mię­dzy mo­rzem krzy­żu­ją­cych się fia­krów, pły­ną­cych dwo­ma wstecz­ny­mi prą­da­mi, re­kla­mo­we budy, krzy­kli­wie ma­lo­wa­ne, i wie­lo­ry­by tego mo­rza – po­twor­ne omni­bu­sy, szczel­nie za­peł­nio­ne aż po da­chy. Pa­trzy pan na prze­chod­niów. Jak ubra­ni! jak śpie­szą go­rącz­ko­wo albo jak roz­kosz­nie „fla­nu­ją”! Oczy ko­biet błysz­czą – wszyst­kie oczy błysz­czą w Pa­ry­żu; w po­wie­trzu jest na to ja­kiś śro­dek, lep­szy od bel­la­don­ny.

Te­raz pan my­śli: Co mam do ro­bo­ty? Mam czek na Crédit Lyon­na­is, naj­lep­szy bank świa­ta – za­raz na lewo. Je­dy­na trud­ność to przej­ście uli­cy, któ­rą cią­gnie nie­prze­rwa­na pro­ce­sja fia­krów i po­wo­zów. Ale stoi po­li­cjant, za­trzy­ma ręką cały ich sze­reg pour mon­sieur, qui veut pas­ser .

Chcę spro­wa­dzić ta­kie­go pana, któ­ry miesz­ka aż w cyr­ku­łach Pól Eli­zej­skich. Pi­szę mu de­pe­szę miej­ską, un pe­tit bleu. Biu­ro obok.

Chciał­bym coś wie­dzieć o no­wym wy­na­laz­ku Edi­so­na, bo cią­gle o nim mó­wią. Mam o nim wy­kład po­pu­lar­ny, z do­świad­cze­nia­mi, przy re­stau­ra­cji Cafe Ri­che – kil­ka do­mów stąd.

Jesz­cze po­trzeb­na mi ja­kaś in­for­ma­cja. Pój­dę do byle ja­kie­go „sa­lo­nu re­dak­cji”, otwar­te­go na uli­cę, gdzie albo prze­czy­tam, albo ust­nie się do­wiem. Jest ich do­syć na pra­wo i na lewo.

Ku­pić mam to, to i to. W pro­mie­niu pół ki­lo­me­tra jest do ku­pie­nia wszyst­ko, o czym kie­dy­kol­wiek po­my­śla­łem, i wie­le rze­czy, któ­rych jesz­cze nie znam.

Pój­dę po­tem na obiad: o kil­ka kro­ków jest Pa­il­lard, naj­lep­sza re­stau­ra­cja świa­ta, albo Cafe An­gla­is, albo Jo­seph – rów­nie do­bre.

I wresz­cie pój­dę so­bie na ope­rę, pod któ­rej gma­chem sto­ję. Śpie­wa­ją Resz­ko­wie.

Tak, pa­nie – cią­gnął da­lej Pod­fi­lip­ski przy­ci­szo­nym gło­sem, bo za­uwa­żył, że mu się przy­słu­chu­ją od są­sied­nich sto­łów – tam albo w Lon­dy­nie, na­wet cza­sem w Ber­li­nie czło­wiek czu­je się zu­peł­niej­szym, bo­gat­szym, wyż­szym. We wszyst­kich głów­nych zdo­by­czach wie­ków mam swój udział, za śred­nie pie­nią­dze do­stęp­ne mi jest wszyst­ko – od buł­ki aż do cno­ty i sła­wy. Na­praw­dę żyję i wiem, że kie­dy umrę, tom się spa­lił albo zła­mał, a nie zgnił z bra­ku ru­chu i od za­mok­nię­cia. Na­tu­ral­nie, wszy­scy nie mogą miesz­kać w Pa­ry­żu, ale że się lu­dzie ru­chliw­szej my­śli i szer­szych po­glą­dów gar­ną do ta­kich cen­trów, to rzecz pro­sta. Czło­wiek przy­wią­za­ny jest in­stynk­tow­nie do roz­ko­szy, ci, któ­rzy do niej nie do­cho­dzą, są albo gru­bo nie­oświe­ce­ni, albo cho­rzy, albo na­le­żą do klas ro­bo­czych. To wca­le nie­głu­pie przy­sło­wie to ubi bene, ibi pa­tria .

– Nie, to nie jest głu­pie…

Ktoś nam prze­rwał.ROZ­DZIAŁ DRU­GI EU­RO­PEJ­SKIE SPO­TKA­NIE

We drzwiach re­stau­ra­cji uka­za­ła się wy­smu­kła, stroj­nie, choć czar­no ubra­na ko­bie­ta, szczel­nie za­kwe­fio­na; za nią szedł męż­czy­zna, któ­re­go obaj po­zna­li­śmy: Hen­ryk Kost­ka. Ale zja­wi­li się na chwi­lę w pro­gu i szyb­ko coś po­wie­dziaw­szy o prze­peł­nie­niu sali cof­nę­li się. Do­le­ciał nas lek­ki za­pach, bar­dzo przy­jem­nie mie­sza­jąc się do cięż­kiej re­stau­ra­cyj­nej at­mos­fe­ry – jak­by sło­wa Pod­fi­lip­skie­go o Pa­ry­żu za­klę­ły i wy­wo­ła­ły pa­ry­skie zja­wi­sko.

Pod­fi­lip­ski pod­czas tego ma­new­ru nie ru­szył się z miej­sca; na­tych­miast jed­nak po znik­nię­ciu tej pary nie­spo­dzie­wa­nej i za­cie­ka­wia­ją­cej wstał, po­szedł do bu­fe­tu, po­tem do por­tie­ra i wró­cił roz­pro­mie­nio­ny.

– Wie pan, kto był pod tą wo­al­ką? Liza, ta ko­cha­na, do­bra Liza – rzekł ci­cho po fran­cu­sku.

I mnie się tak zda­wa­ło. Wpadł w wy­bor­ny hu­mor:

– Przy­ła­pa­li­śmy ją. Już mi daw­no mó­wio­no, że się tam osta­tecz­nie coś po­psu­ło w mał­żeń­stwie R i pani szu­ka pro­tek­to­rów prze­ciw­ko mę­żo­wi. Tu wi­dzie­li­śmy jed­ne­go na wła­sne oczy.

– Dla­cze­góż ma to być ko­niecz­nie pro­tek­tor? jest po pro­stu zna­jo­my, spo­tka­ny przy­pad­kiem, jak je­den z nas.

– Tata-ta – pan nig­dy nic nie wi­dzi, nie wie albo nie chce wie­dzieć. Prze­cie dość na nich spoj­rzeć, aby zro­zu­mieć. Dla­cze­góż się cof­nę­li? dla­cze­go nas nie po­zna­li? Eh, pa­nie – za­koń­czył pa­trząc na mnie pół szy­der­czo, pół po­błaż­li­wie.

Mnie to spo­tka­nie spra­wi­ło ra­czej nie­przy­jem­ność. Zna­łem do­brze Hen­ry­ka Kost­kę i pa­nią Eli­zę R, dla każ­de­go z nich z osob­na by­łem naj­przy­jaź­niej uspo­so­bio­ny, jed­nak w tej oko­licz­no­ści trud­no mi było ich obro­nić od scep­ty­cy­zmu pana Zyg­mun­ta, któ­ry w ogó­le nie miał wy­so­kiej opi­nii o ko­bie­tach. Ma­wiał, że głów­ną ce­chą ko­biet jest za­lot­ność, a w tej wi­dział całą ich treść: przez za­lot­ność ko­bie­ta sta­je się bo­ha­ter­ską albo prze­wrot­ną i zdra­dli­wą. Czę­sto spie­ra­łem się z nim o to. Ale wte­dy umil­kłem, bo oka­zja nie wy­da­ła mi się sto­sow­ną.

Pan Zyg­munt chciał ko­niecz­nie pójść do pani Eli­zy.

– Kie­dy­śmy ją spo­tka­li, grzecz­niej na­wet jest pójść do niej, niż uda­wać, że nie wie­my o jej byt­no­ści, co w ta­kiej mie­ści­nie jest nie­praw­do­po­dob­ne. A zresz­tą, hi­sto­ria sama jest cie­ka­wa i ja w ogó­le prze­pa­dam za Lizą. Po­nie­waż zo­sta­je­my tu do ju­tra, mo­że­my wie­czór ra­zem spę­dzić albo ra­zem co urzą­dzić; Ja w każ­dym ra­zie idę do Lizy.

– No, to i ja tak­że – od­rze­kłem prze­ko­na­ny. Za­sta­li­śmy ją samą w po­ko­ju ho­te­lo­wym, oto­czo­ną ku­fra­mi jak na dłu­gą po­dróż. Była ubra­na czar­no, co do­da­wa­ło bla­sku jej bla­dej twa­rzy i ja­snym wło­som, uwy­dat­nia­ło też pięk­ne li­nie wy­nio­słej po­sta­ci. Oczy, zwy­kle nie­bie­skie, świe­ci­ły tym ra­zem ciem­niej, jak­by z nich myśl ja­kaś czar­na nie chcia­ła ustą­pić.

Przy­ję­ła nas bez za­pa­łu, jed­nak ze zwy­kłym swym uśmie­chem, nie po­zba­wio­nym za­lot­no­ści.

– Co pa­nią spro­wa­dza do Lu­bli­na, do tej sto­li­cy eko­no­mów? – za­czął Pod­fi­lip­ski.

– Za­trzy­ma­łam się tu dla in­te­re­sów, jadę do Karls­ba­du, je­stem zu­peł­nie cho­ra.

– Nie wy­glą­da pani na cho­rą. Ale po co do Karls­ba­du? Tam śmier­tel­ne nudy. Le­piej do Osten­dy albo do Tro­uvil­le. Pani za­pew­ne po­trze­bu­je głów­nie zmia­ny kli­ma­tu…

– Nie, na­praw­dę po­trze­bu­ję ku­ra­cji – od­po­wie­dzia­ła pani Eli­za z roz­tar­gnie­niem.

– Czy pani dłu­go tu za­ba­wi?

– To za­le­żeć bę­dzie… od róż­nych rze­czy.

– Ro­zu­miem, że pani zo­sta­nie tyl­ko dla in­te­re­sów, bo roz­ko­sze tego mia­sta są wąt­pli­we. Cho­ciaż Lu­blin jest dzi­siaj pe­łen nie­spo­dzia­nek, ja­kiś ciąg eu­ro­pej­ski prze­pły­wa tędy: oprócz pani, spo­tka­łem jesz­cze hra­bie­go Sierp­skie­go z żoną i księ­cia Ste­fa­na, i Hen­ry­ka Kost­kę…

Pani Eli­za za­ru­mie­ni­ła się, ale spoj­rza­ła pro­sto w oczy Pod­fi­lip­skie­mu. On udał, że nic nie za­uwa­żył, i mó­wił da­lej:

– Może by­śmy te wszyst­kie prze­lot­ne pta­ki zwa­bi­li w jed­no stad­ko i urzą­dzi­li jaką nie­do­rzecz­ność? Jest tu nie­zła ka­pe­la, weź­mie­my ją na wy­pra­wę gdzie­kol­wiek w oko­li­ce mia­sta, na wiej­ski pod­wie­czo­rek… Po­zwo­li pani, to się tym zaj­mę.

– Nie, ja nie mogę; je­stem tu sama; ju­tro za­pew­ne wy­ja­dę.

– To ju­tro swo­ją dro­gą, ale dzi­siaj cóż pani bę­dzie ro­bi­ła w ho­te­lu? Po­go­da jest pięk­na, wy­naj­dzie­my un por­te – re­spect”, na przy­kład pa­nią Sierp­ską, wra­cać bę­dzie­my przy księ­ży­cu; ten po­eta przy­gry­wać nam bę­dzie na fu­jar­ce pa­stu­szej…

– Nie, pa­nie. Dzię­ku­ję za uprzej­mość, ale do­praw­dy nie mogę – rze­kła z uśmie­chem tak bła­gal­nym, że aż za­dzi­wi­ła mnie tym wy­pra­sza­niem się. Wi­dy­wa­łem ją daw­niej we­so­łą i sko­rą do to­wa­rzy­stwa. Zwró­ci­ła się do mnie:

– A pan je­dzie z War­sza­wy?

– Tak, pani.

– A kie­dy pan tam po­wró­ci?

– Za kil­ka dni.

– To do­brze. Chcia­ła­bym pana pro­sić o prze­wie­zie­nie mi jed­nej pacz­ki, bo nie wiem, czy przez War­sza­wę po­ja­dę.

– Prze­cie pani wy­bie­ra się do Karls­ba­du? – wtrą­cił Pod­fi­lip­ski.

– Tak, ale może nie za­raz i może po­ja­dę na Lwów, gdzie mam tak­że in­te­res – od­rze­kła pani Eli­za z od­cie­niem nie­cier­pli­wo­ści.

Pan Zyg­munt wi­dząc, że nie uda­ją się ani in­da­ga­cje, ani pro­po­zy­cje, wstał, aby się po­że­gnać. Wy­szli­śmy z po­ko­ju, ale pani Eli­za za­wo­ła­ła mnie, gdy­śmy już byli na ko­ry­ta­rzu:

– Może pan jesz­cze do mnie wstą­pi i weź­mie tę pacz­kę?

Pan Zyg­munt wi­dząc, że pani Eli­za zwra­ca się do mnie jak do le­piej zna­jo­me­go, skło­nił się dość su­cho i od­szedł.

Po­zo­sta­li­śmy we dwo­je. Oży­wi­ła się za­raz, a na­wet po­czę­ła mó­wić nie­co go­rącz­ko­wo.

– Nie mam żad­nej pacz­ki. Ba­łam się tyl­ko pań­skie­go przy­ja­cie­la. To po­dob­no bar­dzo ro­zum­ny czło­wiek, ale go mało znam. Wszyst­ko jed­no. Co o mnie mó­wią w War­sza­wie?

– Czy mam być zu­peł­nie szcze­ry?

– Pro­szę, ko­niecz­nie pro­szę, na­wet każą, je­że­li to dla pana co zna­czy.

– A więc… mó­wią, że spo­ty­ka­ją pa­nią czę­sto… z Hen­ry­kiem.

– Czy nic wię­cej?

– Zna ko­cha­na pani lu­dzi! Po­ka­zy­wać się z czło­wie­kiem tak uprzy­wi­le­jo­wa­nym od losu, jak Hen­ryk, to daje po­wód do róż­nych ko­niunk­tur, do ob­mo­wy… Czy go pani czę­sto wi­du­je? Czy praw­da, że po­dró­żo­wa­ła pani z nim tej wio­sny po Wło­szech?

– Pierw­szy raz go dzi­siaj spo­ty­kam od pół roku i nig­dy we Wło­szech nie by­łam.

– Aa!

– Zga­du­ję, że wzię­to nas na ję­zy­ki, ale to się skoń­czy.

– Je­że­li mi wol­no wy­ra­zić zda­nie, bar­dzo szcze­rze przy­ja­zne, po­win­na by pani uni­kać spo­tkań z Hen­ry­kiem, choć­by ta­kich jak dzi­siej­sze. Lu­dzi w jego ro­dza­ju i w pani ro­dza­ju spo­strze­gą wszę­dzie; rę­czę, że już w Lu­bli­nie wy­wo­ła­li­ście pań­stwo sen­sa­cję, a na­wet przy­znam się, że mnie sa­me­go to spo­tka­nie mało spo­dzie­wa­ne za­dzi­wi­ło. Ale mnie to tyl­ko dzi­wi, in­nym daje po­wód do nie­przy­chyl­nych ob­ja­śnień.

– Nie może pan mnie zro­zu­mieć, bo po pro­stu pan nie wiej mu­szę tro­chę wy­tłu­ma­czyć. Pan zna mego męża. Przy­zna­ję mu, że jest pra­we­go cha­rak­te­ru, że ni­ko­go nie oszu­ka, że zdol­ny do pra­cy, ale… Pa­nie! ja prze­cie nie je­stem wo­jow­ni­cza? może pan to za­świad­czyć – praw­da?

I po­chy­li­ła się do mnie z ser­decz­nym za­ufa­niem, bio­rąc mnie za rękę. Mógł­by to kto na­zwać ko­kie­te­rią; jest bar­dzo ład­na, więc sym­pa­tia jej po­chle­bia każ­de­mu męż­czyź­nie. Mó­wi­ła za­tem:

– Nie je­stem wo­jow­ni­cza, a jed­nak w ostat­nich cza­sach były mię­dzy nami ta­kie sce­ny, ta­kie okrop­ne sce­ny…

– Ta­kie sce­ny za­zdro­ści? – py­ta­łem.

– Na­wet nie to, ale gnę­bie­nie ta­kie, na­gi­na­nie do swo­ich wy­obra­żeń: „Nie po­ma­gasz mi w ni­czym, nie utrzy­mu­jesz mo­ich ro­dzin­nych tra­dy­cyj (to dla­te­go, żem prze­sta­ła pro­sić co nie­dzie­la na obiad naj­nud­niej­sze­go z lu­dzi, ale są­sia­da i przy­ja­cie­la domu), po ca­łych dniach czy­tu­jesz, nig­dy nie je­steś za­do­wo­lo­na… po coś za mnie wy­szła?” Ach, ta co­dzien­na, co­go­dzin­na wy­mów­ka! Nie od­po­wia­da­łam na­resz­cie nic, ale ostat­nim ra­zem… Nie opo­wiem panu szcze­gó­łów – dość, że wy­je­cha­łam.

Za­ru­mie­ni­ła się od wy­zna­nia czy od wspo­mnie­nia obe­lgi. I we mnie za­wrza­ło in­stynk­tow­ne obu­rze­nie męż­czy­zny na znie­wa­gę wy­rzą­dzo­ną ko­bie­cie. Rze­kłem:

– Te­raz ro­zu­miem le­piej, a współ­czu­ję pani jesz­cze sil­niej.

– Nie: jesz­cze pan nie ro­zu­mie. Ale żeby pan był po­sie­dział, tak jak ja, pół zimy i wio­snę, i pół lata w Na­stów­ce na Po­le­siu, po­sie­dział tak z ko­bie­tą nie­na­wist­ną so­bie, jak ja z… tym pa­nem! Na­wet nie po­dob­na, aby pan so­bie to wy­obra­ził; męż­czyź­nie ta­kie po­ło­że­nia nie zda­rza­ją się; wol­no mu też uciec od nich, bro­nić się. Nam nie wol­no: za­nim po­zna­ją spra­wę, okrzy­czą skan­dal. Ale ja już i na to zde­cy­do­wa­łam się. Ja bym dru­giej ta­kiej wio­sny jak te­go­rocz­na nie prze­ży­ła. Wy­glą­da to na fra­zes, a jest tyl­ko strasz­ną praw­dą. Czy wie pan, że mam kil­ka si­wych wło­sów na skro­ni? To pa­miąt­ka tej wio­sny.

Po­chy­li­ła ku mnie ślicz­ną gło­wę, opraw­ną w ja­sny, gru­by war­kocz – i wio­nął od niej za­pach wło­sów, naj­sub­tel­niej­szy z ko­bie­cych za­pa­chów. Z wy­sił­kiem utrzy­my­wa­łem się w roli po­waż­ne­go do­rad­cy.

– Psy­cho­lo­gię ro­zu­miem już wy­bor­nie, ale prak­tycz­nie co bę­dzie?

– To jesz­cze ta­jem­ni­ca, ale ją panu po­wiem, bo nie chcę, aby pan o mnie źle są­dził. Tyl­ko pan bę­dzie pa­mię­tał, że to do cza­su ta­jem­ni­ca.

Pod­nio­sła po­waż­nie rękę do góry, jak­by do ma­łej przy­się­gi.

– Je­że­lii­ri w oczach pani go­dzien za­ufa­nia…

– Nie jadę wca­le do Karls­ba­du, przy­je­cha­łam tu­taj do kon­sy­sto­rza, a je­że­li gdzie da­lej po­ja­dę, to do Rzy­mu.

– Po roz­wód?

– Tak, po roz­wód.

– Czy pani da so­bie radę?

– Hen­ryk bę­dzie tak­że w Rzy­mie.

– Ach, tak?

– Co? czy pana w tym co razi? To już ko­niecz­ność f na­sza wspól­na spra­wa.

Za­my­śli­łem się na chwi­lę. Więc baj­ka nie­da­le­ka od praw­dy, tyl­ko tak nie­przy­chyl­nie oświe­tlo­na… Trud­no wy­tłu­ma­czyć lu­dziom, któ­rzy w zło­śli­wym scep­ty­cy­zmie za­kła­da­ją pew­ną chlu­bę i wyż­szość, że hi­sto­ria jest praw­dzi­wa, tyl­ko nie jest, jak oni mó­wią, skan­da­lem, lecz dra­ma­tem w wy­so­kich sfe­rach serc.

Roz­mo­wa na­sza była tak wy­jąt­ko­wo szcze­ra, że po­wie­dzia­łem pani Eli­zie, co my­ślę. Py­ta­ła mnie też, czy do­brze znam Hen­ry­ka Kost­kę, a z jej słów i spo­so­bu słu­cha­nia mo­ich szcze­rych po­chwał wnio­słem, że to uczu­cie nie na żar­ty.

Istot­nie, Hen­ryk może po­do­bać się ko­bie­cie. Jest w nim ka­wał awan­tur­ni­ka, ale w do­brym ga­tun­ku. Wy­kształ­co­ny, sław­ny po­dróż­nik, au­tor paru do­brych dzieł, nosi on dum­nie, ale i do­brze sta­ro­żyt­ne swe na­zwi­sko. Pani Eli­zie, któ­ra ma gło­wę ła­two za­pa­la­ją­cą się, taki Hen­ryk może się wy­da­wać bo­ha­te­rem. Nie jest nim w isto­cie, ale mógł­by jesz­cze być.

Po­że­gnaw­szy pa­nią Eli­zę ży­cze­nia­mi po­wo­dze­nia, spo­tka­łem się na obie­dzie z Pod­fi­lip­skim. Tu mnie cze – kała praw­dzi­wa mąka, bom nie mógł zdra­dzić po­wie­rzo­nej mi ta­jem­ni­cy, a tak mi było po­trzeb­ne to ob­ja­śnie­nie jako ar­gu­ment!

Za­raz za­cze­pił mnie pan Zyg­munt:

– No cóż? roz­wi­ja­li­ście, za­wi­ja­li­ście pacz­kę? trwa­ło to dość dłu­go.

– Ee, pacz­ka tam nie­wiel­ka, ale ga­da­li­śmy tro­chę. To się wszyst­ko do­brze skoń­czy, mam na­dzie­ję.

– Skoń­czy się za­wsze do­brze dla ko­goś – od­po­wie­dział pan Zyg­munt. – Ale nie w tym rzecz; nie lu­bię, kie­dy kto nie­zgrab­nie uda­je. Mia­łem na­wet pa­nią Eli­zę za spryt­niej­szą. Co? je­dzie do Karls­ba­du? cho­ra? i tak nam to po­da­je? nam? To nie dla nas, pa­nie, to do­bre dla in­nych. My się zna­my na ko­bie­tach i ona by to po­win­na wie­dzieć albo zgad­nąć. Gdy­by po­wie­dzia­ła: „nie mo­głam już wy­trzy­mać na Po­le­siu i jadę w świat, aby się ro­ze­rwać”, po­my­ślał­bym: „miła ko­biet­ka”, może: „bied­na ko­bie­ta”. Ale tym po­spo­li­tym wy­krę­tem przy­zna­ła się tyl­ko do po­spo­li­tej awan­tur­ki.

Sie­dzia­łem jak na roz­pa­lo­nych wę­glach, aż Pod­fi­lip­ski to za­uwa­żył i zmie­niał stop­nio­wo ton roz­mo­wy:

– Ja ją prze­cie bar­dzo lu­bię. Naj­przód – pysz­na ko­bie­ta, we­dług ka­no­nu stwo­rzo­na. Co za smacz­ne kształ­ty i jaka w niej lu­bież­na dys­tynk­cja, a przy tym ta­kie to po­tul­ne, tak idzie do ręki, tak wy­cią­ga szy­ję i usta przy roz­mo­wie i pa­trzy w oczy swy­mi za­du­ma­ny­mi ocza­mi, jak adept­ka słu­cha­ją­ca mi­strza. W tej ko­ro­nie ja­snych wło­sów wi­dzi się ją za­wsze bli­sko i jak­by już, już go­to­wą do na­wró­ce­nia.

– Ma wi­docz­nie za­ufa­nie do lu­dzi, z któ­ry­mi roz­ma­wia, i nie spo­dzie­wa się kry­ty­ki.

– Czyż ja źle o niej mó­wię? Owszem, po­wta­rzam, że ją bar­dzo lu­bię, wy­jąt­ko­wo lu­bię, bo oprócz tego, że ład­na, ma ko­kie­te­rię ory­gi­nal­ną – wła­śnie ten ro­dzaj za­ufa­nia, któ­ry po­cią­ga i do jej po­sta­ci, i do umy­słu. Tyl­ko jest nie­ostroż­na i tro­chę dzie­cin­na. Jak­że moż­na tak się cią­gle afi­szo­wać? Prze­cie ten Kost­ka nie pierw­szy, o któ­rym mó­wią; za­wsze z kimś roz­ma­wia à corps per­du, ma ja­kieś kon­szach­ty ar­ty­stycz­no – sen­ty­men­tal­ne, i za­wsze z kimś ta­kim – jak­by to rzec? – lep­szym, kogo moż­na po­są­dzić.

– Z kim­że ma prze­sta­wać? z nu­dzia­rza­mi albo cały czas z księż­mi, albo z tym pa­nem mał­żon­kiem, któ­ry osta­tecz­nie…

– Jest gbu­rem i idio­tą – do­koń­czył Pod­fi­lip­ski. – Nie, my się tu nie ro­zu­mie­my. Czy pan mnie po­są­dza, że nie lu­bię ko­biet ład­nych, ro­zum­nych i przy­stęp­nych? Prze­cie ja nie mam pod tymi wzglę­da­mi nic do za­rzu­ce­nia pani Eli­zie, tyl­ko mó­wię, wła­śnie przez życz­li­wość dla niej, że szu­ka­jąc przy­jem­no­ści poza do­mo­wym ogni­skiem, któ­re w jej wy­pad­ku jest kop­cą­cym dy­mem z po­le­skie­go tor­fo­wi­ska – po­win­na by być ostroż­niej­sza. Niech so­bie robi, co chce, ale po co mają lu­dzie tyle ga­dać.

– Cóż ona ta­kie­go robi – za­gad­ną­łem. Wy­buch­nął śmie­chem:

– No, pa­nie, co i jak ona robi, tego ja nie wiem. Ale żeby na tylu, co się tam koło niej krę­ci­li, nikt nie do­stą­pił żad­ne­go za­szczy­tu, czy to w for­mie złą­cze­nia dusz przez po­ca­łu­nek, czy w for­mie za­po­mnie­nia pod­czas bu­rzy, czy przez li­tość nad na­mięt­no­ścią, czy na złość mę­żo­wi, czy wo­bec ko­niecz­no­ści hi­sto­rycz­nej…

Prze­rwa­łem mu:

– Skąd­że zno­wu na tę bied­ną pa­nią Eli­zę tyle po­są­dzeń?

– Ja nie po­są­dzam, ja przy­pusz­czam. A opie­ram moje przy­pusz­cze­nie na zna­jo­mo­ści ko­biet, któ­rych nie ma tylu ro­dza­jów, jak się wy­da­je po­wie­ścio­pi­sa­rzom two­rzą­cym „sfink­sy”. Sfink­so­wa­tość ko­biet po­le­ga na ich nie­pew­nej i bła­hej lo­gi­ce, na któ­rą li­czyć nie moż­na ani też war­to o niej pi­sać stu­dia – ale in­stynk­ta mają bar­dzo po­dob­ne.

Przy­zna­ję, że je są­dzę w sto­sun­ku do męż­czyzn, bo to nas głów­nie ob­cho­dzi. Nie idę ja tak da­le­ko jak Toł­stoj, któ­ry twier­dzi, że sto­su­nek fi­zycz­ny mię­dzy męż­czy­zną a ko­bie­tą jest w grun­cie nie­na­wi­ścią, chę­cią znisz­cze­nia jed­nej płci przez dru­gą. Wy­ra­dza­ją się i ta­kie typy, ale w ogó­le jest to wal­ka dwóch ego­izmów dą­żą­cych do tego sa­me­go uży­cia. Każ­da stro­na pra­gnie roz­ko­szy dla sie­bie. Do­brze, kie­dy się te pra­gnie­nia spo­ty­ka­ją, ale sko­ro mi­ja­ją się ze sobą, sko­ro ko­li­du­ją, sta­ją się so­bie wza­jem­nie prze­ciw­ne i wro­gie. Kto kogo wy­zy­ska? – oto cała kwe­stia. Męż­czy­zna ma za sobą siłę i ro­zum, ko­bie­ta zaś sła­bość i zdra­dę. Wszyst­ko to są na­rzę­dzia wal­ki – trze­ba o tym pa­mię­tać.

Niech się pan za­tem nie dzi­wi, że ja są­dząc ko­bie­ty przy­pusz­czam naj­przód ich wady, czy­li wła­ści­wo­ści ich na­tu­ry skie­ro­wa­ne prze­ciw nam. Zresz­tą, przyj­mu­jąc w dzie­dzi­nie prak­tycz­nej i w są­dach o lu­dziach z dwóch al­ter­na­tyw ujem­ną, a ra­czej opar­tą na wa­dach ludz­kich, dużo trud­niej omy­lić się niż wte­dy, gdy się przyj­mie al­ter­na­ty­wę do­dat­nią, za­ufa­ną w tak zwa­ną ludz­ką do­broć. Ja tam w tę ostat­nią nie bar­dzo wie­rzę. My­ślę na­wet, że cała mą­drość ży­cio­wa za­le­ży na li­cze­niu się z wa­da­mi i ułom­no­ścia­mi bliź­nich. Po­znać je – to nie stu­dium bez­owoc­ne, jak astro­no­mia, to daje siłę i pa­no­wa­nie. Nig­dy kom­bi­na­cje opar­te na próż­no­ści, na zmy­sło­wo­ści, na chci­wo­ści ludz­kiej ni­ko­go nie za­wio­dły. Weź pan cho­ciaż­by za przy­kład przed­się­bior­stwa, któ­re się uda­ją: wy­da­wa­nie po­chleb­nych her­ba­rzów, re­stau­ra­cje noc­ne, lo­te­rie. A spró­buj pan za­ło­żyć z ofiar szko­łę, szpi­tal albo wy­da­wać pi­smo po – świę­co­ne sztu­kom pięk­nym. Świat jest z grun­tu zły, trze­ba go znać i – o ile kto może – opa­no­wać, wy­zy­sku­jąc tę złość, czy­li mó­wiąc do­kład­niej – po­spo­li­tą, bie­żą­cą na­tu­rę ludz­ką.

Zwie­si­łem smut­nie gło­wę.

– Nie ma w tym nic smut­ne­go – pra­wił da­lej Pod­fi­lip­ski. – Owszem, jest pew­na wy­so­ka ra­dość w ja­snym po­glą­dzie na świat, w za­do­wo­le­niu trium­fu­ją­ce­go umy­słu, w prak­tycz­nym po­wo­dze­niu teo­rii, któ­rą sam so­bie stwo­rzy­łeś i wy­ro­bi­łeś.

To samo co do ko­biet, o któ­rych mó­wi­li­śmy. Mnie wca­le o to nie cho­dzi, aby pani Eli­za, czy któ­ra inna, za­cho­wa­ła swą cno­tę, wia­rę i tym po­dob­ne wła­ści­wo­ści nie na­le­żą­ce do mnie. Cho­dzi mi o to, abym się nie omy­lił. Otóż, sta­wia­jąc na cno­tę nie­wie­ścią trzy gro­sze, może wy­gram raz na sto razy; sta­wia­jąc zaś na ich sła­bo­ści i zdra­dy pół mego ma­jąt­ku, gram pra­wie na pew­no. Chcę po pro­stu wy­grać i wy­gry­wam z ko­bie­ta­mi, bo nie li­czę na ich wy­jąt­ko­we za­le­ty, tyl­ko na po­spo­li­te ułom­no­ści: Ja panu mó­wię, gdy­by ko­bie­ta prze­sta­ła być za­lot­ną, nie­pew­ną i zdra­dli­wą, stra­ci­ła­by na­wet swój urok. Trze­ba się tyl­ko tak urzą­dzić, aby z nią być współ­z­dra­dza­ją­cym, a nie przez nią zdra­dza­nym.

Wy­stą­pi­łem wów­czas z obro­ną na­szych ko­biet. Chcia­łem zwró­cić uwa­gę Pod­fi­lip­skie­go na to, że oprócz in­stynk­tów zmy­sło­wych ist­nie­ją mię­dzy męż­czy­zną i ko­bie­tą inne spój­nie, opar­te za­pew­ne na zmy­słach, ale inne; ist­nie­ją uczu­cia mi­ło­ści, po­świę­ce­nia, przy­jaź­ni. Mó­wi­łem jed­nak nie­śmia­ło, bo mnie pan Zyg­munt od razu po­bił swą nie­ubła­ga­ną lo­gi­ką, a przy tym zna­łem już jego teo­rię o uczu­ciu w ogó­le, któ­re na­zy­wał cho­ro­bą mó­zgu.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI HI­STO­RIA TO­MA­SZA

Z Lu­bli­na wy­je­cha­li­śmy ra­zem do Ci­so­wa, do pań­stwa To­ma­szów Pod­fi­lip­skich. Za­nim jed­nak opo­wiem tę wi­zy­tą, mu­szą czy­tel­ni­ka za­zna­jo­mić z przy­ja­cie­lem moim, To­ma­szem.

Cała jego po­stać mo­ral­na, jego po­glą­dy na świat, na spo­łe­czeń­stwo i na ko­bie­ty są niby od­po­wie­dzią na wy­żej przy­to­czo­ne roz­mo­wy moje z Zyg­mun­tem, od­po­wie­dzią go­rą­cą, prze­ciw­ną i sła­bą. To­masz bał się star­sze­go bra­ta, nie mógł wy­trzy­mać po­rów­na­nia z nim ani dys­ku­sji; nie zbu­do­wa­ny ani uzbro­jo­ny do wal­ki tak po­tęż­nie jak Zyg­munt, ma­rzy­ciel ten szu­kał w ży­ciu urze­czy­wist­nie­nia róż­nych mrzo­nek i na­tu­ral­nie rzad­ko je znaj­dy­wał. Gnę­bi­ło to jego wraż­li­wą du­szę.

Kie­dym wstę­po­wał do uni­wer­sy­te­tu w Do­rpa­cie, To­masz był tam „omsza­łą gło­wą”, czy­li stu­den­tem od lat wie­lu. Za­czął stu­dia hi­sto­rycz­no-fi­lo­lo­gicz­ne w Do­rpa­cie, po­je­chał na dal­sze do Lip­ska i po­wró­cił, aby się ma­gi­stro­wać. Po­zna­łem go wte­dy i za­wią­za­ła się na­sza przy­jaźń.

Trud­no było nie lu­bić tego czło­wie­ka, stwo­rzo­ne­go na przy­ja­cie­la mło­dzie­ży i ko­biet. Umiał ba­wić się i uczyć, był po­wa­gą na fa­kul­te­cie i w „kon­wen­to­wym miesz­ka­niu”, i w tra­dy­cji bur­szow­skiej. Znał wszyst­kie na­sze pie­śni, nie­któ­re z nich były jego pió­ra, znał wszyst­kie ga­tun­ki piwa, wszyst­kie kąty tego mia­sta, zo­sta­ją­ce­go pod prze­waż­nym pa­no­wa­niem stu­den­tów; znał też i nas wszyst­kich, i każ­de­go nie­mal sto­sun­ki, upodo­ba­nia, po­trze­by. Tam na grun­cie wul­ka­nicz­nym i uro­dzaj­nym, gdzie fa­lo­wa­ło mło­de zbo­że i doj­rze­wa­ły dziw­ne, wy­bu­ja­łe ro­śli­ny róż­ne­go ga­tun­ku, w at­mos­fe­rze po­etycz­nej awan­tu­ry, To­masz był na­praw­dę nie­po­spo­li­tym i po­ży­tecz­nym czło­wie­kiem. Jako to­wa­rzysz, do­rad­ca, roz­jem­ca w krwa­wych czę­sto sprzecz­kach za­pi­sał swe imię w tych drob­nych, a jed­nak nie­be­zo­woc­nych dzie­jach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: