Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

J. I. Kra­szew­skie­go.

tom I

War­sza­wa

Ge­be­th­ner i Wolff

1876.

Дозволено Цензурою

Варшава 17 Сентябя 1875

Kra­ków. – W dru­kar­ni Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki.

Jed­na z naj­mil­szych i naj­pięk­niej­szych stron kra­ju – to Lu­bel­skie. Ży­zne, kra­sne, oży­wio­ne, za­moż­ne, za­sie­dlo­ne od daw­na, a szlach­tę ro­dzi­ło krzep­ką i zdro­wą… nie ustę­pu­ją­cą san­do­mier­skiej, tak jak psze­ni­ca lu­bel­ska san­do­mier­ce nie ustę­po­wa­ła. Było tu i moż­nych do­syć i mier­ne­go ma­jąt­ku siła, a ubo­gich pra­wie nic… Lu­dzie żyli na sta­rych gniaz­dach dłu­go i nie wy­cho­dzi­li z nich tak ła­two jak gdzie­in­dziej, bo tu zie­mią fry­mar­czyć na­ów­czas nie było we zwy­cza­ju, i gdy Fir­le­jo­wie raz nie­za­moż­ne­mu szlach­ci­co­wi chcie­li w dwój­na­sób jego oj­co­wi­znę za­pła­cić, byle im jej ustą­pił, uśmiech­nął się tyl­ko krę­cąc wąsa i rzekł: Gdy­by­ście mi za mój fol­war­czek księz­two w Niem­czech dali – nie weź­mie­cie go…

Ja­koż przy nim i on i na­stęp­cy jego po­zo­sta­li. Inne też rody wio­dły się tu od pra­pra­dzia­dów na swo­ich za­go­nach, i ja­koś im Pan Bóg bło­go­sła­wił. Dzia­ło się róż­nie, cza­sem i gło­du przy­cier­pieć mu – sia­no, i bie­dy za­żyć, i u żyda się za­po­ży­czyć – a prze­cież, jak rok, dwa do­bre przy­szły i po­sy­pa­ło psze­nicz­ką zło­tą, spła­ci­ło się grze­chy, a jesz­cze coś do se­pe­ta na czar­ną go­dzi­nę wrzu­co­no.

Mało kto znał Peł­ków z Goł­czwi, a to była sta­ra szlach­ta tu­tej­sza, po­czci­wo­ści i ser­ca ja­kich mało. Ca­łe­mu tu świa­tu na­sze­mu wia­do­mo, że Peł­ków u nas róż­nych po wo­je­wódz­twach i zie­miach, zwłasz­cza w Ko­ro­nie, siła za­wsze by­wa­ła wiel­ka, od naj­daw­niej­szych cza­sów – ato­li Peł­ko­wie Peł­korn nie­rów­ni. Ni­ko­mu nie uwła­cza­jąc (boć szla­chec­twa na fun­ty nie ważą) – choć o tych Peł­kach nie­wie­le pi­sa­no, choć sie­dzie­li w ką­cie ci­cho, ża­den­by z nich na inne imię i ród choć­by z do­dat­kiem się nie mie­niał.

Byli – jak to z her­ba­rzów i gro­bow­ców wi­dać i z na­grob­nych cho­rą­gwi – Peł­ko­wie Ra­dwa­ny w Sa­noc­kiem, do­brze sko­li­ga­ce­ni i do­stat­ni a po­waż­ni lu­dzie, sta­ty­ści wiel­cy; inni na Rusi her­bu Mie­sza­niec, nie­po­śled­nia szlach­ta, z któ­rych je­den mar­szał­kow­stwo ko­ron­ne wiel­kie dzier­żył; byli i na Szląz­ku Peł­ko­wie wy­wę­dro­waw­szy z Pol­ski, a ci się Ka­nio­wa alias Ja­strzęb­cem pie­czę­to­wa­li; byli jesz­cze inni her­bu Lis, a może i dru­dzy, o któ­rych wieść nie do­szła. Ci zaś, o któ­rych tu mowa, z Goł­czwi i na Goł­czwi pi­szą­cy się, mie­li w her­bie Ja­ni­nę czy­li Tar­czę, a byli z So­bie­ski­mi dziel­ni­cy jed­nej tyl­ko imie­nia róż­ne­go. Od kie­dy na Goł­czwi sie­dzie­li, sa­me­mu Panu Bogu wia­do­mo – nie za­pa­mię­tał nikt… Każ­dy to wie, że ro­dem kury czu – bate i gniaz­da­mi też szła szlach­ta, choć cza­sem i ona, z po­zwo­le­niem, par­szy­wia­ła… a no, rzad­ko. Jed­ni sły­nę­li z uro­dy, dru­dzy z męz­twa, owi z ro­zu­mu, z siły, z go­rą­cej krwi i ser­decz­nej kom­plek­syi – i szło to z ojca na syna, rów­nie może krwią jak i przy­kła­dem… O Peł­kach też moż­na było po­wie­dzieć, że tu się ża­den nie wy­ro­dził. Sły­nę­li sze­ro­ko mię­dzy swy­mi z hu­mo­ru i fan­ta­zyi, od­wa­gi wiel­kiej, przy­tom­no­ści umy­słu, cier­pli­wo­ści na wszel­ką złą dolę, a wy­trwa­ło­ści pra­wie że­la­znej. Ża­den się z nich nie­po­czci­wo­ścią nie zma­zał, dla gro­sza du­szy nie sprze­dał, ani się w cho­mą­to za­przągł dla bia­łe­go chle­ba. Żyli na ma­łem prze­sta­jąc, ale pa­na­mi u sie­bie doma, nie dwo­ro­wa­li chęt­nie jak dru­dzy, ani się o urzę­dy i ła­ski ubie­ga­li. Dla tego też, choć ród był sta­ry, za­cny, sza­no­wa­ny, nie pod­ro­śli jako inni co kark mie­li gięt­ki – na ma­jęt­no­ści, sta­ro­stwa, kró­lewsz­czy­zny, aren­dy, ka­du­ki nie po­lu­jąc. Ża­den z nich nie wi­siał u dwo­ru, ani się klam­ki pań­skiej chciał trzy­mać – wo­lał sko­bel drew­nia­ny doma. Butę im przy­pi­sy­wa­no wiel­ką, – a pew­na rzecz, iż no­si­li się ubo­go, chę­do­go, po­waż­nie i nie­wie­le dru­gim chcie­li być win­ni – wszyst­ko so­bie. Jed­nym się to wy­da­wa­ło dumą, dru­gim za­cno­ścią, sa­dzi­li lu­dzie róż­nie – ale Peł­ko­wie na su­mie­niu byli czy­ści, a to grunt.

Ro­dzi­na była, ja­ke­śmy już mó­wi­li, sta­ra, daw­niej o wie­le moż­niej­sza, po­tem już na ma­łym ka­wał­ku zie­mi, ale ser­ca wiel­kie­go. Nie­bar­dzo roz – ro­dze­ni, naj­czę­ściej po jed­ne­mu u oj­ców lub po dwóch, ry­cer­skiem rze­mio­słem a go­spo­dar­ką się pa­ra­li. Ża­den z nich pie­nia­czem ani pa­le­stran­tem nie był, a pro­ce­sa­mi brzy­dzi­li się jak za­ra­zą.

Goł­czwia, na­ów­czas była wieś do­bra, ale z Goł­czwian­ką ra­zem, naj­wy­żej je ce­niąc, le­d­wie mier­ną szla­chec­ką for­tun­ką na­zwać się mo­gła. Nie bra­kło nic, bo był i las po­rząd­ny, i łąk po­do­stat­kiem, i zie­mia pszen­na i sta­wek, i rzecz­ka, a no tego wszyst­kie­go po tro­szecz­ku.

Dwór na wzgó­rzu nad wio­ską pa­nu­ją­cy, po­zo­stał z bar­dzo daw­nych cza­sów, a za pa­no­wa­nia Jana Ka­zi­mie­rzo­we­go, gdy się to dzia­ło, co opo­wia­dać mamy – był już do­brze sta­ry. Ale że go oby­cza­jem po­wszech­nym nie ze drze­wa sta­wio­no, ale z muru, i moc­ne­go, choć się odra­pał, krzep­ko trzy­mał… Przy­bu­dów­ki tyl­ko z tyłu da­wa­no drew­nia­ne. Dzie­dzi­niec pono z cza­sów na­pa­dów ta­tar­skich był osy­pa­ny wa­łem do koła, już ob­ro­słym krze­wa­mi i drze­wy. Był może kie­dy i most zwo­dzo­ny na fos­sie, ale z tego i z bra­my mu­ro­wa­nej u wjaz­du tyl­ko śla­dy po­zo­sta­ły…

Ze dwo­ru, wszedł­szy na wał, a spoj­rzaw­szy na okół, mia­ło się czem ura­do­wać oko: kraj było wi­dać ogrom­ny, roz­le­gły, we­so­ły… zie­lo­ne smu­gi, srebr­ne rzecz­ki, ciem­ne lasy – dwo­ry, wio­ski, ko­ścioł­ki… cały świa­tek jak­by ma­lo­wa­ny… Nie­opo­dal od dwo­ru roz­ło­żo­na była wieś w zie­lo­nych sa­dach, cha­ty po­rząd­ne, sto­do­ły wiel­kie… a gdy wie­czo­rem do niej sta­do pę­dzo­no, dzi­wić się mu­siał każ­dy i licz­bie jego, i uro­dzie… Żad­na się wieś oko­licz­na ta­kiem po­chlu­bić nie mo­gła.

W tej chwi­li wszak­że, mimo pięk­ne­go dnia, mniej tu było we­so­ło niż zwy­kle, choć bar­dzo ru­cha­wo. Po wszyst­kich go­ściń­cach, wsiach i oko­ło dwo­rów snu­ło się mnó­stwo kon­nych, szlach­ty i cze­la­dzi, i pa­cho­li­ków. Szły wozy skó­ra­mi po­okry­wa­ne, pro­wa­dzo­no ko­nie w kul­ba­kach i de­kach, jezd­ni uwi­ja­li się z po­sył­ka­mi, a tu i owdzie z rusz­nic pa­lo­no, jak­by dla wy­pró­bo­wa­nia. Oko­ło Goł­czwi też nie mniej­szy był za­chód i bie­ga­ni­na… W po­dwó­rzu lu­dzie ro­bi­li coś oko­ło wozu, mię­dzy fol­war­kiem a dwo­rem bie­ga­ła służ­ba po­śpiesz­nie, na gan­ku po­ka­zy­wa­ły się na chwi­lę ko­bie­ty i ni­kły… Cza­sa­mi wy­su­nął się na próg męż­czy­zna mło­dy, pięk­nej po­sta­wy, już jak­by po po­dróż­ne­mu ubra­ny, huk­nął na lu­dzi i znik­nął.

Słoń­ce się mia­ło ku za­cho­do­wi… Wi­docz­nem było, że na wie­czór za­mie­rzał go­spo­darz wy­ru­szyć, ale do­tąd wie­le było nie­go­to­we­go i próż­no do po­śpie­chu na­glo­no. Była jak­by zmo­wa czy spi­sek mię­dzy ludź­mi, aby się nic w porę nie zna­la­zło i nie zro­bi­ło. W ostat­niej go­dzi­nie parę koni oka­za­ła się po­trze­ba prze­kuć, ru­szył po ko­wa­la sta­jen­ny, nie było go w kuź­ni, ba! i ona sta­ła za­mknię­ta. Ko­wa­la so­bie są­sie­dzi roz­ry­wa­li, bo każ­dy chciał mieć ko­nie do­brze pod­ku­te i nie­za­gwoż­dżo­ne… a tu słoń­ce tuż mia­ło się za lasy spu­ścić.

Tak wy­glą­da­ło w dzie­dziń­cu, cóż do­pie­ro w domu!

W sta­rym dwo­rze po­środ­kiem szła, we­dle daw­ne­go oby­cza­ju, sień prze­stron­na, z ko­mi­nem, u któ­re­go­by się i dwu­dzie­stu lu­dzi wy­god­nie za­grzać mo­gło. Tu już peł­no było wę­zeł­ków po­dróż­nych, na niej le­żą­cej bro­ni i rynsz­tun­ku…

W lewo, w izbie go­ścin­nej skle­pio­nej, jej­mość pani woj­ska Peł­ko­wa przy­szy­wa­ła szka­ple­rze do je­dwab­ne­go sznur­ka, cór­ka jej Te­res­sa na niz­kim sto­łecz­ku ze spusz­czo­ną gło­wą do­koń­cza­ła wo­recz­ka po­dróż­ne­go, w któ­rym się sie­ci po­rwa­ły. Obie mia­ły oczy czer­wo­ne, a mat­ka po ci­chu zda­wa­ła się od­ma­wiać mo­dli­twę.

Na sto­le wi­dać było bie­li­znę po­skła­da­ną i roz­ło­żo­ny pół­żu­pa­nik, na któ­rym nie­przy­szy­tych le­ża­ło kil­ka­na­ście gu­zów wy­zła­ca­nych… Tu jesz­cze ci­cho było a smut­no… ale na­prze­ciw­ku, przez sień, z roz­twar­tych na oścież drzwi izby mało co mniej­szej, bu­cha­ło wrza­wą, gło­sa­mi, śmie­cha­mi, gnie­wy i nie­cier­pli­wo­ścią.

Wy­bie­gał ktoś ztąd co chwi­la i wbie­gał… nie­śli ze skarb­ca rzę­dy i od­no­si­li, a że­laz­twa­mi i zbro­ją brzą­ka­no. Nie było w tem dziw­ne­go nic: mło­dy dzie­dzic Goł­czwi, je­dy­ny syn pani woj­skiej, pan Me­dard Peł­ka, wy­bie­rał się na woj­nę pierw­szy raz… A! pil­noż mu było! pil­no… tak jak mat­ce smut­no.

Sta­tecz­na, po­rząd­na, rząd­na, za­cna była nie­wia­sta pani Mar­cy­an­na Peł­ko­wa, ze sta­re­go szla­chec­kie­go domu Ma­słow­skich, któ­rzy się pie­czę­to­wa­li

Trza­ską i pi­sa­li się z Wiel­kie­go Ma­sło­wa, choć i in­nych Ma­słow­skich po kra­jach ko­ron­nych się spo­ty­ka, ale ci są pew­nie naj­przed­niej­si.

Ta­kich ko­biet u nas by­wa­ło daw­niej do­syć. Na niej stał dom, ona była ser­cem i gło­wą. Za nie­bosz­czy­ka Woj­skie­go, któ­re­go so­bie wy­ry­wa­no, bo na całe wo­je­wódz­two był wszyst­kich prze­jem­cą i kom­pro­mi­sa­rzem, ona go­spo­da­rzy­ła, ona dzie­ci wy­cho­wy­wa­ła, ona się sta­ra­ła, aby chle­ba i gro­sza nie za­bra­kło. A gdy po­czci­wy pan woj­ski spo­czął w Bogu, na nią spa­dły wszyst­kie sta­ra­nia o ma­jęt­no­ści i dzie­ci. Trze­ba było Me­dard­ka naj­przód w domu przy­spo­so­bić do szko­ły, po­tem słać do oj­ców je­zu­itów do Lu­bli­na, gdzie na­uki z chwa­łą do­koń­czył, a w ostat­ku nie­cier­pli­we dziec­ko trzy­mać mi­ło­ścią ma­cie­rzyń­ską i proś­ba­mi, i wszel­kie­mi spo­so­by, aby się przed no­sem z domu nie wy­rwał….

Ła­twiej przy­szło z wy­cho­wa­niem pan­ny Te­res­sy, bo tej mat­ka od­da­ła, co ją wła­sna na­uczy­ła i nie­po­trze­ba było mi­strzów, gdy ba­ka­łarz, któ­ry Me­dar­da spo­so­bił, czy­tać i pi­sać na­uczył, a ksiądz ka­te­chi­zmu we­spół z pa­nią woj­ska… Ale ta zno­wu de­li­kat­na była, sła­bo­wi­ta, od dzie­ciń­stwa smut­na i w siły się ukrze­pić nie mo­gła… Znać to było na niej i te­raz, choć lat mia­ła siedm­na­ście i wy­smu­kło wy­ro­sła, na twa­rzy jed­nak nie po­stał ru­mie­niec, war­gi mia­ła bla­de… i we­so­łość rzad­ko uśmiech spro­wa­dza­ła na nie.

Me­dard za to po­szedł po ojcu. Trud­no było pięk­niej­sze­go wi­dzieć chło­pa­ka, krew z mle­kiem, sil­ny, zdrów, bar­czy­sty, we­so­ły, żywy, go­rącz­ka, naj­pocz­ciw­sze­go ser­ca, ale do za­pa­la­nia się skłon­ny – sły­nął już na­ów­czas i z męz­twa i zu­chow­stwa, i z tego, że dlań nic trud­ne­go nie było, ani nie­po­dob­ne­go…

Lu­dzie go ko­cha­li, bo choć czę­sto buch­nął i lada skra go pło­mie­niem ob­le­wa­ła, moż­na go też było do­brym spo­so­bem za­pro­wa­dzić gdzie kto chciał, a dla mat­ki był naj­lep­szym sy­nem w świe­cie.

– Czy­sty z nie­go Peł­ka! – mó­wi­li są­sie­dzi, pa­mię­ta­ją­cy tych, co zna­li Woj­skie­go i za­sły­sze­li o dzia­dzie sta­ro­ście hru­bie­szow­skim.

Nie­bez­przy­kład­nem na­ów­czas by­wa­ło, że mło­dzież i w ośm­na­stym roku na koń sia­da­ła, po­czy­na­jąc wpra­wę ry­cer­ską za­wcza­su, a nie za­grzaw­szy szkol­nej ławy. Pani woj­skiej to nie było do sma­ku, za­raz go w pole pu­ścić, nim­by zmęż­niał i cze­goś się pod­du­czył. Wy­mo­gła więc, że do dwu­dzie­stu przy niej zo­stał, i te­raz do­pie­ro, gdy już trze­ci krzy­żyk na­po­czął, nie mo­gąc dłu­żej doma za­trzy­my­wać, ze łza­mi w świat go pusz­cza­ła.

Za­po­wia­da­no woj­nę ze Szwe­dem.

Ma­cie­rzyń­skie ser­ce ści­ska­ło się my­śląc o krwa­wych bo­jach i o tych wszyst­kich z ro­dzi­ny, co w nich po­gi­nę­li. Tych Ma­słow­skich i Peł­ków, któ­rych gro­bów na krań­cach szu­kać było po­trze­ba – nie­ma­ło na­li­czyć mo­gła…

Ale szlach­ci­co­wi, nie po­kosz­to­waw­szy wo­jen­ne­go chle­ba, w domu siąść na za­go­nie wstyd było. A kie­dyż go kosz­to­wać, je­śli nie w sile wie­ku? Rada nie­ra­da, woj­ska mu­sia­ła się zgo­dzić…

Było oprócz tego czem się za­kło­po­tać, bo wy­pra­wa na woj­nę nie­ma­ły eks­pens cią­gnę­ła za sobą, koni trze­ba było kil­ka, i to wy­trzy­ma­łych i do­brych – a szcze­gól­niej pod sa­me­go pana, da­lej i pod cze­ladź wo­jen­ną… Bez gro­sza też się wy­brać ani my­śleć było, bo pła­ca woj­sku czę­sto i po kil­ka lat nie do­cho­dzi­ła. W boju też czy koń padł, czy tło­mo­ki zgi­nę­ły, trze­ba było mieć z cze­go się po­ła­tać – na to­wa­rzy­szów się nie spusz­cza­jąc.

Wpraw­dzie na do­brem go­spo­dar­stwie w Goł­czwi coś się ze­bra­ło na czar­ną go­dzi­nę i nie­prze­wi­dzia­ny wy­pa­dek, ale nie­wie­le tego było… A dziec­ko je­dy­ne, choć ubo­go, chę­do­go chcia­ła woj­ska wy­pra­wić, aby się przed dru­gi­mi nie wsty­dzi­ło. Sam siwy jabł­ko­wi­ty pod Me­dard­ka, któ­re­go ku­pio­no u Ko­ryc­kie­go rot­mi­strza, wy­cho­dził na pół­to­ra­sta bi­tych ta­la­rów. Praw­da, że był koń ja­kich mało, bo i pięk­ny, choć go ma­lo­wać, i ro­zum­ny, choć z nim ga­dać, i do­bry, choć go pie­ścić, i ta­kich przy­mio­tów, ze mu ża­den nie zrów­nał.

Na jed­nym rzę­dzi­ku oj­cow­skim prze­stać też nie było moż­na. Na dro­gę mu­siał być po­spo­li­ty, a na po­pis, albo przed kró­la lub przed het­ma­na, w dzień świą­tecz­ny, gdy woj­ska lu­stro­wa­no, albo i na po­sył­ki do pa­nów, mu­sia­ło się mieć i sa­dzo­ny i zło – ci­sty… Toż z odzie­żą, któ­ra się na woj­nie drze i pso­wa ła­two, nie mó­wiąc o bro­ni, któ­rej czę­sto człek ży­cie wi­nien. Było wszyst­kie­go po­do­stat­kiem w skarb­cu i rze­czy pięk­nych a cen­nych, mat­ka­by też ich nie ża­ło­wa­ła, a no, jed­ne­mu tego bra­kło, dru­gie­mu owe­go, – jed­no było za­sze­ro­kie, dru­gie za­wąz­kie, lub i z uży­cia wy­szło… Więc ro­bić i prze­ra­biać, i szty­fto­wać mu­sia­no.

Szczę­ściem, że Me­dard się umiał mat­ce wy­pro­sić, boby mu z wiel­kiej tro­skli­wo­ści pół Goł­czwi do wozu za­pa­ko­wać ka­za­ła… Wszyst­ko się jej dla dziec­ka zda­ło po­trzeb­nem, po­cząw­szy od mię­ty i ru­mian­ku, aż do kieł­bas wę­dzo­nych i szyn­ki… O dry­akwi też na wy­pa­dek cho­ro­by nie za­po­mnia­no.

Do­szy­wa­ła szka­plerz pani woj­ska – a spóź­ni­ła się z nim, pono i cór­ce szep­nąw­szy, żeby się nie spie­szy­ła, dla tego, że to był dzień fe­ral­ny, w sta­rym ka­len­da­rzu przez dzia­da ozna­czo­ny, że w nim ani krwi pusz­czać, ani się do dro­gi brać, ani żad­nych za­my­słów po­czy­nać się nie go­dzi­ło.

Dziec­ku o tem mó­wić nie chcia­ła pani woj­ska, sama prze­cież usi­ło­wa­ła wszel­kie­mi spo­so­by wy­jazd od­wlec do rana, a w naj­gor­szym ra­zie choć­by za pół­noc – aby się jej ser­ce nie trwo­ży­ło złą wróż­bą. Być bar­dzo może, iż ko­wal na dany znak ze dwo­ru gdzieś się za­wie­ru­szył… i kra­wiec z suk­nia­mi nie po­koń­czył, i mat­ka z cór­ką szy­ły jesz­cze wie­czo­rem to co daw­no było go­to­we, a na nowo po­pru­to…

Pani woj­ska co­raz to spoj­rza­ła w okno, co się tam ze słoń­cem dzie­je… Za­cho­dzi­ło już… ko­wa­la nie było… Me­dard nie­cier­pli­wy lu­dzi słał i la­tał po domu jak opę­ta­ny, – a no, nic nie po­ma­ga­ło…

W izbie jego pa­no­wał jesz­cze nie­ład jak naj­więk­szy… Sza­ble, zbro­icz­ki, mi­siur­ki, czep­ce że­la­zne, rusz­ni­ce, pi­sto­le­ty, le­ża­ły kupą na sto­le, odzie­nie się wa­la­ło po ła­wach i łóż­ku… Chło­pak pa­ko­wał niby, ano, nie szło… Rze­my­ka w tro­kach za­bra­kło, to sprząż­ki…

Po­śród tego nie­ła­du, la­tał mło­dy Peł­ka mno­żąc go jesz­cze po­śpie­chem i roz­ka­za­mi wy­da­wa­ne­mi tak, że je­den od speł­nio­nia dru­gie­go od­ry­wał… Służ­ba wię­cej bie­ga­ła niż ro­bi­ła… Pan tak­że.

Je­dy­ny człek spo­koj­ny i wca­le tem wszyst­kiem nie zmię­sza­ny, był sta­ry Wę­go­rzew­ski… przy­ja­ciel domu jesz­cze od cza­sów woj­skie­go, sta­ry żoł­nierz, wy­ga­da­ny dwo­rak… któ­ry ba­wił w Goł­czwi w cią­gu roku przy­najm­niej sześć mie­się­cy. Miał on swój fol­war­czyk na Pod­la­siu i mó­wio­no, że się na­wet nie­źle miał, ale był sta­ry ka­wa­ler i nu­dził się doma.

Jeź­dził tedy od dwo­ru, do dwo­ru opa­trzo­ny za­wsze w naj­śwież­sze wia­do­mo­ści i w róż­ne z da­le­kich stron ukło­ny – i choć był ską­py bar­dzo – w małe po­da­run­ki i go­ściń­ce, któ­re za­wsze tak do­bra­ne by­wa­ły, że go nic nie kosz­to­wa­ły, a wiel­ką mia­ły cenę. Przy­wo­ził zwy­kle to wodę z ja­kie­go cu­dow­ne­go źró­dła, to sku­tecz­ną mo­dli­tew­kę, to jaki śro­dek le­kar­ski nie­omyl­ny, to su­szo­ne ziół­ko, to coś po­dob­ne­go, ma­ją­ce­go tyl­ko pre­tium af­fec­tio­nis.

Wę­go­rzew­ski wy­glą­dał jak gru­by kół, na któ­rym­by kto suk­nie po­wie­sił… Sta­tu­ry był ogrom­nej, pro­sty, choć lat do­cho­dził siedm­dzie­się­ciu, z gło­wą dłu­gą na kar­ku wy­cho­dzą­cym mu z koł­nie­rza i ży­la­stym, ale dziw­nie po­ple­cio­ne­mi żyły temi opla­ta­nym… Po no­gach i rę­kach po­znać było moż­na, że i dużo cho­dził i nie mało ro­bił, bo bu­tów so­bie rzad­ko mógł go­to­wych do­brać, tak wiel­kich po­trze­bo­wał, a na dło­ni siąść mo­gło dziec­ko jak na krze­śle. Po­mi­mo tego wzro­stu i mar­so­we­go po­zo­ru, bo mu się wąsy siwe do pasa zwie­sza­ły nie­mal, czło­wiek był naj­ła­god­niej­szy w świe­cie – praw­dzi­wy ba­ra­nek… Mó­wił po­wo­li, cho­dził mie­rzo­nym kro­kiem, któ­re­go nig­dy nie przy­spie­szał – a miał to do sie­bie, że go nig­dy nic ani nie­cier­pli­wi­ło, ani za­dzi­wić mo­gło.

Ma­wiał o nim sta­ry By­czyń­ski, że gdy­by go kró­lem cza­su elek­cyi okrzyk­nię­to, ani­by się od­wró­cił, by bra­ci szlach­cie po­dzię­ko­wać… Do­bre i złe przyj­mo­wał za­rów­no spo­koj­nym umy­słem.

Me­dar­da on nie­cier­pli­wił, ale Me­dard jego do nie­cier­pli­wo­ści przy­wieść nie mógł. W tej chwi­li stał z rę­ka­mi w kie­sze­niach i pa­trzał to na przy­bo­ry do dro­gi, to na swo­je­go ko­cha­ne­go chłop­ca.

– Ale cze­go to się spie­szyć? – ce­dził przez zęby – do­wie­dzio­na rzecz, że nig­dy się dłu­żej nie robi nic, niż wte­dy gdy, się chce zro­bić pręd­ko.

Cze­go się spie­szysz?…. Już dziś ani ko­wa­la nie bę­dzie, ani jej­mość go­to­wa być nie może… a ju­tro do dnia sama pora..

– Tak! tak! a całe to­wa­rzy­stwo z są­siedz­twa i pan Je­re­mi, i Fe­liks, i pod­sto­li­ce, i sę­dzic, i wszyst­ko ru­szy, a ja się ciu­rem będę wlókł za nimi! To nie­pięk­nie… Pierw­szy raz je­chać i dać się są­sia­dom wy­prze­dzić.

– Jako żywo! – od­parł Wę­go­rzew­ski – ja za­kład sta­wię, że pan Me­dard nie bę­dziesz nig­dy ostat­nim: choć­byś i za dwa dni wy­ru­szył, to dru­gich tą swo­ją go­rącz­ką prze­ści­gniesz, a nie ma gor­szej rze­czy nad go­rącz­kę.

Me­dard ru­szył ra­mio­na­mi i rzu­cił się do pro­gu, bo zo­ba­czył w tej chwi­li zdy­sza­ne­go chłop­ca, któ­re­go był nie­daw­no zno­wu po­słał do kuź­ni…

– A cóż? – za­wo­łał – a co? ten ko­wal prze­klę­ty… Cóż się prze­cie z nim sta­ło?

– A! pro­szę pa­ni­cza – rzekł le­d­wie dy­sząc chło­piec… – ko­wal nie wi­nien nic. Tam w cha­cie la­ment wiel­ki… wzię­li go…

– Kto? co?

– Do La­skow­skich go gwał­tem wzię­li, bo prze­cie wie­dział, że we dwo­rze bę­dzie po­trzeb­ny – a no, taki był roz­kaz. Cho­rą­życ przy­słał czte­rech lu­dzi, ba! i z pi­sto­le­ta­mi, za­chu­cze­li tak, że baby się po­cho­wa­ły na wy­żki… Opie­rał się im, aż mu pi­sto­let do łba przy­ło­żyw­szy, na ko­nia rzu­ci­li i po­wieź­li…

– Do­kąd? do Wól­ki?

– A! do Wól­ki…

– Da­waj ko­nia! – krzyk­nął Me­dard po­ry­wa­jąc pi­sto­let i sza­blę – ja ich na­uczę bu­szo­wać tu u mnie… Hej! Pro­kop na koń niech sia­da za mną…

I ru­szył do drzwi, ale szczę­ściem mat­ka wrza­wę po­sły­sza­ła i wy­bie­gła, a twarz mat­ki dla pana Me­dar­da była cu­dow­nie uspo­ka­ja­ją­cym gnie­wy wi­do­kiem. Sta­nął w pro­gu.

Z po za nie­go Wę­go­rzew­ski jej­mo­ści da­wał zna­ki, aby w tym fer­wo­rze syna nie pusz­cza­ła.

– Me­dar­dzie! co to­bie! cze­kaj! – za­wo­ła­ła mat­ka ła­god­nie.

– Jak nie mam być zły i nie le­cieć! A toż mi La­skow­scy gwał­tu na grun­cie do­ko­na­li. Ko­wa­la po­rwa­li, pi­sto­le­ta­mi gro­żąc… Po­ja­dę go od­bić… i na­uczę…

Woj­ska choć twarz mia­ła smut­ną, uśmie­chać się po­czę­ła.

– Słu­chaj Med­ku, – rze­kła spo­koj­nie – a tyś to lep­szy! a ty­byś tego nie zro­bił, gdy­by ko­wal w Wól­ce sie­dział; a to­bie pil­no było? Wszy­scy­ście tacy, i je­den dru­gie­mu nie ma­cie co przy­ga­niać… Z La­skow­ski­mi by­łeś za­wsze do­brze, przyj­dzie pod jed­ną może słu­żyć cho­rą­gwią, to wła­śnie' czas do zwa­dy… Ta­kie to sza­lo­ne pał­ki jak i ty, mój je­go­mość. Ko­wa­la ci nie zje­dzą…

Me­dard się tro­chę po­wstrzy­mał, ale po wło­sach się ręką szarp­nął z nie­cier­pli­wo­ści, bo spoj­rzał, że słoń­ce za­cho­dzi­ło…

– Już dziś go­tów nie będę! ma­tu­niu! a chcia­łem był in­nych do cho­rą­gwi wy­prze­dzić…

I ręce zła­mał.

– Do­brze ci tak… a po co ci się pierw­szym być chce ko­niecz­nie? – od­par­ła mat­ka… – Nie spóź­nisz się i ju­tro. Wiem to do­brze, iż Je­re­mi, i Fe­liks, i cho­rą­ży­ce, daj Boże, by ju­tro wy­ru­szy­li…

Wę­go­rzew­ski do­dał:

– I pew­nie – u ni­ko­go nie go­to­wo na za­wo­ła­nie, choć to daw­ne­go cza­su in­a­czej by­wa­ło… Ostat­nia to rzecz do­pie­ro rze­mie­nie ła­tać, gdy na koń sia­dać… U szlach­ci­ca każ­dej go­dzi­ny w po­go­to­wiu by­wa­ło… Panu Me­dar­do­wi to wy­ba­czo­no, bo pierw­szy raz idzie na woj­nę, in­nym mniej, boć exper­ti być po­win­ni. A ja moje po­wta­rzam – tyl­ko się nie spiesz­cie…

Me­dard, któ­ry na to nie­szczę­sne słoń­ce za­cho­dzą­ce pa­trzał cią­gle, przy­ło­żył na­gle rękę do czo­ła i syk­nął…

Mat­ka od­wró­ci­ła się, po­glą­da­jąc w tę stro­nę, w któ­rą po­szły sy­now­skie oczy. Na go­ściń­cu wi­dać było ja­dą­cych ku dwo­ro­wi wprost całą gro­mad­ką. Z góry moż­na było do­brze ro­ze­znać go­ści…

Przo­dem kon­no z wol­na po­su­wa­ło się dwóch po żoł­nier­sku już przy­bra­nych ka­wa­le­rów. za nimi kil­ko­ro cze­la­dzi, i wozy szły dwa ła­dow­ne…

Ani jej­mo­ści, ani Me­dar­do­wi, choć go­ścin­ny był bar­dzo, w tę porę nie sma­ko­wa­ły od­wie­dzi­ny ni­czy­je… Twarz mu po­chmur­nia­ła.

Wę­go­rzew­ski, któ­ry z da­le­ka do­sko­na­le jesz­cze wi­dział, a z bli­ska tyl­ko do książ­ki oku­la­rów uży­wał, ode­zwał się po chwi­li:

– Ani chy­bi Świ­nar­ski z Od­mie­cho­wa i Żo­łu­dek.

– Bądź­że im rad – szep­nę­ła mat­ka po ra­mie­niu syna kle­piąc. Już Bóg wi­dzi, jak oni mnie w porę, ho mi się z tobą ani roz­mó­wić, ani na­cie­szyć ostat­nią chwi­lą nie da­dzą, a jed­nak… po­god­ną twa­rzą ich przy­wi­tam…

– Ju­ściż co ro­bić, i ja mar­sa nie po­sta­wię! – wes­tchnął chło­piec – ale niech ma­tecz­ka wina każe na­go­to­wać za­wcza­su, bo Żo­łu­dek za­wsze spra­gnio­ny, a Świ­nar­ski też z kie­li­chem się ob­cho­dzić umie…

– To się ro­zu­mie! – ci­cho rze­kła woj­ska.

– O! Świ­nar­ski, Świ­nar­ski! – do­dał Wę­go­rzew­ski – już go znam z daw­na… jak pia­sek w po­su­chę chło­nie co mu dasz. Nie­wy­bred­ny to praw­da, za to na­star­czyć mu trud­no…

Jesz­cze tak roz­pra­wio­no w sie­niach, gdy Me­dard krzyk­nął:

– Da­li­pan, od Wól­ki La­skow­scy jadą!…. żeby choć ko­wa­la z sobą przy­wieź­li.

– Je­śli oni jadą, to i ko­wal bę­dzie – rzekł Wę­go­rzew­ski… – I słusz­nie uczy­ni­li, że póki czas przy­by­wa­ją prze­pro­sić…

Me­dard ode­tchnął lżej: szło mu o to, aby go nie wy­prze­dzo­no, ob­ra­cho­wał za­raz, że cho­rą­ży­ców po­poi, wstrzy­ma i nie pu­ści, aż u nie­go wszyst­ko bę­dzie go­to­we.

– Po­je­dzie­cie ra­zem! – wzdy­cha­jąc koń­czył Wę­go­rzew­ski. – Ech! ech! ślin­ka mi do ust idzie… za­zdrosz­czę wam mło­dym… bo ga­daj­cie so­bie co chce­cie, nie ma nad woj­nę… Tam czło­wiek do­pie­ro żyje… W domu gni­je… Dla mło­de­go nie ma szko­ły nad sio­dło i nie ma na­uki jak w polu… a co sza­blą na­pi­sze, to naj­ro­zum­niej­sze…

Pani woj­ska spoj­rza­ła na sta­re­go jak­by z wy­rzu­tem, ale ten zda­wał się tego nie­ro­zu­imeć.

– Pani woj­ska do­bro­dziej­ko – mó­wił da­lej – po­bło­go­sław­cie tyl­ko syna, aby się bar­dzo nie zbi­sur­ma­nił, i niech ru­sza… niech ru­sza. Już tro­chę pole za­le­żał…

My­śmy wszy­scy do lat dwu­dzie­stu już na har­cach by­wa­li.

– Po­rać i mo­je­mu, nie ze­sta­rzał… – i wes­tchnę­ła mat­ka…

Wzdry­gnę­ła się do­ma­wia­jąc tych słów, bo Świ­nar­ski z Żo­łud­kiem do­jeż­dża­jąc wła­śnie pode dwór, na wi­wat obaj pal­nę­li z pi­sto­le­tów i z wiel­kim ha­ła­sem a okrzy­kiem przy­czwa­ło­wa­li przed ga­nek.

Obaj po­tem z wiel­kie­go pędu ko­nie osa­dzi­li jak wry­te, i zo­ba­czyw­szy pa­nią woj­ska, po­wtó­rzy­li: Wi­wat! – a Świ­nar­ski z ko­nia sko­czyw­szy, po­kło­nił się niz­ko…

– Czo­łem woj­skiej do­bro­dziej­ce nie­pro­sze­ni go­ście… – roz­śmiał się – praw­da? Wie­my to oba! ale jak­że to może być, aby Peł­ka po raz pierw­szy z domu na wy­pra­wę wy­ru­szył sam, i żeby go przy­ja­cie­le domu nie uczci­li, nie po­pro­wa­dzi­li i strze­mien­ne­go z nim, za po­myśl­ność wy­pra­wy, nie wy­pi­li?… Jej­mość do­bro­dziej­ka tro­chęć nam wdzięcz­ną być po­win­na, bo­by­ście się roz­sta­jąc z je­dy­na­kiem po­pła­ka­li, a my go po ry­cer­sku i po szla­chec­ku wy­pro­wa­dzi­my na wo­jen­kę.

Wtem i Żo­łu­dek przy­stą­pił, a La­skow­skich tyl­ko co nie było wi­dać, bo już koni czwał za wa­łem się sły­szeć da­wał.

Pani woj­skiej twarz się roz­ja­śni­ła, bo mia­ła wiel­ką moc du­szy i pa­no­wa­nie nad sobą, tak, że na­wet naj­cięż­szy smu­tek prze­mo­gła, gdy tego uzna­ła po­trze­bę; a jej we­so­łość była wska­zów­ką, któ­rej Me­dard na­wykł być po­słusz­nym.

We­szli tedy wszy­scy do izby go­ścin­nej, lecz jesz­cze za go­spo­dy­nią ce­re­mo­nie wsz­czę­li Świ­nar­ski z Żo­łud­kiem, gdy już ko­nie La­skow­skich przed gan­kiem pry­cha­ły.

Pa­no­wie cho­rą­ży­ce po­dob­ne do sie­bie bar­dzo, bo bliź­nia­ki, obaj jed­ne­go wzro­stu, jed­nej tu­szy, mło­dzi, ogo­rza­li, miny za­wa­dy­ac­kie, wąsy do góry, nad­je­cha­li pod­rzu­ca­jąc czap­ki i śmie­jąc się.

Me­dard wy­szedł prze­ciw nim.

– Ma­cie szczę­ście, – za­wo­łał pierw­szy, – że sa­mi­ście przy­by­li, bo­bym był za ko­wa­la msz­cząc się, pew­nie wam dwór na­je­chał. Gdy­by mi się któ­ry z was nada­rzył, do­pó­kim był zły, do nie­ma­łej­by zwa­dy mię­dzy nami przy­szło… Wście­ka­łem się…

Cho­rą­ży­ce się śmie­li i obaj go przy­szli uści­skać.

– E! brat­ku, – za­wo­łał star­szy (o go­dzi­nę) – nie ta­kiś to ty strasz­ny jak po­wia­dasz, a my cię nad­to ko­cha­my, aby­śmy się cie­bie ulę­kli. Praw­da, że Zwin­cza nasz głup­stwo zma­lo­wał i ko­wa­la na­stra­szył, ale­śmy ci go do kuź­ni już sami od­sta­wi­li, i twe­go suł­ta­na oku­ją do ju­tra – jak na­le­ży.

Ca­ło­wa­li się tedy jak­by nig­dy nic nie za­szło, a Me­dard cie­ka­wie już opa­try­wał, jak się też wy­bra­li i co za broń mie­li przy so­bie. Za­raz w gan­ku, nim próg prze­stą­pi­li, jak to zwy­kle mię­dzy mło­dzie­żą bywa, po­czę­ły się oglę­dzi­ny sza­bel, rusz­nic i pi­sto­le­tów, i mi­siu­rek, i koni, i kul­bak. Każ­dy swo­je chwa­lił. Nie moż­na było przy­ga­nić wy­pra­wie pa­nów Le­skow­skich, bo koło nich było i chę­do­go, i za­moż­nie; oj­ciec, sta­ry żoł­nierz, sam wy­bo­ru pil­no­wał.

Po­szli z gan­ku do koni. Bliź­nia­ki mie­li też da­ro­wa­ne przez ojca cho­rą­że­go dwa ko­nie po­dob­niu­teń­kie, oba brud­ne kasz­ta­ny z ły­si­na­mi na gło­wie, ale tak do­bra­ne, że ich też w staj­ni roz­róż­nić było trud­no.

Oglą­da­no i cze­lad­ne, i po­wo­do­we, i za­pa­śne, i wóz, i wszyst­ko. Nie­ma­ła to była rzecz na­ów­czas na wy­pra­wę szlach­ci­co­wi się wy­brać. Tego się lu­dzie uczyć mu­sie­li. Nie­wia­do­mo było do­kąd woj­na po­nie­sie, co się nada­rzy, każ­dy więc z sobą pro­wa­dzić mu­siał wszyst­ko nie­mal cze­go po­trze­bo­wał, i co wóz a ko­nie dźwi­gnę­ły. Ta­bo­ry by­wa­ły nie­ma­łe, ciu­rów za woj­skiem nie­mal dru­ga ar­mia się wlo­kła, a nie­raz i oni się w bi­twę wda­li, naj­spraw­niej jed­nak koło nie­ży­wych się zwi­ja­jąc, któ­rych nikt in­a­czej w parę go­dzin po spo­tka­niu nie zna­lazł, tyl­ko do naga odar­tych.

Tra­fia­ło się, gdy wieść cho­dzi­ła, że nie­przy­ja­ciel dla ochro­ny zło­ta du­ka­ty po­ły­kał – że nie­bosz­czy­kom na pla­cu brzu­chy pła­ta­no. Z ciu­ra­mi też więk­sza cza­sem bie­da była i kło­pot, niż z żoł­nie­rzem, żeby ich w ła­dzie i sfor­no­ści utrzy­mać, bo zwad i kłót­ni było w obo­zie bez liku… Gi­nę­ło tego mnó­stwo, gdy się pod ko­niec wy­pra­wy, człek z domu wzię­ty spo­koj­nym, roz­bu­jał i roz­wy­drzył.

Opa­trzyw­szy wozy, Me­dard i La­skow­scy, któ­ry się w gan­ku cięż­kie­go rynsz­tun­ku po­zby­li i pół­zbro­icz­ki po­skła­da­li, we­szli do izby, kędy już Świ­nar­ski, Żo­łu­dek i Wę­go­rzew­ski, z jej­mo­ścią i Pan­ną Te­res­są, się za­ba­wia­li. Śla­du tu już nie było owej bie­li­zny i po­roz­rzu­ca­nych suk­ni Me­dar­da… Po­kój wy­glą­dał czy­sto a pięk­nie, bo u woj­skiej naj­więk­szy ład wszę­dzie pa­no­wać mu­siał.

Gdy na próg wcho­dzi­li La­skow­scy, pan­na Te­res­sa zwy­kle bla­da, za­ru­mie­ni­ła się nie­co, obu też bra­ci oczy naj­przód się ku niej zwró­ci­ły. Sta­ła za krze­słem mat­ki, ze zło­żo­ne­mi na pier­siach rę­ka­mi, jak zwy­kle smut­na i mil­czą­ca.

– A to nas, chwa­ła Bogu! – za­wo­łał cho­rą­życ star­szy – tylu jest, że gdy­by­śmy cho­rą­giew szwedz­ką gdzie na dro­dze spo­tka­li, już­by­śmy się sa­mo­piąt jej nie zlę­kli.

W śmiech tedy wszy­scy, i po­szli ręce jej­mo­ści ca­ło­wać. Woj­ska oczy mia­ła czer­wo­ne, ale twarz wy­po­go­dzo­ną i uśmiech­nię­tą.

– Bóg za­płać – rze­kła – ko­cha­nym są­sia­dom za do­brą ich wolę dla mnie i Me­dar­da. Cie­szę się z przy­by­cia ich­mość pa­nów do mnie, tem­bar­dziej, że im mo­je­go je­dy­na­ka po­le­cić będę mo­gła. Mło­de to i w pierw­szym polu… bo na woj­nie róż­nie bywa.

Roz­śmiał się Żo­łu­dek, wska­zu­jąc sto­ją­ce­go w pro­gu Me­dar­da…

– Pani woj­ska do­bro­dziej­ko! – za­wo­łał – chy­ba nas jemu po­le­cać, a nie jego nam. Dość nań spoj­rzeć! Prze­sa­dzi on nas star­szych i mło­dych… a radę so­bie da, nie­dar­mo Peł­ka! zna­my co to krew zna­czy…

– Bóg za­płać za do­bre sło­wo – ode­zwa­ła się woj­ska, i ski­nę­ła zwra­ca­jąc się do cór­ki, któ­ra do­brze zro­zu­mia­ła co to zna­czyć mia­ło.

W siwy dłu­gi ku­brak ubra­ny, z wy­go­lo­ną wy­so­ko gło­wą, w sta­rych żół­tych bu­tach, wto­czył się daw­ny słu­ga domu, nio­sąc gą­sio­rek na tacy i szkła po­do­stat­kiem róż­ne­go ka­li­bru… Uśmie­chę­ły się twa­rze, bo po zno­ju dnia tego i utra­pie­niach, po owych że­gna­niach z mi­ły­mi i fra­sun­ku na od­jezd­nem, każ­de­mu się spo­tkać z kie­lisz­kiem było przy­jem­nie. Me­dard też, nie­odrod­ny syn oj­ców swych, umiał do­brze przyj­mo­wać, tak, że woj­ska spo­koj­nie się nań zdać mo­gła.

Sie­dzia­ła za­my­ślo­na, gdy jej, i syna, i ca­łe­go domu zdro­wia pito; a roz­mo­wa się wsz­czę­ła o pra­wach ogól­nych, a szcze­gól­niej zaś o Szwe­dzie. Cho­ciaż nowy ten nie­przy­ja­ciel zda­wał się za­gra­żać osta­tecz­ną za­gła­dą Rze­czy­po­spo­li­tej, du­cha szlach­ta nie tra­ci­ła, owszem ocho­czo ja­koś szła, choć siły Ka­ro­la Gu­sta­wa, strasz­li­wie ob­li­cza­no, bo ich nie było nad siedm­na­ście ty­się­cy. Su­ro­wo tedy są­dzo­no Wie­lo­po­lan, że się dali wziąć na łap­kę ja­kichś obiet­nic, i w pierw­szym po­pło­chu z nie­przy­ja­cie­lem pak­ty­zo­wa­li.

– A no, to wszyst­ko nic, – ozwał się Żo­łu­dek – nie­chno my się z ką­tów ru­szy­my, wszyst­ko za­raz in­a­czej pój­dzie. Lu­bel­ska a san­do­mier­ska szlach­ta obro­ni Rzecz­po­spo­li­tą – niech Szwe­dzi idą tu do nas, co­raz głę­biej, pro­si­my, tu ich do­pie­ro wy­bi­je­my do nogi.Świ­nar­ski gło­wą ki­wał, inni mil­cze­li.

– Cięż­kie cza­sy przy­szły, – rzekł Wę­go­rzew­ski sto­ją­cy w ką­cie: – nie trze­ba so­bie czy­nić il­lu­zyi. Siła złe­go wie­lu na jed­ne­go, nec Her­cu­les con­tra plu­res.

– Ale my też z sobą mamy bo­daj sto ty­się­cy Ta­ta­ra, któ­ry się ofia­ru­je z po­mo­cą i wier­ną przy­jaź­nią… – prze­rwał Żo­łu­dek… – Ta­ta­rzyn choć w polu dłu­go nie strzy­ma, ale do żwa­wej na­pa­ści do­bry jest…

– Gdy­by mi się ofia­ro­wał – od­parł Wę­go­rzew­ski – na po­si­łek w cią­gnie­niu do cu­dze­go kra­ju, przy­jął­bym go, nie od rze­czy taka ćma gdy boki osła­nia i go­ściń­ce to­ru­je; ale we wła­snym wo­lał­bym nie mieć – bo to sza­rań­cza, obje i ob­ra­bu­je…

Już się bra­ło na te nić we­so­ła roz­mo­wę o spra­wach do­mo­wych, gdy La­skow­ski je­den prze­rwał.

– E! pa­no­wie bra­cia, – za­wo­łał, – w bo­żej mocy co ma być. My­śmy żoł­nie­rze nie wo­dze. Mech kró­lo­wi Jmci i pa­nom het­ma­nom o to gło­wa boli co po­czy­nać mają; na­szą rzecz sta­nąć do sze­re­gu i tęgo siec, gdy się nie­przy­ja­ciel po­ka­że… Ja nie roz­pa­czam…

Roz­dzie­li­li się bie­sia­du­ją­cy na dwa kół­ka, a pani woj­ska ski­nąw­szy na cór­kę, po­wo­li się wy­su­nę­ła z izby zo­sta­wia­jąc im swo­bo­dę, bo doma ro­bić było co jesz­cze przed od­jaz­dem. Za od­cho­dzą­cą pan­ną Te­res­są po­wie­dli oczy­ma pa­no­wie cho­rą­ży­ce obaj, ona od­wró­ci­ła się na chwi­lę twa­rzą ku nim od pro­gu uśmiech­nę­ła smut­nie i zni­kła.

Wrza­wa się do­pie­ro wsz­czę­ła więk­sza, gdy ko­biet nie sta­ło i kie­li­chy żwa­wiej krą­żyć za­czę­ły. Było o czem opo­wia­dać, bo w ca­łem są­siedz­twie co młod­sze­go wszyst­ko cią­gnę­ło i w każ­dym domu nie­ma­ło z tego po­wo­du za­mę­tu po­wsta­wa­ło… Ko­bie­ty pła­ka­ły, słu­dzy się po ci­chu cie­szy­li, że pań­skie­go zby­wa­li się oka… Nie­je­den za­po­ży­czyć się mu­siał u Ży­dów i za­sta­wić, aby mieć o czem wy­ru­szyć. Wszyst­kie plot­ki są­siedz­kie roz­po­wia­da­no so­bie, ba! na­wet o ko­niach i sza­blach, gdzie kto jaką do­stał i wziął… i komu cze­go za­bra­kło…

Wśród tych ga­węd we­so­łych i mrok za­padł… i jesz­cze świa­tła nie dano, gdy w pro­gu nowy gość zwia­sto­wał się gru­bym gło­sem: "Mech bę­dzie po­chwa­lo­ny… in­to­nu­jąc. Po­zna­no go po nim choć w ciem­no­ści. Był to Oj­ciec Lam­bert, ka­pu­cyn z Lu­bli­na, któ­ry w samą porę nad­cią­gnął, żeby szlach­tę na dro­gę po­bło­go­sła­wić.

Przy­jazd jego nie był wca­le wy­pad­kiem: po­ta­jem­nie ścią­gnę­ła go pani woj­ska, chcąc we­dle sta­re­go zwy­cza­ju, aby syn pierw­szy raz wy­jeż­dża­ją­cy na nie­przy­ja­cie­la, wziął uro­czy­ste bło­go­sła­wień­stwo. Wo­la­ła­by była może in­ne­go du­chow­ne­go, nie ojca Lam­ber­ta, ale cóż już było po­cząć, gdy in­ne­go nie do­sta­li, a i ten po­czci­wy był i świę­ty tyl­ko zga­ga strasz­na i nie­li­to­ści­wy sma­gacz na lu­dzi.

Le­d­wie mu od­po­wie­dzia­no na po­zdro­wie­nie, le­d­wie bosą nogą próg prze­stą­pił, sta­nął na­marsz­czyw­szy brwi, jak gdy­by prze­ra­żo­ny i zgor­szo­ny.

– Ho! ho! – za­wo­łał pod­no­sząc głos – ho! ho! co mi za ocho­ta i we­se­le, gdy gło­wy­by po­pio­łem po­sy­pać na­le­ża­ło i Mi­se­re­re śpie­wać le­żąc krzy­żem na zie­mi! A no! nie­odrod­ne dziat­ki! tak u nas było od lat stu… trud­no, by się na raz zmie­ni­ło… na woj­nę cią­gną i kie­li­cha­mi roz­po­czy­na­ją!…. Otóż to mi obroń­cę dla Rze­czy­po­spo­li­tej!

– Ksiądz Lam­bert! – za­wo­łał z kata Świ­nar­ski

– nie wi­dzą go oczy moje, a zga­du­ję… Jesz­cze pro­gu nie prze­szedł, a już nam łaje….

– Bo­ście ła­ja­nia god­ni, ba! go­rzej, chło­sty!

– od­parł ka­pu­cyn… – Pono jed­nak i groź­by, i sło­wa, i pla­gi nie po­mo­gą, aż was osta­tecz­na zgu­ba zła­mie.

– Otóż masz! – roz­śmiał się Zo­łu­dek, już po­czął.

– Ale bo­ście mu kie­li­cha nie dali! co za dziw że na su­cho tak pio­ru­nu­je! – krzyk­nął Świ­nar­ski. Ręką rzu­cił tyl­ko ka­pu­cyn i siadł na ła­wie u drzwi przy Wę­go­rzew­skim.

– Co z nimi ga­dać – szep­nął do są­sia­da… – nie­chno ich Szwed po­kro­pi, do­pie­ro się po­ka­ja­ją…

Gdy świa­tło wnie­sio­no, oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na ka­pu­cy­na. Był to męż­czy­zna nie mło­dy już, twa­rzy wy­chu­dłej i ciem­nej, czar­no za­ro­sły, z bro­dą nie­co si­wie­ją­cą po bo­kach… Po­fał­do­wa­ne czo­ło i ostry błysk oczu nada­wa­ły mu wy­raz su­ro­wy…. W ręku trzy­mał pa­cior­ki ró­żań­ca, spo­glą­da­jąc po przy­tom­nych z po­li­to­wa­niem i smut­kiem… Mil­cze­nie jego zro­bi­ło więk­szy sku­tek niż pierw­sze wy­rze­czo­ne sło­wa: ja­kiś chłód po­wiał po kom­na­cie szmer i gwar uci­szył się po­wo­li, po­sta­wio­no kie­lisz­ki… i mię­dzy sobą tyl­ko po ci­chu szep­ta­no…

Ka­pu­cyn ob­li­czać się zda­wał go­ści, wo­dząc po nich wzro­kiem nie­ustra­szo­nym.

– Coś ja wam tu wpa­dłem jak Pi­łat w Cre­do

– rzekł sa­ty­rycz­nym uśmie­chem – z gorz­ką praw­dą nie­po­trzeb­ną albo nie­sku­tecz­ną. – Nie zwa­żaj­cież na mnie… pro­szę… ja­ko­by mnie nie było. Wstał Żo­łą­dek.

– Ja­kież no­wi­ny? – za­py­tał ojca z ci­cha i po­waż­niej się stro­jąc.

– Złe – rzekł bez ogród­ki mnich: – ta­kie, na ja­kie­śmy za­słu­ży­li. Wiel­ko­pol­skę nie­przy­ja­ciel za­gar­nął, bo mu sama dała… Szlach­ta kró­la lu­tro­wi za­prze­da­ła… Ucztu­ją z nim bra­cia nasi… a po­boż­ny pan nasz wkrót­ce może dla gło­wy przy­tuł­ku mieć nie bę­dzie…

Mil­cze­nie za­pa­no­wa­ło tem więk­sze, że znacz­na część przy­tom­nych do obo­zu re­ga­li­stów nie na­le­ża­ła, jak i sami Pel­ko­wie. Miał król Jan Ka­zi­mierz nie­przy­ja­ciół wie­lu, i oka­za­ło się to za­raz, po ode­zwa­niu ojca La­mer­ta… Świ­nar­ski na­marsz­czyw­szy brew, rzekł;

– Po­boż­ny pan mó­wi­cie – a no coś się o tem wie… mo­dli się pod fi­gu­rą, praw­da, a ma dja­bła pod skó­rą…

– Tyl­ko mi na ma­je­stat kró­lew­ski mó­wić wara – prze­rwał – pa­sek pod­no­sząc ka­pu­cyn… Wy­bra­li­ście go, przy­się­gli­ście mu, da­li­ście dzier­żyć losy Rze­czy­po­spo­li­tej – słu­chaj­cież i broń­cie… czy wam się już lu­tra za­chcia­ło? po­pró­bu­je­cie go! nie ma­cie' się cze­go lę­kać… po­pró­bu­je­cie… aż wam zęby ści­śnie osko­ma…

Na te sło­wa we­szła Pani woj­ska, bo już wie­cze­rza była go­to­wa, prze­rwa­ła się roz­mo­wa i Żo – lu­dek rękę jej po­dał, a za nim dwaj La­skow­scy sko­czy­li do pan­ny Te­res­sy, ale ich Świ­nar­ski do niej uprze­dził. I po­cią­gnę­li do wie­cze­rzy.

* * *

Skrom­na i do­syć ci­cha była wie­cze­rza ostat­nia w Goł­czwi. Przy­tom­ność woj­skiej, pan­ny Te­res­sy i ojca Lam­ber­ta po­wstrzy­my­wa­ła od zbyt­niej we­so­ło­ści wy­sko­ków, i na ser­cach też nie­bar­dzo im było raź­no; choć się wszy­scy ku ocho­cie zmu­sza­li. Każ­dy z nich ko­goś w domu zo­sta­wiał, a choć to los czło­wie­ka i żoł­nie­rza ju­tra być nie­pew­nym – choć na to go­to­wym być za­wsze po­trze­ba – chmu­rą przy­po­mnie­nia okry­wa­ły im czo­ła… na­wet Me­dard po­smut­niał.

Dziw­na rzecz, gdy oni cisz­si się sta­li i po­sęp­ni, ów sro­gi ka­pu­cyn we­sel­szym być za­czął, ozwał się przy dru­giej mi­sie:

– A to mi pięk­ni żoł­nie­rze, kie­dy jesz­cze przed bi­twą nosy po­spusz­cza­li! Cóż to zno­wu wasz­mo­ściom że­ście z ta­kiej we­so­ło­ści wpa­dli w taką za­du­mę?

– Ze wszel­kim re­spek­tem dla twej suk­ni i cha­rak­te­ru ka­płań­skie­go, – ozwał się Żo­łu­dek ura­żo­ny, po­zwól­że so­bie też praw­dę po­wie­dzieć, kie­dy ją dru­gim czę­sto pra­wisz… Wprzó­dyś nie­rad był że­śmy ha­ła­so­wa­li i śmie­li się jak żoł­nie­rzom przy­sta­ło, a te­raz ci zno­wu źle, że­śmy mil­czą­cy! Bo­daj ci o to za­wsze idzie, abyś gde­rał.

Ksiądz z uko­sa ostro spoj­rzał na mó­wią­ce­go i za­ką­sił usta…

– Zda­je ci się mo­ści po­rucz­ni­ku, – rzekł – że masz słusz­ność i żeś mnie zwal­czył. Otóż ci po­wiem, że tak nie jest, a wiesz dla cze­go? Oto że u was ani we­se­lu, ani smut­ko­wi mia­ry nig­dy. Gdy­ście w do­brym ho­no­rze, go­to­wi­ście na da­chy po­wła­zić; gdy was mu­cha w nos uką­si, to­by­ście się pod zie­mię po­cho­wa­li. Te­mum ja nie Wi­nien, i dla tego na was gde­rzę, czy za­nad­to w was roz­pa­sa­nia, czy zbyt­ku i tro­ski… Dixi.

Mi­mo­wol­nie na­wet przy­ja­cie­le Żo­łud­ka po­spusz­cza­li gło­wy i przy­kla­sne­li ka­pu­cy­no­wi. Nie było mu co od­po­wie­dzieć. Miał słusz­ność.

Niech i tak bę­dzie – rzekł zwy­cię­żo­ny; – kła­niam gło­wę przed ro­zu­mem i świa­tłem je­go­mo­ści.

Roz­ma­wia­no o tem i owem obo­jęt­nie, ja­koś nie szło, struł ich ka­pu­cyn – nikt nie śmiał ust otwo­rzyć, a i sark­nąć nań nie śmia­no, bo był czło­wiek czy­sty i po­wa­ża­ny po­wszech­nie…

Wsta­no od sto­łu, bo jesz­cze było dużo do czy­nie­nia, a kom­pa­nia też za­żyć chcia­ła wcza­su, nim­by się o świ­cie w dro­gę wy­bra­ła… Me­dard szep­nął do ucha, że gą­sio­rek do sie­bie za­nieść każe, gdzie we dwóch kom­na­tach, na łóż­kach i po­ko­tem spać mie­li, do­da­jąc, że ka­pu­cy­na nie za­pro­si.

Oj­ciec Lam­bert od­mó­wił mo­dli­tew­kę, – po­że­gna­no za­raz od sto­łu pa­nią woj­ska i go­ście po­szli na prze­ciw­ek do pana Me­dar­da. Tu już tedy byli spo­koj­ni…

Wę­go­rzew­ski się też po­wlókł za nimi; a gdy się drzwi za­mknę­ły i zni­kła su­ro­wa twarz ka­pu­cy­na, po­wró­ci­ła pierw­sza we­so­łość…

Już się do śpie­wów bra­li, bo Świ­nar­ski był wiel­ce do­bre­go hu­mo­ru, gdy drzwi się otwo­rzy­ły, i przez nie wy­go­lo­na gło­wa ojca Lam­ber­ta po­ka­za­ła.

– Nie bój­cie się Wasz­mość – rzekł – idę od­ma­wiać pa­cie­rze i prze­szka­dzać wam nie będę, bo wiem, żem za­wsze tur­ba­tor cho­ri – tyl­ko jed­ną rzecz oznaj­mić wam mu­szę. O go­dzi­nie pią­tej rano msza świę­ta w ka­pli­cy i bło­go­sła­wień­stwo na dro­gę, bez któ­re­go ru­szyć się nie go­dzi… więc że­by­ście mi byli go­to­wi – a te­raz… do­brej nocy…

Znikł – i po­czę­li, o nim gwa­rzyć co za je­den był czło­wiek… Nikt nań złe­go sło­wa nie rzekł, lecz że cięż­ki był dla lu­dzi, to mu wszy­scy przy­zna­wa­li.

Gą­sio­rek po­szedł po rę­kach, Wę­go­rzew­ski upro­szo­ny go­spo­da­rzył, bo Me­dard siła jesz­cze miał do ro­bo­ty… a do­wia­dy­wa­nia… Czas tak szyb­ko ubiegł, że oko­ło pół­no­cy było, gdy się do snu za­bie­rać za­czy­na­li… W tej chwi­li chło­pak po ci­chu wy­wa­bił Me­dar­da, z któ­rym się mat­ka wi­dzieć chcia­ła.

Nie spa­ła ona jesz­cze i nie my­śla­ła na­wet kłaść się tej nocy, chcąc ją spę­dzić na mo­dli­twie. Sie­dzia­ła w swej izbie sy­pial­nej, któ­ra taką po­zo­sta­ła, jaką jesz­cze za pana woj­skie­go by­wa­ła.

Po niej ła­two było po­znać go­spo­dy­nię. Kil­ka ob­ra­zów po­boż­nych na ścia­nach, wi­ze­ru­nek nie­bosz­czy­ka Peł­ki na­prze­ciw sto­łu okry­te­go dy­wa­ni­kiem, w oknie tro­chę kwia­tów, a do koła sza­fy i pół­ki, i klu­cze na koł­kach, i co do go­spo­dar­stwa, męz­kie­go i nie­wie­ście­go na­le­ża­ło. Po­rzą­dek był wiel­ki, każ­da rzecz na swo­jem miej­scu.

W krze­śle sie­dzia­ła ma­tro­na wspar­ta na ręku i za­du­ma­na. Przed nią na sto­le szka­ple­rze i wo­rek zie­lo­ny, peł­ny pie­nię­dzy, i mała książ­ka po­boż­na, i no­tat­ka ręką jej spi­sa­na…

Sły­sząc nad­cho­dzą­ce­go syna, zwró­ci­ła się ku nie­mu i wy­cią­gnę­ła ręce, nie mó­wiąc nic. Przy­padł jej do ko­lan – po­ca­ło­wa­ła go w gło­wę – dłu­go się na sło­wa ze­brać nie mo­gła.

– Wstań mój Me­dziu, – rze­kła w koń­cu – nic tu łzy nie mogą, co Bóg prze­zna­czył, speł­nić się musi, a nam z sobą spo­koj­nie, ro­zum­nie po­mó­wić na­le­ży.

– Chcia­łeś woj­ny, los ci do­pi­sał – je­dziesz, niech Bóg bło­go­sła­wi… niech Bóg ob­ra­nia, niech się Bóg opie­ku­je… A! du­żo­bym mia­ła do mó­wie­nia, gdy­by ser­ce gło­wy nie psu­ło! Daję ci co mam na wy­pra­wę… ta­la­ry są w puz­der­ku, któ­re­go ka­za­łam pil­no strzedz, a zło­tem co było noś w trzo­sie przy so­bie, bo w woj­nie ła­two o to, że sa­kwy zgi­ną.

Pod­nio­sła szka­ple­rze do góry… Me­dard po­śpie­szył – za­rzu­ci­ła mu je na szy­ję i zno­wu go w gło­wę po­ca­ło­wa­ła i wes­tchnę­ła.

Któ­raż­by mat­ka rada była woj­nie i wy­pra­wie dzie­cię­cia? – po­czę­ła po chwi­li – a no, ja pra­wie­ni szczę­śli­wa, że so­bie z Goł­czwi na ja­kiś czas ru­szysz.

Me­dard się zdzi­wił nie­co i za­ru­mie­nił moc­no; obej­rza­ła się mat­ka, czy ich kto nie słu­cha. Te­res­sa była w swo­im po­ko­ju.

– Do­my­ślisz się co mam na ser­cu – koń­czy­ła – le­piej że z oczu stra­cisz Ja­dwi­się Po­cie­jów­nę… Me­dard zmil­czał spu­ściw­szy oczy. – Sto razy ci to mó­wi­łam, a bo­daj sto razy po­wtó­rzę, nie­po­trzeb­nie się ta bie­da do nas ucze­pi­ła… Pięk­ne dziew­czę, ani sło­wa, i do­brom być może – ale nie­da­le­ko pada jabł­ko od ja­bło­ni, mat­ka do­syć pło­cha. Po­cie­jo­wie lu­dzie dwor­scy i re­ga­li­ści, i ród het­mań­ski i se­na­tor­ski, my ubo­ga szlach­ta… to nie dla nas. Do­stat­ków wiel­kich nie mają, owszem pono ubo­go koło nich, a do ży­cia pań­skie­go na­wy­kli. Pono ostat­ka­mi go­nią, a jej­mość z cór­ką czę­ściej na dwo­rze kró­lo­wej Lu­dwi­ki niż… doma… pu­ste to – moje dziec­ko, i że nie dla nas to nie dla nas. Ze­rwie ktoś ten kwia­tek co się ukłóć nie bę­dzie lę­kał, bo doń zło­te rę­ka­wi­ce wło­ży… a dla nas!

Me­dard, na któ­re­go mat­ka pil­no pa­trza­ła – nie od­zy­wał się wca­le. Mię­dzy nim a tą do­brą jego ma­cie­rzą sto­su­nek był na owe cza­sy rzad­ki, bo wów­czas w wy­cho­wa­niu wię­cej było ryzy niż ser­ca. Pani woj­ska zaś dzie­ci cho­wa­ła tak, że po­sza­no­wa­nie uf­no­ści i mi­ło­ści nie zmniej­sza­ło. Me­dard na­wykł był się przed mat­ką spo­wia­dać, dla tego snadź i jego przy­wią­za­nie do pan­ny Ja­dwi­gi Po­cie­jów­ny wca­le dla mat­ki ta­jem­ni­cą nie było.

– No, cóż ty tak mil­czysz, Me­dar­dzie? – jak ci się zda, źle ja mó­wię?

– A! zło­ta moja ma­tu­niu! – prze­rwał mil­cze­nie chło­pak – wy mi to mó­wi­cie tyl­ko co ja so­bie sto razy mó­wi­łem sam, a nada­rem­nie. Już­ci to wszyst­ko praw­da… ani sło­wa…

– A dla tego ci Ja­dwi­sia w gło­wie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: