- W empik go
Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 2 - ebook
Żywot i sprawy JMPana Medarda z Gołczwi Pełki z notat familijnych spisane przez J. I. Kraszewskiego. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 387 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
Tom II
Warszawa.
Gebethner i Wolff.
1876.
Дoзвoлeнo Цензуpoю
Вapшaвa 17 Сeнтябpя 1875 r.
Kraków. – W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki
Dwaj bracia Zagórscy i trzy siostry Zagórskie mieszkały w Malinowej.
Starszy ze dwóch pan Filip dzieckiem jeszcze okaleczał na nogę, i to go uczyniło – młodszy, że uczonego księdza nauczycielem miał i zawczasu z Horacym się i Wirgilim zapoznał, pokochał książki, a choć czasem konia dosiadał, rycerskiego ducha miał tylko w pieśniach i epigrammatach. Rzadka to była na owe czasy rzecz taki dom, w którymbyś rycerza nie znalazł, człeka, coby albo nie służył wojskowo, lub służyć się nie gotował – tu zaś, prawdę rzekłszy, chyba kulawy pan Filip mógł się liczyć za rycerza duchem i wąsami, bo noga mu nie dawała dosiądź strzemienia. Wawrzyniec wolał śpiewać zwycięztwa, aniżeli je odnosić.
Trzy siostry: Anna, Róża i Julka, młodsze były znacznie od panów braci; słynęły szeroko z wdzięków i zacności, nie było w okolicy żadnych, coby się z niemi mierzyć mogły… Oprócz tego, o czem świat cały od braci dokumentalnie wiedział, miały po dwadzieścia tysięcy złotych posagu gotówką, co naówczas nie było do pogardzenia, i po pięć w wyprawie.
Mimo to, żadna z nich dotąd męża nie znalazła. Czem się to działo, odgadnąć trudno. Kochały się między sobą serdecznie, a że im w domu, w którym gospodarowały, bardzo było dobrze, – nie spieszyła żadna z nich innego sobie szukać… Pojechawszy w konkury szlachcic, gdy spojrzał, nie wiedział którą wybierać, a poznawszy je bliżej, wziąłby był każdą, żałując, że wszystkich zabrać nie może. Może dlatego, właśnie kochali się kawalerowie, a nie ożenił się dotąd żaden.
Dom panów Zagórskich gościnny był i wesoły, skrzypki tam dawniej częściej się zwijały niż gdzieindziej – ludzie byli dostatni, rządni, przyjacielscy, i żyli ze wszystkimi dobrze – kochano ich powszechnie, złego słowa nikt o nich nie posłyszał. Spojrzeć na nich dość było, żeby się dusza rozchmurzyła. Począwszy od biednego Filipa, wszyscy byli pięknego oblicza, rysów twarzy podobnych do siebie, różnego tylko wyrazu. Na licu kaleki, jak na przekorę, jaśniał duch rycerski przodków; na czole Wawrzyńca widać było spokój zatopionego w sobie poety.
Anna była trzpiotem wesołym; Róża poważniejsza i zamyśloną a pobożną; Julka łagodną, nieśmiałą, rumieniącą się co chwila. Choć różne na pozór charakterami, miały rodzinne podobieństwo do siebie i jednakie poczciwe serca. Młodzi panicze lgnęli często z kolei: do jednej, do drugiej, do trzeciej, a dziewczęta się z nich śmiały, bo między niemi zazdrości nigdy nie było…. Bóżnicę wieku panien mało kto dostrzegł, bo najstarsza miała rok dwudziesty trzeci, a najmłodsza dwudziesty.
Rożańskiemu najwięcej do serca przypadała nieśmiała Julka, gdy – przypadkowo nie był gdzieindziej zajęty. Teraz tez już mu owa miłosierna mieszczka krakowska miała czas z serca się wyśliznąć, i zbliżając się do Malinowej, czuł wracające dawne affekta dla Julii Zagórskiej.
Obiecywali sobie z Pełka spędzić wieczór bardzo przyjemnie, gdy widok ludzi pani podczaszynej Pełkę niezmiernie zmieszał, tak, iż gdyby nie obawa zakłopotania przyjaciela i siebie – byłby może od progu zawrócił.
Zagórscy wyszedłszy do sieni, witali już Rożańskiego, który im Pełkę przedstawiał.
– Mojego dobrego druha i towarzysza, Medarda Pełkę, łasce panów braci polecam… Jedliśmy z nim razem spleśniały razowy chleb i stęchłą cebulę w Krakowie, biliśmy się i biedowaliśmy razem… a nie ma przyjaźni, jak żołnierska.
Mógł to dostrzedz nawet Rożański, że na imię Pełki pochmurzyły się coś twarze Zagórskich – spojrzeli po sobie ukradkiem, i jakby niepewni byli, co za jednego Pełkę mieli przed sobą, Filip zapytał:
– Czy nie z Lubelskiego?
– Z Gołczwi – odezwał się Pełka, nie chcąc ani na chwilę w błąd wprowadzać nikogo – mieszkałem o granicę od pani podczaszynej Pociejowej, której tu dwór poznaję…
– A tak! odezwał się Wawrzyniec – pani podczaszyna blizko jest z nami skolligacona…
Obaj bracia podali ręce Medardowi, zapraszając go do środka, lecz widocznie pomieszani. Wszczęły się zwykłe ceremonie w progu, kto przodem pójdzie. Medard wąsa kręcił czmychając, nie chciało mu się spotykać z babą, której widoku znieść nie mógł, i z którą rzadko kwadrans bez zaczepki mógł wytrzymać i bez przymówisk wzajemnych.
– Czy to będzie właściwie czy nie – odezwał się – rozsądźcie Waszmość panowie; lecz choć po raz pierwszy mam szczęście konwersować z nimi, szczerym być chcę po żołniersku.
To mówiąc, zatrzymał się nieco w progu.
– U pani podczaszynej – mówił dalej – nie jestem w wielkich łaskach; lękam się mojem przybyciem zatruć państwu miłe obcowanie. Nie weźmiecie mi ichmość za złe, gdy za gościnę podziękowawszy, dalej na nocleg ruszę… Z panem Wacławem jutro lub po jutrze na drodze się zjedziemy.
Zagórscy stanęli jak osłupiali patrząc po sobie, Pełka już się do odwrotu gotował.
– Ani się obawiać spotkania nie mam powodu, ani na sumieniu cokolwiekbądź czuję – dodał; – ale po cóż mam miłym gospodarzom kwas wnosić do domu…
Wacek zmilczał zafrasowany, sam nie wiedząc co pocznie.
– Miły panie – ozwał się Filip kręcąc sowitego wąsa – słusznieby nam to mogli ludzie wyrzucać jako wielką winę, gdybyśmy wam dla tak błahej przyczyny od naszego proga odejść dali. Na żaden sposób nie może to być, żebyście nam krzywdę uczynili. Nie pierwszyzna to, że na neutralnem terrytoryum znajdą się cokolwiek z sobą powaśnione osoby; przecież z obu stron mitygować się umieją i nic ztąd nieprzyjemnego nie wyniknie. Często się jeszcze z sobą przejednać potrafią. Spodziewam się, że i tym razem nie gorzej będzie.
– Miły panie a bracie – dodał Wawrzyniec – istotnąbyście domowi wyrządzili krzywdę odchodząc od proga.
To mówiąc we drzwi otwarte uprzejmie zapraszali. Medard pchnął Wacka przodem, a sam też nie certując się dłużej, wszedł za nim.
W izbie gościnnej siedziały już kołem wszystkie trzy panny, otaczając podczaszynę, która w naj – lepszym humorze, na siedzeniu rozparta, śmiała się, coś rozpowiadając, do rozpuku…
W tem ujrzawszy wchodzącego Pełkę a nie mogąc się pohamować, rzuciła się aż na siedzeniu i pobladła, prostując się sztywnie i przybierając minę poważną.
Panowie Zagórscy, wedle obyczaju, siostrom i podczaszynie gościa przedstawili. Jejmość spojrzała na Pełkę gniewnie i bryznęła z przekąsem:
– O! tego jegomość pana przedstawić mi nie potrzebujecie, bo my się z dawna i dobrze znamy…
Pełka już miał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał się, skłonił tylko i na bok ustąpił. Oczy wszystkich trzech panien ciekawie się na niego zwróciły, ale że był chłopak jak malowany, a słysząc przytyk jeszcze się gdy… by jabłko zarumienił, nie uczynił na nich przez to złego wrażenia. Ciekawość tylko zaostrzyła się.
Podczaszyna zaś zwróciła się zaraz do Wacka, który ją z opowiadania przyjaciela dobrze znał (o czem ona nie wiedziała), a jak była zawsze zalotną, poczęła wnet oczyma doń strzelać i usteczka misternie sznurować. Wacek był do zakochania się a raczej bałamucenia się łatwy; szczęściem tu go Julka broniła od niebezpieczeństwa. Nie podobały mu się owe miny pani podczaszynej", i zbył ją jakby nie rozumiał…
Zagórscy zaś, jako ludzie doświadczeni, wnet rozmowę skierowali na sprawy publiczne, żeby prywatnych nie dopuścić. Wszczęła się rozmowa o oblężeniu Krakowa, o królu, o dworze i o panu Czarnieckim.
Pełka, który niedawno widział podczaszynę na zamku w Głogowie w najlepszych na oko stosunkach z królową i królem, boć królestwo Jmość córce jej wesele sprawiali –. zdziwił się niepomału, słysząc ją tu z przekąsem odzywającą się o obojgu. Zmilczał wszakże.
Zagórscy nie dopomagali wcale, a Rożański nawet za króla się ujął.
Miała go już za pognębionego bezpowrotnie podczaszyna. Wacek się odezwał:
– Jeszczeć to przecież nie koniec wojny, a choćsię królowi Jmości nie wiodło z razu, nie całkiem w tem jego wina. Może się tez fortuna poprawić.
– Wątpię – przerwała piękna pani – Gustaw mu zagarnął wszystko… Trudno przeciw wodzie płynąć; kto ma rozum, ten z nim trzymać musi.
– A kto ma serce, pani podczaszyno – dodał Wacek – ten do ostatka zostanie wiernym swojemu królowi, w złej czy dobrej doli.
Ruszyła na to ramionami podczaszyna.
– Wolno każdemu iść kędy chce – rzekła – a no, im dłużej tak ludzie pięknie będą prawili, tem się niewinna krew nasza dłużej lać nie przestanie.
Zagórscy zmilczeli jeszcze, panny oczy pospuszczały, Pełka już dłużej utrzymać się nie mógł.
– W ustach pana wojewody, zięcia pani podczaszynej – ozwał się spokojnie – nie dziwiłyby mnie te zdania… lecz od pani, dla której oboje królestwo szczególne okazywali względy…
– Kraj mi jest milszy od króla – przerwała rumieniąc się podczaszyna – a kraju Jan Kazimierz nie zbawi modląc się i płacząc… Co prawda to nie grzech…
Milczenie jak mak siał nastało przez dość długą chwilę.
– A ichmość – spytała podczaszyna spoglądając na zafrasowanych Zagórskich – z kim trzymacie?
Bracia oczyma się porozumieli z sobą tylko, i Wawrzyniec, choć młodszy – łatwiejszą mający wymowę – rzekł z wolna mierząc słowa:
– Dzięki Bogu, wotów naszych dawać nie jesteśmy zmuszeni. Takie sprawy discursive i interlocutorie, nie mogą się rozstrzygnąć… więc lepiejby je na czas inny zostawić.
Podczaszyna, której to w niesmak poszło, usta skrzywiła… panny, które były oczy popodnosiły, znowu je spuścić musiały.
– Nie taję tego – mówiła piękna wdówka' – że mój zięć pan wojewoda, jak dawniej tak i teraz więcej się ku Gustawowi nakłania… bo ma rozum! tak, ma rozum… "Poszło tez za nim województwo sieradzkie całe… Inne kraje koronne i Litwa hołdują również nowemu panu… Nie ma już wyboru, albo jak król iść na wygnanie, lub się submittować…
– Albo się do ostatka bić – dodał Medard z cicha…
Panny dosłyszały tych wyrazów i oczyma jakby mu dziękować za nie chciały; podczaszyna udała, iż one jej nie doszły.
Zagórscy siedzieli strapieni jak podróżny, który z końmi i wozem na zła drogę się puścił i nie wie którędy z niej zawrócić, by się na gładszą dostać.
– My domatorowie – odezwał się Wawrzyniec wreszcie – dzięki Bogu, możemy stać na boku i czekać jak Opatrzność rozstrzygnie – a Wacek dodał:
– Wracamy z Krakowa, któregośmy bronili do ostatka; nie powinna się pani podczaszyna dziwić, iż sprawę, za którą cierpieliśmy, kochamy… bośmy stolicę dla króla Jmości chcieli zachować…
– A przecież ją… wam Gustaw wziął, mimo tego sławnego bohatera Czarnieckiego.
Medard jak struna wstał.
– Jeżeliby co przeciwko niemu a królowi panu mówionem być miało – rzekł stanowczo – pozwolicie mi panowie, iż nie chcąc ani się kłócić, ani słuchać co boli, lepiej pójdę.
Zarumieniła się i na… głos śmiać poczęła podczaszyna; ale Zagórscy bracia i siostry spoważnieli wszyscy, mogła poznać, iż nie radzi byli sprzeczce.
– Toć lepiej ja panny wam zabrawszy wyjdę, rzekła, bo i tak spocząć mi potrzeba…
To mówiąc, pochwyciła ze stołu perfumowane rękawiczki i chciała odchodzić, a bracia przyskoczyli do niej z obu stron zatrzymując, i Wawrzyniec począł żywo:
– Jeśli mamy cokojwiek łaski, niechże pani nas nie osieroca, a pan Pełka też zostanie; dosyć będzie zmienić rozmowę, o co nietrudno nikomu… Dla domu naszego uczynić to zechcecie…
Podczaszyna usiadła… Pełka trochę tylko z oczu zszedł… Panny nie śmiały słówka rzec, znowu tedy milczenie nastało. Na czołach pana Filipa i Wawrzyńca, widać było występujący pot kroplisty, tak się obaj męczyli.
Anna wybiegła przyspieszać wieczerzę, ażeby nią przerwać dyskursa niepotrzebne. Róża jęła się po cichu podczaszynę zabawiać… Wacek z panną Julią spoglądali na siebie z daleka, i dziewczę rumieniło się pod wejrzeniem Rożańskiego, jakby ią słońce piekło.
Nie długo to potrwało, bo tuż oznajmiono wieczerzę, i pan Filip podał rękę podczaszynie, Medard Annie, a Wacek zmuszony po starszeństwie wziąć Różę, westchnął tylko…
Szli tedy do jadalni tuż obok – gdy… pędem wielkim wpadł zdyszany wyrostek… Z oczu jego widać było, że niedarmo tak spieszył, cały przelękły i poruszony… Zatrzymali się wszyscy…
– Co ci takiego? – spytał Filip.
– Proszę panicza… – łykając wyrazy zawołał chłopak – proszę pana… od gościńca na koniu co tchu nadbiegł Antek, i powiada, że oddział obcego żołnierza… Niemcy czy Szwedy… prosto ciągną do dworu…
Pobledli Zagórscy, nie wiedząc co czynić. Pełka z Wackiem zmierzyli się oczyma, a podczaszyna śmiejąc się wyrwała:
– Przecież nie dzikie zwierzęta! cóż się tedy nam stanie od nich? Trochę owsa wyjedzą… i piwnicę opróżnią…
– Nie byłoby to jeszcze tak wielkie nieszczęście – rzekł Filip – lecz znamy się już z nimi, że się lada czem nie ukontentują. Wprawdzieśmy na ewent wszelki co droższego sprzątnęli… zawsze jednak…
– Cóż czynić? – zapytał Wawrzyniec.
– Przecież uciekać nie macie powodu? – rzekła podczaszyna… i szydersko popatrzała na Medarda…
– Ja też mógłbym dostać kroku – rzekł Wacek nie dopuszczając do słowa Pełkę, bo my obaj z panem Medardem jesteśmy w szwedzkie passy opatrzeni… a no… Kto wie? co lepiej?
– Ale to ludzie są przecięć nie tak dzicy jak nasza szlachta – rzekła podczaszyna szydersko – wszyscy dobrych familij i galanci…
Panny stały blade… Zagórscy szeptali coś do siebie, wyrostka posłano. Wieczerza już na stole, wstrzymaną została.
– Jak ono jest to jest – cicho się odezwał Filip – wołałbym się bez tych gości obejść w domu.
Na przekór wszystkim chmurnym twarzom, jedna pani Pociejowa zupełnie była spokojną, a nawet wesołą…
Chwila długiego oczekiwania użytą została przez gospodarzy do przychowania co kosztowniejszych sprzętów. Dawano rozkazy i rozsyłano na wszystkie strony…
Wacek i Medard nie stracili wcale fantazyi, lecz że im też nie w smak szła ta przygoda, widać po nich było.
Mogli się łatwo byli salwować uchodząc zaraz z Malinowej, lecz wyglądałoby to na strach, a nikomu się nie chciało za tchórza uchodzić. Podczaszyna nielitościwieby szydziła…
Wyrostek wpadł drugi raz oznajmując, że konie ze stajni co lepsze uprowadzono tyłami do lasu, bo Szwedzi mieli zwyczaj je zabierać wszystkie… Medard nie śmiał się spytać o swego sułtana, lecz pewien był, że Gabryk zmiarkuje sam co ma czynić, bo chłopak był sprytny i przytomny…
Na twarzach wszystkich malowało się niespokojne oczekiwanie. Gorsza to częstokroć chwila, niżeli samo nadchodzące już niebezpieczeństwo, i człowiek rychlej w niem sobie poradzi niż ścierpi umysłem spokojnym groźbę złego wiszącą mu nad głową. Filip nie mogąc usiedzieć na miejscu, wstał i wyszedł do ganku, a za nim Medard i Wacek pociągnęli.
Noc była już ciemna, w przestankach wiatr się zrywał i szumiał suchemi drzew gałęźmi… z wioski dolatywało szczekanie psów zajadłe… a od gościńca słychać już było wykrzyki i szczęk broni, i głosy różne… Szwedzi spędziwszy gdzieś przewodników i ludzi z wozami, ciągnęli wprost na dwór. Widać ich nie było jeszcze, ale szumieli z daleka… Z odgłosu tego można było wnosić tylko, iż garść spora ciągnęła…
Pan Filip stał, wąsa kręcił i cmokał nie chcąc kląć głośno…
Ani on, ani brat nie śmieli przy podczaszynie mówić co o Szwedach trzymali, a że się w nich niebardzo kochali, to pewna. Nie było też przykładu, żeby którykolwiek dwór od nich ocalał… zwłaszcza jeśli starszych przy oddziale nie było, coby między żołnierstwem ład i karność utrzymali…
Stali tak na wietrze w ganku milczący, gdy nastatek do bramy się dobijać poczęli Szwedzi. Wrota były z tarcic zbite, kowane, ogromne i z częstokołem do koła w biedzie za obronę służyć mogły.
Tu o tem i myśleć nie godziło się – siła złego kupa na jednego, krzyknął pan Filip wartownikowi, aby otwierał… i pluskać zaczęły konie w kałuży, która stała u wrót, a tuż trzech w pędzie dobiegło do ganku z hałasem wielkim, jakby nastraszyć chcieli. Wyniesiono światło… postrzegli przybysze, że tam też kilku czekało spokojnie na ich przyjęcie… Aż jeden z konia zsiadając, po niemiecku począł kląć i dopytywać, coby był za dwór itp.
Medard umiejący szwargotać, wystąpił za tłómacza bardzo śmiało i rezolutnie.
– Gospodarz waćpan jesteś? spytał wchodząc w ganek starszy mężczyzna, czarny, obrosły, barczysty, brzuchaty, nieprzyjemnej twarzy i oczu kolących.
– Jestem tu gościem – rzekł Pełka – jadę za passem szwedzkim, z drugim towarzyszem od Krakowa do domu; a oto – wskazał Filipa – gospodarz…
Szwed głową kiwnął wąsa kręcąc, i jak stał, nie zrzucając płaszcza toczył się już do środka w zabłoconych butach, a za nim dwaj jego towarzysze, draby do niego podobne, chmurne, złe i drogą pomęczone…
W pół sieni zwrócił się starszy do Medarda.
– Powiedzcie im, żeby mi było wszystko co trzeba, a nie, to dwór z dymem puścimy… Jest nas kilkadziesiąt koni… owsa, siana, mięsa, piwa… dla ludzi chleba. Zresztą nasi o to prosić nie będą.
Rozśmiał się i w kapeluszu wkroczył do izby gościnnej. Z progu już najrzał kobiety, co go bynajmniej nie zmieszało; zdjął tylko powoli kapelusz obmokły i razem z płaszczem zrzucił go na ławę przy drzwiach. Drudzy się też rozdziewać zaczęli za jego przykładem i otrzęsać, poglądając z ukosa na kobiety… tulące się do kąta. Coś szwargotali między sobą… Podczaszyna mniej od innych bojaźliwa, a po niemiecku doskonale mówiąca, nie mogąc wytrzymać dłużej, odezwała się głośno:
– Zmęczeni być panowie musicie podróżą, kiedy nawet należnych kobietom względów nie zachowujecie. Czego innego mogliśmy się spodziewać po rycerstwie zwycięzkiego protektora Rzeczypospolitej…
Pierwszy z oficerów, który był wygodnie nogi wyciągnął, posłyszawszy ten głos niewieści, zdumiony nim, zdawał się z razu uszom nie wierzyć; brwi namarszczył, zwolna się począł dźwigać, jakby lepiej chcąc przysłuchać i ziewnął.
– Nie mamy czasu z kobietami się wdawać w komplementa, rzekł zimno… Jeżeliś jejmość go – _ spodynią, myśl o jedzeniu, bo nie, to my go sami poszukamy…
To rzekłszy, rozwalił się znowu w krześle, i śmiejąc się począł ze swymi po szwedzku szwargotać. Podczaszynie wcale się to nie podobało. Wstała z krzesła i podeszła kroków kilka…
– Przecież się Waszmość przyjaciółmi naszymi zowiecie, a obchodzicie się z nami wcale nie tak jakbyście powinni…
– Dajże jejmość pokój komenderowaniu – obojętnie ozwał się starszy – to nasza rzecz co my czynimy… Jeść! każcie dawać jeść i pić!
Stuknął ostrogą o podłogę zniecierpliwiony.
– Tym sposobem sobie i królowi przyjaciół nie zrobicie! – rzekła podczaszyna.
– A nam po licha przyjaźń wasza! – gniewnie odparł Szwed – ani o nią was prosimy, ani dbamy…
Począł się śmiać znowu. Podczaszyna zarumieniona, zmieszana, ustąpiła wreszcie. Kobiety porozumiały się, ze do stołu nie pójdą… Medarda prosił Filip, aby ich do jadalni prowadził. Nie bardzo było Pełce miło z gburami mieć do czynienia… ale musiał dla prędszego pozbycia się ich oznajmić, że wieczerza na stole…
Porwali się tedy nie patrząc na nikogo, nie pytając o nic, i wszyscy razem po nieprzyjacielsku wtargnęli do izby… Podobała się im snadź, cieplej w niej bowiem było i ogień miała na kominie, chwycili więc płaszcze i kapelusze, i poczęli rozgaszczać się, ani patrząc na gospodarzy.
Sami sobie miejsca zająwszy, kazali wołać ludzi, aby im ciężkie buty pościągali, i nie czekając aż ich kto poczęstuje, do stołu zasiedli… Izba wkrótce stała się kordegardą, bo do niej troki od koni pozanoszono, i broń, i węzełki, i siodła nawet…
Zagórscy patrzali na siebie, ale cóż mieli poczynać? W dziedzińcu sądny dzień, bo się całe pięćdziesiąt rajtaryi tu zwaliło, i już z drzazgami zapalonemi chodzili jak w domu, rozpatrując się w koniach, odbijając sąsieki, smagając ludzi a domagając się czego chcieli.
Ponieważ im było działko gdzieś ugrzęzło i kilka koni w drodze stracili, zakrzątnęli się zaraz co najlepszych sobie szukać, i już cug pani podczaszynej opanowali… Próżno ludzie bronić go chcieli, cięto jednego znacznie, drugi obuszkiem dostał, reszta się już nie zastawiała… pobiegli pani dać znać.
Zerwała się podczaszyna w gniewie ogromnym i wbiegła do jadalni, gdzie się jej wcale nie spodziewano, bo Szwedzi pół leżąc, pół siedząc, wczasowali sobie około mis i dzbanów.
– Mości panie – zawołała do starszego – jestem matką żony pana wojewody sieradzkiego, który z królem Gustawem trzyma. Wasi ludzie mi konie chcą zabierać… jak to być może! gwałt taki!
– Jeżeli Waćpani zięć trzyma z królem – odezwał się chłodno starszy – nie powinniście wojskom naszym swoich koni skąpić… a będziecie się skarżyli, król Jmość mnie usprawiedliwi… bo mi działo ugrzęzło… a wojna się komplementami nie prowadzi…
Popatrzał się na podczaszynę, wąsa pokręcił, uśmiechnął sie…
– Ot – rzekł wyciągając ku niej nalany kubek – lepiejbyś jejmość na kolanach u mnie usiadła i wypiła ze mną za zdrowie Karola Gustawa!
Nie odpowiadając na tę impertynencyę, jejmość cała zaperzona wybiegła…
Zagórscy milcząco ulegali rozkazom, nie było co począć, nie godziło się drażnić zdziczałych wojną ludzi.
Do koła domu postawiono straże… w dziedzińcu zapalono ognie, zajęto folwark i budynki. Co dom miał wywleczono nie prosząc dla żołnierzy. Tymczasem co kto zoczył dogodnego, do kieszeni i do trok pakował… We dworze pobitych i rannych ludzi kilku już było… Śpiewami rozlegało się podwórze, bo żołnierstwo się napiło i podpiło…
Widząc, że z tymi gośćmi nie ma co po ludzku poczynać, Zagórscy cofnęli się do pierwszej izby. Medard tez i Wacek poszli z nimi. Tamci sobie gospodarząc sami byli radzi. Mruczenie wkrótce obróciło się w śmiechy… a jeden na cały głos śpiewać począł.
Po twarzach Zagórskich znać było, że ten najazd oburzał ich i do gniewu pobudzał – nie mieli jednak środka oparcia się. Siedzieli tak nie śmiejąc się do siebie odezwać… gdy podczaszyna z kartą w ręku wróciła ze swego pokoju lecąc do Szwedów. Przypomniała sobie, iż ją w list bezpieczeństwa wojewoda potajemnie opatrzył, tryumfująca więc niosła go do tego, którego kapitanem zwano.
Szwed, któremu się zdawało, iż natrętnej pozbył się kobiety, zdziwił się – widząc ją wchodzącą z papierem w ręku. Był to blankiet, jakich dowódzcy szwedzcy dostarczali swym adherentom; wojewoda włożył weń tylko imię swej świekry…
Papier był pod królewską pieczęcią, a podpisem Wittemberga i kancelaryi króla… Jakkolwiek obojętny Szwed, zobaczywszy papier, który wzgardliwie na stół przed nim rzuciła podczaszyna, podniósł się nieco, okiem go ciekawem przebiegł, skłonił głowę i rzekł:
– Więc cóż?
– Widzicie, że mam rozkaz, abyście mnie szanowali, zawołała. Konie mi zabrano…
– Konie zabrano! ba! mówił kapitan, Waćpani je sama oddać powinnaś. Czy ja dla koni waszych mam utracić działo? To nie może być…
Rozmyślił się wszakże popatrzawszy na papier znowu.
– Jeśli inne konie dostanę, rzekł, każę wasze powrócić.
– Nie umiecie Waćpanowie rozróżniać przyjaciół od nieprzyjaciół – dodała ciszej… Bierzcie konie tego młodego ichmości, który z wami po niemiecku mówił… ten z polskim królem trzyma… a ja…
Szwed się rozśmiał…
– I koniem gotów wziąć i człowieka! odparł…
Skinął tedy coś szwargocąc do drugiego towarzysza, który wyszedł zaraz i prowadząc z sobą Medarda i Wacka, powrócił. Kapitan bacznie się im przypatrzył naprzód…
– Pokażcie wasze passy – odezwał się. Medard miał swój na podoręczu i wyciągnął go z za sukni…
Szwed czytając głową zaczął chwiać.
– Wyście od Czarnieckiego, rzekł – wasza droga była do Siewierza iść z wojskiem, a nie po kraju się włóczyć i burzyć drugich przeciw nam… Co wy tu robicie?
Medard założywszy ręce, prawie mu się tłómaczyć nie chciał… Popatrzali na się z Wacławem tylko….
– Papier mój mówi za mnie, rzekł w końcu… Kapitan podrzucił ręką arkusz i odepchnął go na środek stołu.
– Co mi papier czasu wojny! zawołał – wyście jawni nieprzyjaciele nasi.
– Nie mylicie się – odparł Pełka, – ani możecie żądać, abyśmy was kochali. Gdybyśmy wam do waszego kraju naszli, nie inaczejbyście nas przyjęli, chyba ołowiem i żelazem…
Szwed coś mruczał. Dwóch żołnierzy na zawołanie zjawiło się w progu.
Medarda i Wacława kazano zamknąć w bezpiecznem miejscu… Kapitan im objawił, że ich poprowadzi z sobą. Me było się co z nim rozpierać.
Podczaszyna z początku rozmowy zaraz wysunęła się ostrożnie…
Zagórscy, którzy nasłuchiwali z pierwszej izby, zobaczywszy co się działo, choć nie wiedzieli z czyjej naprawy – pobledli z gniewu… Nie rozbrojono wszakże obu uwięzionych, lekce ważąc sobie ich szable… Tulicha, który miał za pasem skryty Medard, snadź może i nie dojrzeli.
– Słuchaj Wacek – ozwał się cicho do towarzysza idąc z nim Pełka… nie mam cale ochoty Szwedom się dać zabierać… Tałałajstwo się to popije i pośpi, trzeba nam o sobie myśleć.
Nie rozdzielano ich, a że Szwedom w domu pilnować było dogodniej, zapakowano obu do zimnej komory, w której był skład jakichś starych sprzętów i sepetów, zamkięto na klucz, a że dwór straże dokoła otaczały, nie bardzo ich już strzeżono…
Gdy się w ciemności znaleźli dwaj towarzysze, Medard pierwszy z czasu korzystał… Mieli obaj krzesiwa… suchego drzewa było podostatkiem, znalazła się też prochu garść, aby kłaka dobytego z kąta zapalić. Pełka się czynnie jął do rozświecania komórki, a Wacek ją tymczasem obmacywał, aby dojść, czy gdzie drugich drzwi lub okienka nie było. Znalazł się w istocie otwór na ogród wychodzący, zasunięty deską od wnętrza, ten jednak był tak mały, iż się weń głowa nawet nie mieściła.
Tuż pod ścianą Szwed z samopałem chodził, lecz można było przewidzieć chwilę, gdy go sen zmorzy. Mur, choć dosyć gruby, dawał się z wolna nadłamać i wykruszyć… Pełka wziął się nie tracąc chwili do roboty, znalazłszy sztabkę żelaza i starą otłuczoną siekierę, którą sobie mógł dopomódz. Hałas w podwórzu i domu nie dozwala! skrobania w ścianie usłyszeć. A że u drzwi zamkniętych żołnierza nie było, nadbiegł pan Filip z radą i pociechą…
– Co Waszmość robicie? zapytał przezedrzwi.
– Mur łamiemy – rzekł Wacek…
– To się na nic nie zdało – odparł Filip: wyłamcie drzwi w szafie stojącej przy ścianie, wyrzućcie z niej odzież, wybijcie deski a znajdziecie gotowe wnijście do izby czeladnej, w której nikogo nie ma i zkąd ujść będzie łatwo.
Wdzięczni za te wskazówkę, Medard i Wacek wzięli się do szafy, z którą łatwiej nierównie szło niż z murem. Szafa była stara i przebutwiała… Za nią odemknięte drzwi już czekały… Gospodarze nie chcąc być posądzonymi o ułatwienie więźniom ucieczki, starali się być na oczach Szwedom ciągle. Nie znaleźli więc nikogo, lecz płaszcze i odzież jakiej potrzebować mogli do drogi. Wacek na szczęście znał nieco lepiej dwór w Malinowej, w której Medard po raz pierwszy się znajdował. W chwili, gdy straż odeszła dalej od okna, wyskoczyli do ogrodu, a choć szelest w krzakach mógł ich był zdradzić, hałas z podwórza dosłyszeć go nie dozwalał. Pierzchnęli więc nie ścigani przez ogrody uchodząc w pole…
Medard chciałby się był o Gabryka i konia dowiedzieć, lecz wracać do stajen zajętych przez Szwedów, nie mogli. Za ogrodem stała chata ogrodnika. Ten rozbudzony hałasem we drzwiach jej czatował, i od niego się dowiedzieli, iż nim jeszcze nadeszli Szwedzi, człowiek z końmi, z opisu do Gabryka podobny, ujechał do poblizkiego lasu, w którym była pasieka.
Dobry kawał drogi dzielił ich od tych zarośli… przebyli go jednak, dzięki ciemności nie ścigani, i dostali się na opisaną im ścieżkę wiodącą w głąb lasu… Medard i Wacek śmiejąc się już i radzi, że się z rąk Szwedów wyrwali, mieli nadzieję, że równie szczęśliwie do koni się dostaną. Nie zawiodła ich ta nadzieja…
Gabryk w istocie stał z końmi w pasiece, a miał tę bystrość i rozum, że uratował nietylko pańskiego i własnego konia z trokami, ale najlepszego z siodłowych pana Rożańskiego. Uciecha nie miała granic gdy konie zobaczyli, a Medard chciał korzystając z nocy natychmiast ruszać dalej, gdy Gabryk go zatrzymał.
– A! proszę panicza, zawołał: o trzy ćwierci mili stoi oddział naszych żołnierzy daleko silniejszy niż Szwedy… trzeba na rabusiów zapolować, to ich wszystkich zabierzemy jak w matnię.
– Zkądże ty to wiesz?
– Od pasiecznika, który tylko co ztamtąd powraca…
Na te słowa wyszedł i on sam potwierdzając co Gabryk mówił, iż żołnierz był kwarciany, a oddział lóźny, który właśnie na małe kupki polował… Siedli więc na konie z dobrą myślą, spiesząc do wioski wskazanej, aby jeszcze póki noc nie upłynie na Szwedów napaść…
Nie było drogi błędnej, dostali się więc łatwo do wioski, ale tu oprócz straży przed wsią, nie bardzo czujnych – wszystko już spało… Medard i Wacek kazali się prowadzić do porucznika dowodzącego oddziałem, budząc go wcale niegrzecznie. Wstał tez klnąc ich i Szwedów, bo w nieświadomości o ich sąsiedztwie, miodu się napiwszy spoczywał szczęśliwie, a ruszać mu się z siana nie chciało. Zasłyszawszy jednak, iż Szwedzi mieli tabor znaczny i łupu dosyć z sobą, że ich była garść niewielka, a bezpiecznie rozłożona, ochota wzięła porucznika też szczęścia spróbować. Zatrąbiono na pobudkę i do koni. Zamieszanie i popłoch powstał chwilowy, upłynęło z godzinę, nim się żołnierz zebrał i na konia siadł, ale przecież ruszono o drugich kurach, i przestrzeń do przebycia nie była znaczna… Pierwszą jej część żwawo przebyto, w miarę zbliżania się zaś do dworu, musiano zwolnić kroku i przedsięwziąć ostrożności, aby straże szwedzkie pochwytać i zejść ich nieprzygotowanych.
Szczęśliwie się to udało od strony ogrodu, od której Szwedzi najmniej się spodziewając kogo, wcale jakoś nie pilnowali. Oddział ztąd rozchodząc się z wolna oskrzydlił dwór i opasał…
Jednego żołnierza tylko podkradłszy się Gabryk z drugim ciurą z konia tak zręcznie znieśli zakneblowawszy, iż ani pisnąwszy dostał się w ich ręce… Gdy dziedziniec był otoczony, towarzysze pozsiadawszy z koni z pistoletami w rękach i szablami dobytemi wkroczyli nań… Żołnierz spał na obozowisku, broń stała złożona, którą najprzód opanowano… Na okrzyk jakiś zaczęli się budzić podpili Szwedzi, lecz i nieprzytomni, i nie mający już czem walczyć… Poczęła się więc walka z jednej strony na pięści, z drugiej na szable i pistolety… Strzały rozlegały się jedne po drugich… Starszyzna, która się wylegała we dworze, wyskoczyła w ganek nie mając czasu chwycie na się odzieży, odstrzeliwając na oślep i nie pojmując co się staś mogło. Kapitan wrzeszczał na swoich głosem ochrypłym, gdy Medard przyskoczył doń i przykładając mu pistolet do piersi zmusił do poddania. Reszta też zmuszona była zdać się na łaskę i niełaskę… a tę już rycerstwo wiązało, choć nie wiedzieć co było z więźniami począć – i porucznik wolałby był z zabitymi niż z żywymi mieć do czynienia.
Wybiegli panowie Zagórscy także na tę wrzawę, zdziwieni nadzwyczaj, że znaleźli Medarda i Rożańskiego wśród oddziału…
Kilkanaście wozów rozmaitego łupu dostało się w ręce zwycięzców i podostatkiem koni, między któremi i zasekwestrowane pani podczaszynej.
I ona, i panny Zagórskie drżąc czekały końca walki w izbie od ogrodu,. gdy Medard wciągnął do gościnnej kapitana.
Nieszczęśliwy dowódzca, jakkolwiek zwyciężony, niewiele postradaj buty i miny… "Dość obojętnie padł na krzesło… i rzekł spoglądając na Medarda:
– Miała słuszność ta otyła jejmość przestrzegać mnie, żeście nieprzyjaciele nasi; należało was zaraz roztrzelać, szkoda, żem tego nie zrobił… ale po nocy! nigdym nie zwykł…
Medard usłyszawszy to wyznanie, spojrzał tylko na towarzysza… Podczaszyna stojąca podedrzwiami pochwyciła je także…
– Wiemy zatem, rzekł, komuśmy winni uwięzienie nasze – powinienem się był tego domyślić i spodziewać…
* * *
Zaczynało dnieć, gdy się ze Szwedami rycerstwo polskie uprzątnęło. Nieboszczyków przypędzeni ze wsi ludzie z łopatami, wykopawszy dół za stodołami, złożyli odartych zupełnie na wiekuisty spoczynek; z żywymi nierównie trudniej było radzić. Porucznik chciał wybić do nogi, ale i Zagórscy, i Medard, i spokojniejsi towarzysze nie godzili się na to, aby odwetu nie wywoływać, o który i tak nie było trudno. Spędzono ich tymczasowo związanych do szopy, gdzie na słomie wypocząć mogli po śnie tak nagle przerwanym.
Kapitan i jego towarzysze pobrani w niewolę, siedzieli w izbie zupełnie na los swój obojętni. Jeden z nich klął po cichu, dwaj drudzy milczeli dumnie… Łatwo im było dostrzedz, że to zwycięztwo niemałego wszystkich nabawiało kłopotu. Wiedzieli oni dobrze, iż kraj cały był w rękach Gustawa, że nie miano ich gdzie odesłać i co zrobić z nimi, a za śmierć łatwa zemsta była.
Porucznik ciągle powtarzał, iż nie widział sposobu, tylko ich wybić jak pszczoły, a z miodem zabranym uchodzić.
– Ciekawym bardzo, jak sobie z nami poradzicie? odezwał się kapitan do Medarda. Musicie przecie wiedzieć, że ja tu nie sam szedłem, ale większe oddziały ciągną za mną. Za kilkanaście gościn przyjść mogą. Zabić nas możecie, to los żołnierza, że musi ginąć, gdy nań padnie zła dola! – ale mścicieli znajdziemy… Prowadzić nas z sobą będzie trudno… daj Boże! byście sami uszli z duszami… Cóż wiec będzie?
Ani porucznik, ani Medard nie odpowiedzieli mu… Postanowiono poprzywiązywać jeńców do koni i ruszać z nimi do jednego z najbliższych zameczków, których się jeszcze dosyć w okolicy trzymało. Rady innej nie było, tylko ich tam zdać dowódcom…
Ale trzeba się było spieszyć, i porucznik kazał do wozów zaprzęgać, a rycerstwu swemu, jak skoro spocznie, na koń siadać… aby ujść pogoni, którą jaki zbiegły Szwed mógł naprowadzić. Medard i Wacek musieli iść z oddziałem, a Zagórscy z siostrami pakowali się tez do drogi, bo dwór nie był już bezpieczny. Czyniono to z rezygnacyą i spokojem, bo los ówczesny szlachcica polskiego zmuszał go bardzo często do podobnych wędrówek i do powrotu na pogorzelisko…
Podczaszyna zbierała się też do podróży, lecz do powozu zabrakło koni. Zabrali je byli Szwedzi, a porucznik wziąwszy je w spadku po nich, nie myślał wrócić właścicielce. Lament stał się wielki, powołano obu Zagórskich, którzy wstawiali się nadaremnie… Nie było co wprządz do wozów, a uciekać z nimi stawało się koniecznością.
Dzień co chwila robił się jaśniejszy. Z zeznań samych jeńców i obliczenia trupów okazywało się, że kilkunastu żołnierzy uszło… Oddziały szwedzkie kręciły się po okolicy, jeden z nich nadciągnąć mógł co chwila.
Podczaszyna łamała ręce w rozpaczy, pilno jej bowiem było do Horbowa…