- W empik go
Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos - ebook
Żywot młodzika niepoczciwego imieniem Pablos - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 333 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ja, mości panie, jestem z Segowii. Ojciec mój zwał się Clemente (Bóg niech go zachowa w wiekuistej chwale!), rodem z tegoż miasta. Z rzemiosła był, jak się na to powszechnie mówi, golibrodą, tak wysoko wszakże się nosił, iż za ujmę sobie poczytywał, gdy go tak z prostacka zwano: mówił, że jest postrzygaczem lic i krawcem bród. Powiadają, iż z zacnego pnia winnej łozy wyrastał, i miarkując po tym, ile mógł wypić, wierzyć się temu godzi. Za żonę pojął był Aldonzę de San Pedro, córkę Diega de san Juan i wnuczkę Andresa de San Cristobal. Podejrzewano w mieście, iż nie ze starych chrześcijan się wywodzi, ona sama wszelako, wymieniając nazwiska i przydomki swych przodków, utrzymywała, że Chrystusa czcili od niepamiętnych czasów. Miłej dla oka aparycji, takim cieszyła się rozgłosem, iż za jej życia wszyscy niemal śpiewacy w Hiszpanii pieśni o niej układali. Wkrótce po ślubie, a i później także, wiele wycierpieć musiała, bo głosiły złe języki, iż zdarzało się memu ojcu kłaść dwójkę karową, by wyciągnąć treflowego asa. Udowodniono też, że w tym czasie, kiedy ojciec chlustał wodą i podnosił do umycia twarze tym wszystkim, którzy swe brody jego brzytwie powierzali, mój siedmioletni braciszek bez trudu opróżniał ich kieszenie. Wyzionął ducha, aniołeczek, od chłosty, jaką mu wymierzono w areszcie. Opłakiwał go ojciec, bo niewinne to dziecię wszystkich swą słodyczą niewoliło. Za to i za inne dziecinne psoty do więzienia wtrącony został, aczkolwiek, jak później mówiono, wyszedł stamtąd z honorem, pośród karmazynów i fioletów, tyle że nikogo tam eminencją nie nazywano.Damy, by go zobaczyć, wychylały się z okien, powiadano, bo zawsze urodziwy był mój ojciec, czyby szedł pieszo, czy dosiadał nie swego wierzchowca. Nie dla czczej przechwałki to mówię, bo wiedzą wszyscy, iżem od tego daleki. Tak więc mojej matce strapień nie brakło. Pewnego dnia wychwalając ją przede mną powiedziała mi moja stara mamka, iż tak wiele w niej było powabu, że nikt, ktokolwiek miał z nią do czynienia, oprzeć się jej czarom nie zdołał. Tylko że coś tam podobno przebąkiwano… o koźle i lataniu w powietrzu, tak że niewiele brakowało, by przybrano ją w pióra i kazano dać popis publiczny owego talentu. Krążyły też pogłoski, że przywraca dziewictwo tudzież zna sposoby wskrzeszania włosów na łysinie i ukrywania siwizny. Jedni zwali ją szwaczką wzajemnych skłonności, inni cyrulikiem od nastawiania zwichniętych afektów, jeszcze inni obdarzali ją szpetnym mianem rajfurki. Jedni ją wynosili pod niebiosa, z błotem mieszali drudzy. A widzieć, z jak uśmiechniętym obliczem słuchała tej gadaniny – to jakbyś patrzył w otwarte wrota raju!
Nie będę się rozwodził nad pokutami, jakie odprawiać zwykła. W jej alkowie, dokąd tylko ona sama wstęp miała (a czasem, jako że byłem nieletnim dziecięciem, także ja), wszędzie dostrzegałeś czaszki, które, jak ona powiadała, miały przypominać nam o śmierci, a jak mówili inni, ci, co przyganić jej chcieli – przeciwnie, o życiu pamiętać kazały. Łóżko rozścielała na siatce splecionej ze sznurów wisielca, a do mnie mówiła:
– Co myślisz? To są moje relikwie, bo większość powieszonych idzie prosto do nieba. Wielce spierali się rodzice o to, po którym z nich powinienem przejąć rzemiosło, mnie wszelako, że to od maleńkości myślałem o stanie szlacheckim, nie nęciło ani jedno, ani drugie. Powiadał ojciec:
– Synu, zawód złodzieja to nie sztuka mechaniczna, jeno wyzwolona – tu wzdychał i dalej prawił, złożywszy ręce: – Kto na tym świecie nie kradnie, nie żyje. Dlaczego, jak myślisz, tak nas ścierpieć nie mogą sędziowie i pachołki trybunalskie? A to nas skazują na wygnanie, a to na cięgi albo zgoła dar czynią z konopnego naszyjnika, choć to nie dzień naszego patrona! Mówić o tym nie mogę bez łez – szlochał jak dziecko zacny starzec, wspominając, ile razy rachowano mu żebra. – Chcieliby, niegodziwcy, by tam, gdzie są oni, nie było innych złodziei prócz nich samych i tych, co im służą. Ale od czegóż głowa na karku? Od lat zarania zawszem często nawiedzał kościoły, i to nie tylko dla pobożności. Wiele razy gorzko bym płakał na grzbiecie osła, gdybym był na źrebaku wyśpiewał, czego nie trzeba. Nigdym też nie wyznawał grzechów gdzie indziej niż w konfesjonale. Dzięki tym to praktykom i memu rzemiosłu utrzymywałem twoją matkę najuczciwiej i najlepiej, jak mogłem.
– Co tam opowiadacie o tym utrzymywaniu – obruszyła się matka, gniewna, żem nie chciał uczyć się na czarownika. – To ja was utrzymywałam i moimi sposobami wyciągałam z więzień albo łożyłam na to, żeby was stamtąd nie puszczali! A co do spowiedzi, to czyja w tym zasługa? Czy to wasze męstwo pozwoliło wam trzymać język za zębami, czy napoje, jakie wam podawałam? Wszystko dzięki tym moim napitkom! I gdybym się nie bała, że usłyszą na ulicy, opowiedziałabym, jak to kiedyś kominem weszłam i wyciągnęłam was przez dach!
Długo by tak jeszcze prawiła, w miarę jak rosła w niej złość, gdyby od gwałtownego wymachiwania nie rozsypał się jej ulubiony różaniec z zębów nieboszczyków. Uśmierzyłem rodzicielską zapalczywość, mówiąc, iż moim niezłomnym postanowieniem jest uczyć się cnoty i jej drogą iść naprzód, głosowi mych uczciwych skłonności posłuszny. W tym celu niech mnie oddadzą do szkoły, bo bez czytania i pisania nic się zrobić nie da. Spodobało im się, com mówił, choć oboje mruczeli jeszcze pod nosem. Matka zabrała się do nawlekania z powrotem zębów na różaniec, a ojciec poszedł wygolić – nie wiem, czy brodę czyjąś, czyli też sakiewkę. Zostałem sam, dzięki składając Bogu, iż dał mi był rodziców tak roztropnych i dbałych o moje dobro.ROZDZIAŁ II O TYM, JAK POSZEDŁEM DO SZKOŁY I CO MNIE TAM SPOTKAŁO
Nazajutrz kupiono już dla mnie abecadło i umówiono bakałarza. Poszedłem, przywitał mnie wdzięcznie i powiedział, że bystro mi z oczu patrzy. Aby mu nie zadać kłamu, bardzo składnie wyrecytowałem moją lekcję tego ranka. Nauczyciel sadzał mnie przy sobie i za to, żem przychodził wcześnie, z jego rozkazu prawie co dnia dostępowałem przywileju wymierzania rózeg tym, którzy coś przeskrobali, wychodziłem zaś ostatni, by załatwiać różne zlecenia „Pani”, bo tak nazywaliśmy żonę bakałarza.
Tak to wszystkich nas obligował podobnymi karesami. Nadto mnie faworyzowano, budząc tym zawiść innych chłopców. Trzymałem się z synami szlacheckimi wysokiego urodzenia, a w szczególności z synem niejakiego don Alonsa Coronel de Zuñiga, z którym w zażyłą wszedłem komitywę. Chodziłem do jego domu bawić się w dni świąteczne i towarzyszyłem mu co dzień w szkole. Inni, bądź dlatego, żem się do nich nie odzywał, bądź że w ich mniemaniu za bardzom darł nosa, wciąż mnie przezywali i czynili przytyki do rzemiosła mego ojca. Jedni wołali na mnie „don Brzytwa”, inni „don Pijawka”, któryś, by usprawiedliwić swą zawiść, mówił, że ma ze mną na pieńku, od czasu gdy pewnej nocy moja matka za sprawą czarów uśmierciła dwie jego małe siostrzyczki; jeszcze inny powiadał, iż do jego domu sprowadzono kiedyś mego ojca dla wytępienia myszy, bo wołali na niego „kocur”. Niektórzy miauczeli, gdym przechodził, a ten i ów napomknął, że cisnął parę zgniłych pomidorów w moją matkę, kiedy w biskupiej mitrze paradowała.
Krótko mówiąc, choć mi nie szczędzili przytyków i gdzie tylko mogli, podstawiali nogę, nigdy mi, chwalić Boga, nie uchybili otwarcie. I choć się czułem zelżony, nie dawałem nic po sobie poznać. Wszystko znosiłem pokornie do dnia, gdy jeden z chłopaków ośmielił się mnie nazwać głośno synem ladacznicy i wiedźmy. A że mi to tak rzekł bez obsłonek (bo żeby był trochę dyskretniej rzecz ujął, lżej byłoby mi przełknąć zniewagę), chwyciłem kamień i cisnąłem w niego. Pobiegłem w te pędy skryć się do matki i opowiedziałem jej, co i jak, ona zaś rzekła:
– Dobrześ się spisał, umiesz pokazać, kim jesteś. W tym tylko pobłądziłeś, żeś nie spytał, kto mu tak powiedział.
Co usłyszawszy, że to zawsze wysoko się nosiłem, rzekłem do niej:
– Ach, matko, jedno mnie tylko gryzie: że to, co mi się przygodziło, snadniej do mszy świętej niż do bójki podobne.
Zapytała mnie dlaczego, na co odpowiedziałem, iżem wysłuchał dwóch ewangelii. Prosiłem, by zadeklarowała jasno, czy mogę temu zgodnie z prawdą zaprzeczyć i czy do mego poczęcia przyczyniło się wielu, czy też jestem synem jedynego ojca. Roześmiała się na to i rzekła:
– O, do licha! Tyle już umiesz powiedzieć? Widać, żeś w ciemię nie bity, dowcipu ci nie brak. Bardzo słusznie zrobiłeś, żeś mu gębę rozkwasił, bo takich rzeczy mówić nie przystoi, choćby i prawdziwe były.
Słysząc to zmartwiałem i słowem żem się nie odezwał, zdecydowany zwinąć manatki w najbliższych dniach i opuścić dom rodzicielski, tak mi wstyd doskwierał. Skryłem to w sobie, ojciec poszedł opatrzyć chłopaka, ułagodził go i kazał mi wrócić do szkoły, gdzie nauczyciel przyjął mnie rozsierdzony, póki się nie dowiedział o przyczynie walki, po czym złość go odeszła i przyznał mi słuszność.
Przez cały ten czas trzymał ze mną komitywę ów syn don Alonsa de Zuñiga, który zwał się don Diego. Darzył mnie afektem, rzecz jasna, jako że zamieniałem się z nim na pionki w grze, jeżeli moje położenie było lepsze, dzieliłem z nim, com przyniósł z sobą na śniadanie, i nie prosiłem o to, co jemu dali, kupowałem mu obrazki, uczyłem bić się na pięści, bawiłem się z nim w gonitwy byków i zawszem umiał go czymś rozerwać. Toteż rodzice paniczyka, widząc, jak mu dogadza moje towarzystwo, prawie co dzień prosili moich, by pozwolili mi zjeść z nim obiad i wieczerzę, a nawet pozostać na noc w ich domu.
Tak to zdarzyło się, iż śpiesząc razem do szkoły jednego z pierwszych dni po świętach Bożego Narodzenia, spotkaliśmy po drodze pewnego człowieka, który zwał się Poncjusz de Aguirre i który uchodził w mieście za przechrztę. Don Dieguito rzecze do mnie: „Ejże, zawołaj na niego: «Poncjusz Piłat», i zmykaj.” Aby ukontentować mego przyjaciela, zawołałem: „Poncjusz Piłat”, i w nogi! Tamten tak się tym poczuł zelżony, że puścił się za mną z obnażonym nożem, by mnie zabić, i musiałem szukać schronienia w domu mego preceptora, dokąd wpadłem z krzykiem. Tamten wszedł za mną, lecz obronił mnie nauczyciel, prosząc, by mnie oszczędził, i przyrzekając surową dla mnie karę. I chociaż Pani prosiła za mną – pomna świadczonych jej przysług – nie usłuchał i kazał mi spuścić portki, a smagając pytał po każdym uderzeniu: „Będziesz jeszcze wyzywał ludzi od Ponckich Piłatów?” Ja wołałem: „Nie, parne”, i odpowiedziałem tak dwadzieścia razy przy dwudziestu batach, jakie mi wymierzył. Tak dobrze sobie zapamiętałem nauczkę i taką grozę wzbudzało odtąd we mnie imię Ponckiego Piłata, iż nazajutrz, kiedy mi kazał, jak zwykle, odmówić z innymi pacierz, doszedłszy do credo już miałem powiedzieć: „umęczon pod Ponckim Piłatem”, gdy przypomniawszy, że nie mam już nigdy więcej wymawiać imienia Piłata, powiedziałem: „umęczon pod Ponckim Aguirre”. Rozśmieszyła nauczyciela moja prostoduszność i strach, jakiego mi napędził, więc obłapił mnie i zaświadczył, iż daruje mi baty dwa pierwsze razy, kiedy na nie zasłużę. Bardzo mnie to zapewnienie ukontentowało.
Krótko mówiąc, by nie popaść w gadulstwo, nadeszły zapusty i nauczyciel, pragnąc sprawić swoim chłopcom jakąś uciechę, polecił wybrać Koguciego Króla . Ciągnęliśmy losy, dwunastu chłopaków przez niego wskazanych, i wypadło na mnie. Zawiadomiłem ojca i matkę, żeby przygotowali mi wykwintny ubiór.
Nadszedł dzień uroczysty i wyruszyłem na dychawicznej wyleniałej szkapie, która nie tyle przez wzgląd na dobre ułożenie, co na niepewność nóg, idąc składała reweranse. Zad miała wąski, a ogon w stanie szczątkowym, szyję jak wielbłąd albo i dłuższą, bielmo na jednym oku, a drugie wybite. Co się tyczy wieku, to do zamknięcia pozostały jej już tylko oczy. W sumie przypominała raczej koński szkielet niż wierzchowca i gdyby jej dać kosę, wziąłbyś ją za końską śmierć. Widać było na niej ślady pokut i postów ascetycznego żywota i pewnie nawet nie wiedziała, co to owies i sieczka. Co w niej było najbardziej pocieszne, to obfitość łysin i gdyby nie brak okuć i zamka, rzekłbyś, iż masz przed sobą żywy kufer podróżny.
Jadąc na mym rumaku kiwałem się z boku na bok, niczym faryzeusz wyniesiony na procesję – aczkolwiek przyznać trzeba, iż z wielkim majestatem siedziałem okrakiem na tej ruchomej desce – a za mną pięknie wystrojeni inni chłopcy. Tak wkroczyliśmy na plac targowy (jeszcze teraz, gdy to wspominam, przeszywa mnie groza!) i gdy byliśmy w pobliżu (Boże uchowaj!) straganów z jarzynami, rumak mój porwał główkę kapusty jakiejś przekupce i w mgnieniu oka wysłał ją do żołądka, dokąd, zważywszy, iż droga wiodła przez długą gardziel, zapewne nierychło dotarła.
Straganiarka – jako że zawsze to naród bezczelny – podniosła krzyk, zbiegły się jej kumy i zgraja wszelkiego hultajstwa, i chwytając marchewki, rzepy, cebule i inne warzywa, dalejże ciskać w nieszczęsnego króla. Widząc, iż zanosi się na bitwę morską, tej zaś z konia toczyć się nie da, zamierzałem zsiąść, aliści moja szkapa nagle tak dostała po łbie, że próbując stanąć dęba wpadła razem ze mną w gnój, za przeproszeniem, w ustronnym miejscu. Łatwo sobie wyobrazić mój wygląd w tym stanie. Moi chłopcy, uzbrojeni już w kamienie, co żywo ruszyli w pogoń za przekupkami i dwie z nich przy tej okazji tęgo oberwały. W ogólnym rozgardiaszu moja wytarzana w gnoju osoba była najbardziej potrzebującą pomocy spośród uczestników walki. Przyszli przedstawiciele sprawiedliwości, zaczęło się dochodzenie, zatrzymali kilka przekupek i chłopaków, szukając broni i odbierając ją, bo kilku miało sztylety przyniesione z sobą do ozdoby, a inni małe mieczyki. Przyszła moja kolej i nie widząc przy mnie żadnej broni – bo mi ją zabrali i razem z peleryną i kapeluszem zanieśli do jakiegoś domu, by obeschła – zażądali, powiadam, broni, na co odrzekłem, utytłany w paskudztwie, że nie mam innej prócz tej, co obraża powonienie. Napomknę przy tej sposobności, że gdy straganiarki zaczęły obrzucać mnie rzepami, marchwią etc., pojąłem, iż mój zdobny w pióro kapelusz w błąd je zapewne wprowadził i wzięły mnie za moją matkę, ciskając w czarownicę, co było pod ręką, jak już wielekroć przedtem bywało. Toteż, w prostocie ducha, krzyk podniosłem: „Wstrzymajcie się, siostry, choć mam kapelusz z piórami, nie jestem Aldonzą de San Pedro, moją matką”, jakby po twarzy i wzroście poznać tego nie mogły. Głupotę moją niech usprawiedliwi strach i to, że nieszczęście spadło na mnie tak nagle.
Wszelako, wracając do alguacila, ten chciał mnie zaprowadzić do aresztu, lecz nie mógł, bo nie było sposobu mnie dotknąć, tak byłem okryty plugastwem. Jedni odeszli w tę stronę, drudzy w inną, ja zaś ruszyłem z rynku do domu, skazując na katusze wszystkie nosy spotkane po drodze. W domu opowiedziałem rodzicom, co się stało, i tak się poczuli znieważeni moim widokiem w tym stanie, że pobić mnie chcieli. Zrzuciłem całą winę na szkapę od siedmiu boleści, jaką mi dali, próbowałem ich udobruchać, lecz widząc, iż nie dam rady, uciekłem i poszedłem szukać mego przyjaciela, don Diega. Zastałem go srodze sponiewieranego, a jego rodziców zdecydowanych nie posyłać go więcej do szkoły. Dowiedziałem się też, że mój rumak, widząc się zgubionym, dwukrotnie próbował wierzgnąć, lecz ze słabości i wychudzenia zwichnął sobie kłęby i pozostał w kałuży gnoju, ledwie już zipiąc.
Rozważywszy to wszystko, zmuszony dźwigać ciężar zepsutej zabawy, zgorszenie miasta, rozeźlonych rodziców, poturbowanego przyjaciela i zdechłego konia, postanowiłem nie wracać więcej do szkoły ani do domu ojca i matki, lecz zostać tu jako służący don Diega lub, słuszniej mówiąc, by dotrzymywać mu towarzystwa, ku wielkiemu zadowoleniu jego rodziców, wdzięcznych za afekt dla ich synka. Dałem znać do domu, iż nie potrzeba mi już chodzić do szkoły, bo choć nie umiem dobrze pisać, wobec moich zamiarów wstąpienia do sfer wyższych pożądane jest, bym nie za poprawnie posługiwał się piórem, a zatem porzucam nauki, by ich nie narażać na koszty, a także dom rodzinny, by im oszczędzić strapień. Powiadomiłem ich, gdzie jestem i jak się miewam, oświadczając, że póki nie dadzą zezwolenia na moje plany, nie zobaczą mnie na oczy.ROZDZIAŁ III O TYM, JAK ZAMIESZKAŁEM W INTERNACIE UCZNIÓW JAKO SŁUŻĄCY DON DIEGA CORONEL
Postanowił więc don Alonso oddać swego syna do internatu, po pierwsze, aby go oddalić od nadmiernej troskliwości rodzicielskiej, a po wtóre, dla oszczędzenia sobie kłopotów. Dowiedział się, że jest w Segowii niejaki licencjat Cabra, który trudni się edukacją synów szlacheckich, i posłał tam własnego syna oraz mnie, abym mu towarzyszył i służył. Tak to w pierwszą niedzielę wielkiego postu dostaliśmy się w pazury głodowej śmierci za życia, bo nie da się określić oględniej podobnego skąpstwa. Nasz wychowawca był to kleryk długi jak flet czy piszczałka i tylko jego wzrostu skąpym nie mógłbyś nazwać. Włosy miał rude (nie trzeba mówić więcej temu, kto zna przysłowie), oczy osadzone gdzieś w pobliżu karku zdawały się spoglądać z dna beczek, tak zapadłe i mroczne, iż mogłyby służyć jako pomieszczenie dla sklepiku obrotnego kupca; nos rzymski z domieszką stylu francuskiego, bo zżarty przez krosty (skutek kataru, nie rozpusty, jako że rozpusta kosztuje); podbródek zaś pobladły od strachu przed sąsiedztwem gęby, która groziła połknięciem go z głodu; brakowało mu, już nie wiem ilu, zębów, jak mniemam, za próżniactwo i włóczęgę wygnanych ze swej siedziby; gardziel długa jak u strusia, z grdyką tak wystającą, jakby przyciśnięta potrzebą wyrwała się na poszukiwanie jadła; ramiona jak patyki i ręce niby dwa uschnięte wąsy winorośli. Od dołu przypominał widły albo otwarty cyrkiel wsparty na dwóch długich nogach. Chodził bardzo powoli, a gdy poruszył się żwawiej, kości grzechotały niczym kołatki, którymi ogłaszają swą bliskość trędowaci. Mowa jego była dychawiczna jak głos suchotnika, broda długa, nigdy nie strzyżona dla zaoszczędzenia wydatków, a wedle jego wyjaśnień, ze wstrętu przed dotykiem rąk balwierza, powiadał bowiem, iż prędzej dałby się zarżnąć, niż pozwolił musnąć swe oblicze dłoniom cyrulika. Włosy przycinał mu od czasu do czasu któryś z wychowanków. W dni słoneczne nosił wytłuszczony i podziurawiony przez myszy biret z czegoś, co kiedyś było suknem, podbity podszewką z kilku warstw łupieżu. Sutanna, jak twierdzili niektórzy, miała cudowne właściwości, bo nie wiedziano, jakiego jest koloru. Jedni, widząc ją tak wyświechtaną, brali ją za żabią skórę, inni za iluzję, z bliska zdawała się czarna, z daleka niebieskawa. Nie przepasywał jej sznurem, nie uznawał też kołnierzyka ani mankietów. Z długimi włosami, w żałosnej i kusej sutannie wyglądał niczym sługa śmierci, a każdy z trzewików przywodził na myśl grobowiec olbrzyma. Co do jego alkowy, to nie było w niej nawet pająków. Poddawał egzorcyzmom myszy, w obawie, by nie pożarły kilku skórek chleba. Łóżko rozścielał na podłodze i spał zawsze na jednym boku, żeby nie niszczyć prześcieradła. Słowem było to arcyskąpstwo i nędza nędz.
W jego to szpony wpadłem i wraz z moim towarzyszem w jego znalazłem się mocy. W dniu naszego przybycia wskazał nam miejsce, jakie mieliśmy zajmować, i przywitał nas krótką pogadanką, nie przedłużając jej dla zaoszczędzenia czasu. Objaśnił nas zarazem, co mamy robić, i na tych zajęciach zeszło nam aż do godziny posiłku. Udaliśmy się do jadalni. Najpierw jedli panowie, a my, pachołki, służyliśmy im przy stole. Refektarz był osobliwie ciasny, a do stołu zasiadało pięciu wychowanków. Pierwsza rzecz, chciałem zobaczyć, jak wyglądają tutejsze koty, a żem żadnego nie spostrzegł, zapytałem o nie jednego z kolegów, który przebywał tu od dawna zapewne, gdyż niebywała chudość wywarła na nim miejscowe piętno. Rozrzewnił się i odrzekł:
– Koty? Kto wam powiedział, że koty gustują w postach i umartwieniach? Po waszych pyzatych policzkach można poznać, żeście tu nowy!
Zasmuciła mnie ta replika, a jeszcze większy strach mnie ogarnął, gdym zauważył, iż wszyscy, co tu przebywają od dawna, wyschli na szczapy i tak wyglądają, jakby zamiast pachnideł używali maści na wrzody.
Zasiadł licencjat Cabra za stołem i odmówił błogosławieństwo. Spożywali wieczerzę pod znakiem wieczności, bez początku i końca. Przyniesiono bulion w drewnianych miseczkach, tak przejrzysty i blady, że gdyby się w jednej z nich przeglądał Narcyz, w większym byłby niebezpieczeństwie niż nachylony nad źródłem. Z niepokojem zauważyłem, jak wychudzone palce rzucają się w nurty bulionu w pogoni za samotnym, sierocym ziarnkiem grochu na dnie miski. Cabra mówił żłopiąc zupę:
– Nie ma to jak prosta a posilna strawa z mięsa i warzyw, niech mówią, co chcą, wszystko inne to łakomstwo i obżarstwo. – To powiedziawszy, zawiesił swoją miseczkę na piersi i dodał jeszcze: – Oto jest samo zdrowie, a co ponadto to fanaberie i wymysły.
„Niechże cię diabeł porwie!” – rzekłem sobie w duchu, patrząc, jak służący, podobniejszy do widma niż ludzkiej istoty, piastuje w rękach półmisek mięsa niczym cząstkę odjętą własnemu ciału. Mignęła tam jakaś zabłąkana rzepa, którą dostrzegłszy wykrzyknął nasz preceptor:
– Co widzę! Mamy i rzepy! Specjał to, z którym nie równać się kuropatwie! Jedzcie, bo nic dla mnie milszego niż patrzyć, jak się pożywiacie!
Przydzielił każdemu porcję baraniny tak znikomą, że odliczywszy to, co utkwiło za paznokciami i między zębami, nic zgoła nie dotarło do kiszek. Cabra patrzył na grono swych pupilów, mówiąc:
– Jedzcie, dziatki moje, młodzi jesteście, radość to dla mnie wasz dobry apetyt. Zaiste, pikantna to była przyprawa dla tych, którym w brzuchu burczy z głodu! Skończyła się biesiada i zostało na stole kilka skórek chleba, na półmisku zaś trochę żył i kości, i wychowawca rzekł:
– Reszta niech zostanie dla służących, bo i oni muszą się pożywić. Nie żądajmy dla siebie wszystkiego.
„Oby cię Bóg skarał i obyś się pochorował po tym, coś zjadł, kutwo – pomyślałem. – Nieszczęsne moje kiszki i żołądek!”
Odmówiwszy modlitwę dziękczynną, Cabra powiedział:
– Zróbmy miejsce czeladzi, niech sobie podje. Możecie teraz odejść aż do drugiej i odrabiać swoje ćwiczenia. Oby nikomu nie zaszkodziła tak suta strawa.
Tu już nie mogłem się powstrzymać i parsknąłem śmiechem na całe gardło. Obruszył się wielebny licencjat, powiedział, bym się nauczył skromności, i dorzuciwszy jeszcze kilka morałów, odszedł.
Zasiedliśmy z kolei my, słudzy, przy stole, i widząc, że sprawy źle stoją i że moje kiszki domagają się sprawiedliwości, jako że byłem silniejszy i zdrowszy niż inni, rzuciłem się na półmisek wraz ze wszystkimi i z trzech skórek pożarłem dwie oraz jeden ochłap. Tamci zaczęli sarkać, zwabiony hałasem wszedł Cabra mówiąc: „Jedzcie zgodnie jak bracia, bo z łaski Bożej jest co jeść. Nie kłóćcie się, starczy dla wszystkich.” Potem wyszedł, by dalej grzać się w słońcu, i zostawił nas samych.
Upewniam was, miłościwy panie, żem widział, jak jeden z nich, najchudszy, który zwał się Jurre, Biskajczyk, do tego stopnia już zapomniał, jak i czym się jada, że okruszynę, która mu się dostała, dwukrotnie podniósł do oczu, a my trzej pozostali nie zdołaliśmy pokierować jego ręki na właściwe miejsce… Poprosiłem o coś do picia, czego poniechali inni, będąc prawie na czczo; dali mi kubek wody i nie zdążyłem jeszcze podnieść jej do ust, kiedy – niczym księdzu przy ceremonii mycia rąk przed ołtarzem – odebrał mi go wspomniany już chłopak-widmo. Wstałem od stołu ze zbolałą duszą, przekonany, żem trafił do domu, gdzie pije się za zdrowie kiszek, tylko że toasty owe do nich nie trafiają. Poczułem chęć ulżenia im, chociaż nic nie jadłem, i zapytałem któregoś z dawnych pensjonariuszy o miejsce zaspokajania tych potrzeb, na co mi odpowiedział:
– W tym domu nie ma takich potrzeb, toteż nie ma i właściwego po temu miejsca. Ten jedyny raz, kiedy jeszcze taką potrzebę odczuwacie, poradźcie sobie, jak możecie. Ja tu jestem już od dwóch miesięcy i byłem na stronie raz tylko, pierwszego dnia po przybyciu, tak jak wy teraz, po strawieniu wieczerzy zjedzonej jeszcze w domu poprzedniego wieczora.
Jak opisać mój smutek i strapienie? Przygnębiony myślą, jak niewiele posiłku miało krzepić moje ciało w przyszłości, pomimo chęci zbrakło mi odwagi, by się czegokolwiek wyzbywać.
Rozmawialiśmy do wieczora. Don Diego pytał mnie, co ma zrobić, by przekonać swoje kiszki, że zostały posilone, bo nie chciały w to wierzyć. Jęki głodu słychać było w tym domu tak jak w innych czkawkę z przejedzenia.
Nadeszła pora wieczerzy (o podwieczorku nikt nie wspomniał), dostaliśmy jeszcze mniej niż na obiad i nie baraninę, lecz trochę czegoś, co nosiło miano naszego wychowawcy: kozy pieczonej. Wpadłżeby sam diabeł na podobny pomysł? „Zbawienna to rzecz dla zdrowia – mówił nasz mentor – lekki posiłek przed nocą dla ulżenia pracy żołądkowi” – dołączając serię cytatów z różnych medyków z piekła rodem. Chwalił dobroczynne skutki diety, która pozwala uniknąć męczących snów w nocy, wiedząc dobrze, że w jego domu nikt nie mógł śnić o niczym innym prócz jedzenia. Zjedli wieczerzę panowie, zjedliśmy my, słudzy, choć nikt nic nie zjadł naprawdę.
Położyliśmy się spać i przez całą noc nie mogliśmy oka zmrużyć, ani ja, ani don Diego, który zamierzał poskarżyć się swemu ojcu; ja radziłem mu, żeby tego nie czynił, i w końcu powiedziałem:
– Czy przynajmniej wiecie, panie, na pewno, że jesteśmy żywi? Bo mnie się widzi, że nas wyprawili na tamten świat jeszcze w owej batalii na rynku i zostały z nas tylko dusze pokutujące w czyśćcu. Toteż nie ma co prosić waszego ojca, by nas stąd odebrał, dopóki ktoś nie wymodli dla nas przebaczenia za grzechy i póki nie wybawi nas od katuszy piekielnych jakaś msza odprawiona przy łaskami słynącym ołtarzu.
Na tej gawędzie i nielicznych chwilach przespanych minęła noc i trzeba było wstawać. Wybiła szósta, Cabra wezwał nas na lekcję, poszliśmy i wysłuchaliśmy jej wszyscy.
Moje plecy i żebra pływały już w zbyt luźnym kaftanie, w trzewikach zmieściłoby się jeszcze siedem par innych pończoch, zęby powlokły się osadem, przybierając barwę rozpaczy. Kazano mi przeczytać głośno początek lekcji, lecz z głodu połknąłem połowę zdań. I łatwo w to uwierzy każdy, kto słyszałby to wszystko, co opowiadał mi służący Cabry.
Ten wkrótce po przybyciu do tego domu widział, jak przyprowadzono tam parę koni fryzyjskich, które po dwóch dniach przeobraziły się w konie wyścigowe, tak lekkie, że fruwały w powietrzu; widział też, jak weszły dwa ogromne owczarki, zaś po trzech godzinach wyszły charty gończe. A kiedyś, podczas wielkiego postu, zobaczył ciżbę ludzi tłoczących się w bramie tego domu: jedni usiłowali wepchnąć swoje nogi, inni ręce, inni całe ciało; trwało to długą chwilę i wielu tylko po to tu przyszło, kiedy zaś sługa ów spytał, co to znaczy, któregoś z przybyszy – bo Cabra złościł się, jak go pytano – dowiedział się, że to tacy, co cierpią na liszaje albo świerzb, który znalazłszy się w tym domu zdycha z głodu i świerzbieć przestaje Zaręczył mi, że tak było naprawdę, ja zaś, znając ten dom, zgoła o tym nie wątpię. Powtarzam jego słowa, aby nie zdawało się przesadą to wszystko, o czym opowiadam.
Wracając do lekcji, Cabra wygłosił ją, a my wyuczyliśmy się jej na pamięć.
Nasz mentor nadal trwał przy tym samym trybie życia, jaki już opisałem. Dorzucił tylko trochę słoniny do potraw przez wzgląd na to, co mu kiedyś ktoś szepnął o szlachectwie, które tego wymaga. A miał blaszaną puszkę z wiekiem podziurawionym jak piaseczniczka do zasypywania inkaustu. Wkładał tam kawałek sadła, zamykał puszkę i zawieszoną na sznurku wpuszczał do garnka, żeby przez dziurki naleciało trochę tłuszczu, a sadło zostało na drugi dzień. Potem wszakże uznał to za zbyt kosztowne i tylko przysuwał słoninę do garnka.
Jak się nam żyło przy takich obyczajach, nietrudno sobie wyobrazić. Don Diego i ja słanialiśmy się na nogach tak wycieńczeni i słabi, że po miesiącu, nie znajdując lekarstwa na głód, szukaliśmy sposobu niewstawania z łóżek. Nie śmieliśmy się skarżyć na gorączkę, bo to łatwo można było sprawdzić i rozpoznać symulację. Ból głowy czy zęba nazbyt błahy był jako wymówka. Oświadczyliśmy w końcu, że cierpimy na ból brzucha, ponieważ przez trzy dni nie byliśmy na stronie, pewni, że nie chcąc wydać paru groszy na medykamenty, nie będzie się starał temu zaradzić. Aliści diabeł zrządził inaczej, bo miał Cabra w domu starą lewatywę odziedziczoną po ojcu, który był aptekarzem. Dowiedział się, co nam dolega, przygotował wszystko i wezwał pewną siedemdziesięcioletnią staruchę, swoją ciotkę, biegłą w doglądaniu chorych, i kazał dać lewatywę nam obydwom.
Zaczęli od don Diega i nieszczęsny poddał się, ale stara, zamiast włożyć rurkę, gdzie należy, wetknęła ją pomiędzy koszulę i plecy, tak że strumień wody trysnął na kark i wylało się na zewnątrz to, co do wnętrza winno było trafić. Chłopak w krzyk, nadbiegł Cabra i widząc, co się dzieje, kazał zabrać się z kolei do mnie, a później miało się wrócić do don Diega. Stawiałem opór, ale na nic się to nie zdało, bo trzymał mnie Cabra i inni, a stara tym razem lepiej wywiązała się z zadania, za co jej się odwdzięczyłem, zwracając, com otrzymał, prosto w jej oblicze. Rozsierdził się Cabra i oświadczył, że wyrzuci mnie ze swego domu, bo widać jasno, że wszystko to kpiny i oszustwo. Wzdychałem do Boga, żeby się rozeźlił tak, by dotrzymać słowa, ale mi się nie poszczęściło.
Poskarżyliśmy się don Alonsowi, lecz Cabra wmówił mu, że chodzi nam o to jedynie, by się wykręcić od nauki. Nic nie wskórały nasze błagania. Przyjął starą do domu, żeby gotowała i służyła wychowankom, a służącego wypędził, bo któregoś piątku rano znalazł parę okruszyn chleba w jego kieszeni.
Cośmy przez tę starą wycierpieli, jeden Bóg tylko wie. Była tak głucha, że jedynie na migi udawało, się z nią porozumieć, a do tego ślepa i tak zatwardziała dewotka, że ani na chwilę nie wypuszczała z rąk różańca. Kiedyś różaniec rozsypał się jej do garnka i tego dnia jadłem najbardziej świątobliwą zupę w moim życiu. Jedni wołali: „Patrzcie, czarny groch! To pewnie z Etiopii!” Inni mówili:. „Ziarnka grochu w żałobie! Kto też im umarł?” Mój pan był pierwszym, który wyłowił paciorek z zupy, i próbując go rozgryźć złamał sobie ząb. W piątki zwykle podawała jajka brodate, to jest z tak obfitym dodatkiem jej siwych włosów, iż mogły pretendować do tytułu sędziów i adwokatów. Włożyć do garnka szufelkę od węgla zamiast chochli albo podać talerz zupy z kamykami było dla niej rzeczą na porządku dziennym. Tysiące razy znajdowałem najrozmaitsze gady, patyki, kiedyś nawet wrzeciono, na którym przędła, a wszystko to wrzucała do rondla po to, by zagęścić zupę i skuteczniej napełnić nasze żołądki.
Tak minął nam czas do środy popielcowej. W pierwszych dniach wielkiego postu zasłabł jeden z wychowanków i Cabra, by oszczędzić wydatku, zwlekał z wezwaniem medyka do czasu, kiedy biedakowi pilniej potrzebny był spowiednik niż wszystko inne. Wtedy sprowadził felczera, który wziął chorego za puls i powiedział, że głód już go był wyprzedził w staraniach i zabił tego młodego człowieka. Przyniesiono mu święty sakrament i biedaczysko na ten widok (nie mówił już od poprzedniego dnia) powiedział:
– Jezu Chryste, Panie mój, trzeba mi było zobaczyć, że wchodzisz do tego domu, bym przekonał się, że to nie piekło.
Te słowa na zawsze wyryły się w mojej pamięci. Umarł nieszczęsny chłopak, pochowaliśmy go bardzo skromnie, bo nie był tutejszy, i długi czas nie mogliśmy się otrząsnąć z wrażenia.
Wieść o tym strasznym wypadku rozeszła się po mieście i trafiła do uszu don Alonsa Coronel, a że ten miał tylko jednego syna, otworzył wreszcie oczy na oszustwa Cabry i więcej wiary zaczął dawać zapewnieniom dwóch cieni, bo do tak żałosnego stanu doszliśmy w tym czasie. Przyszedł odebrać nas z internatu i spytał, gdzie jesteśmy, kiedyśmy już przed nim stali. Rozpoznawszy nas w końcu, nie czekał dłużej i w nader ostrych słowach odprawiwszy licencjata – niefortunnego zwolennika umartwień – kazał nas zanieść w lektykach do domu. Opuściliśmy ten dom żegnani życzeniami kolegów i oczyma, które patrzyły na nas z uczuciem, jakiego zapewne doznaje skazaniec w Algierze na widok odchodzących towarzyszy niedoli, wykupionych przez trynitariuszy.ROZDZIAŁ IV O POWROCIE DO ZDROWIA I O TYM, JAK WYRUSZYLIŚMY DO SZKÓŁ, DO ALCALÁ DE HENARES
Po przybyciu do domu don Alonsa położono nas do dwóch łóżek z wielką ostrożnością, iżby nie rozsypały się nasze kości, spróchniałe od głodu. Sprowadzono eksploratorów, którzy po całej twarzy szukali naszych oczu i u mnie (jako że moja praca była cięższa, a głód jeszcze sroższy, bo mimo wszystko traktowano mnie jak sługę) przez dobrą chwilę nie mogli ich znaleźć. Wezwano medyków, a ci kazali ocierać z kurzu nasze usta lisimi ogonami, jak posągom w ołtarzowym tryptyku, i nie od rzeczy, bo wszak byliśmy posągami boleści. Przykazali nam dawać posilne dekokty i papki z mięsa. Któż opisze, przy pierwszym nektarze z migdałów, przy pierwszym bulionie z kurczaka, promienną radość, jaka ożywiła nasze ukontentowane kiszki? Wszystko im było nowością. Zlecili doktorzy, aby przez dziewięć dni nikt nie rozmawiał głośno w naszym pokoju, bo w pustych żołądkach każde słowo rozlegało się echem.
Przy tych i innych zapobiegliwych staraniach powolutku, stopniowo, zaczynaliśmy odzyskiwać odrobinę tchu; nie mogły wszakże rozewrzeć się nasze zaciśnięte, skamieniałe szczęki, tak więc wydano polecenie, by przysposobiać je co dzień po troszeczku tłuczkiem od moździerza.
Wstaliśmy po czterdziestu dniach, usiłując przejść parę kroków, ale jeszcze wydawaliśmy się cieniami innych ludzi, a nasza chudość i pożółkła skóra upodobniała nas do ascetów. Przez całe dni wznosiliśmy modły dziękczynne do Boga, iż nas wydobył z barbarzyńskiej niewoli, upraszając niebiosa, by żaden chrześcijanin nie wpadł w ręce okrutnika Cabry. Gdy czasem, siedząc przy stole, przypomnieliśmy sobie posiłki złego wychowawcy, apetyt nasz zaostrzał się tak, iż wzrastały wydatki w tym domu. Opowiadaliśmy don Alonsowi, jak to zasiadając do stołu Cabra potępiał grzech obżarstwa, nie popełniwszy go przez całe życie. Śmiał się do rozpuku, usłyszawszy, że przykazaniem: „nie zabijaj” obejmował Cabra kury, kapłony, wszystkie rzeczy, których nam skąpił, i wskutek tego rozumowania grzechem w jego oczach było także zabijać głód – czy bodaj zadawać mu rany – przez spożywanie posiłków.
Tak minęły trzy miesiące i potem chciał don Alonso wysłać swego syna do Alcalá do szkół, by uzupełnił swoje braki w rudymentarnym wykształceniu. Spytał mnie, czy chcę mu tam towarzyszyć, a żem niczego więcej nie pragnął, tylko znaleźć się jak najdalej od miasta, gdzie można było usłyszeć imię niecnego prześladowcy żołądków, zgodziłem się jak najofiarniej służyć jego synowi. Dał mu tedy ochmistrza, który by zarządzał domem i prowadził rachunki, gospodarując pieniędzmi, jakie na to łożył don Alonso w cedułach na imię pewnego człowieka, który zwał się Julian Merluza, po czym załadowaliśmy nasze manatki na wóz niejakiego Diego Monje.
Było tam wąskie łóżko i dwie siatki na kółkach (dla mnie i dla ochmistrza, który zwał się Tomas de Baranda), pięć materaców i osiem prześcieradeł, osiem poduszek, cztery kapy, kufer z bielizną i inne sprzęty domowe. Rozmościliśmy się w kolasie i ruszyliśmy po południu, na godzinę przed zmierzchem, a o północy stanęliśmy w po stokroć przeklętym zajeździe w Viveros.
Gospodarz był Moryskiem i złodziejem, tak że pierwszy raz w życiu zobaczyłem psa i kota żyjących w zgodzie. Powitał nas wylewnie, a że już się był porozumiał z woźnicą i jego ludźmi, bo wcześniej od nas przybył tu wóz z rzeczami, my zaś jechaliśmy powolutku – przystąpił do karety, podał mi rękę pomagając wysiąść i spytał, czy udaję się do szkół. Odpowiedziałem, że tak. Wprowadził nas do środka, gdzie już było dwóch włóczęgów-filutów z kilkoma podejrzanych obyczajów dziewczętami, ksiądz, który odmawiał modły, nosem wietrząc zapachy z kuchni, jakiś stary kupiec, skąpy i najwidoczniej usiłujący zapomnieć o wieczornym posiłku, oraz dwóch obszarpanych studentów z tych, co tylko węszą za tym, żeby się przeżywić.
Mój pan, jako najmniej zadomowiony w zajeździe i młodzik, odezwał się do oberżysty:
– Dajcie no, panie gospodarzu, co tam się znajdzie do zjedzenia dla mnie i moich sług.
– Wszyscyśmy sługami waszej dostojności – odpowiedzieli z punktu obaj filuci. – Hej, gospodarzu, ten pan szczodrze wam podziękuje za to, co dla niego zrobicie, ugośćcież go, jak należy, i opróżnijcie spiżarnię.
To mówiąc jeden z tych oberwańców podszedł i zdjął z don Diega pelerynę.
– Spocznijcie, mości panie – rzekł kładąc ją na ławie.
Mnie od tego wszystkiego zaczynało się już kręcić w głowie i czułem się nieomal właścicielem zajazdu. Jedna z nimf powiedziała:
– Aj, cóż za godny kawaler! I udaje się do szkół? A wasza mość mu służy? Odpowiedziałem, iż tak jest w rzeczy samej, że ja i ten drugi jesteśmy służącymi. Spytały, jak się nazywam, i nie zdążyłem jeszcze odpowiedzieć, kiedy jeden ze studentów, nieomal szlochając ze wzruszenia, podszedł do mego pana i rzucił mu się na szyję.
– Och, panie mój, don Diego, kto by pomyślał przed dziesięciu laty, że się tutaj spotkamy! O, ja nieszczęsny, do jakiejże doszedłem kondycji, iż mnie wasza miłość nie poznaje!