- promocja
Żywy beton - ebook
Żywy beton - ebook
Świetna powieść. Gorąco polecam.
Andrzej Ziemiański
Witaj w świecie, gdzie technologia i natura toczą nieustającą walkę o dominację. Lulu, twarda i niezłomna detektywka, przemierza futurystyczne miasto, w którym żywy beton chroni mieszkańców przed sztuczną inteligencją. Zmieniające się krajobrazy – od neonowych ulic metropolii po nieprzewidywalne, dzikie tereny – są pełne tajemnic i niebezpieczeństw.
Gdy zlecenie odnalezienia zaginionej osoby trafia na jej biurko, Lulu wkracza w mroczny labirynt intryg, gdzie nic nie jest takie, jak się wydaje. W tej dynamicznej opowieści o lojalności, walce o przetrwanie i moralnych dylematach, granica między człowiekiem a maszyną coraz bardziej się zaciera.
Przygotuj się na podróż przez miasto, gdzie natura powoli odzyskuje to, co jej, a technologia nie cofnie się przed niczym, by zachować swoją władzę. Czy Lulu zdoła rozwikłać zagadkę, zanim będzie za późno? Odkryj niesamowity świat, w którym niebezpieczeństwo czai się na każdym kroku, a przygoda dopiero się zaczyna.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67949-68-2 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciężkie drzwi zaskrzypiały i Lulu weszła do środka. W przestronnej sali panował półmrok. Przydymione różnobarwne lampy miały stwarzać wrażenie – wedle słów właściciela lokalu – wieczornego spaceru leśną polaną. Nie do końca udało się uzyskać efekt, ale atmosfera wewnątrz i tak była przyjemna. W wystroju, rzecz jasna, dominowało drewno. Rzeźbione w nieregularny wzór krzesła i stoliki, a także ustawione przy ścianach kolumienki wyglądały jak pokryte korą. Chropawy parkiet miał przywodzić na myśl trawę płożącą się pod stopami.
Lulu omiotła wzrokiem pomieszczenie. Większość stolików była zajęta, ale tu i ówdzie widniały jeszcze wolne miejsca. Z sąsiedniej sali dobiegał hałas – występowała dziś lokalna kapela. Wedle wywieszonego przed wejściem plakatu nazywali się Chłopcy z Lasu. Lulu w kilka sekund oceniła, że są fatalni. Nie brakowało im jednak ani entuzjazmu, ani mocy we wzmacniaczach. Zważywszy na to, że grali prostą hardcorową sieczkę, niczego więcej nie było im trzeba.
Lulu skinęła barmanowi i udała się do stolika ustawionego pod oknem w niemal samym rogu sali. Gość, który przy nim siedział, musiał być jej klientem. Rzucał się w oczy. Mężczyzna koło pięćdziesiątki, blond włosy sięgające do ramion. Mocna opalenizna. Jak nic spędzał dużo czasu na siłowni, bo był solidnie przypakowany. Wojskowa koszulka w kolorze khaki wydawała się co najmniej dwa rozmiary za mała. W tym kontekście fakt, że udało mu się jeszcze wsunąć okulary przeciwsłoneczne za dekolt, musiał budzić podziw. Lulu była jednak nieco rozczarowana. Wedle jej rozeznania naprawdę czadowi kolesie nigdy nie zdejmowali swoich lustrzanych patrzałek, nawet gdyby miało to oznaczać, że nic nie widzą.
– Jestem Lulu – przedstawiła się.
– Chimes. – Facet wstał i uścisnął jej dłoń.
– Pułkownik? – zaryzykowała, siadając naprzeciwko.
– Podpułkownik – poprawił ją z lekkim uśmiechem.
– Podpułkownik to taki nieporęczny tytuł. I, raczy pan wybaczyć, nieładny. Jakoś tak kojarzy mi się z podnóżkiem... – Lulu obserwowała go uważnie, ale facet nie przestawał się uśmiechać. – Jeżeli pan pozwoli, będę pana tytułować pułkownikiem.
– Z dumą służę swojej ojczyźnie bez względu na stopień, jakim raczy mnie obdarzyć.
– Nie wątpię.
Do stolika podeszła kelnerka. Chimes pokazał jej, że jego szklanka jest niemal po brzegi wypełniona wodą, ale Lulu i tak zamówiła dwa razy specjalność zakładu.
– Będzie pani siedzieć w kapeluszu? – zapytał podpułkownik, gdy kelnerka odeszła.
Lulu miała na sobie swój ulubiony popielaty, należycie wymięty prochowiec. Noszenie do niego równie wymiętego kapelusza zdawało się obowiązkiem.
– Mam dziś kiepską fryzurę – odparła niechętnie, ale kapelusz zdjęła. Następnie poczochrała swoją czuprynę, która istotnie była tego dnia w nieładzie. Wyzwolone spod nakrycia głowy czarne włosy sięgały jej do linii żuchwy, długa, gęsta grzywka nasuwała się na oczy.
– Zaczynam dostrzegać sens noszenia kapelusza. Czy pani teraz cokolwiek widzi?
– Zaręczam panu, że widzę wszystko, co jest godne uwagi.
To ostatnie stwierdzenie nie było li tylko pustą przechwałką. Skryta za zasłoną grzywki Lulu mogła teraz bezkarnie wpatrywać się w swojego rozmówcę. Zauważyła charakterystyczną lekką nieregularność w ułożeniu jego jasnych włosów, mniej więcej na wysokości ucha. To potwierdziło jej przypuszczenia – Chimes miał wieszczkę, małą importowaną z Lasu wywłokę, która działała jak żywy wykrywacz kłamstw. Wkładało się ją bezpośrednio do ucha, a ona zaczynała cichutko świergotać, gdy któryś z interlokutorów użytkownika zaczynał mijać się z prawdą. Korzystanie z wieszczek było w złym tonie, w niektórych sytuacjach zakazywało tego prawo, ale ich skuteczność nie podlegała dyskusji.
Lulu skończyła obserwację i odgarnęła włosy sprzed oczu. Tymczasem wróciła kelnerka, niosąc drinki.
– Nie może pan odwiedzić Miasta i nie spróbować któregoś z lokalnych specjałów – rzekła Lulu, podsuwając Chimesowi jedną ze szklaneczek.
– Co to jest? – zapytał podejrzliwie podpułkownik, marszcząc nos.
– Leśny soczek.
Wypili. Chimes skrzywił się niemiłosiernie.
– Z czego to jest zrobione? – Jego głos wyrażał czyste obrzydzenie.
– Nie mam pojęcia – przyznała Lulu. – Ale tradycja nakazuje częstować tym wszystkich turystów.
Chimes wypił swoją wodę, próbując pozbyć się z ust posmaku leśnego soczku. Sądząc po minie, nie udało mu się. Kręcąc głową, sięgnął po stojącą obok jego krzesła aktówkę.
– Przejdźmy do rzeczy – zaproponował, wyciągając plastikową teczkę. – Zatem nazywa się pani Lulu i zajmuje się... świadczeniem różnego rodzaju usług.
– Robię, co trzeba.
– Tak, ale przypuszczam, że nie pomaluje mi pani płotu ani nie naprawi cieknącej rury. Jak mi powiedziano, głównym obszarem pani działalności jest ściąganie długów. Czy tak?
– Na to jest zapotrzebowanie – potwierdziła sucho Lulu.
– Mogłaby mi pani przybliżyć, jak coś takiego się odbywa? – Chimes zmarszczył brwi. – To znaczy co, wbija się pani takiemu dłużnikowi na mieszkanie, przetrąca nogi i zapowiada, że jeżeli nie zapłaci, to następnym razem urwie mu pani głowę?
– Nie, nie, pułkowniku. Do takiej roboty nie trzeba nikogo o moich umiejętnościach. Do tego wystarczy byle kretyn z tanimi wszczepami albo nadragowany lump zgarnięty z rynsztoka. Ja zajmuję się trudniejszymi przypadkami. Widzi pan, są ludzie, którzy po narobieniu długów zwykli znikać. W Mieście nie brakuje zakamarków, w których można się ukryć. Ja jednak wiele z tych zakamarków znam i wielu takich ludzi potrafię odnaleźć.
– O, a to do tego nie wystarczy zwykły szpicel?
– Do odnalezienia ukrywającego się człowieka może. Do wyegzekwowania długu niekoniecznie. A, bo zapomniałam panu wspomnieć, że większość spośród osobników, z którymi mam do czynienia, znaczną część przywłaszczonych funduszy zdaje się przeznaczać na zakup nowoczesnej broni palnej. Zresztą nie tylko takiego pokroju dłużnicy bywają moim celem – ciągnęła beznamiętnie Lulu. – Bo są też tacy, którzy wprawdzie uporczywie nie dotrzymują swoich zobowiązań, ale bynajmniej się nie ukrywają. Tacy, którzy kupują sobie willę z basenem i otaczają się uzbrojonymi po zęby ochroniarzami. Z takimi również sobie radzę.
– Chyba pojmuję. Coś jeszcze?
– Bo ja wiem? Czasem znajdę jakiś skradziony przedmiot albo zaginioną osobę. Zdarza mi się pomagać policji, mam paru znajomych na komendzie, przy niektórych sprawach, chociaż raczej rzadko, bo policja w Mieście zajmuje się głównie przyjmowaniem łapówek i prawdziwej pracy ma niewiele. A, no i czasem to ja jestem uzbrojoną po zęby ochroną jakiegoś nadzianego szemranego typa w jego willi z basenem.
– Czy dobrze zgaduję, że nie jest to pani ulubiony rodzaj zajęcia?
– Dobrze pan zgaduje. Wille z basenem są ładne, ale ja wolę siedzieć w ogrodzie. I gadać do drzew. Wy tam, na południu, w ogóle macie jeszcze jakieś ogrody, pułkowniku? – zainteresowała się ni stąd, ni zowąd Lulu.
– Mamy kilka szklarni. A wśród nadzianych szemranych typów, o których zdaje się pani tyle wiedzieć, panuje ostatnio moda na uprawianie ogródków na dachach prywatnych wieżowców. Ale obawiam się, że takich ogrodów, o jakie pani chodzi, nie mamy.
– Tak przypuszczałam.
– Wracając do tematu: czy zajmuje się pani również sprzątaniem śmieci?
– Chyba nie rozumiem, co ma pan na myśli.
– Pytam o to – Chimes nachylił się nad blatem stołu i spojrzał jej prosto w oczy – czy gdybym zlecił pani zabicie kogoś, to podjęłaby się pani takiego zadania.
– Nie jestem płatnym mordercą, jeżeli o to panu chodzi – odparła po chwili Lulu.
– Ale te prace dla policji, o których pani wspominała... Zakładam, że trafiały się wśród nich zlecenia typu „poszukiwany żywy lub martwy”, prawda?
– Prawda.
– I zdarzało się, że „martwy”, czyż nie?
Lulu delikatnie skinęła głową.
– Raz czy dwa razy – rzekła powoli. – Ale...
– Nie z pani winy? – podpowiedział Chimes z kpiącym uśmieszkiem na ustach.
– Nie z mojego wyboru.
Zapadła cisza. Chłopcy z Lasu hałasujący w sali obok mieli właśnie przerwę między numerami i gorączkowo starali się ustalić między sobą, który kawałek powinni teraz zagrać. Lulu gestem zamówiła następną kolejkę lokalnego kordiału i wyjrzała przez okno. Niewiele było widać – w oknach zamiast szyb znajdowały się sprowadzane z Lasu autentyczne pajęczyny o gęstym splocie, które przepuszczały jedynie blade strugi przymglonego światła.
– Kontynuujmy – rzekł podpułkownik, gestem wymawiając się od szklaneczki leśnego soczku. – Osoba, która mi panią poleciła, wspomniała o czymś jeszcze, co wielce mnie zainteresowało, ale widzi mi się teraz nieprawdopodobnym. Otóż człowiek ów mówił, że jest pani weteranką wojny z robotami.
– Ano – odparła elokwentnie Lulu. Zaraz potem rozchyliła lekko poły płaszcza. Zamiast nóg wychynęły spod nich dwie smukłe metalowe łapy pokryte błyszczącym mosiądzem. Każda z nich kończyła się okrągłą stopą z trzema potężnymi pazurami. Lulu palcem wskazała logo African Military Equipment wytrawione na prawym udzie: AME, stanowiące nieomylny znak, że protezę wykonano do zastosowań wojskowych. Ten konkretny model usprawnionych nóg z racji charakterystycznego kształtu nazywano w armii raptorkami.
– Ależ cudeńka! – zachwycił się Chimes. – Ale jak to możliwe? Ile pani miała lat, kiedy wcielono panią do armii? Dwanaście?
– Jestem starsza, niż wyglądam.
– A jaki ma pani lekki, naturalny chód! Nie wiedziałem, że na raptorkach w ogóle można tak chodzić.
– Staram się nie afiszować – odrzekła sucho Lulu, ale jej mina zdradzała, że komplement był trafiony.
– Spójrz na to, kamratko. – Chimes odchylił płat skóry ze swojego ramienia. Zabłysnął metal, a na nim to samo logo AME, które znajdowało się na protezach Lulu. – Może nawet walczyliśmy w tym samym batalionie? Jakiego dosłużyłaś się stopnia?
– Nie mam pojęcia. Stopnia mięsa armatniego?
– Ha, no to ramię w ramię raczej nie walczyliśmy – zaśmiał się podpułkownik. – Ale i tak miło spotkać towarzysza broni... w takim miejscu. Powiedz mi: jak ty się właściwie nazywasz? – zapytał niespodziewanie.
– Pyta pan o nazwisko?
– Aha.
– Jones.
– Lulu Jones?
– Lulu Jones – potwierdziła. – Ale proszę się nie kłopotać, pułkowniku. To fałszywe nazwisko. Imię zresztą też. A numery seryjne na protezach – Lulu na powrót ukryła metalowe łapy pod osłoną prochowca – są zatarte. Nie znajdzie mnie pan w żadnej waszej kartotece.
– Wygląda na to, że zadałaś sobie dużo trudu, żeby zostawić przeszłość za sobą. Jak to się stało, że wyniosło cię aż do Terranegry?
– Terranegry? – parsknęła Lulu. – Od lat nie słyszałam tej nazwy. Tutaj wszyscy mówią po prostu „Miasto”. Stara nazwa jest już cokolwiek nieaktualna. Prawie nic z tej naszej czarnej ziemi nie zostało. Może dwie, trzy plamy w całym Mieście. Wszystko przesłania beton. A tam, gdzie nie ma betonu, wdziera się Las. Pokrywa świat trawą i liśćmi. Niektórzy mówią, że czarna ziemia nadal gdzieś tam jest, ukryta głęboko pod spodem, ale ja nie jestem pewna. Wydaje mi się, że może tam nie być niczego poza kolejnymi warstwami betonu i splątanych korzeni.
– Piękna przemowa. – Chimes nagle spoważniał. – Ale nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Dlaczego wyjechałaś? Na południu czekała cię dobra przyszłość. Może w to nie uwierzysz, ale po wojnie zaopiekowali się nami. Nawet szeregowcami. Wystaw sobie, że tam potrzebują takich jak my. W wojsku, agencjach rządowych, oddziałach korporacyjnych. Dlaczego rzuciłaś to wszystko?
– To przez beton.
– Możesz rozwinąć tę myśl?
– Widział pan kiedyś żywy beton w akcji, pułkowniku? Głupie pytanie, oczywiście, że pan widział. – Lulu na chwilę zamilkła, napiła się. – Ale kiedy pan na niego patrzył, to co tak naprawdę pan widział?
– Jak to co widziałem? – Chimes kilka razy zamrugał powiekami, robiąc przy tym głupią minę. – Broń. Wspaniałą, nowatorską broń, która pozwoliła nam wygrać wojnę.
– No tak, broń, wspaniała broń... Z mojej perspektywy ta wspaniała broń wyglądała inaczej. – Lulu zgrzytnęła cicho zębami. – Ja, panie pułkowniku, widziałam, jak cały świat, wszystko naokoło mnie zmienia się w narzędzie zniszczenia. W jednej chwili stałam na swoich nogach, a pod moimi stopami była ulica. Otaczały mnie ściany budynków, ich stropy wznosiły się nad moją głową. W kolejnej chwili to wszystko, co było pode mną, nade mną i obok mnie, oszalało, zaczęło falować i ryczeć, obróciło się w pełen furii żywioł, który miażdżył wszystko na swojej drodze. Jakbym znalazła się w centrum powodzi, jakby runęło na mnie tsunami. Ale to nie była bezrozumna siła natury. To był człowiek. Ktoś robił to celowo i sterował tym... i to było jeszcze gorsze. Nigdy więcej nie chcę czegoś takiego przeżyć, panie pułkowniku. I dlatego wyjechałam. Tutaj, gdzie beton styka się z Lasem i obie potęgi trzymają się wzajemnie w szachu. A gdy beton znów się obudzi, gdy któryś z waszych programistów uzna, że czas ponownie użyć Kodu, gdy wszystkie budynki i ulice jeszcze raz oszaleją, ja zemknę między drzewa.
Chimes przez dłuższą chwilę mierzył ją spojrzeniem. Wyraz jego twarzy zmienił się. Z oczu wyparowały iskierki wesołości. Rysy twarzy wojskowego stały się jakby twardsze. Wyglądało na to, że uznał, że rozgryzł Lulu, i ocenił ją, a wynik tej oceny nie był pozytywny.
– Powiedz mi, Lulu – zaczął wolno – czy zapuszczasz się między drzewa? Tam, gdzie nie sięgają języki betonu? Gdzie jest już tylko Las?
– Nie jestem samobójczynią, panie pułkowniku.
– Więc jak chcesz uciec, gdy świat, jak to ujęłaś, znów oszaleje?
– Będę gotowa, gdy przyjdzie na to czas. Ponadto – dodała cicho Lulu – nie ma silniejszej motywacji niż strach. Żywy beton jest przerażający. Wiem to na pewno. O żywym drewnie mogę tylko przypuszczać. Więc gdy nadejdzie pora, wybiorę Las.
– Cóż, Lulu. – Rysy podpułkownika znowu zmiękły, a na jego ustach odmalował się lekki uśmiech. – Sądzę, że wiem już dość. Polubiłem cię, ale mam wątpliwości, czy jesteś odpowiednią osobą do tej misji.
– A to dlaczego?
– Bo to poważna operacja, a ty na miejsce spotkania wyznaczasz norę, która nazywa się Dąbrowa. Bo nad uchem wyje mi kapela małpoludów, a ty każesz mi pić jakieś leśne szczyny. Bo nosisz się jak postać z filmu noir, nie chcesz się przedstawić, a na dzień dobry mnie obrażasz. A nade wszystko dlatego, że wojna skończyła się dawno temu, ale w twojej głowie nadal siedzi wystraszony dzieciak, który w każdej chwili może wydostać się z ukrycia i przejąć nad tobą kontrolę.
– Po pierwsze primo – odrzekła Lulu z kamiennym wyrazem twarzy – wszystkie puby i restauracje w tej dzielnicy noszą nazwy związane z lasem, drzewami, krzakami i dżunglą. To taki miejscowy koloryt. Po drugie primo, jeżeli plakat przed wejściem nie kłamie, to tylko jeden spośród Chłopców z Lasu jest małpoludem. Pozostali to żubry. I należy im się szacunek, wiedziałby pan o tym, gdyby próbował pan zagrać na gitarze, mając kopyta zamiast dłoni.
– Wychodzę – oznajmił na to Chimes, unosząc się z krzesła.
– Niech pan siada, pułkowniku – powiedziała Lulu, a w jej głosie zadźwięczało coś, co faktycznie kazało wojskowemu usiąść.
W tym momencie z sąsiedniej sali rozległy się głośne brawa i okrzyki. Ma się rozumieć, goście nie wiwatowali na cześć Lulu i magii jej głosu, ani też nie oklaskiwali decyzji podpułkownika Chimesa o tym, żeby jednak jej wysłuchać. To Chłopcy z Lasu zaczęli grać swój największy hicior, zatytułowany „Ablucja w Jakucji”. Lulu spokojnie przeczekała owacje, po czym kontynuowała:
– Musi pan zrozumieć, pułkowniku, że tutaj jest inaczej. To nie jest środowisko, które pan zna i do którego jest pan przyzwyczajony. Jeżeli Miasto wydaje się panu niepoważne, a ja razem z nim, to nie jest to mój problem, tylko pański błąd. Wspominał pan o tym, że ostatnio u was w modzie są ogródki na dachach wieżowców. Z kolei u nas w modzie jest, i zawsze będzie, Las. Bo tu jest granica, a wszystko to, co znajduje się po drugiej stronie, fascynuje i pociąga. Więc nie ma nic niepoważnego w tym, że pijemy leśny soczek zamiast piwa, a przygrywają nam Sylvanie wyżymający na wiosłach zamiast roznegliżowanych ofiar chirurgii plastycznej rzępolących na tereminach i skrzypcach. Wybór lokalu z muzyką na żywo był zresztą z mojej strony celowy i przemyślany, panie pułkowniku. Ja wiem, że jest pan obwieszony urządzeniami zakłócającymi, uniemożliwiającymi podsłuch, ale pana cudeńka działają tylko na elektronikę. W uchu ma pan wieszczkę, absolutnie nieczułą na pańskie zagłuszacze. Sądzi pan, że nie mamy innych szpiegowskich gadżetów pochodzących z Lasu? Bo ja nie dałabym głowy za to, że ktoś właśnie nie próbuje nas podsłuchać za pomocą kryształów rezonansowych albo mnemonicznych muszek owocówek. Siedząc tu, gdzie siedzimy, całkiem skutecznie mu to utrudniamy. Co do mnie – podjęła po chwili, widząc, że podpułkownik słucha w skupieniu – to noszę się tak, jak się noszę, bo to praktyczne. Paradowanie z raptorkami na widoku to kiepski pomysł, a pod prochowcem łatwo je schować. Poza tym zwierzoludzie, którzy na stałe mieszkają w Mieście, też oglądają nasze stare filmy, a że mają skłonność do traktowania ich zbyt dosłownie, to spodziewają się, że ktoś parający się moją profesją będzie się ubierać w ten właśnie sposób. Więc proszę teraz wsłuchać się w podszepty swojej wieszczki, pułkowniku: ze wszystkimi systemami wspomagającymi, którymi jestem nafaszerowana, mam większą sprawność bojową niż nowoczesny dron bitewny. Nie wiem, jakie pan może mieć dla mnie zlecenie, ale jeżeli ktoś, kto orientuje się, czego pan potrzebuje, polecił mnie, to jestem pewna, że pańskie zadanie będzie mieścić się w granicach moich możliwości i kompetencji.
– No dobrze. – Chimes z uznaniem pokiwał głową. – Przekonałaś mnie. Ale te przytyki do muzyki, jakiej się u nas słucha, mogłaś sobie darować.
– Za gitarowym graniem będę stać murem i do upadłego. Nawet za tym beznadziejnym – dodała Lulu już nieco ciszej, słysząc, jak Chłopcy z Lasu kaleczą kolejny prościutki utwór.
Podpułkownik nie skomentował. Zamiast tego otworzył w końcu swoją teczkę i wyjął z niej kilka arkuszy sztucznego papieru z wydrukowanymi tradycyjnymi zdjęciami. Podsunął fotografie Lulu i rzekł:
– To jest Bernd Einhart. Profesor.
Lulu uważnie przyjrzała się zdjęciom. Przedstawiały schludnego szpakowatego białego mężczyznę koło sześćdziesiątki. Jeżeli fotografie były reprezentatywne, to Einhart lubił elegancko się ubierać i nosił okulary w markowych oprawkach, utrzymane w stylistyce retro i na oko bardzo drogie.
– Profesor od czego? – zapytała, nie odrywając wzroku od zdjęć.
– Nie słyszałaś o nim? Profesor chemii, ale również wybitny specjalista z zakresu teorii informacji. Brał czynny udział w ostatnim etapie prac nad żywym betonem.
– Proszę mówić dalej.
– Cóż – westchnął Chimes – to właśnie człowiek, którego szukamy. Zniknął, a my uważamy, że może stanowić zagrożenie.
– Chce mi pan wmówić, że Bernd Einhart to jakiś szalony naukowiec? Ale to absolutnie wykluczone.
– Dlaczego wykluczone?
– Ponieważ – oświadczyła dobitnie Lulu – jest profesorem, a nie doktorem. Wszyscy szaleni naukowcy to doktorzy. Nie słyszał pan o tym, pułkowniku?
– Ciebie się żarty trzymają, a paru ludziom na wysokich stołkach trzęsą się kolana.
– Ha, moje kolana są chyba niezdolne do trzęsienia się. Chociaż nie jestem pewna, bo tylko przekartkowałam instrukcję użytkownika, zanim urżnęli mi nogi i przyprawili ten szmelc. Ale proszę mi opowiedzieć coś więcej o tym Einharcie.
– Po tym wszystkim, co od ciebie usłyszałem, sądziłem, że informacja o jego zaangażowaniu w badania nad żywym betonem zrobi na tobie większe wrażenie. Ale może to i lepiej, że nie zrobiła. – Chimes rozparł się na krześle, krzyżując ramiona na piersiach. – Niemniej to konieczny wstęp do opowieści o profesorze Einharcie. To właśnie wtedy, że tak to ujmę, rozpoczęła się jego przygoda z agendami rządowymi. Chłopcy wciągnęli go do projektu jakieś trzydzieści lat temu. Zgarnęli go prosto z uczelni ze względu na jego podwójną specjalizację. Rozumiesz, pasował im do profilu. Wcześniej Bernd nie pchał się na tego typu fuchy. Zdaje się, że jego badania miały charakter czysto teoretyczny. Ciekawostka: podówczas był doktorem. A więc może i szalonym naukowcem. W ramach projektu Einhart zrobił swoje. Pomógł nam dokończyć Kod, a gdy wybuchła wojna, odpalić żywy beton i zniszczyć SI. Kiedy było już po wszystkim, zdecydował się w chwale i sławie powrócić na uczelnię. Szybko wyrobił sobie pozycję w światku uniwersyteckim, napisał kilkadziesiąt dużych prac dotyczących żywego betonu, bo i cały projekt po wojnie stał się istną pożywką dla jajogłowych i kopalnią publikacji. Aż tu nagle kariera naukowa mu się znudziła. A może po prostu napisał już wszystko, co miał do napisania, i uznał, że pora na coś nowego? Nieważne. Grunt, że kilka lat temu rzucił uczelnię w diabły i wrócił do nas. Rozumiesz, sam się do nas zgłosił, a chłopcy, pamiętając jego zasługi, stare i nowe, przyjęli go z pocałowaniem ręki. Wkrótce Bernd został kierownikiem jednego z zespołów badawczych, pracującego nad projektem, o którym oczywiście nie wolno mi mówić. Ale zdaje się, że szło im nieźle i robili postępy. Przynajmniej do dnia, w którym Einhart zniknął.
– Zniknął z wynikami badań i zniszczył wszystkie wasze kopie? – dopowiedziała Lulu. – I zostaliście z ręką w nocniku?
– Wyniki badań zabrał i chyba nawet coś tam zniszczył – przytaknął Chimes. – Ale nasze ręce póki co nie weszły w kontakt z moczem. Dla nas pracują poważni naukowcy, Lulu. Nawet jeżeli stracili jakieś dane, to odtworzenie rezultatów eksperymentów zajmie im najwyżej kilka tygodni. Bez Einharta dalsze prace będą postępować wolniej, ale na pewno znajdzie się ktoś kompetentny, kto zastąpi go na stanowisku kierownika zespołu. Obawiamy się natomiast o to, co Einhart może zrobić z tymi wynikami, które wykradł.
– Jego zespół pracował nad jakąś bronią?
– Nieważne, nad czym pracował. Nad czymś przydatnym. Nad czymś, co mógłby sprzedać obcym rządom albo, co bardziej prawdopodobne, korporacjom. To była nasza pierwsza myśl. A że przy tym ktoś jeszcze wpadł na pomysł, że jeśli Einhart mógł w ostatnich tygodniach swojej pracy samodzielnie dokonać jakiegoś przełomu i zwiał z gotową technologią, której my jeszcze nie mamy, to stało się coś złego, co nigdy nie powinno się stać, i w nasze szeregi wkradła się panika. I popełniliśmy błąd. Skoncentrowaliśmy się na monitorowaniu obcych agentów i dyplomatów korporacyjnych, czekając, aż Einhart z którymś z nich nawiąże kontakt. Jak się zapewne domyślasz, nie doczekaliśmy się, a w tym czasie trop ostygł. Na jego ślad wpadliśmy zupełnie przypadkiem. Ach, bo o czymś jeszcze nie wiesz. Otóż Einhart zdołał jakoś przeprogramować kilka wojskowych dronów bojowych i zwinąć je z naszych magazynów. Zdaje się, że teraz stanowią jego prywatną eskortę. I ktoś te drony widział. W pustym pociągu towarowym zmierzającym prosto do Terranegry.
– Rozumiem. – Lulu pokiwała głową. – Pozwoli pan, pułkowniku, że zanim przejdziemy dalej, zadam kilka pytań?
– Jasna sprawa.
– Ten świadek... gdzie i kiedy dokładnie widział wasze drony?
– Na początku września na jakiejś małej stacyjce na kompletnym zadupiu. Zasadniczo między tą stacyjką a Terranegrą nie ma już niczego. Według naszych wyliczeń Einhart powinien był dotrzeć tutaj jakieś sześć tygodni temu.
– Sześć tygodni... kupa czasu. – Lulu przygryzła wargę.
– Niestety – westchnął Chimes. – Jak mówiłem, popełniliśmy błąd.
– No nic. Macie pewność, że to były wasze zaginione drony i że Einhart był razem z nimi?
– Nie i nie. – Podpułkownik potarł czoło. – To jest, co do pierwszej części twojego pytania, mamy pewność, że żadnych naszych dronów nie powinno być w okolicy. Przypuszczamy też, że żadne inne nam nie zginęły. Reszta to domysły. Ale nic lepszego nie mamy.
– No dobrze. Co pan mi może powiedzieć o tych dronach?
– Model bojowy, CF-81. Bardzo solidne maszyny. Ale nie mamy pewności, co Einhart z nimi zrobił. Nie można nawet wykluczyć, że to już nie są drony, tylko droidy.
– Sugeruje pan, że teraz to może być SI? Czyżby nasz Bernd był cudotwórcą?
– Cudotwórcą nie. – Chimes pokręcił głową. – Ale cholernie dobrym specjalistą. A moc obliczeniowa modelu CF-81 pozwala na podtrzymanie ogólnej sztucznej inteligencji, przynajmniej z technicznego punktu widzenia. Macie tu czujniki SI, prawda?
– Jasne, że mamy – prychnęła Lulu. – Za kogo nas pan uważa? Chociaż jest możliwe, że nikt nie sprawdza ich odczytów.
– Więc nie możemy wykluczyć, że mamy do czynienia z jakąś formą droidów.
– Wy naprawdę boicie się tego człowieka, co? Nie wiecie, z jakiego powodu ucieka, nie wiecie, dlaczego akurat do Miasta. Nie rozumiecie go. I waszą reakcją jest strach. To naturalne.
Chimes nie skomentował. Lulu jeszcze raz skinęła na kelnerkę, wychyliła trzeci kieliszek.
– Ile jest tych dronów? – zapytała.
– Osiem.
– Osiem zabójczych maszyn o nieznanym programie i zimny trop sprzed półtora miesiąca – mruknęła jakby do siebie. – I co dokładnie miałabym zrobić?
– Znaleźć Bernda Einharta, oczywiście. – Chimes oparł się łokciami o blat stołu.
– I przyprowadzić go do pana?
– Niekoniecznie. – Podpułkownik posłał jej kolejny ze swoich kpiących uśmieszków. – Możesz uznać, że profesor Einhart jest poszukiwany żywy lub martwy. Niektórzy ludzie z naszej agencji zapewne chcieliby zamienić z nim kilka słów, zanim poślą go na krzesło za zdradę stanu. Ale ja będę w pełni usatysfakcjonowany, jeżeli dostarczysz mi jego głowę.
– A wyniki badań?
– Chcielibyśmy odzyskać wszystkie nośniki danych, które przy nim znajdziesz.
– A przyszło wam do głowy, że te wyniki mogą być wgrane do pamięci waszych zaginionych dronów?
– Przyszło – potwierdził Chimes, zniżając głos. – Dlatego jeżeli nie uda ci się niczego odzyskać, masz wszystko zniszczyć. Wszystko, rozumiesz? Jeżeli profesorek urządził tu sobie prywatne laboratorium, masz je spalić, a jeszcze lepiej wysadzić w powietrze. Drony rozwal w drobny mak. Staraj się przy tym zachować dyskrecję, bo zdaje się, że nie mamy tu żadnej jurysdykcji. W razie wpadki nie znamy się. Jasne?
– Jak słońce.
– Czy mogę w takim razie zakładać, że przyjmujesz zlecenie?
– Dwieście procent mojej zwyczajowej stawki plus wydatki.
Chimes kiwnął głową. Uścisnęli sobie dłonie. W sali obok Chłopcy z Lasu właśnie szykowali się do bisów.ROZDZIAŁ 1
MIASTO
Śnieg, śnieg, błoto, ledwo tli się w tobie ogień
Depcze cię Pan Diabeł razem z Panem Bogiem
Lecz nie tylko ciebie stratowano dziś w mieście
Także wy, tratujący, tratowani jesteście
Post Regiment, „Anioł”
Miasto. Tak różne od wszystkich innych miast. Lulu była przekonana, że na świecie nie ma drugiej takiej metropolii. Uwielbiała włóczyć się jego ulicami, bez pośpiechu, a nieraz i bez celu. Często zdarzało jej się znajdować sobie pretekst, żeby wsiąść w tramwaj i przemierzać Terranegrę wzdłuż i wszerz, jechać z jednego końca Miasta na drugi, pozornie po to, żeby załatwić jakąś nieistotną sprawę lub sprawdzić czas dojazdu do jakiegoś nieistotnego miejsca, w rzeczywistości zaś dlatego tylko, by podziwiać przewijający się za oknem krajobraz. Większość mieszkańców zdawała się nie rozumieć fascynacji Lulu. Zwłaszcza ci urodzeni w Mieście przyjmowali Terranegrę jako coś zwyczajnego, naturalnego i normalnego. W końcu po odpowiednio długim czasie każda rzecz niezwykła powszednieje, szczególnie jeśli nie zna się niczego innego. A jednak Lulu po niemal dwudziestu spędzonych tu latach każdego dnia potrafiła znaleźć w Mieście coś nowego i zadziwiającego. Przychodziło jej to o tyle łatwiej, że miała porównanie z południową częścią kontynentu.
Na południu był tylko beton. Beton, beton, beton, drapacze chmur, dymiące kominy. Beton, stal i plastik. Wszystko szare i spowite smogiem, za dnia przesłaniającym słońce, nocą tłumiącym blask holograficznych reklam. Wszystko jednakowe i do bólu funkcjonalne. Ulice przecinające się pod kątem prostym. Fabryki, magazyny i bloki mieszkalne jakby odlane z tej samej formy. Podróże z jednego punktu do drugiego czarnymi tunelami metra, niby nieudolna teleportacja. Człowiek schodził pod ziemię w jednym miejscu, po kilku minutach wyłaniał się w innym i pomimo pokonania kilkunastu kilometrów nie miał bladego pojęcia o niczym, co znajdowało się pomiędzy punktem początkowym a punktem końcowym podróży. Życie zamykało się w kilku okręgach o promieniu może kilkuset metrów. Dom, praca, supermarket. Ulubiona knajpa, w której można się nawalić. Wszystko pomiędzy nimi stanowiło niewiadomą i gdyby ktoś losowo wybranemu delikwentowi kazał powtórzyć pokonaną trasę, tyle że na powierzchni, za kierownicą poduszkowca lub, o zgrozo, na własnych nogach, ten niechybnie zgubiłby się natychmiast po minięciu wejścia na najbliższą stację metra. Oczywiście tego rodzaju problemów nie mieli ci wszyscy, którzy całe życie spędzali podpięci do multimedialnych konsol, ponieważ im pomysł wystawienia nosa za próg mieszkania tak czy inaczej wydałby się absurdalny.
Ale Miasto było inne. Terranegrę ukształtował napierający Las, który najpierw zburzył stary porządek, a później nie pozwolił na jego przywrócenie. Tutejsi architekci musieli liczyć się z drzewami. Ulice, prowadzone tam, gdzie dozwoliła na to inwazja przyrody, wiły się niby węże, zupełnie jakby wytyczający ich bieg urbaniści kreślili swoje plany w stanie ciężkiego upojenia alkoholowego. Wieżowce, których fundamenty skruszyły korzenie, runęły dawno temu i nikt nawet nie próbował ich odbudować. Budynki w mieście rzadko sięgały na wysokość choćby kilkunastu pięter. Wiele budowli oplatały kolczaste pędy, bluszcz i dzikie wino. Trzymały je w swoim pewnym, mocnym uścisku, jakby pilnując, by architektura nie rozrastała się nadmiernie, nie wznosiła za wysoko i nie odcinała roślinom dostępu do promieni słonecznych. Promieni, które tutaj również musiały się, rzecz jasna, przebijać przez warstwę smogu i zawieszonych w powietrzu pyłów, mniej jednak gęstą i mniej nieprzeniknioną niż w innych uprzemysłowionych metropoliach.
Las rozprawił się także z metrem. Starodawne tunele zostały zajęte przez korzenie i wydzielające toksyczne substancje grzyby, które uczyniły je całkowicie niezdatnymi do użytku. Jako że dostępna dla poduszkowców przestrzeń powietrzna była mocno ograniczona i stale zakorkowana, w celu zapewnienia mieszkańcom jakiegokolwiek publicznego środka transportu postanowiono wdrożyć w Mieście starożytną technologię zwaną tramwajem, przy czym przewody trakcyjne z braku innych możliwości często mocowano do konarów drzew. Powstały w ten sposób system komunikacji miejskiej był wysoce awaryjny i mało wydajny, ale Lulu nigdy nie zamieniłaby go na żaden inny. Dzięki poruszającym się niespiesznie tramwajom i dzięki temu, że za ich oknami było cokolwiek widać, Lulu w końcu zaczęła postrzegać swoje miasto jako całość, a przy tym przemieszczając się po Terranegrze, wiedziała dokładnie, którędy i dokąd zmierza. Ta wiedza w jakiś dziwny sposób ją cieszyła. Jeszcze większą radość sprawiał jej jednak wspomniany już widok za oknem.
Ma się rozumieć, w Mieście, jak w każdym innym ośrodku zamieszkałym przez ludzi, nie brakowało betonowej szarości. Tutaj jednak tę szarość przenikały plamy zieleni. Przy ulicach rosły drzewa i krzewy, czasem pojedynczo, czasem w niewielkich zagajnikach. Osiedla bloków mieszkalnych poprzetykane były łąkami i ogrodami. Miasto przecinały wypływające z Lasu strumienie, które już poza południową granicą Terranegry łączyły się w rzekę Larę. W dalszym swoim biegu, zatoczywszy długi, łagodny łuk na wschód, Lara przepływała przez wiele dużych aglomeracji, skryta przed oczami mieszkańców w podziemnych betonowych kanałach, niosąc ze sobą ścieki i nieczystości. Uchodząc do Wielkiego Rozlewiska Nilu, przypominała już bardziej gigantyczny rynsztok niż rzekę. Jednak w Terranegrze w strumieniach, które później składały się na Larę, płynęła woda, niezbyt może czysta, bo jednak wielkie skupisko ludności musi wytwarzać wielkie objętości ścieków, ale nadal woda. Wzdłuż strumieni, które niekiedy miały skłonności do wylewania, ciągnęły się zielone bulwary, porośnięte trawą i polnymi kwiatami.
Ach, właśnie, kwiaty! Kwiaty Terranegry! Co prawda klimat był kompletnie rozregulowany i cykle wegetacyjne zdawały się stać na głowie, a jednak raz lub dwa razy do roku niektóre drzewa i rosnące w Mieście krzewy okrywały się różnobarwnym, pachnącym kwieciem, które po jakimś czasie zmieniało się w równie kolorowe i aromatyczne owoce. Większość z nich była wprawdzie trująca, lecz w niczym nie zmieniało to faktu, że pięknie wkomponowywały się w szaro-zielony miejski pejzaż.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.