- W empik go
Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 1 - ebook
Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 389 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
tom I
Warszawa
Gebethner i Wolff
1876.
Дозволено Цензурою
Варшава 17 Сентябя 1875
Kraków. – W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki.
Jedna z najmilszych i najpiękniejszych stron kraju – to Lubelskie. Żyzne, krasne, ożywione, zamożne, zasiedlone od dawna, a szlachtę rodziło krzepką i zdrową… nie ustępującą sandomierskiej, tak jak pszenica lubelska sandomierce nie ustępowała. Było tu i możnych dosyć i miernego majątku siła, a ubogich prawie nic… Ludzie żyli na starych gniazdach długo i nie wychodzili z nich tak łatwo jak gdzieindziej, bo tu ziemią frymarczyć naówczas nie było we zwyczaju, i gdy Firlejowie raz niezamożnemu szlachcicowi chcieli w dwójnasób jego ojcowiznę zapłacić, byle im jej ustąpił, uśmiechnął się tylko kręcąc wąsa i rzekł: Gdybyście mi za mój folwarczek księztwo w Niemczech dali – nie weźmiecie go…
Jakoż przy nim i on i następcy jego pozostali. Inne też rody wiodły się tu od prapradziadów na swoich zagonach, i jakoś im Pan Bóg błogosławił. Działo się różnie, czasem i głodu przycierpieć mu – siano, i biedy zażyć, i u żyda się zapożyczyć – a przecież, jak rok, dwa dobre przyszły i posypało pszeniczką złotą, spłaciło się grzechy, a jeszcze coś do sepeta na czarną godzinę wrzucono.
Mało kto znał Pełków z Gołczwi, a to była stara szlachta tutejsza, poczciwości i serca jakich mało. Całemu tu światu naszemu wiadomo, że Pełków u nas różnych po województwach i ziemiach, zwłaszcza w Koronie, siła zawsze bywała wielka, od najdawniejszych czasów – atoli Pełkowie Pełkorn nierówni. Nikomu nie uwłaczając (boć szlachectwa na funty nie ważą) – choć o tych Pełkach niewiele pisano, choć siedzieli w kącie cicho, żadenby z nich na inne imię i ród choćby z dodatkiem się nie mieniał.
Byli – jak to z herbarzów i grobowców widać i z nagrobnych chorągwi – Pełkowie Radwany w Sanockiem, dobrze skoligaceni i dostatni a poważni ludzie, statyści wielcy; inni na Rusi herbu Mieszaniec, niepoślednia szlachta, z których jeden marszałkowstwo koronne wielkie dzierżył; byli i na Szlązku Pełkowie wywędrowawszy z Polski, a ci się Kaniowa alias Jastrzębcem pieczętowali; byli jeszcze inni herbu Lis, a może i drudzy, o których wieść nie doszła. Ci zaś, o których tu mowa, z Gołczwi i na Gołczwi piszący się, mieli w herbie Janinę czyli Tarczę, a byli z Sobieskimi dzielnicy jednej tylko imienia różnego. Od kiedy na Gołczwi siedzieli, samemu Panu Bogu wiadomo – nie zapamiętał nikt… Każdy to wie, że rodem kury czu – bate i gniazdami też szła szlachta, choć czasem i ona, z pozwoleniem, parszywiała… a no, rzadko. Jedni słynęli z urody, drudzy z męztwa, owi z rozumu, z siły, z gorącej krwi i serdecznej kompleksyi – i szło to z ojca na syna, równie może krwią jak i przykładem… O Pełkach też można było powiedzieć, że tu się żaden nie wyrodził. Słynęli szeroko między swymi z humoru i fantazyi, odwagi wielkiej, przytomności umysłu, cierpliwości na wszelką złą dolę, a wytrwałości prawie żelaznej. Żaden się z nich niepoczciwością nie zmazał, dla grosza duszy nie sprzedał, ani się w chomąto zaprzągł dla białego chleba. Żyli na małem przestając, ale panami u siebie doma, nie dworowali chętnie jak drudzy, ani się o urzędy i łaski ubiegali. Dla tego też, choć ród był stary, zacny, szanowany, nie podrośli jako inni co kark mieli giętki – na majętności, starostwa, królewszczyzny, arendy, kaduki nie polując. Żaden z nich nie wisiał u dworu, ani się klamki pańskiej chciał trzymać – wolał skobel drewniany doma. Butę im przypisywano wielką, – a pewna rzecz, iż nosili się ubogo, chędogo, poważnie i niewiele drugim chcieli być winni – wszystko sobie. Jednym się to wydawało dumą, drugim zacnością, sadzili ludzie różnie – ale Pełkowie na sumieniu byli czyści, a to grunt.
Rodzina była, jakeśmy już mówili, stara, dawniej o wiele możniejsza, potem już na małym kawałku ziemi, ale serca wielkiego. Niebardzo roz – rodzeni, najczęściej po jednemu u ojców lub po dwóch, rycerskiem rzemiosłem a gospodarką się parali. Żaden z nich pieniaczem ani palestrantem nie był, a procesami brzydzili się jak zarazą.
Gołczwia, naówczas była wieś dobra, ale z Gołczwianką razem, najwyżej je ceniąc, ledwie mierną szlachecką fortunką nazwać się mogła. Nie brakło nic, bo był i las porządny, i łąk podostatkiem, i ziemia pszenna i stawek, i rzeczka, a no tego wszystkiego po troszeczku.
Dwór na wzgórzu nad wioską panujący, pozostał z bardzo dawnych czasów, a za panowania Jana Kazimierzowego, gdy się to działo, co opowiadać mamy – był już dobrze stary. Ale że go obyczajem powszechnym nie ze drzewa stawiono, ale z muru, i mocnego, choć się odrapał, krzepko trzymał… Przybudówki tylko z tyłu dawano drewniane. Dziedziniec pono z czasów napadów tatarskich był osypany wałem do koła, już obrosłym krzewami i drzewy. Był może kiedy i most zwodzony na fossie, ale z tego i z bramy murowanej u wjazdu tylko ślady pozostały…
Ze dworu, wszedłszy na wał, a spojrzawszy na okół, miało się czem uradować oko: kraj było widać ogromny, rozległy, wesoły… zielone smugi, srebrne rzeczki, ciemne lasy – dwory, wioski, kościołki… cały światek jakby malowany… Nieopodal od dworu rozłożona była wieś w zielonych sadach, chaty porządne, stodoły wielkie… a gdy wieczorem do niej stado pędzono, dziwić się musiał każdy i liczbie jego, i urodzie… Żadna się wieś okoliczna takiem pochlubić nie mogła.
W tej chwili wszakże, mimo pięknego dnia, mniej tu było wesoło niż zwykle, choć bardzo ruchawo. Po wszystkich gościńcach, wsiach i około dworów snuło się mnóstwo konnych, szlachty i czeladzi, i pacholików. Szły wozy skórami pookrywane, prowadzono konie w kulbakach i dekach, jezdni uwijali się z posyłkami, a tu i owdzie z rusznic palono, jakby dla wypróbowania. Około Gołczwi też nie mniejszy był zachód i bieganina… W podwórzu ludzie robili coś około wozu, między folwarkiem a dworem biegała służba pośpiesznie, na ganku pokazywały się na chwilę kobiety i nikły… Czasami wysunął się na próg mężczyzna młody, pięknej postawy, już jakby po podróżnemu ubrany, huknął na ludzi i zniknął.
Słońce się miało ku zachodowi… Widocznem było, że na wieczór zamierzał gospodarz wyruszyć, ale dotąd wiele było niegotowego i próżno do pośpiechu naglono. Była jakby zmowa czy spisek między ludźmi, aby się nic w porę nie znalazło i nie zrobiło. W ostatniej godzinie parę koni okazała się potrzeba przekuć, ruszył po kowala stajenny, nie było go w kuźni, ba! i ona stała zamknięta. Kowala sobie sąsiedzi rozrywali, bo każdy chciał mieć konie dobrze podkute i niezagwożdżone… a tu słońce tuż miało się za lasy spuścić.
Tak wyglądało w dziedzińcu, cóż dopiero w domu!
W starym dworze pośrodkiem szła, wedle dawnego obyczaju, sień przestronna, z kominem, u któregoby się i dwudziestu ludzi wygodnie zagrzać mogło. Tu już pełno było węzełków podróżnych, na niej leżącej broni i rynsztunku…
W lewo, w izbie gościnnej sklepionej, jejmość pani wojska Pełkowa przyszywała szkaplerze do jedwabnego sznurka, córka jej Teressa na nizkim stołeczku ze spuszczoną głową dokończała woreczka podróżnego, w którym się sieci porwały. Obie miały oczy czerwone, a matka po cichu zdawała się odmawiać modlitwę.
Na stole widać było bieliznę poskładaną i rozłożony półżupanik, na którym nieprzyszytych leżało kilkanaście guzów wyzłacanych… Tu jeszcze cicho było a smutno… ale naprzeciwku, przez sień, z roztwartych na oścież drzwi izby mało co mniejszej, buchało wrzawą, głosami, śmiechami, gniewy i niecierpliwością.
Wybiegał ktoś ztąd co chwila i wbiegał… nieśli ze skarbca rzędy i odnosili, a żelaztwami i zbroją brząkano. Nie było w tem dziwnego nic: młody dziedzic Gołczwi, jedyny syn pani wojskiej, pan Medard Pełka, wybierał się na wojnę pierwszy raz… A! pilnoż mu było! pilno… tak jak matce smutno.
Stateczna, porządna, rządna, zacna była niewiasta pani Marcyanna Pełkowa, ze starego szlacheckiego domu Masłowskich, którzy się pieczętowali
Trzaską i pisali się z Wielkiego Masłowa, choć i innych Masłowskich po krajach koronnych się spotyka, ale ci są pewnie najprzedniejsi.
Takich kobiet u nas bywało dawniej dosyć. Na niej stał dom, ona była sercem i głową. Za nieboszczyka Wojskiego, którego sobie wyrywano, bo na całe województwo był wszystkich przejemcą i kompromisarzem, ona gospodarzyła, ona dzieci wychowywała, ona się starała, aby chleba i grosza nie zabrakło. A gdy poczciwy pan wojski spoczął w Bogu, na nią spadły wszystkie starania o majętności i dzieci. Trzeba było Medardka najprzód w domu przysposobić do szkoły, potem słać do ojców jezuitów do Lublina, gdzie nauki z chwałą dokończył, a w ostatku niecierpliwe dziecko trzymać miłością macierzyńską i prośbami, i wszelkiemi sposoby, aby się przed nosem z domu nie wyrwał….
Łatwiej przyszło z wychowaniem panny Teressy, bo tej matka oddała, co ją własna nauczyła i niepotrzeba było mistrzów, gdy bakałarz, który Medarda sposobił, czytać i pisać nauczył, a ksiądz katechizmu wespół z panią wojska… Ale ta znowu delikatna była, słabowita, od dzieciństwa smutna i w siły się ukrzepić nie mogła… Znać to było na niej i teraz, choć lat miała siedmnaście i wysmukło wyrosła, na twarzy jednak nie postał rumieniec, wargi miała blade… i wesołość rzadko uśmiech sprowadzała na nie.
Medard za to poszedł po ojcu. Trudno było piękniejszego widzieć chłopaka, krew z mlekiem, silny, zdrów, barczysty, wesoły, żywy, gorączka, najpoczciwszego serca, ale do zapalania się skłonny – słynął już naówczas i z męztwa i zuchowstwa, i z tego, że dlań nic trudnego nie było, ani niepodobnego…
Ludzie go kochali, bo choć często buchnął i lada skra go płomieniem oblewała, można go też było dobrym sposobem zaprowadzić gdzie kto chciał, a dla matki był najlepszym synem w świecie.
– Czysty z niego Pełka! – mówili sąsiedzi, pamiętający tych, co znali Wojskiego i zasłyszeli o dziadzie staroście hrubieszowskim.
Niebezprzykładnem naówczas bywało, że młodzież i w ośmnastym roku na koń siadała, poczynając wprawę rycerską zawczasu, a nie zagrzawszy szkolnej ławy. Pani wojskiej to nie było do smaku, zaraz go w pole puścić, nimby zmężniał i czegoś się podduczył. Wymogła więc, że do dwudziestu przy niej został, i teraz dopiero, gdy już trzeci krzyżyk napoczął, nie mogąc dłużej doma zatrzymywać, ze łzami w świat go puszczała.
Zapowiadano wojnę ze Szwedem.
Macierzyńskie serce ściskało się myśląc o krwawych bojach i o tych wszystkich z rodziny, co w nich poginęli. Tych Masłowskich i Pełków, których grobów na krańcach szukać było potrzeba – niemało naliczyć mogła…
Ale szlachcicowi, nie pokosztowawszy wojennego chleba, w domu siąść na zagonie wstyd było. A kiedyż go kosztować, jeśli nie w sile wieku? Rada nierada, wojska musiała się zgodzić…
Było oprócz tego czem się zakłopotać, bo wyprawa na wojnę niemały ekspens ciągnęła za sobą, koni trzeba było kilka, i to wytrzymałych i dobrych – a szczególniej pod samego pana, dalej i pod czeladź wojenną… Bez grosza też się wybrać ani myśleć było, bo płaca wojsku często i po kilka lat nie dochodziła. W boju też czy koń padł, czy tłomoki zginęły, trzeba było mieć z czego się połatać – na towarzyszów się nie spuszczając.
Wprawdzie na dobrem gospodarstwie w Gołczwi coś się zebrało na czarną godzinę i nieprzewidziany wypadek, ale niewiele tego było… A dziecko jedyne, choć ubogo, chędogo chciała wojska wyprawić, aby się przed drugimi nie wstydziło. Sam siwy jabłkowity pod Medardka, którego kupiono u Koryckiego rotmistrza, wychodził na półtorasta bitych talarów. Prawda, że był koń jakich mało, bo i piękny, choć go malować, i rozumny, choć z nim gadać, i dobry, choć go pieścić, i takich przymiotów, ze mu żaden nie zrównał.
Na jednym rzędziku ojcowskim przestać też nie było można. Na drogę musiał być pospolity, a na popis, albo przed króla lub przed hetmana, w dzień świąteczny, gdy wojska lustrowano, albo i na posyłki do panów, musiało się mieć i sadzony i zło – cisty… Toż z odzieżą, która się na wojnie drze i psowa łatwo, nie mówiąc o broni, której często człek życie winien. Było wszystkiego podostatkiem w skarbcu i rzeczy pięknych a cennych, matkaby też ich nie żałowała, a no, jednemu tego brakło, drugiemu owego, – jedno było zaszerokie, drugie zawązkie, lub i z użycia wyszło… Więc robić i przerabiać, i sztyftować musiano.
Szczęściem, że Medard się umiał matce wyprosić, boby mu z wielkiej troskliwości pół Gołczwi do wozu zapakować kazała… Wszystko się jej dla dziecka zdało potrzebnem, począwszy od mięty i rumianku, aż do kiełbas wędzonych i szynki… O dryakwi też na wypadek choroby nie zapomniano.
Doszywała szkaplerz pani wojska – a spóźniła się z nim, pono i córce szepnąwszy, żeby się nie spieszyła, dla tego, że to był dzień feralny, w starym kalendarzu przez dziada oznaczony, że w nim ani krwi puszczać, ani się do drogi brać, ani żadnych zamysłów poczynać się nie godziło.
Dziecku o tem mówić nie chciała pani wojska, sama przecież usiłowała wszelkiemi sposoby wyjazd odwlec do rana, a w najgorszym razie choćby za północ – aby się jej serce nie trwożyło złą wróżbą. Być bardzo może, iż kowal na dany znak ze dworu gdzieś się zawieruszył… i krawiec z sukniami nie pokończył, i matka z córką szyły jeszcze wieczorem to co dawno było gotowe, a na nowo popruto…
Pani wojska coraz to spojrzała w okno, co się tam ze słońcem dzieje… Zachodziło już… kowala nie było… Medard niecierpliwy ludzi słał i latał po domu jak opętany, – a no, nic nie pomagało…
W izbie jego panował jeszcze nieład jak największy… Szable, zbroiczki, misiurki, czepce żelazne, rusznice, pistolety, leżały kupą na stole, odzienie się walało po ławach i łóżku… Chłopak pakował niby, ano, nie szło… Rzemyka w trokach zabrakło, to sprzążki…
Pośród tego nieładu, latał młody Pełka mnożąc go jeszcze pośpiechem i rozkazami wydawanemi tak, że jeden od spełnionia drugiego odrywał… Służba więcej biegała niż robiła… Pan także.
Jedyny człek spokojny i wcale tem wszystkiem nie zmięszany, był stary Węgorzewski… przyjaciel domu jeszcze od czasów wojskiego, stary żołnierz, wygadany dworak… który bawił w Gołczwi w ciągu roku przynajmniej sześć miesięcy. Miał on swój folwarczyk na Podlasiu i mówiono, że się nawet nieźle miał, ale był stary kawaler i nudził się doma.
Jeździł tedy od dworu, do dworu opatrzony zawsze w najświeższe wiadomości i w różne z dalekich stron ukłony – i choć był skąpy bardzo – w małe podarunki i gościńce, które zawsze tak dobrane bywały, że go nic nie kosztowały, a wielką miały cenę. Przywoził zwykle to wodę z jakiego cudownego źródła, to skuteczną modlitewkę, to jaki środek lekarski nieomylny, to suszone ziółko, to coś podobnego, mającego tylko pretium affectionis.
Węgorzewski wyglądał jak gruby kół, na którymby kto suknie powiesił… Statury był ogromnej, prosty, choć lat dochodził siedmdziesięciu, z głową długą na karku wychodzącym mu z kołnierza i żylastym, ale dziwnie poplecionemi żyły temi oplatanym… Po nogach i rękach poznać było można, że i dużo chodził i nie mało robił, bo butów sobie rzadko mógł gotowych dobrać, tak wielkich potrzebował, a na dłoni siąść mogło dziecko jak na krześle. Pomimo tego wzrostu i marsowego pozoru, bo mu się wąsy siwe do pasa zwieszały niemal, człowiek był najłagodniejszy w świecie – prawdziwy baranek… Mówił powoli, chodził mierzonym krokiem, którego nigdy nie przyspieszał – a miał to do siebie, że go nigdy nic ani niecierpliwiło, ani zadziwić mogło.
Mawiał o nim stary Byczyński, że gdyby go królem czasu elekcyi okrzyknięto, aniby się odwrócił, by braci szlachcie podziękować… Dobre i złe przyjmował zarówno spokojnym umysłem.
Medarda on niecierpliwił, ale Medard jego do niecierpliwości przywieść nie mógł. W tej chwili stał z rękami w kieszeniach i patrzał to na przybory do drogi, to na swojego kochanego chłopca.
– Ale czego to się spieszyć? – cedził przez zęby – dowiedziona rzecz, że nigdy się dłużej nie robi nic, niż wtedy gdy, się chce zrobić prędko.
Czego się spieszysz?…. Już dziś ani kowala nie będzie, ani jejmość gotowa być nie może… a jutro do dnia sama pora..
– Tak! tak! a całe towarzystwo z sąsiedztwa i pan Jeremi, i Feliks, i podstolice, i sędzic, i wszystko ruszy, a ja się ciurem będę wlókł za nimi! To niepięknie… Pierwszy raz jechać i dać się sąsiadom wyprzedzić.
– Jako żywo! – odparł Węgorzewski – ja zakład stawię, że pan Medard nie będziesz nigdy ostatnim: choćbyś i za dwa dni wyruszył, to drugich tą swoją gorączką prześcigniesz, a nie ma gorszej rzeczy nad gorączkę.
Medard ruszył ramionami i rzucił się do progu, bo zobaczył w tej chwili zdyszanego chłopca, którego był niedawno znowu posłał do kuźni…
– A cóż? – zawołał – a co? ten kowal przeklęty… Cóż się przecie z nim stało?
– A! proszę panicza – rzekł ledwie dysząc chłopiec… – kowal nie winien nic. Tam w chacie lament wielki… wzięli go…
– Kto? co?
– Do Laskowskich go gwałtem wzięli, bo przecie wiedział, że we dworze będzie potrzebny – a no, taki był rozkaz. Chorążyc przysłał czterech ludzi, ba! i z pistoletami, zachuczeli tak, że baby się pochowały na wyżki… Opierał się im, aż mu pistolet do łba przyłożywszy, na konia rzucili i powieźli…
– Dokąd? do Wólki?
– A! do Wólki…
– Dawaj konia! – krzyknął Medard porywając pistolet i szablę – ja ich nauczę buszować tu u mnie… Hej! Prokop na koń niech siada za mną…
I ruszył do drzwi, ale szczęściem matka wrzawę posłyszała i wybiegła, a twarz matki dla pana Medarda była cudownie uspokajającym gniewy widokiem. Stanął w progu.
Z po za niego Węgorzewski jejmości dawał znaki, aby w tym ferworze syna nie puszczała.
– Medardzie! co tobie! czekaj! – zawołała matka łagodnie.
– Jak nie mam być zły i nie lecieć! A toż mi Laskowscy gwałtu na gruncie dokonali. Kowala porwali, pistoletami grożąc… Pojadę go odbić… i nauczę…
Wojska choć twarz miała smutną, uśmiechać się poczęła.
– Słuchaj Medku, – rzekła spokojnie – a tyś to lepszy! a tybyś tego nie zrobił, gdyby kowal w Wólce siedział; a tobie pilno było? Wszyscyście tacy, i jeden drugiemu nie macie co przyganiać… Z Laskowskimi byłeś zawsze dobrze, przyjdzie pod jedną może służyć chorągwią, to właśnie' czas do zwady… Takie to szalone pałki jak i ty, mój jegomość. Kowala ci nie zjedzą…
Medard się trochę powstrzymał, ale po włosach się ręką szarpnął z niecierpliwości, bo spojrzał, że słońce zachodziło…
– Już dziś gotów nie będę! matuniu! a chciałem był innych do chorągwi wyprzedzić…
I ręce złamał.
– Dobrze ci tak… a po co ci się pierwszym być chce koniecznie? – odparła matka… – Nie spóźnisz się i jutro. Wiem to dobrze, iż Jeremi, i Feliks, i chorążyce, daj Boże, by jutro wyruszyli…
Węgorzewski dodał:
– I pewnie – u nikogo nie gotowo na zawołanie, choć to dawnego czasu inaczej bywało… Ostatnia to rzecz dopiero rzemienie łatać, gdy na koń siadać… U szlachcica każdej godziny w pogotowiu bywało… Panu Medardowi to wybaczono, bo pierwszy raz idzie na wojnę, innym mniej, boć experti być powinni. A ja moje powtarzam – tylko się nie spieszcie…
Medard, który na to nieszczęsne słońce zachodzące patrzał ciągle, przyłożył nagle rękę do czoła i syknął…
Matka odwróciła się, poglądając w tę stronę, w którą poszły synowskie oczy. Na gościńcu widać było jadących ku dworowi wprost całą gromadką. Z góry można było dobrze rozeznać gości…
Przodem konno z wolna posuwało się dwóch po żołniersku już przybranych kawalerów. za nimi kilkoro czeladzi, i wozy szły dwa ładowne…
Ani jejmości, ani Medardowi, choć gościnny był bardzo, w tę porę nie smakowały odwiedziny niczyje… Twarz mu pochmurniała.
Węgorzewski, który z daleka doskonale jeszcze widział, a z bliska tylko do książki okularów używał, odezwał się po chwili:
– Ani chybi Świnarski z Odmiechowa i Żołudek.
– Bądźże im rad – szepnęła matka po ramieniu syna klepiąc. Już Bóg widzi, jak oni mnie w porę, ho mi się z tobą ani rozmówić, ani nacieszyć ostatnią chwilą nie dadzą, a jednak… pogodną twarzą ich przywitam…
– Juściż co robić, i ja marsa nie postawię! – westchnął chłopiec – ale niech mateczka wina każe nagotować zawczasu, bo Żołudek zawsze spragniony, a Świnarski też z kielichem się obchodzić umie…
– To się rozumie! – cicho rzekła wojska.
– O! Świnarski, Świnarski! – dodał Węgorzewski – już go znam z dawna… jak piasek w posuchę chłonie co mu dasz. Niewybredny to prawda, za to nastarczyć mu trudno…
Jeszcze tak rozprawiono w sieniach, gdy Medard krzyknął:
– Dalipan, od Wólki Laskowscy jadą!…. żeby choć kowala z sobą przywieźli.
– Jeśli oni jadą, to i kowal będzie – rzekł Węgorzewski… – I słusznie uczynili, że póki czas przybywają przeprosić…
Medard odetchnął lżej: szło mu o to, aby go nie wyprzedzono, obrachował zaraz, że chorążyców popoi, wstrzyma i nie puści, aż u niego wszystko będzie gotowe.
– Pojedziecie razem! – wzdychając kończył Węgorzewski. – Ech! ech! ślinka mi do ust idzie… zazdroszczę wam młodym… bo gadajcie sobie co chcecie, nie ma nad wojnę… Tam człowiek dopiero żyje… W domu gnije… Dla młodego nie ma szkoły nad siodło i nie ma nauki jak w polu… a co szablą napisze, to najrozumniejsze…
Pani wojska spojrzała na starego jakby z wyrzutem, ale ten zdawał się tego nierozuimeć.
– Pani wojska dobrodziejko – mówił dalej – pobłogosławcie tylko syna, aby się bardzo nie zbisurmanił, i niech rusza… niech rusza. Już trochę pole zależał…
Myśmy wszyscy do lat dwudziestu już na harcach bywali.
– Porać i mojemu, nie zestarzał… – i westchnęła matka…
Wzdrygnęła się domawiając tych słów, bo Świnarski z Żołudkiem dojeżdżając właśnie pode dwór, na wiwat obaj palnęli z pistoletów i z wielkim hałasem a okrzykiem przyczwałowali przed ganek.
Obaj potem z wielkiego pędu konie osadzili jak wryte, i zobaczywszy panią wojska, powtórzyli: Wiwat! – a Świnarski z konia skoczywszy, pokłonił się nizko…
– Czołem wojskiej dobrodziejce nieproszeni goście… – rozśmiał się – prawda? Wiemy to oba! ale jakże to może być, aby Pełka po raz pierwszy z domu na wyprawę wyruszył sam, i żeby go przyjaciele domu nie uczcili, nie poprowadzili i strzemiennego z nim, za pomyślność wyprawy, nie wypili?… Jejmość dobrodziejka trochęć nam wdzięczną być powinna, bobyście się rozstając z jedynakiem popłakali, a my go po rycersku i po szlachecku wyprowadzimy na wojenkę.
Wtem i Żołudek przystąpił, a Laskowskich tylko co nie było widać, bo już koni czwał za wałem się słyszeć dawał.
Pani wojskiej twarz się rozjaśniła, bo miała wielką moc duszy i panowanie nad sobą, tak, że nawet najcięższy smutek przemogła, gdy tego uznała potrzebę; a jej wesołość była wskazówką, której Medard nawykł być posłusznym.
Weszli tedy wszyscy do izby gościnnej, lecz jeszcze za gospodynią ceremonie wszczęli Świnarski z Żołudkiem, gdy już konie Laskowskich przed gankiem prychały.
Panowie chorążyce podobne do siebie bardzo, bo bliźniaki, obaj jednego wzrostu, jednej tuszy, młodzi, ogorzali, miny zawadyackie, wąsy do góry, nadjechali podrzucając czapki i śmiejąc się.
Medard wyszedł przeciw nim.
– Macie szczęście, – zawołał pierwszy, – że samiście przybyli, bobym był za kowala mszcząc się, pewnie wam dwór najechał. Gdyby mi się który z was nadarzył, dopókim był zły, do niemałejby zwady między nami przyszło… Wściekałem się…
Chorążyce się śmieli i obaj go przyszli uściskać.
– E! bratku, – zawołał starszy (o godzinę) – nie takiś to ty straszny jak powiadasz, a my cię nadto kochamy, abyśmy się ciebie ulękli. Prawda, że Zwincza nasz głupstwo zmalował i kowala nastraszył, aleśmy ci go do kuźni już sami odstawili, i twego sułtana okują do jutra – jak należy.
Całowali się tedy jakby nigdy nic nie zaszło, a Medard ciekawie już opatrywał, jak się też wybrali i co za broń mieli przy sobie. Zaraz w ganku, nim próg przestąpili, jak to zwykle między młodzieżą bywa, poczęły się oględziny szabel, rusznic i pistoletów, i misiurek, i koni, i kulbak. Każdy swoje chwalił. Nie można było przyganić wyprawie panów Leskowskich, bo koło nich było i chędogo, i zamożnie; ojciec, stary żołnierz, sam wyboru pilnował.
Poszli z ganku do koni. Bliźniaki mieli też darowane przez ojca chorążego dwa konie podobniuteńkie, oba brudne kasztany z łysinami na głowie, ale tak dobrane, że ich też w stajni rozróżnić było trudno.
Oglądano i czeladne, i powodowe, i zapaśne, i wóz, i wszystko. Niemała to była rzecz naówczas na wyprawę szlachcicowi się wybrać. Tego się ludzie uczyć musieli. Niewiadomo było dokąd wojna poniesie, co się nadarzy, każdy więc z sobą prowadzić musiał wszystko niemal czego potrzebował, i co wóz a konie dźwignęły. Tabory bywały niemałe, ciurów za wojskiem niemal druga armia się wlokła, a nieraz i oni się w bitwę wdali, najsprawniej jednak koło nieżywych się zwijając, których nikt inaczej w parę godzin po spotkaniu nie znalazł, tylko do naga odartych.
Trafiało się, gdy wieść chodziła, że nieprzyjaciel dla ochrony złota dukaty połykał – że nieboszczykom na placu brzuchy płatano. Z ciurami też większa czasem bieda była i kłopot, niż z żołnierzem, żeby ich w ładzie i sforności utrzymać, bo zwad i kłótni było w obozie bez liku… Ginęło tego mnóstwo, gdy się pod koniec wyprawy, człek z domu wzięty spokojnym, rozbujał i rozwydrzył.
Opatrzywszy wozy, Medard i Laskowscy, który się w ganku ciężkiego rynsztunku pozbyli i półzbroiczki poskładali, weszli do izby, kędy już Świnarski, Żołudek i Węgorzewski, z jejmością i Panną Teressą, się zabawiali. Śladu tu już nie było owej bielizny i porozrzucanych sukni Medarda… Pokój wyglądał czysto a pięknie, bo u wojskiej największy ład wszędzie panować musiał.
Gdy na próg wchodzili Laskowscy, panna Teressa zwykle blada, zarumieniła się nieco, obu też braci oczy najprzód się ku niej zwróciły. Stała za krzesłem matki, ze złożonemi na piersiach rękami, jak zwykle smutna i milcząca.
– A to nas, chwała Bogu! – zawołał chorążyc starszy – tylu jest, że gdybyśmy chorągiew szwedzką gdzie na drodze spotkali, jużbyśmy się samopiąt jej nie zlękli.
W śmiech tedy wszyscy, i poszli ręce jejmości całować. Wojska oczy miała czerwone, ale twarz wypogodzoną i uśmiechniętą.
– Bóg zapłać – rzekła – kochanym sąsiadom za dobrą ich wolę dla mnie i Medarda. Cieszę się z przybycia ichmość panów do mnie, tembardziej, że im mojego jedynaka polecić będę mogła. Młode to i w pierwszym polu… bo na wojnie różnie bywa.
Rozśmiał się Żołudek, wskazując stojącego w progu Medarda…
– Pani wojska dobrodziejko! – zawołał – chyba nas jemu polecać, a nie jego nam. Dość nań spojrzeć! Przesadzi on nas starszych i młodych… a radę sobie da, niedarmo Pełka! znamy co to krew znaczy…
– Bóg zapłać za dobre słowo – odezwała się wojska, i skinęła zwracając się do córki, która dobrze zrozumiała co to znaczyć miało.
W siwy długi kubrak ubrany, z wygoloną wysoko głową, w starych żółtych butach, wtoczył się dawny sługa domu, niosąc gąsiorek na tacy i szkła podostatkiem różnego kalibru… Uśmiechęły się twarze, bo po znoju dnia tego i utrapieniach, po owych żegnaniach z miłymi i frasunku na odjezdnem, każdemu się spotkać z kieliszkiem było przyjemnie. Medard też, nieodrodny syn ojców swych, umiał dobrze przyjmować, tak, że wojska spokojnie się nań zdać mogła.
Siedziała zamyślona, gdy jej, i syna, i całego domu zdrowia pito; a rozmowa się wszczęła o prawach ogólnych, a szczególniej zaś o Szwedzie. Chociaż nowy ten nieprzyjaciel zdawał się zagrażać ostateczną zagładą Rzeczypospolitej, ducha szlachta nie traciła, owszem ochoczo jakoś szła, choć siły Karola Gustawa, straszliwie obliczano, bo ich nie było nad siedmnaście tysięcy. Surowo tedy sądzono Wielopolan, że się dali wziąć na łapkę jakichś obietnic, i w pierwszym popłochu z nieprzyjacielem paktyzowali.
– A no, to wszystko nic, – ozwał się Żołudek – niechno my się z kątów ruszymy, wszystko zaraz inaczej pójdzie. Lubelska a sandomierska szlachta obroni Rzeczpospolitą – niech Szwedzi idą tu do nas, coraz głębiej, prosimy, tu ich dopiero wybijemy do nogi.Świnarski głową kiwał, inni milczeli.
– Ciężkie czasy przyszły, – rzekł Węgorzewski stojący w kącie: – nie trzeba sobie czynić illuzyi. Siła złego wielu na jednego, nec Hercules contra plures.
– Ale my też z sobą mamy bodaj sto tysięcy Tatara, który się ofiaruje z pomocą i wierną przyjaźnią… – przerwał Żołudek… – Tatarzyn choć w polu długo nie strzyma, ale do żwawej napaści dobry jest…
– Gdyby mi się ofiarował – odparł Węgorzewski – na posiłek w ciągnieniu do cudzego kraju, przyjąłbym go, nie od rzeczy taka ćma gdy boki osłania i gościńce toruje; ale we własnym wolałbym nie mieć – bo to szarańcza, obje i obrabuje…
Już się brało na te nić wesoła rozmowę o sprawach domowych, gdy Laskowski jeden przerwał.
– E! panowie bracia, – zawołał, – w bożej mocy co ma być. Myśmy żołnierze nie wodze. Mech królowi Jmci i panom hetmanom o to głowa boli co poczynać mają; naszą rzecz stanąć do szeregu i tęgo siec, gdy się nieprzyjaciel pokaże… Ja nie rozpaczam…
Rozdzielili się biesiadujący na dwa kółka, a pani wojska skinąwszy na córkę, powoli się wysunęła z izby zostawiając im swobodę, bo doma robić było co jeszcze przed odjazdem. Za odchodzącą panną Teressą powiedli oczyma panowie chorążyce obaj, ona odwróciła się na chwilę twarzą ku nim od progu uśmiechnęła smutnie i znikła.
Wrzawa się dopiero wszczęła większa, gdy kobiet nie stało i kielichy żwawiej krążyć zaczęły. Było o czem opowiadać, bo w całem sąsiedztwie co młodszego wszystko ciągnęło i w każdym domu niemało z tego powodu zamętu powstawało… Kobiety płakały, słudzy się po cichu cieszyli, że pańskiego zbywali się oka… Niejeden zapożyczyć się musiał u Żydów i zastawić, aby mieć o czem wyruszyć. Wszystkie plotki sąsiedzkie rozpowiadano sobie, ba! nawet o koniach i szablach, gdzie kto jaką dostał i wziął… i komu czego zabrakło…
Wśród tych gawęd wesołych i mrok zapadł… i jeszcze światła nie dano, gdy w progu nowy gość zwiastował się grubym głosem: "Mech będzie pochwalony… intonując. Poznano go po nim choć w ciemności. Był to Ojciec Lambert, kapucyn z Lublina, który w samą porę nadciągnął, żeby szlachtę na drogę pobłogosławić.
Przyjazd jego nie był wcale wypadkiem: potajemnie ściągnęła go pani wojska, chcąc wedle starego zwyczaju, aby syn pierwszy raz wyjeżdżający na nieprzyjaciela, wziął uroczyste błogosławieństwo. Wolałaby była może innego duchownego, nie ojca Lamberta, ale cóż już było począć, gdy innego nie dostali, a i ten poczciwy był i święty tylko zgaga straszna i nielitościwy smagacz na ludzi.
Ledwie mu odpowiedziano na pozdrowienie, ledwie bosą nogą próg przestąpił, stanął namarszczywszy brwi, jak gdyby przerażony i zgorszony.
– Ho! ho! – zawołał podnosząc głos – ho! ho! co mi za ochota i wesele, gdy głowyby popiołem posypać należało i Miserere śpiewać leżąc krzyżem na ziemi! A no! nieodrodne dziatki! tak u nas było od lat stu… trudno, by się na raz zmieniło… na wojnę ciągną i kielichami rozpoczynają!…. Otóż to mi obrońcę dla Rzeczypospolitej!
– Ksiądz Lambert! – zawołał z kata Świnarski
– nie widzą go oczy moje, a zgaduję… Jeszcze progu nie przeszedł, a już nam łaje….
– Boście łajania godni, ba! gorzej, chłosty!
– odparł kapucyn… – Pono jednak i groźby, i słowa, i plagi nie pomogą, aż was ostateczna zguba złamie.
– Otóż masz! – rozśmiał się Zołudek, już począł.
– Ale boście mu kielicha nie dali! co za dziw że na sucho tak piorunuje! – krzyknął Świnarski. Ręką rzucił tylko kapucyn i siadł na ławie u drzwi przy Węgorzewskim.
– Co z nimi gadać – szepnął do sąsiada… – niechno ich Szwed pokropi, dopiero się pokajają…
Gdy światło wniesiono, oczy wszystkich zwróciły się na kapucyna. Był to mężczyzna nie młody już, twarzy wychudłej i ciemnej, czarno zarosły, z brodą nieco siwiejącą po bokach… Pofałdowane czoło i ostry błysk oczu nadawały mu wyraz surowy…. W ręku trzymał paciorki różańca, spoglądając po przytomnych z politowaniem i smutkiem… Milczenie jego zrobiło większy skutek niż pierwsze wyrzeczone słowa: jakiś chłód powiał po komnacie szmer i gwar uciszył się powoli, postawiono kieliszki… i między sobą tylko po cichu szeptano…
Kapucyn obliczać się zdawał gości, wodząc po nich wzrokiem nieustraszonym.
– Coś ja wam tu wpadłem jak Piłat w Credo
– rzekł satyrycznym uśmiechem – z gorzką prawdą niepotrzebną albo nieskuteczną. – Nie zważajcież na mnie… proszę… jakoby mnie nie było. Wstał Żołądek.
– Jakież nowiny? – zapytał ojca z cicha i poważniej się strojąc.
– Złe – rzekł bez ogródki mnich: – takie, na jakieśmy zasłużyli. Wielkopolskę nieprzyjaciel zagarnął, bo mu sama dała… Szlachta króla lutrowi zaprzedała… Ucztują z nim bracia nasi… a pobożny pan nasz wkrótce może dla głowy przytułku mieć nie będzie…
Milczenie zapanowało tem większe, że znaczna część przytomnych do obozu regalistów nie należała, jak i sami Pelkowie. Miał król Jan Kazimierz nieprzyjaciół wielu, i okazało się to zaraz, po odezwaniu ojca Lamerta… Świnarski namarszczywszy brew, rzekł;
– Pobożny pan mówicie – a no coś się o tem wie… modli się pod figurą, prawda, a ma djabła pod skórą…
– Tylko mi na majestat królewski mówić wara – przerwał – pasek podnosząc kapucyn… Wybraliście go, przysięgliście mu, daliście dzierżyć losy Rzeczypospolitej – słuchajcież i brońcie… czy wam się już lutra zachciało? popróbujecie go! nie macie' się czego lękać… popróbujecie… aż wam zęby ściśnie oskoma…
Na te słowa weszła Pani wojska, bo już wieczerza była gotowa, przerwała się rozmowa i Żo – ludek rękę jej podał, a za nim dwaj Laskowscy skoczyli do panny Teressy, ale ich Świnarski do niej uprzedził. I pociągnęli do wieczerzy.
* * *
Skromna i dosyć cicha była wieczerza ostatnia w Gołczwi. Przytomność wojskiej, panny Teressy i ojca Lamberta powstrzymywała od zbytniej wesołości wyskoków, i na sercach też niebardzo im było raźno; choć się wszyscy ku ochocie zmuszali. Każdy z nich kogoś w domu zostawiał, a choć to los człowieka i żołnierza jutra być niepewnym – choć na to gotowym być zawsze potrzeba – chmurą przypomnienia okrywały im czoła… nawet Medard posmutniał.
Dziwna rzecz, gdy oni ciszsi się stali i posępni, ów srogi kapucyn weselszym być zaczął, ozwał się przy drugiej misie:
– A to mi piękni żołnierze, kiedy jeszcze przed bitwą nosy pospuszczali! Cóż to znowu waszmościom żeście z takiej wesołości wpadli w taką zadumę?
– Ze wszelkim respektem dla twej sukni i charakteru kapłańskiego, – ozwał się Żołudek urażony, pozwólże sobie też prawdę powiedzieć, kiedy ją drugim często prawisz… Wprzódyś nierad był żeśmy hałasowali i śmieli się jak żołnierzom przystało, a teraz ci znowu źle, żeśmy milczący! Bodaj ci o to zawsze idzie, abyś gderał.
Ksiądz z ukosa ostro spojrzał na mówiącego i zakąsił usta…
– Zdaje ci się mości poruczniku, – rzekł – że masz słuszność i żeś mnie zwalczył. Otóż ci powiem, że tak nie jest, a wiesz dla czego? Oto że u was ani weselu, ani smutkowi miary nigdy. Gdyście w dobrym honorze, gotowiście na dachy powłazić; gdy was mucha w nos ukąsi, tobyście się pod ziemię pochowali. Temum ja nie Winien, i dla tego na was gderzę, czy zanadto w was rozpasania, czy zbytku i troski… Dixi.
Mimowolnie nawet przyjaciele Żołudka pospuszczali głowy i przyklasneli kapucynowi. Nie było mu co odpowiedzieć. Miał słuszność.
Niech i tak będzie – rzekł zwyciężony; – kłaniam głowę przed rozumem i światłem jegomości.
Rozmawiano o tem i owem obojętnie, jakoś nie szło, struł ich kapucyn – nikt nie śmiał ust otworzyć, a i sarknąć nań nie śmiano, bo był człowiek czysty i poważany powszechnie…
Wstano od stołu, bo jeszcze było dużo do czynienia, a kompania też zażyć chciała wczasu, nimby się o świcie w drogę wybrała… Medard szepnął do ucha, że gąsiorek do siebie zanieść każe, gdzie we dwóch komnatach, na łóżkach i pokotem spać mieli, dodając, że kapucyna nie zaprosi.
Ojciec Lambert odmówił modlitewkę, – pożegnano zaraz od stołu panią wojska i goście poszli na przeciwek do pana Medarda. Tu już tedy byli spokojni…
Węgorzewski się też powlókł za nimi; a gdy się drzwi zamknęły i znikła surowa twarz kapucyna, powróciła pierwsza wesołość…
Już się do śpiewów brali, bo Świnarski był wielce dobrego humoru, gdy drzwi się otworzyły, i przez nie wygolona głowa ojca Lamberta pokazała.
– Nie bójcie się Waszmość – rzekł – idę odmawiać pacierze i przeszkadzać wam nie będę, bo wiem, żem zawsze turbator chori – tylko jedną rzecz oznajmić wam muszę. O godzinie piątej rano msza święta w kaplicy i błogosławieństwo na drogę, bez którego ruszyć się nie godzi… więc żebyście mi byli gotowi – a teraz… dobrej nocy…
Znikł – i poczęli, o nim gwarzyć co za jeden był człowiek… Nikt nań złego słowa nie rzekł, lecz że ciężki był dla ludzi, to mu wszyscy przyznawali.
Gąsiorek poszedł po rękach, Węgorzewski uproszony gospodarzył, bo Medard siła jeszcze miał do roboty… a dowiadywania… Czas tak szybko ubiegł, że około północy było, gdy się do snu zabierać zaczynali… W tej chwili chłopak po cichu wywabił Medarda, z którym się matka widzieć chciała.
Nie spała ona jeszcze i nie myślała nawet kłaść się tej nocy, chcąc ją spędzić na modlitwie. Siedziała w swej izbie sypialnej, która taką pozostała, jaką jeszcze za pana wojskiego bywała.
Po niej łatwo było poznać gospodynię. Kilka obrazów pobożnych na ścianach, wizerunek nieboszczyka Pełki naprzeciw stołu okrytego dywanikiem, w oknie trochę kwiatów, a do koła szafy i półki, i klucze na kołkach, i co do gospodarstwa, męzkiego i niewieściego należało. Porządek był wielki, każda rzecz na swojem miejscu.
W krześle siedziała matrona wsparta na ręku i zadumana. Przed nią na stole szkaplerze i worek zielony, pełny pieniędzy, i mała książka pobożna, i notatka ręką jej spisana…
Słysząc nadchodzącego syna, zwróciła się ku niemu i wyciągnęła ręce, nie mówiąc nic. Przypadł jej do kolan – pocałowała go w głowę – długo się na słowa zebrać nie mogła.
– Wstań mój Medziu, – rzekła w końcu – nic tu łzy nie mogą, co Bóg przeznaczył, spełnić się musi, a nam z sobą spokojnie, rozumnie pomówić należy.
– Chciałeś wojny, los ci dopisał – jedziesz, niech Bóg błogosławi… niech Bóg obrania, niech się Bóg opiekuje… A! dużobym miała do mówienia, gdyby serce głowy nie psuło! Daję ci co mam na wyprawę… talary są w puzderku, którego kazałam pilno strzedz, a złotem co było noś w trzosie przy sobie, bo w wojnie łatwo o to, że sakwy zginą.
Podniosła szkaplerze do góry… Medard pośpieszył – zarzuciła mu je na szyję i znowu go w głowę pocałowała i westchnęła.
Którażby matka rada była wojnie i wyprawie dziecięcia? – poczęła po chwili – a no, ja prawieni szczęśliwa, że sobie z Gołczwi na jakiś czas ruszysz.
Medard się zdziwił nieco i zarumienił mocno; obejrzała się matka, czy ich kto nie słucha. Teressa była w swoim pokoju.
– Domyślisz się co mam na sercu – kończyła – lepiej że z oczu stracisz Jadwisię Pociejównę… Medard zmilczał spuściwszy oczy. – Sto razy ci to mówiłam, a bodaj sto razy powtórzę, niepotrzebnie się ta bieda do nas uczepiła… Piękne dziewczę, ani słowa, i dobrom być może – ale niedaleko pada jabłko od jabłoni, matka dosyć płocha. Pociejowie ludzie dworscy i regaliści, i ród hetmański i senatorski, my uboga szlachta… to nie dla nas. Dostatków wielkich nie mają, owszem pono ubogo koło nich, a do życia pańskiego nawykli. Pono ostatkami gonią, a jejmość z córką częściej na dworze królowej Ludwiki niż… doma… puste to – moje dziecko, i że nie dla nas to nie dla nas. Zerwie ktoś ten kwiatek co się ukłóć nie będzie lękał, bo doń złote rękawice włoży… a dla nas!
Medard, na którego matka pilno patrzała – nie odzywał się wcale. Między nim a tą dobrą jego macierzą stosunek był na owe czasy rzadki, bo wówczas w wychowaniu więcej było ryzy niż serca. Pani wojska zaś dzieci chowała tak, że poszanowanie ufności i miłości nie zmniejszało. Medard nawykł był się przed matką spowiadać, dla tego snadź i jego przywiązanie do panny Jadwigi Pociejówny wcale dla matki tajemnicą nie było.
– No, cóż ty tak milczysz, Medardzie? – jak ci się zda, źle ja mówię?
– A! złota moja matuniu! – przerwał milczenie chłopak – wy mi to mówicie tylko co ja sobie sto razy mówiłem sam, a nadaremnie. Jużci to wszystko prawda… ani słowa…
– A dla tego ci Jadwisia w głowie…