Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 387 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z no­tat fa­mi­lij­nych spi­sa­ne przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

Tom II

War­sza­wa.

Ge­be­th­ner i Wolff.

1876.

Дo­звo­лe­нo Цензуpoю

Вa­pшa­вa 17 Сe­нтябpя 1875 r.

Kra­ków. – W dru­kar­ni Wł. L. An­czy­ca i Spół­ki

Dwaj bra­cia Za­gór­scy i trzy sio­stry Za­gór­skie miesz­ka­ły w Ma­li­no­wej.

Star­szy ze dwóch pan Fi­lip dziec­kiem jesz­cze oka­le­czał na nogę, i to go uczy­ni­ło – młod­szy, że uczo­ne­go księ­dza na­uczy­cie­lem miał i za­wcza­su z Ho­ra­cym się i Wir­gi­lim za­po­znał, po­ko­chał książ­ki, a choć cza­sem ko­nia do­sia­dał, ry­cer­skie­go du­cha miał tyl­ko w pie­śniach i epi­gram­ma­tach. Rzad­ka to była na owe cza­sy rzecz taki dom, w któ­rym­byś ry­ce­rza nie zna­lazł, człe­ka, coby albo nie słu­żył woj­sko­wo, lub słu­żyć się nie go­to­wał – tu zaś, praw­dę rze­kł­szy, chy­ba ku­la­wy pan Fi­lip mógł się li­czyć za ry­ce­rza du­chem i wą­sa­mi, bo noga mu nie da­wa­ła do­siądź strze­mie­nia. Waw­rzy­niec wo­lał śpie­wać zwy­cięz­twa, ani­że­li je od­no­sić.

Trzy sio­stry: Anna, Róża i Jul­ka, młod­sze były znacz­nie od pa­nów bra­ci; sły­nę­ły sze­ro­ko z wdzię­ków i za­cno­ści, nie było w oko­li­cy żad­nych, coby się z nie­mi mie­rzyć mo­gły… Oprócz tego, o czem świat cały od bra­ci do­ku­men­tal­nie wie­dział, mia­ły po dwa­dzie­ścia ty­się­cy zło­tych po­sa­gu go­tów­ką, co na­ów­czas nie było do po­gar­dze­nia, i po pięć w wy­pra­wie.

Mimo to, żad­na z nich do­tąd męża nie zna­la­zła. Czem się to dzia­ło, od­gad­nąć trud­no. Ko­cha­ły się mię­dzy sobą ser­decz­nie, a że im w domu, w któ­rym go­spo­da­ro­wa­ły, bar­dzo było do­brze, – nie spie­szy­ła żad­na z nich in­ne­go so­bie szu­kać… Po­je­chaw­szy w kon­ku­ry szlach­cic, gdy spoj­rzał, nie wie­dział któ­rą wy­bie­rać, a po­znaw­szy je bli­żej, wziął­by był każ­dą, ża­łu­jąc, że wszyst­kich za­brać nie może. Może dla­te­go, wła­śnie ko­cha­li się ka­wa­le­ro­wie, a nie oże­nił się do­tąd ża­den.

Dom pa­nów Za­gór­skich go­ścin­ny był i we­so­ły, skrzyp­ki tam daw­niej czę­ściej się zwi­ja­ły niż gdzie­in­dziej – lu­dzie byli do­stat­ni, rząd­ni, przy­ja­ciel­scy, i żyli ze wszyst­ki­mi do­brze – ko­cha­no ich po­wszech­nie, złe­go sło­wa nikt o nich nie po­sły­szał. Spoj­rzeć na nich dość było, żeby się du­sza roz­ch­mu­rzy­ła. Po­cząw­szy od bied­ne­go Fi­li­pa, wszy­scy byli pięk­ne­go ob­li­cza, ry­sów twa­rzy po­dob­nych do sie­bie, róż­ne­go tyl­ko wy­ra­zu. Na licu ka­le­ki, jak na prze­ko­rę, ja­śniał duch ry­cer­ski przod­ków; na czo­le Waw­rzyń­ca wi­dać było spo­kój za­to­pio­ne­go w so­bie po­ety.

Anna była trzpio­tem we­so­łym; Róża po­waż­niej­sza i za­my­ślo­ną a po­boż­ną; Jul­ka ła­god­ną, nie­śmia­łą, ru­mie­nią­cą się co chwi­la. Choć róż­ne na po­zór cha­rak­te­ra­mi, mia­ły ro­dzin­ne po­do­bień­stwo do sie­bie i jed­na­kie po­czci­we ser­ca. Mło­dzi pa­ni­cze lgnę­li czę­sto z ko­lei: do jed­nej, do dru­giej, do trze­ciej, a dziew­czę­ta się z nich śmia­ły, bo mię­dzy nie­mi za­zdro­ści nig­dy nie było…. Bóż­ni­cę wie­ku pa­nien mało kto do­strzegł, bo naj­star­sza mia­ła rok dwu­dzie­sty trze­ci, a naj­młod­sza dwu­dzie­sty.

Ro­żań­skie­mu naj­wię­cej do ser­ca przy­pa­da­ła nie­śmia­ła Jul­ka, gdy – przy­pad­ko­wo nie był gdzie­in­dziej za­ję­ty. Te­raz tez już mu owa mi­ło­sier­na mieszcz­ka kra­kow­ska mia­ła czas z ser­ca się wy­śli­znąć, i zbli­ża­jąc się do Ma­li­no­wej, czuł wra­ca­ją­ce daw­ne af­fek­ta dla Ju­lii Za­gór­skiej.

Obie­cy­wa­li so­bie z Peł­ka spę­dzić wie­czór bar­dzo przy­jem­nie, gdy wi­dok lu­dzi pani pod­cza­szy­nej Peł­kę nie­zmier­nie zmie­szał, tak, iż gdy­by nie oba­wa za­kło­po­ta­nia przy­ja­cie­la i sie­bie – był­by może od pro­gu za­wró­cił.

Za­gór­scy wy­szedł­szy do sie­ni, wi­ta­li już Ro­żań­skie­go, któ­ry im Peł­kę przed­sta­wiał.

– Mo­je­go do­bre­go dru­ha i to­wa­rzy­sza, Me­dar­da Peł­kę, ła­sce pa­nów bra­ci po­le­cam… Je­dli­śmy z nim ra­zem sple­śnia­ły ra­zo­wy chleb i stę­chłą ce­bu­lę w Kra­ko­wie, bi­li­śmy się i bie­do­wa­li­śmy ra­zem… a nie ma przy­jaź­ni, jak żoł­nier­ska.

Mógł to do­strzedz na­wet Ro­żań­ski, że na imię Peł­ki po­chmu­rzy­ły się coś twa­rze Za­gór­skich – spoj­rze­li po so­bie ukrad­kiem, i jak­by nie­pew­ni byli, co za jed­ne­go Peł­kę mie­li przed sobą, Fi­lip za­py­tał:

– Czy nie z Lu­bel­skie­go?

– Z Goł­czwi – ode­zwał się Peł­ka, nie chcąc ani na chwi­lę w błąd wpro­wa­dzać ni­ko­go – miesz­ka­łem o gra­ni­cę od pani pod­cza­szy­nej Po­cie­jo­wej, któ­rej tu dwór po­zna­ję…

– A tak! ode­zwał się Waw­rzy­niec – pani pod­cza­szy­na bliz­ko jest z nami skol­li­ga­co­na…

Obaj bra­cia po­da­li ręce Me­dar­do­wi, za­pra­sza­jąc go do środ­ka, lecz wi­docz­nie po­mie­sza­ni. Wsz­czę­ły się zwy­kłe ce­re­mo­nie w pro­gu, kto przo­dem pój­dzie. Me­dard wąsa krę­cił czmy­cha­jąc, nie chcia­ło mu się spo­ty­kać z babą, któ­rej wi­do­ku znieść nie mógł, i z któ­rą rzad­ko kwa­drans bez za­czep­ki mógł wy­trzy­mać i bez przy­mó­wisk wza­jem­nych.

– Czy to bę­dzie wła­ści­wie czy nie – ode­zwał się – roz­sądź­cie Wasz­mość pa­no­wie; lecz choć po raz pierw­szy mam szczę­ście kon­wer­so­wać z nimi, szcze­rym być chcę po żoł­nier­sku.

To mó­wiąc, za­trzy­mał się nie­co w pro­gu.

– U pani pod­cza­szy­nej – mó­wił da­lej – nie je­stem w wiel­kich ła­skach; lę­kam się mo­jem przy­by­ciem za­truć pań­stwu miłe ob­co­wa­nie. Nie weź­mie­cie mi ich­mość za złe, gdy za go­ści­nę po­dzię­ko­waw­szy, da­lej na noc­leg ru­szę… Z pa­nem Wa­cła­wem ju­tro lub po ju­trze na dro­dze się zje­dzie­my.

Za­gór­scy sta­nę­li jak osłu­pia­li pa­trząc po so­bie, Peł­ka już się do od­wro­tu go­to­wał.

– Ani się oba­wiać spo­tka­nia nie mam po­wo­du, ani na su­mie­niu co­kol­wiek­bądź czu­ję – do­dał; – ale po cóż mam mi­łym go­spo­da­rzom kwas wno­sić do domu…

Wa­cek zmil­czał za­fra­so­wa­ny, sam nie wie­dząc co po­cznie.

– Miły pa­nie – ozwał się Fi­lip krę­cąc so­wi­te­go wąsa – słusz­nie­by nam to mo­gli lu­dzie wy­rzu­cać jako wiel­ką winę, gdy­by­śmy wam dla tak bła­hej przy­czy­ny od na­sze­go pro­ga odejść dali. Na ża­den spo­sób nie może to być, że­by­ście nam krzyw­dę uczy­ni­li. Nie pierw­szy­zna to, że na neu­tral­nem ter­ry­to­ry­um znaj­dą się co­kol­wiek z sobą po­wa­śnio­ne oso­by; prze­cież z obu stron mi­ty­go­wać się umie­ją i nic ztąd nie­przy­jem­ne­go nie wy­nik­nie. Czę­sto się jesz­cze z sobą prze­jed­nać po­tra­fią. Spo­dzie­wam się, że i tym ra­zem nie go­rzej bę­dzie.

– Miły pa­nie a bra­cie – do­dał Waw­rzy­niec – istot­ną­by­ście do­mo­wi wy­rzą­dzi­li krzyw­dę od­cho­dząc od pro­ga.

To mó­wiąc we drzwi otwar­te uprzej­mie za­pra­sza­li. Me­dard pchnął Wac­ka przo­dem, a sam też nie cer­tu­jąc się dłu­żej, wszedł za nim.

W izbie go­ścin­nej sie­dzia­ły już ko­łem wszyst­kie trzy pan­ny, ota­cza­jąc pod­cza­szy­nę, któ­ra w naj – lep­szym hu­mo­rze, na sie­dze­niu roz­par­ta, śmia­ła się, coś roz­po­wia­da­jąc, do roz­pu­ku…

W tem uj­rzaw­szy wcho­dzą­ce­go Peł­kę a nie mo­gąc się po­ha­mo­wać, rzu­ci­ła się aż na sie­dze­niu i po­bla­dła, pro­stu­jąc się sztyw­nie i przy­bie­ra­jąc minę po­waż­ną.

Pa­no­wie Za­gór­scy, we­dle oby­cza­ju, sio­strom i pod­cza­szy­nie go­ścia przed­sta­wi­li. Jej­mość spoj­rza­ła na Peł­kę gniew­nie i bry­znę­ła z prze­ką­sem:

– O! tego je­go­mość pana przed­sta­wić mi nie po­trze­bu­je­cie, bo my się z daw­na i do­brze zna­my…

Peł­ka już miał coś od­po­wie­dzieć, ale po­wstrzy­mał się, skło­nił tyl­ko i na bok ustą­pił. Oczy wszyst­kich trzech pa­nien cie­ka­wie się na nie­go zwró­ci­ły, ale że był chło­pak jak ma­lo­wa­ny, a sły­sząc przy­tyk jesz­cze się gdy… by jabł­ko za­ru­mie­nił, nie uczy­nił na nich przez to złe­go wra­że­nia. Cie­ka­wość tyl­ko za­ostrzy­ła się.

Pod­cza­szy­na zaś zwró­ci­ła się za­raz do Wac­ka, któ­ry ją z opo­wia­da­nia przy­ja­cie­la do­brze znał (o czem ona nie wie­dzia­ła), a jak była za­wsze za­lot­ną, po­czę­ła wnet oczy­ma doń strze­lać i ustecz­ka mi­ster­nie sznu­ro­wać. Wa­cek był do za­ko­cha­nia się a ra­czej ba­ła­mu­ce­nia się ła­twy; szczę­ściem tu go Jul­ka bro­ni­ła od nie­bez­pie­czeń­stwa. Nie po­do­ba­ły mu się owe miny pani pod­cza­szy­nej", i zbył ją jak­by nie ro­zu­miał…

Za­gór­scy zaś, jako lu­dzie do­świad­cze­ni, wnet roz­mo­wę skie­ro­wa­li na spra­wy pu­blicz­ne, żeby pry­wat­nych nie do­pu­ścić. Wsz­czę­ła się roz­mo­wa o ob­lę­że­niu Kra­ko­wa, o kró­lu, o dwo­rze i o panu Czar­niec­kim.

Peł­ka, któ­ry nie­daw­no wi­dział pod­cza­szy­nę na zam­ku w Gło­go­wie w naj­lep­szych na oko sto­sun­kach z kró­lo­wą i kró­lem, boć kró­le­stwo Jmość cór­ce jej we­se­le spra­wia­li –. zdzi­wił się nie­po­ma­łu, sły­sząc ją tu z prze­ką­sem od­zy­wa­ją­cą się o oboj­gu. Zmil­czał wszak­że.

Za­gór­scy nie do­po­ma­ga­li wca­le, a Ro­żań­ski na­wet za kró­la się ujął.

Mia­ła go już za po­gnę­bio­ne­go bez­pow­rot­nie pod­cza­szy­na. Wa­cek się ode­zwał:

– Jesz­czeć to prze­cież nie ko­niec woj­ny, a choć­się kró­lo­wi Jmo­ści nie wio­dło z razu, nie cał­kiem w tem jego wina. Może się tez for­tu­na po­pra­wić.

– Wąt­pię – prze­rwa­ła pięk­na pani – Gu­staw mu za­gar­nął wszyst­ko… Trud­no prze­ciw wo­dzie pły­nąć; kto ma ro­zum, ten z nim trzy­mać musi.

– A kto ma ser­ce, pani pod­cza­szy­no – do­dał Wa­cek – ten do ostat­ka zo­sta­nie wier­nym swo­je­mu kró­lo­wi, w złej czy do­brej doli.

Ru­szy­ła na to ra­mio­na­mi pod­cza­szy­na.

– Wol­no każ­de­mu iść kędy chce – rze­kła – a no, im dłu­żej tak lu­dzie pięk­nie będą pra­wi­li, tem się nie­win­na krew na­sza dłu­żej lać nie prze­sta­nie.

Za­gór­scy zmil­cze­li jesz­cze, pan­ny oczy po­spusz­cza­ły, Peł­ka już dłu­żej utrzy­mać się nie mógł.

– W ustach pana wo­je­wo­dy, zię­cia pani pod­cza­szy­nej – ozwał się spo­koj­nie – nie dzi­wi­ły­by mnie te zda­nia… lecz od pani, dla któ­rej obo­je kró­le­stwo szcze­gól­ne oka­zy­wa­li wzglę­dy…

– Kraj mi jest mil­szy od kró­la – prze­rwa­ła ru­mie­niąc się pod­cza­szy­na – a kra­ju Jan Ka­zi­mierz nie zba­wi mo­dląc się i pła­cząc… Co praw­da to nie grzech…

Mil­cze­nie jak mak siał na­sta­ło przez dość dłu­gą chwi­lę.

– A ich­mość – spy­ta­ła pod­cza­szy­na spo­glą­da­jąc na za­fra­so­wa­nych Za­gór­skich – z kim trzy­ma­cie?

Bra­cia oczy­ma się po­ro­zu­mie­li z sobą tyl­ko, i Waw­rzy­niec, choć młod­szy – ła­twiej­szą ma­ją­cy wy­mo­wę – rzekł z wol­na mie­rząc sło­wa:

– Dzię­ki Bogu, wo­tów na­szych da­wać nie je­ste­śmy zmu­sze­ni. Ta­kie spra­wy di­scur­si­ve i in­ter­lo­cu­to­rie, nie mogą się roz­strzy­gnąć… więc le­piej­by je na czas inny zo­sta­wić.

Pod­cza­szy­na, któ­rej to w nie­smak po­szło, usta skrzy­wi­ła… pan­ny, któ­re były oczy po­pod­no­si­ły, zno­wu je spu­ścić mu­sia­ły.

– Nie taję tego – mó­wi­ła pięk­na wdów­ka' – że mój zięć pan wo­je­wo­da, jak daw­niej tak i te­raz wię­cej się ku Gu­sta­wo­wi na­kła­nia… bo ma ro­zum! tak, ma ro­zum… "Po­szło tez za nim wo­je­wódz­two sie­radz­kie całe… Inne kra­je ko­ron­ne i Li­twa hoł­du­ją rów­nież no­we­mu panu… Nie ma już wy­bo­ru, albo jak król iść na wy­gna­nie, lub się sub­mit­to­wać…

– Albo się do ostat­ka bić – do­dał Me­dard z ci­cha…

Pan­ny do­sły­sza­ły tych wy­ra­zów i oczy­ma jak­by mu dzię­ko­wać za nie chcia­ły; pod­cza­szy­na uda­ła, iż one jej nie do­szły.

Za­gór­scy sie­dzie­li stra­pie­ni jak po­dróż­ny, któ­ry z koń­mi i wo­zem na zła dro­gę się pu­ścił i nie wie któ­rę­dy z niej za­wró­cić, by się na gład­szą do­stać.

– My do­ma­to­ro­wie – ode­zwał się Waw­rzy­niec wresz­cie – dzię­ki Bogu, mo­że­my stać na boku i cze­kać jak Opatrz­ność roz­strzy­gnie – a Wa­cek do­dał:

– Wra­ca­my z Kra­ko­wa, któ­re­go­śmy bro­ni­li do ostat­ka; nie po­win­na się pani pod­cza­szy­na dzi­wić, iż spra­wę, za któ­rą cier­pie­li­śmy, ko­cha­my… bo­śmy sto­li­cę dla kró­la Jmo­ści chcie­li za­cho­wać…

– A prze­cież ją… wam Gu­staw wziął, mimo tego sław­ne­go bo­ha­te­ra Czar­niec­kie­go.

Me­dard jak stru­na wstał.

– Je­że­li­by co prze­ciw­ko nie­mu a kró­lo­wi panu mó­wio­nem być mia­ło – rzekł sta­now­czo – po­zwo­li­cie mi pa­no­wie, iż nie chcąc ani się kłó­cić, ani słu­chać co boli, le­piej pój­dę.

Za­ru­mie­ni­ła się i na… głos śmiać po­czę­ła pod­cza­szy­na; ale Za­gór­scy bra­cia i sio­stry spo­waż­nie­li wszy­scy, mo­gła po­znać, iż nie ra­dzi byli sprzecz­ce.

– Toć le­piej ja pan­ny wam za­braw­szy wyj­dę, rze­kła, bo i tak spo­cząć mi po­trze­ba…

To mó­wiąc, po­chwy­ci­ła ze sto­łu per­fu­mo­wa­ne rę­ka­wicz­ki i chcia­ła od­cho­dzić, a bra­cia przy­sko­czy­li do niej z obu stron za­trzy­mu­jąc, i Waw­rzy­niec po­czął żywo:

– Je­śli mamy co­koj­wiek ła­ski, nie­chże pani nas nie osie­ro­ca, a pan Peł­ka też zo­sta­nie; do­syć bę­dzie zmie­nić roz­mo­wę, o co nie­trud­no ni­ko­mu… Dla domu na­sze­go uczy­nić to ze­chce­cie…

Pod­cza­szy­na usia­dła… Peł­ka tro­chę tyl­ko z oczu zszedł… Pan­ny nie śmia­ły słów­ka rzec, zno­wu tedy mil­cze­nie na­sta­ło. Na czo­łach pana Fi­li­pa i Waw­rzyń­ca, wi­dać było wy­stę­pu­ją­cy pot kro­pli­sty, tak się obaj mę­czy­li.

Anna wy­bie­gła przy­spie­szać wie­cze­rzę, aże­by nią prze­rwać dys­kur­sa nie­po­trzeb­ne. Róża jęła się po ci­chu pod­cza­szy­nę za­ba­wiać… Wa­cek z pan­ną Ju­lią spo­glą­da­li na sie­bie z da­le­ka, i dziew­czę ru­mie­ni­ło się pod wej­rze­niem Ro­żań­skie­go, jak­by ią słoń­ce pie­kło.

Nie dłu­go to po­trwa­ło, bo tuż oznaj­mio­no wie­cze­rzę, i pan Fi­lip po­dał rękę pod­cza­szy­nie, Me­dard An­nie, a Wa­cek zmu­szo­ny po star­szeń­stwie wziąć Różę, wes­tchnął tyl­ko…

Szli tedy do ja­dal­ni tuż obok – gdy… pę­dem wiel­kim wpadł zdy­sza­ny wy­ro­stek… Z oczu jego wi­dać było, że nie­dar­mo tak spie­szył, cały prze­lę­kły i po­ru­szo­ny… Za­trzy­ma­li się wszy­scy…

– Co ci ta­kie­go? – spy­tał Fi­lip.

– Pro­szę pa­ni­cza… – ły­ka­jąc wy­ra­zy za­wo­łał chło­pak – pro­szę pana… od go­ściń­ca na ko­niu co tchu nad­biegł An­tek, i po­wia­da, że od­dział ob­ce­go żoł­nie­rza… Niem­cy czy Szwe­dy… pro­sto cią­gną do dwo­ru…

Po­ble­dli Za­gór­scy, nie wie­dząc co czy­nić. Peł­ka z Wac­kiem zmie­rzy­li się oczy­ma, a pod­cza­szy­na śmie­jąc się wy­rwa­ła:

– Prze­cież nie dzi­kie zwie­rzę­ta! cóż się tedy nam sta­nie od nich? Tro­chę owsa wy­je­dzą… i piw­ni­cę opróż­nią…

– Nie by­ło­by to jesz­cze tak wiel­kie nie­szczę­ście – rzekł Fi­lip – lecz zna­my się już z nimi, że się lada czem nie ukon­ten­tu­ją. Wpraw­dzie­śmy na ewent wszel­ki co droż­sze­go sprząt­nę­li… za­wsze jed­nak…

– Cóż czy­nić? – za­py­tał Waw­rzy­niec.

– Prze­cież ucie­kać nie ma­cie po­wo­du? – rze­kła pod­cza­szy­na… i szy­der­sko po­pa­trza­ła na Me­dar­da…

– Ja też mógł­bym do­stać kro­ku – rzekł Wa­cek nie do­pusz­cza­jąc do sło­wa Peł­kę, bo my obaj z pa­nem Me­dar­dem je­ste­śmy w szwedz­kie pas­sy opa­trze­ni… a no… Kto wie? co le­piej?

– Ale to lu­dzie są prze­cięć nie tak dzi­cy jak na­sza szlach­ta – rze­kła pod­cza­szy­na szy­der­sko – wszy­scy do­brych fa­mi­lij i ga­lan­ci…

Pan­ny sta­ły bla­de… Za­gór­scy szep­ta­li coś do sie­bie, wy­rost­ka po­sła­no. Wie­cze­rza już na sto­le, wstrzy­ma­ną zo­sta­ła.

– Jak ono jest to jest – ci­cho się ode­zwał Fi­lip – wo­łał­bym się bez tych go­ści obejść w domu.

Na prze­kór wszyst­kim chmur­nym twa­rzom, jed­na pani Po­cie­jo­wa zu­peł­nie była spo­koj­ną, a na­wet we­so­łą…

Chwi­la dłu­gie­go ocze­ki­wa­nia uży­tą zo­sta­ła przez go­spo­da­rzy do przy­cho­wa­nia co kosz­tow­niej­szych sprzę­tów. Da­wa­no roz­ka­zy i roz­sy­ła­no na wszyst­kie stro­ny…

Wa­cek i Me­dard nie stra­ci­li wca­le fan­ta­zyi, lecz że im też nie w smak szła ta przy­go­da, wi­dać po nich było.

Mo­gli się ła­two byli sal­wo­wać ucho­dząc za­raz z Ma­li­no­wej, lecz wy­glą­da­ło­by to na strach, a ni­ko­mu się nie chcia­ło za tchó­rza ucho­dzić. Pod­cza­szy­na nie­li­to­ści­wie­by szy­dzi­ła…

Wy­ro­stek wpadł dru­gi raz oznaj­mu­jąc, że ko­nie ze staj­ni co lep­sze upro­wa­dzo­no ty­ła­mi do lasu, bo Szwe­dzi mie­li zwy­czaj je za­bie­rać wszyst­kie… Me­dard nie śmiał się spy­tać o swe­go suł­ta­na, lecz pe­wien był, że Ga­bryk zmiar­ku­je sam co ma czy­nić, bo chło­pak był spryt­ny i przy­tom­ny…

Na twa­rzach wszyst­kich ma­lo­wa­ło się nie­spo­koj­ne ocze­ki­wa­nie. Gor­sza to czę­sto­kroć chwi­la, ni­że­li samo nad­cho­dzą­ce już nie­bez­pie­czeń­stwo, i czło­wiek ry­chlej w niem so­bie po­ra­dzi niż ścier­pi umy­słem spo­koj­nym groź­bę złe­go wi­szą­cą mu nad gło­wą. Fi­lip nie mo­gąc usie­dzieć na miej­scu, wstał i wy­szedł do gan­ku, a za nim Me­dard i Wa­cek po­cią­gnę­li.

Noc była już ciem­na, w prze­stan­kach wiatr się zry­wał i szu­miał su­che­mi drzew ga­łęź­mi… z wio­ski do­la­ty­wa­ło szcze­ka­nie psów za­ja­dłe… a od go­ściń­ca sły­chać już było wy­krzy­ki i szczęk bro­ni, i gło­sy róż­ne… Szwe­dzi spę­dziw­szy gdzieś prze­wod­ni­ków i lu­dzi z wo­za­mi, cią­gnę­li wprost na dwór. Wi­dać ich nie było jesz­cze, ale szu­mie­li z da­le­ka… Z od­gło­su tego moż­na było wno­sić tyl­ko, iż garść spo­ra cią­gnę­ła…

Pan Fi­lip stał, wąsa krę­cił i cmo­kał nie chcąc kląć gło­śno…

Ani on, ani brat nie śmie­li przy pod­cza­szy­nie mó­wić co o Szwe­dach trzy­ma­li, a że się w nich nie­bar­dzo ko­cha­li, to pew­na. Nie było też przy­kła­du, żeby któ­ry­kol­wiek dwór od nich oca­lał… zwłasz­cza je­śli star­szych przy od­dzia­le nie było, coby mię­dzy żoł­nier­stwem ład i kar­ność utrzy­ma­li…

Sta­li tak na wie­trze w gan­ku mil­czą­cy, gdy na­sta­tek do bra­my się do­bi­jać po­czę­li Szwe­dzi. Wro­ta były z tar­cic zbi­te, ko­wa­ne, ogrom­ne i z czę­sto­ko­łem do koła w bie­dzie za obro­nę słu­żyć mo­gły.

Tu o tem i my­śleć nie go­dzi­ło się – siła złe­go kupa na jed­ne­go, krzyk­nął pan Fi­lip war­tow­ni­ko­wi, aby otwie­rał… i plu­skać za­czę­ły ko­nie w ka­łu­ży, któ­ra sta­ła u wrót, a tuż trzech w pę­dzie do­bie­gło do gan­ku z ha­ła­sem wiel­kim, jak­by na­stra­szyć chcie­li. Wy­nie­sio­no świa­tło… po­strze­gli przy­by­sze, że tam też kil­ku cze­ka­ło spo­koj­nie na ich przy­ję­cie… Aż je­den z ko­nia zsia­da­jąc, po nie­miec­ku po­czął kląć i do­py­ty­wać, coby był za dwór itp.

Me­dard umie­ją­cy szwar­go­tać, wy­stą­pił za tłó­ma­cza bar­dzo śmia­ło i re­zo­lut­nie.

– Go­spo­darz wać­pan je­steś? spy­tał wcho­dząc w ga­nek star­szy męż­czy­zna, czar­ny, ob­ro­sły, bar­czy­sty, brzu­cha­ty, nie­przy­jem­nej twa­rzy i oczu ko­lą­cych.

– Je­stem tu go­ściem – rzekł Peł­ka – jadę za pas­sem szwedz­kim, z dru­gim to­wa­rzy­szem od Kra­ko­wa do domu; a oto – wska­zał Fi­li­pa – go­spo­darz…

Szwed gło­wą kiw­nął wąsa krę­cąc, i jak stał, nie zrzu­ca­jąc płasz­cza to­czył się już do środ­ka w za­bło­co­nych bu­tach, a za nim dwaj jego to­wa­rzy­sze, dra­by do nie­go po­dob­ne, chmur­ne, złe i dro­gą po­mę­czo­ne…

W pół sie­ni zwró­cił się star­szy do Me­dar­da.

– Po­wiedz­cie im, żeby mi było wszyst­ko co trze­ba, a nie, to dwór z dy­mem pu­ści­my… Jest nas kil­ka­dzie­siąt koni… owsa, sia­na, mię­sa, piwa… dla lu­dzi chle­ba. Zresz­tą nasi o to pro­sić nie będą.

Roz­śmiał się i w ka­pe­lu­szu wkro­czył do izby go­ścin­nej. Z pro­gu już naj­rzał ko­bie­ty, co go by­najm­niej nie zmie­sza­ło; zdjął tyl­ko po­wo­li ka­pe­lusz ob­mo­kły i ra­zem z płasz­czem zrzu­cił go na ławę przy drzwiach. Dru­dzy się też roz­dzie­wać za­czę­li za jego przy­kła­dem i otrzę­sać, po­glą­da­jąc z uko­sa na ko­bie­ty… tu­lą­ce się do kąta. Coś szwar­go­ta­li mię­dzy sobą… Pod­cza­szy­na mniej od in­nych bo­jaź­li­wa, a po nie­miec­ku do­sko­na­le mó­wią­ca, nie mo­gąc wy­trzy­mać dłu­żej, ode­zwa­ła się gło­śno:

– Zmę­cze­ni być pa­no­wie mu­si­cie po­dró­żą, kie­dy na­wet na­leż­nych ko­bie­tom wzglę­dów nie za­cho­wu­je­cie. Cze­go in­ne­go mo­gli­śmy się spo­dzie­wać po ry­cer­stwie zwy­cięz­kie­go pro­tek­to­ra Rze­czy­po­spo­li­tej…

Pierw­szy z ofi­ce­rów, któ­ry był wy­god­nie nogi wy­cią­gnął, po­sły­szaw­szy ten głos nie­wie­ści, zdu­mio­ny nim, zda­wał się z razu uszom nie wie­rzyć; brwi na­marsz­czył, zwol­na się po­czął dźwi­gać, jak­by le­piej chcąc przy­słu­chać i ziew­nął.

– Nie mamy cza­su z ko­bie­ta­mi się wda­wać w kom­ple­men­ta, rzekł zim­no… Je­że­liś jej­mość go – _ spody­nią, myśl o je­dze­niu, bo nie, to my go sami po­szu­ka­my…

To rze­kł­szy, roz­wa­lił się zno­wu w krze­śle, i śmie­jąc się po­czął ze swy­mi po szwedz­ku szwar­go­tać. Pod­cza­szy­nie wca­le się to nie po­do­ba­ło. Wsta­ła z krze­sła i po­de­szła kro­ków kil­ka…

– Prze­cież się Wasz­mość przy­ja­ciół­mi na­szy­mi zo­wie­cie, a ob­cho­dzi­cie się z nami wca­le nie tak jak­by­ście po­win­ni…

– Daj­że jej­mość po­kój ko­men­de­ro­wa­niu – obo­jęt­nie ozwał się star­szy – to na­sza rzecz co my czy­ni­my… Jeść! każ­cie da­wać jeść i pić!

Stuk­nął ostro­gą o pod­ło­gę znie­cier­pli­wio­ny.

– Tym spo­so­bem so­bie i kró­lo­wi przy­ja­ciół nie zro­bi­cie! – rze­kła pod­cza­szy­na.

– A nam po li­cha przy­jaźń wa­sza! – gniew­nie od­parł Szwed – ani o nią was pro­si­my, ani dba­my…

Po­czął się śmiać zno­wu. Pod­cza­szy­na za­ru­mie­nio­na, zmie­sza­na, ustą­pi­ła wresz­cie. Ko­bie­ty po­ro­zu­mia­ły się, ze do sto­łu nie pój­dą… Me­dar­da pro­sił Fi­lip, aby ich do ja­dal­ni pro­wa­dził. Nie bar­dzo było Peł­ce miło z gbu­ra­mi mieć do czy­nie­nia… ale mu­siał dla pręd­sze­go po­zby­cia się ich oznaj­mić, że wie­cze­rza na sto­le…

Po­rwa­li się tedy nie pa­trząc na ni­ko­go, nie py­ta­jąc o nic, i wszy­scy ra­zem po nie­przy­ja­ciel­sku wtar­gnę­li do izby… Po­do­ba­ła się im snadź, cie­plej w niej bo­wiem było i ogień mia­ła na ko­mi­nie, chwy­ci­li więc płasz­cze i ka­pe­lu­sze, i po­czę­li roz­gasz­czać się, ani pa­trząc na go­spo­da­rzy.

Sami so­bie miej­sca za­jąw­szy, ka­za­li wo­łać lu­dzi, aby im cięż­kie buty po­ścią­ga­li, i nie cze­ka­jąc aż ich kto po­czę­stu­je, do sto­łu za­sie­dli… Izba wkrót­ce sta­ła się kor­de­gar­dą, bo do niej tro­ki od koni po­za­no­szo­no, i broń, i wę­zeł­ki, i sio­dła na­wet…

Za­gór­scy pa­trza­li na sie­bie, ale cóż mie­li po­czy­nać? W dzie­dziń­cu sąd­ny dzień, bo się całe pięć­dzie­siąt raj­ta­ryi tu zwa­li­ło, i już z drza­zga­mi za­pa­lo­ne­mi cho­dzi­li jak w domu, roz­pa­tru­jąc się w ko­niach, od­bi­ja­jąc są­sie­ki, sma­ga­jąc lu­dzi a do­ma­ga­jąc się cze­go chcie­li.

Po­nie­waż im było dział­ko gdzieś ugrzę­zło i kil­ka koni w dro­dze stra­ci­li, za­krząt­nę­li się za­raz co naj­lep­szych so­bie szu­kać, i już cug pani pod­cza­szy­nej opa­no­wa­li… Próż­no lu­dzie bro­nić go chcie­li, cię­to jed­ne­go znacz­nie, dru­gi obusz­kiem do­stał, resz­ta się już nie za­sta­wia­ła… po­bie­gli pani dać znać.

Ze­rwa­ła się pod­cza­szy­na w gnie­wie ogrom­nym i wbie­gła do ja­dal­ni, gdzie się jej wca­le nie spo­dzie­wa­no, bo Szwe­dzi pół le­żąc, pół sie­dząc, wcza­so­wa­li so­bie oko­ło mis i dzba­nów.

– Mo­ści pa­nie – za­wo­ła­ła do star­sze­go – je­stem mat­ką żony pana wo­je­wo­dy sie­radz­kie­go, któ­ry z kró­lem Gu­sta­wem trzy­ma. Wasi lu­dzie mi ko­nie chcą za­bie­rać… jak to być może! gwałt taki!

– Je­że­li Wać­pa­ni zięć trzy­ma z kró­lem – ode­zwał się chłod­no star­szy – nie po­win­ni­ście woj­skom na­szym swo­ich koni ską­pić… a bę­dzie­cie się skar­ży­li, król Jmość mnie uspra­wie­dli­wi… bo mi dzia­ło ugrzę­zło… a woj­na się kom­ple­men­ta­mi nie pro­wa­dzi…

Po­pa­trzał się na pod­cza­szy­nę, wąsa po­krę­cił, uśmiech­nął sie…

– Ot – rzekł wy­cią­ga­jąc ku niej na­la­ny ku­bek – le­piej­byś jej­mość na ko­la­nach u mnie usia­dła i wy­pi­ła ze mną za zdro­wie Ka­ro­la Gu­sta­wa!

Nie od­po­wia­da­jąc na tę im­per­ty­nen­cyę, jej­mość cała za­pe­rzo­na wy­bie­gła…

Za­gór­scy mil­czą­co ule­ga­li roz­ka­zom, nie było co po­cząć, nie go­dzi­ło się draż­nić zdzi­cza­łych woj­ną lu­dzi.

Do koła domu po­sta­wio­no stra­że… w dzie­dziń­cu za­pa­lo­no ognie, za­ję­to fol­wark i bu­dyn­ki. Co dom miał wy­wle­czo­no nie pro­sząc dla żoł­nie­rzy. Tym­cza­sem co kto zo­czył do­god­ne­go, do kie­sze­ni i do trok pa­ko­wał… We dwo­rze po­bi­tych i ran­nych lu­dzi kil­ku już było… Śpie­wa­mi roz­le­ga­ło się po­dwó­rze, bo żoł­nier­stwo się na­pi­ło i pod­pi­ło…

Wi­dząc, że z tymi go­ść­mi nie ma co po ludz­ku po­czy­nać, Za­gór­scy cof­nę­li się do pierw­szej izby. Me­dard tez i Wa­cek po­szli z nimi. Tam­ci so­bie go­spo­da­rząc sami byli ra­dzi. Mru­cze­nie wkrót­ce ob­ró­ci­ło się w śmie­chy… a je­den na cały głos śpie­wać po­czął.

Po twa­rzach Za­gór­skich znać było, że ten na­jazd obu­rzał ich i do gnie­wu po­bu­dzał – nie mie­li jed­nak środ­ka opar­cia się. Sie­dzie­li tak nie śmie­jąc się do sie­bie ode­zwać… gdy pod­cza­szy­na z kar­tą w ręku wró­ci­ła ze swe­go po­ko­ju le­cąc do Szwe­dów. Przy­po­mnia­ła so­bie, iż ją w list bez­pie­czeń­stwa wo­je­wo­da po­ta­jem­nie opa­trzył, try­um­fu­ją­ca więc nio­sła go do tego, któ­re­go ka­pi­ta­nem zwa­no.

Szwed, któ­re­mu się zda­wa­ło, iż na­tręt­nej po­zbył się ko­bie­ty, zdzi­wił się – wi­dząc ją wcho­dzą­cą z pa­pie­rem w ręku. Był to blan­kiet, ja­kich do­wódz­cy szwedz­cy do­star­cza­li swym ad­he­ren­tom; wo­je­wo­da wło­żył weń tyl­ko imię swej świe­kry…

Pa­pier był pod kró­lew­ską pie­czę­cią, a pod­pi­sem Wit­tem­ber­ga i kan­ce­la­ryi kró­la… Jak­kol­wiek obo­jęt­ny Szwed, zo­ba­czyw­szy pa­pier, któ­ry wzgar­dli­wie na stół przed nim rzu­ci­ła pod­cza­szy­na, pod­niósł się nie­co, okiem go cie­ka­wem prze­biegł, skło­nił gło­wę i rzekł:

– Więc cóż?

– Wi­dzi­cie, że mam roz­kaz, aby­ście mnie sza­no­wa­li, za­wo­ła­ła. Ko­nie mi za­bra­no…

– Ko­nie za­bra­no! ba! mó­wił ka­pi­tan, Wać­pa­ni je sama od­dać po­win­naś. Czy ja dla koni wa­szych mam utra­cić dzia­ło? To nie może być…

Roz­my­ślił się wszak­że po­pa­trzaw­szy na pa­pier zno­wu.

– Je­śli inne ko­nie do­sta­nę, rzekł, każę wa­sze po­wró­cić.

– Nie umie­cie Wać­pa­no­wie roz­róż­niać przy­ja­ciół od nie­przy­ja­ciół – do­da­ła ci­szej… Bierz­cie ko­nie tego mło­de­go ich­mo­ści, któ­ry z wami po nie­miec­ku mó­wił… ten z pol­skim kró­lem trzy­ma… a ja…

Szwed się roz­śmiał…

– I ko­niem go­tów wziąć i czło­wie­ka! od­parł…

Ski­nął tedy coś szwar­go­cąc do dru­gie­go to­wa­rzy­sza, któ­ry wy­szedł za­raz i pro­wa­dząc z sobą Me­dar­da i Wac­ka, po­wró­cił. Ka­pi­tan bacz­nie się im przy­pa­trzył na­przód…

– Po­każ­cie wa­sze pas­sy – ode­zwał się. Me­dard miał swój na po­do­rę­czu i wy­cią­gnął go z za suk­ni…

Szwed czy­ta­jąc gło­wą za­czął chwiać.

– Wy­ście od Czar­niec­kie­go, rzekł – wa­sza dro­ga była do Sie­wie­rza iść z woj­skiem, a nie po kra­ju się włó­czyć i bu­rzyć dru­gich prze­ciw nam… Co wy tu ro­bi­cie?

Me­dard za­ło­żyw­szy ręce, pra­wie mu się tłó­ma­czyć nie chciał… Po­pa­trza­li na się z Wa­cła­wem tyl­ko….

– Pa­pier mój mówi za mnie, rzekł w koń­cu… Ka­pi­tan pod­rzu­cił ręką ar­kusz i ode­pchnął go na śro­dek sto­łu.

– Co mi pa­pier cza­su woj­ny! za­wo­łał – wy­ście jaw­ni nie­przy­ja­cie­le nasi.

– Nie my­li­cie się – od­parł Peł­ka, – ani mo­że­cie żą­dać, aby­śmy was ko­cha­li. Gdy­by­śmy wam do wa­sze­go kra­ju na­szli, nie in­a­czej­by­ście nas przy­ję­li, chy­ba oło­wiem i że­la­zem…

Szwed coś mru­czał. Dwóch żoł­nie­rzy na za­wo­ła­nie zja­wi­ło się w pro­gu.

Me­dar­da i Wa­cła­wa ka­za­no za­mknąć w bez­piecz­nem miej­scu… Ka­pi­tan im ob­ja­wił, że ich po­pro­wa­dzi z sobą. Me było się co z nim roz­pie­rać.

Pod­cza­szy­na z po­cząt­ku roz­mo­wy za­raz wy­su­nę­ła się ostroż­nie…

Za­gór­scy, któ­rzy na­słu­chi­wa­li z pierw­szej izby, zo­ba­czyw­szy co się dzia­ło, choć nie wie­dzie­li z czy­jej na­pra­wy – po­ble­dli z gnie­wu… Nie roz­bro­jo­no wszak­że obu uwię­zio­nych, lek­ce wa­żąc so­bie ich sza­ble… Tu­li­cha, któ­ry miał za pa­sem skry­ty Me­dard, snadź może i nie doj­rze­li.

– Słu­chaj Wa­cek – ozwał się ci­cho do to­wa­rzy­sza idąc z nim Peł­ka… nie mam cale ocho­ty Szwe­dom się dać za­bie­rać… Ta­ła­łaj­stwo się to po­pi­je i po­śpi, trze­ba nam o so­bie my­śleć.

Nie roz­dzie­la­no ich, a że Szwe­dom w domu pil­no­wać było do­god­niej, za­pa­ko­wa­no obu do zim­nej ko­mo­ry, w któ­rej był skład ja­kichś sta­rych sprzę­tów i se­pe­tów, zam­kię­to na klucz, a że dwór stra­że do­ko­ła ota­cza­ły, nie bar­dzo ich już strze­żo­no…

Gdy się w ciem­no­ści zna­leź­li dwaj to­wa­rzy­sze, Me­dard pierw­szy z cza­su ko­rzy­stał… Mie­li obaj krze­si­wa… su­che­go drze­wa było po­do­stat­kiem, zna­la­zła się też pro­chu garść, aby kła­ka do­by­te­go z kąta za­pa­lić. Peł­ka się czyn­nie jął do roz­świe­ca­nia ko­mór­ki, a Wa­cek ją tym­cza­sem ob­ma­cy­wał, aby dojść, czy gdzie dru­gich drzwi lub okien­ka nie było. Zna­lazł się w isto­cie otwór na ogród wy­cho­dzą­cy, za­su­nię­ty de­ską od wnę­trza, ten jed­nak był tak mały, iż się weń gło­wa na­wet nie mie­ści­ła.

Tuż pod ścia­ną Szwed z sa­mo­pa­łem cho­dził, lecz moż­na było prze­wi­dzieć chwi­lę, gdy go sen zmo­rzy. Mur, choć do­syć gru­by, da­wał się z wol­na nad­ła­mać i wy­kru­szyć… Peł­ka wziął się nie tra­cąc chwi­li do ro­bo­ty, zna­la­zł­szy sztab­kę że­la­za i sta­rą otłu­czo­ną sie­kie­rę, któ­rą so­bie mógł do­po­módz. Ha­łas w po­dwó­rzu i domu nie do­zwa­la! skro­ba­nia w ścia­nie usły­szeć. A że u drzwi za­mknię­tych żoł­nie­rza nie było, nad­biegł pan Fi­lip z radą i po­cie­chą…

– Co Wasz­mość ro­bi­cie? za­py­tał prze­ze­drzwi.

– Mur ła­mie­my – rzekł Wa­cek…

– To się na nic nie zda­ło – od­parł Fi­lip: wy­łam­cie drzwi w sza­fie sto­ją­cej przy ścia­nie, wy­rzuć­cie z niej odzież, wy­bij­cie de­ski a znaj­dzie­cie go­to­we wnij­ście do izby cze­lad­nej, w któ­rej ni­ko­go nie ma i zkąd ujść bę­dzie ła­two.

Wdzięcz­ni za te wska­zów­kę, Me­dard i Wa­cek wzię­li się do sza­fy, z któ­rą ła­twiej nie­rów­nie szło niż z mu­rem. Sza­fa była sta­ra i prze­bu­twia­ła… Za nią ode­mknię­te drzwi już cze­ka­ły… Go­spo­da­rze nie chcąc być po­są­dzo­ny­mi o uła­twie­nie więź­niom uciecz­ki, sta­ra­li się być na oczach Szwe­dom cią­gle. Nie zna­leź­li więc ni­ko­go, lecz płasz­cze i odzież ja­kiej po­trze­bo­wać mo­gli do dro­gi. Wa­cek na szczę­ście znał nie­co le­piej dwór w Ma­li­no­wej, w któ­rej Me­dard po raz pierw­szy się znaj­do­wał. W chwi­li, gdy straż ode­szła da­lej od okna, wy­sko­czy­li do ogro­du, a choć sze­lest w krza­kach mógł ich był zdra­dzić, ha­łas z po­dwó­rza do­sły­szeć go nie do­zwa­lał. Pierzch­nę­li więc nie ści­ga­ni przez ogro­dy ucho­dząc w pole…

Me­dard chciał­by się był o Ga­bry­ka i ko­nia do­wie­dzieć, lecz wra­cać do sta­jen za­ję­tych przez Szwe­dów, nie mo­gli. Za ogro­dem sta­ła cha­ta ogrod­ni­ka. Ten roz­bu­dzo­ny ha­ła­sem we drzwiach jej cza­to­wał, i od nie­go się do­wie­dzie­li, iż nim jesz­cze na­de­szli Szwe­dzi, czło­wiek z koń­mi, z opi­su do Ga­bry­ka po­dob­ny, uje­chał do po­bliz­kie­go lasu, w któ­rym była pa­sie­ka.

Do­bry ka­wał dro­gi dzie­lił ich od tych za­ro­śli… prze­by­li go jed­nak, dzię­ki ciem­no­ści nie ści­ga­ni, i do­sta­li się na opi­sa­ną im ścież­kę wio­dą­cą w głąb lasu… Me­dard i Wa­cek śmie­jąc się już i ra­dzi, że się z rąk Szwe­dów wy­rwa­li, mie­li na­dzie­ję, że rów­nie szczę­śli­wie do koni się do­sta­ną. Nie za­wio­dła ich ta na­dzie­ja…

Ga­bryk w isto­cie stał z koń­mi w pa­sie­ce, a miał tę by­strość i ro­zum, że ura­to­wał nie­tyl­ko pań­skie­go i wła­sne­go ko­nia z tro­ka­mi, ale naj­lep­sze­go z sio­dło­wych pana Ro­żań­skie­go. Ucie­cha nie mia­ła gra­nic gdy ko­nie zo­ba­czy­li, a Me­dard chciał ko­rzy­sta­jąc z nocy na­tych­miast ru­szać da­lej, gdy Ga­bryk go za­trzy­mał.

– A! pro­szę pa­ni­cza, za­wo­łał: o trzy ćwier­ci mili stoi od­dział na­szych żoł­nie­rzy da­le­ko sil­niej­szy niż Szwe­dy… trze­ba na ra­bu­siów za­po­lo­wać, to ich wszyst­kich za­bie­rze­my jak w mat­nię.

– Zką­dże ty to wiesz?

– Od pa­siecz­ni­ka, któ­ry tyl­ko co ztam­tąd po­wra­ca…

Na te sło­wa wy­szedł i on sam po­twier­dza­jąc co Ga­bryk mó­wił, iż żoł­nierz był kwar­cia­ny, a od­dział lóź­ny, któ­ry wła­śnie na małe kup­ki po­lo­wał… Sie­dli więc na ko­nie z do­brą my­ślą, spie­sząc do wio­ski wska­za­nej, aby jesz­cze póki noc nie upły­nie na Szwe­dów na­paść…

Nie było dro­gi błęd­nej, do­sta­li się więc ła­two do wio­ski, ale tu oprócz stra­ży przed wsią, nie bar­dzo czuj­nych – wszyst­ko już spa­ło… Me­dard i Wa­cek ka­za­li się pro­wa­dzić do po­rucz­ni­ka do­wo­dzą­ce­go od­dzia­łem, bu­dząc go wca­le nie­grzecz­nie. Wstał tez klnąc ich i Szwe­dów, bo w nie­świa­do­mo­ści o ich są­siedz­twie, mio­du się na­piw­szy spo­czy­wał szczę­śli­wie, a ru­szać mu się z sia­na nie chcia­ło. Za­sły­szaw­szy jed­nak, iż Szwe­dzi mie­li ta­bor znacz­ny i łupu do­syć z sobą, że ich była garść nie­wiel­ka, a bez­piecz­nie roz­ło­żo­na, ocho­ta wzię­ła po­rucz­ni­ka też szczę­ścia spró­bo­wać. Za­trą­bio­no na po­bud­kę i do koni. Za­mie­sza­nie i po­płoch po­wstał chwi­lo­wy, upły­nę­ło z go­dzi­nę, nim się żoł­nierz ze­brał i na ko­nia siadł, ale prze­cież ru­szo­no o dru­gich ku­rach, i prze­strzeń do prze­by­cia nie była znacz­na… Pierw­szą jej część żwa­wo prze­by­to, w mia­rę zbli­ża­nia się zaś do dwo­ru, mu­sia­no zwol­nić kro­ku i przed­się­wziąć ostroż­no­ści, aby stra­że szwedz­kie po­chwy­tać i zejść ich nie­przy­go­to­wa­nych.

Szczę­śli­wie się to uda­ło od stro­ny ogro­du, od któ­rej Szwe­dzi naj­mniej się spo­dzie­wa­jąc kogo, wca­le ja­koś nie pil­no­wa­li. Od­dział ztąd roz­cho­dząc się z wol­na oskrzy­dlił dwór i opa­sał…

Jed­ne­go żoł­nie­rza tyl­ko pod­kradł­szy się Ga­bryk z dru­gim ciu­rą z ko­nia tak zręcz­nie znie­śli za­kne­blo­waw­szy, iż ani pi­snąw­szy do­stał się w ich ręce… Gdy dzie­dzi­niec był oto­czo­ny, to­wa­rzy­sze po­zsia­daw­szy z koni z pi­sto­le­ta­mi w rę­kach i sza­bla­mi do­by­te­mi wkro­czy­li nań… Żoł­nierz spał na obo­zo­wi­sku, broń sta­ła zło­żo­na, któ­rą naj­przód opa­no­wa­no… Na okrzyk ja­kiś za­czę­li się bu­dzić pod­pi­li Szwe­dzi, lecz i nie­przy­tom­ni, i nie ma­ją­cy już czem wal­czyć… Po­czę­ła się więc wal­ka z jed­nej stro­ny na pię­ści, z dru­giej na sza­ble i pi­sto­le­ty… Strza­ły roz­le­ga­ły się jed­ne po dru­gich… Star­szy­zna, któ­ra się wy­le­ga­ła we dwo­rze, wy­sko­czy­ła w ga­nek nie ma­jąc cza­su chwy­cie na się odzie­ży, od­strze­li­wa­jąc na oślep i nie poj­mu­jąc co się staś mo­gło. Ka­pi­tan wrzesz­czał na swo­ich gło­sem ochry­płym, gdy Me­dard przy­sko­czył doń i przy­kła­da­jąc mu pi­sto­let do pier­si zmu­sił do pod­da­nia. Resz­ta też zmu­szo­na była zdać się na ła­skę i nie­ła­skę… a tę już ry­cer­stwo wią­za­ło, choć nie wie­dzieć co było z więź­nia­mi po­cząć – i po­rucz­nik wo­lał­by był z za­bi­ty­mi niż z ży­wy­mi mieć do czy­nie­nia.

Wy­bie­gli pa­no­wie Za­gór­scy tak­że na tę wrza­wę, zdzi­wie­ni nad­zwy­czaj, że zna­leź­li Me­dar­da i Ro­żań­skie­go wśród od­dzia­łu…

Kil­ka­na­ście wo­zów roz­ma­ite­go łupu do­sta­ło się w ręce zwy­cięz­ców i po­do­stat­kiem koni, mię­dzy któ­re­mi i za­se­kwe­stro­wa­ne pani pod­cza­szy­nej.

I ona, i pan­ny Za­gór­skie drżąc cze­ka­ły koń­ca wal­ki w izbie od ogro­du,. gdy Me­dard wcią­gnął do go­ścin­nej ka­pi­ta­na.

Nie­szczę­śli­wy do­wódz­ca, jak­kol­wiek zwy­cię­żo­ny, nie­wie­le po­stra­daj buty i miny… "Dość obo­jęt­nie padł na krze­sło… i rzekł spo­glą­da­jąc na Me­dar­da:

– Mia­ła słusz­ność ta oty­ła jej­mość prze­strze­gać mnie, że­ście nie­przy­ja­cie­le nasi; na­le­ża­ło was za­raz roz­trze­lać, szko­da, żem tego nie zro­bił… ale po nocy! nig­dym nie zwykł…

Me­dard usły­szaw­szy to wy­zna­nie, spoj­rzał tyl­ko na to­wa­rzy­sza… Pod­cza­szy­na sto­ją­ca po­de­drzwia­mi po­chwy­ci­ła je tak­że…

– Wie­my za­tem, rzekł, ko­mu­śmy win­ni uwię­zie­nie na­sze – po­wi­nie­nem się był tego do­my­ślić i spo­dzie­wać…

* * *

Za­czy­na­ło dnieć, gdy się ze Szwe­da­mi ry­cer­stwo pol­skie uprząt­nę­ło. Nie­bosz­czy­ków przy­pę­dze­ni ze wsi lu­dzie z ło­pa­ta­mi, wy­ko­paw­szy dół za sto­do­ła­mi, zło­ży­li odar­tych zu­peł­nie na wie­ku­isty spo­czy­nek; z ży­wy­mi nie­rów­nie trud­niej było ra­dzić. Po­rucz­nik chciał wy­bić do nogi, ale i Za­gór­scy, i Me­dard, i spo­koj­niej­si to­wa­rzy­sze nie go­dzi­li się na to, aby od­we­tu nie wy­wo­ły­wać, o któ­ry i tak nie było trud­no. Spę­dzo­no ich tym­cza­so­wo zwią­za­nych do szo­py, gdzie na sło­mie wy­po­cząć mo­gli po śnie tak na­gle prze­rwa­nym.

Ka­pi­tan i jego to­wa­rzy­sze po­bra­ni w nie­wo­lę, sie­dzie­li w izbie zu­peł­nie na los swój obo­jęt­ni. Je­den z nich klął po ci­chu, dwaj dru­dzy mil­cze­li dum­nie… Ła­two im było do­strzedz, że to zwy­cięz­two nie­ma­łe­go wszyst­kich na­ba­wia­ło kło­po­tu. Wie­dzie­li oni do­brze, iż kraj cały był w rę­kach Gu­sta­wa, że nie mia­no ich gdzie ode­słać i co zro­bić z nimi, a za śmierć ła­twa ze­msta była.

Po­rucz­nik cią­gle po­wta­rzał, iż nie wi­dział spo­so­bu, tyl­ko ich wy­bić jak psz­czo­ły, a z mio­dem za­bra­nym ucho­dzić.

– Cie­ka­wym bar­dzo, jak so­bie z nami po­ra­dzi­cie? ode­zwał się ka­pi­tan do Me­dar­da. Mu­si­cie prze­cie wie­dzieć, że ja tu nie sam sze­dłem, ale więk­sze od­dzia­ły cią­gną za mną. Za kil­ka­na­ście go­ścin przyjść mogą. Za­bić nas mo­że­cie, to los żoł­nie­rza, że musi gi­nąć, gdy nań pad­nie zła dola! – ale mści­cie­li znaj­dzie­my… Pro­wa­dzić nas z sobą bę­dzie trud­no… daj Boże! by­ście sami uszli z du­sza­mi… Cóż wiec bę­dzie?

Ani po­rucz­nik, ani Me­dard nie od­po­wie­dzie­li mu… Po­sta­no­wio­no po­przy­wią­zy­wać jeń­ców do koni i ru­szać z nimi do jed­ne­go z naj­bliż­szych za­mecz­ków, któ­rych się jesz­cze do­syć w oko­li­cy trzy­ma­ło. Rady in­nej nie było, tyl­ko ich tam zdać do­wód­com…

Ale trze­ba się było spie­szyć, i po­rucz­nik ka­zał do wo­zów za­przę­gać, a ry­cer­stwu swe­mu, jak sko­ro spo­cznie, na koń sia­dać… aby ujść po­go­ni, któ­rą jaki zbie­gły Szwed mógł na­pro­wa­dzić. Me­dard i Wa­cek mu­sie­li iść z od­dzia­łem, a Za­gór­scy z sio­stra­mi pa­ko­wa­li się tez do dro­gi, bo dwór nie był już bez­piecz­ny. Czy­nio­no to z re­zy­gna­cyą i spo­ko­jem, bo los ów­cze­sny szlach­ci­ca pol­skie­go zmu­szał go bar­dzo czę­sto do po­dob­nych wę­dró­wek i do po­wro­tu na po­go­rze­li­sko…

Pod­cza­szy­na zbie­ra­ła się też do po­dró­ży, lecz do po­wo­zu za­bra­kło koni. Za­bra­li je byli Szwe­dzi, a po­rucz­nik wziąw­szy je w spad­ku po nich, nie my­ślał wró­cić wła­ści­ciel­ce. La­ment stał się wiel­ki, po­wo­ła­no obu Za­gór­skich, któ­rzy wsta­wia­li się nada­rem­nie… Nie było co wprządz do wo­zów, a ucie­kać z nimi sta­wa­ło się ko­niecz­no­ścią.

Dzień co chwi­la ro­bił się ja­śniej­szy. Z ze­znań sa­mych jeń­ców i ob­li­cze­nia tru­pów oka­zy­wa­ło się, że kil­ku­na­stu żoł­nie­rzy uszło… Od­dzia­ły szwedz­kie krę­ci­ły się po oko­li­cy, je­den z nich nad­cią­gnąć mógł co chwi­la.

Pod­cza­szy­na ła­ma­ła ręce w roz­pa­czy, pil­no jej bo­wiem było do Hor­bo­wa…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: