Echo zgasłego świata - ebook
Echo zgasłego świata - ebook
„Echo zgasłego świata” to kolejny zbiór opowiadań polskich fanów Uniwersum Metro 2033, inspirowanych postapokaliptycznym światem wykreowanym przez Dmitrija Glukhovsky’ego.
Tworzą go teksty nagrodzone w konkursie zorganizowanym przez wydawnictwo Insignis i portal metro2033.pl. Jest już trzecią, po zbiorach „W blasku ognia” i „Szeptach zgładzonych”, antologią amatorskiej twórczości polskich miłośników postapokalipsy. Ewenementem na polskim rynku wydawniczym jest to, że fanowską twórczość wydajemy drukiem w takim samym, bestsellerowym nakładzie, jak regularne tomy serii Uniwersum Metro 2033.
Zapraszamy zatem do wsłuchania się w „Echo zgasłego świata” – głos przedstawicieli licznej fanowskiej społeczności, emanację tego, co w wyobraźni czytelników wzbudzają Dmitry Glukhovsky i piszący dla niego autorzy.
Niniejszą książkę swoim nigdzie dotąd niepublikowanym opowiadaniem uświetnił jeden z polskich autorów Uniwersum, twórca „Dzielnicy obiecanej” – Paweł Majka.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65315-38-0 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Styczeń 2033
1
Zima w Nowej Hucie to piekło.
Słońce niemal całkowicie znika na kilka miesięcy za grubą pokrywą ciemnosinych chmur, zawierających w sobie jeszcze nieco pyłu wyrzuconego w przestworza potężnym uderzeniem Pożogi przed dwudziestu laty. Nie zostało go wystarczająco wiele, by szkodzić ocalałym bardziej niż przejmujący do szpiku kości mróz bądź stada wygłodniałych ludzi i zwierząt. Ale wciąż stanowi ponurą pamiątkę. A czasem, gdy silne wiatry przyganiają powietrze ze wschodu, gdzie spadła bomba, bywa niebezpieczny.
W schronach obywatelom Federacji nie wolno używać ognia. Zbyt mało zostało opału, oszczędza się na wszystkim. No i pożar mógłby zabić wszystkich. To, co w cieplejszych porach roku oznaczałoby katastrofę, zimą skończyłoby się zagładą. Bo zimą nie byłoby dokąd uciekać. Ci, którzy umknęliby przed ogniem, najpewniej zamarzliby szukając schronienia. Dlatego pełnym monopolem ogniowym dysponowały zimą władze Federacji, dbające, by wydawać obywatelom jeden gorący posiłek na dobę.
Szperacze prawie nie wychodzili na zewnątrz. Skupiali się na pomocy przy zamkniętych hodowlach, sprzątaniu schronów i trzymaniu wart w wieżach ogrodniczych – ruinach budynków przerobionych na szklarnie, dostarczających pożywienia wiosną i latem.
Wnętrza schronów nie przestawały być zimą duszne i ciemne, zaczynało jednak do nich przenikać zimno. Nieznośny letni upał wspominano jako objawy raju. Pomagało, że opatuleni w co się da ludzie tulili się do siebie nawzajem, pomagała nawet ciasnota. Ale jeśli zima trwała zbyt długo, zimno dopadało mieszkańców schronów i tak.
„Jeżeli pożyjemy wystarczająco długo, by się dostosować do nowego świata, zmienimy się w niedźwiedzie – uznał Szrama. – Będziemy po prostu przesypiać zimy”.
Z wyglądu już przypominali niedźwiedzie. Kocur, który narzucił na siebie zdobyte gdzieś futro, niegdyś eleganckie, dziś poszarpane i pozbawione jednego rękawa, wyglądał na dwa razy potężniejszego niż zwykle. Halnemu nie potrzeba było takich dodatków, by sprawiać wrażenie wielkoluda. Ale i on przytargał kiedyś do schronów barani kożuch pełen moli. Mole dodali do owsianki i zjedli. Mech i Wstańka, jak zwykle nierozłączni, uszyli sobie identyczne płaszcze, co stanowiło nie lada osiągnięcie, zważywszy, że zbierali na nie strzępki materiałów po całej Hucie, i ich zimowe odzienie składało się wyłącznie z łat i podszewki wypchanej czym się dało: kawałkami futra, szmatami, a nawet strzępami przedwojennych gazet. Szare ciężkie płaszcze sięgały aż do podeszw butów, a wysokie kołnierze, gdy zostały postawione, osłaniały całe głowy. Reszty dopełniały kaptury kombinezonów i maski przeciwśnieżne. Elmo i Szrama zadowolili się zdobycznymi polarami i narciarskimi kurtkami, a ostatni z drużyny, Jurand… No cóż, on doprowadzał wszystkich do szału, bo lubił mrozy i chodził wyłącznie w zwyczajnym kombinezonie, na który narzucił wiatrołap z worka obszytego folią. Pozostałym robiło się zimniej od samego patrzenia na starego żołnierza.
Jeśli jednak zima w Nowej Hucie to piekło, jak nazwać miejsce, do którego zaprowadziły ich tropy?
– Kurwa – rzucił człowiek, którego obecność narzucono im podczas tej akcji, prawdziwy elegancik w podszywanej futerkiem skórzanej kurtce, narciarskich rękawiczkach i butach wyciągniętych chyba prosto z jakiegoś magazynu sprzed Pożogi. – Czy to jest to, co myślę?
Nie marnowali energii na odpowiadanie mu.
Prawdę mówiąc, nie polubili go. Z początku wlókł się noga za nogą, lękliwie spoglądając na niebo i dygocąc ze strachu, ilekroć wydawało mu się, że dostrzega jakiś ruch w ruinach. Odetchnął z ulgą dopiero, gdy pierwszego wieczoru wyprawy schronili się w jednej ze stanic, wykopanej już po Pożodze ciasnej i ciemnej piwnicy.
Tam poczuł się jak w domu.
– Nigdy nie opuszczałeś schronów, co? – domyślił się Kocur.
– Panie poruczniku – warknął tamten, czym dodatkowo nie zyskał sympatii.
– Porucznikowanie zostawiamy pod ziemią – ofuknął go Szrama. – Tu jest dowódca i reszta. A że ja jestem dowódcą, to ty zaliczasz się do reszty. Zrozumiano?
– Pułkownikowi się to nie spodoba.
– Pułkownik nie miesza się do naszego życia tutaj i tak jak ty nie wychodzi na powierzchnię. Bo to twój pierwszy raz, co?
– Pierwszy od dwudziestu lat.
– Widać. Kocur, trzymasz pierwszą wartę. Potem Jurand, Elmo, Mech, Wstańka. Na końcu ja.
– A ja? – przypomniał o sobie Halny.
– Nie podobają mi się twoje oczy. Przyznaj się, czujesz wiatr?
– W górach zaczyna wiać. Lekkie powiewy. Prawie nic. Ale za dwa, trzy dni…
– Więc ty śpij.
Halny wziął imię od otoczonego legendami wiatru spadającego czasem na miasto z gór. W dusznym, leżącym w dolinie mieście ludzie z ochotą witali każdy ruch powietrza, o ile nie nadchodził ze wschodu, gdzie rozciągała się ciągle jeszcze gorąca, jak powiadano, radioaktywna pustynia. Ale wiatr halny potrafił wyczyniać dziwne rzeczy z ludzkimi umysłami, a na mózg największego żołnierza z drużyny Szramy działał wyjątkowo mocno.
Gdy wiał ten wyjątkowy wiatr od gór, Halnego ogarniało szaleństwo. Szrama, dla dobra wszystkich, pozwalał mu wtedy opuszczać drużynę. Halny przepadał na kilka dni wśród ruin. Nigdy nie opowiadał, co robił w tym czasie, ale wracał poobwieszany zdobyczami, a jego kombinezon bywał cały pokryty krwią.
Zdawali sobie sprawę, że gdyby nie mordował obcych, mógłby zwrócić się przeciw swoim. I nieważne, że potem wszyscy by tego żałowali. Musieliby zabić druha, nim on zabiłby ich.
Narzucony im porucznik oczywiście tego nie rozumiał. Nie miał pojęcia, kim naprawdę był Halny, bo Szrama nie umieszczał informacji o szaleństwie żołnierza w raportach. Jeśli kto pytał, oficjalnie Halny wyruszał na dalekie zwiady.
To, co się działo w drużynie Szramy, pozostawało pomiędzy jej członkami.
Tym nie chętniej patrzyli na obcego.
Musieli jednak przyznać, że się przydał, gdy tego poranka znienacka wypadł na nich zagon Szarych.
Tamci wydawali się równie zaskoczeni jak oni. Dwunastu Szarych gnających przed siebie w takim zapamiętaniu, że obecność ludzi spostrzegli dopiero wtedy, gdy przewodnik stada zderzył się z Jurandem.
W normalnych warunkach Jurand zauważyłby Szarych wcześniej, ale zima kreowała własną rzeczywistość. Choć śnieg nie padał już od kilku dni, jego nietopniejące zwały zalegające na ruinach odmieniły krajobraz Huty. Wykoślawiły znajome kształty, a do tego wypełniły dzielnicę dodatkowymi, niepokojącymi odgłosami. Śnieg skrzypiał pod nogami żołnierzy, lekki, ale już wyraźny wiatr podnosił białe tumany. Bywało, że cięższa śnieżna czapa załamywała się pod własnym ciężarem i spadała z resztek dachu. Żołnierze przypadali wtedy do ziemi, ruchami nie tak szybkimi i płynnymi jak latem ściągali z ramion kusze, naciągali cięciwy i wypatrywali niebezpieczeństwa.
Wszystko to, w połączeniu z nieustępliwym dokuczliwym mrozem i koniecznością przebijania się przez grubą pokrywę śniegu, sprawiło, że byli zmęczeni i źli. I – jak się okazało – nie dość czujni.
Zimą nawet oni woleliby nie opuszczać schronów.
Jurand upadł, odruchowo ciągnąc za sobą Szarego. Wielki miecz wykuty w kuźni kanibali z resora przedwojennego samochodu nie przydał mu się w tej sytuacji na nic. Wyszarpnął więc jeden z noży, jakimi był poobwieszany, i wbił go w bok mutanta.
Szary zaskomlał przejmująco.
I wtedy spomiędzy ruin wyskoczyła reszta stada.
Dopiero po walce żołnierze mieli czas, by zdziwić się wyglądem Szarych. Tym, że niektórzy z nich, bardziej po ludzku niż zwierzęcemu, mieli ciała owinięte szmatami bądź skórami. Jeden wciągnął na siebie nawet resztki kombinezonu zaginionego miesiąc wcześniej zwiadowcy Federacji.
– Jeśli szybko ich nie wybijemy, nauczą się robić narzędzia, używać broni. I będzie po nas – mruknął Elmo, przyglądając się ich ciałom.
Nim jednak nadszedł czas na refleksje, musieli sobie poradzić ze stadem zajadłych, oszalałych z głodu wrogów.
W lepszych miesiącach bywało, że zwiadowcy ludzi i Szarych nie atakowali się nawzajem. Obie strony zdawały się szanować niepisany rozejm i nie ryzykowały niepotrzebnych starć. Ale zimą, gdy część zwierząt zapadała w sen w bezpiecznych kryjówkach, gdy znikały pożywne insekty i nawet niektóre ptaki nieskażone jednomyślnością, która wypaczała ich instynkty, odlatywały, jak przed wojną, do dalekich krain, wszystkim brakowało pożywienia. A to oznaczało, że każdy mógł stać się zwierzyną łowną. Granice ryzyka zaś ulegały przesunięciom.
Halny roztrzaskał czaszkę jednego z Szarych drzewcem swojej włóczni. Drugiego nabił na jej grot, uniósł nad głowę i cisnął cielskiem ofiary w mutanta próbującego dopaść od tyłu Elma. Spod maski śnieżnej Halnego dobiegały dziwne, burkliwe odgłosy niepokojąco przypominające rzężenie kogoś rannego. Ale Szrama wiedział, że tak właśnie Halny się śmiał.
W dłoniach Kocura zamigotały niewielkie, ale zabójcze nożyki, które nazywał swoimi pazurami. Dwoma błyskawicznymi ruchami rozdarł nimi gardło i pachwinę Szarego, po czym zgrabnym susem odskoczył do tyłu. Poślizgnął się na czymś, upadł, ale zerwał na nogi wystarczająco szybko, by uniknąć ciosu następnego wroga, tego w strzępach zdobycznego kombinezonu.
Szrama nie widział, jak wyglądał dalszy ciąg pojedynku Kocura. Musiał zająć się własnymi problemami. Może miał zwyczajnego pecha, a może Szarzy poznali w nim jakoś dowódcę, ale zaatakowało go trzech.
– No, no, nieźle – wymruczał Kocur, gdy po walce odkrył, że narzucony im porucznik zdołał zabić dwóch Szarych. – Uwijałeś się prawie tak szybko jak ja.
Gdy ukryli ciała, by zabrać je do schronów w drodze powrotnej, i wyruszyli dalej, Kocur podszedł do dowódcy.
– Skurwiel jest szybki – szepnął. – Może nawet szybszy ode mnie. Uważaj na niego.
Szrama skinął głową. Jeśli Kocur przyznawał, że ktoś może go przewyższać, musiał być poważnie zaniepokojony.
A przecież nie wiedzieli tak naprawdę, po co pułkownik przydzielił im tego „pomocnika”. Bo w oficjalne powody nie uwierzyli.
2
– Co zrobimy? – zapytał po raz kolejny porucznik, gdy ukryli się w przerobionych na prowizoryczną stanicę resztkach kiosku, w którym dawno, dawno temu, w świecie, w który trudno było uwierzyć, sprzedawano takie cuda, jak świeże warzywa dziesiątków odmian, cukierki, soki, a nawet gumy do żucia.
Teraz przypominał bezwładną kupę kamieni, zimą dodatkowo skutych lodem i pokrytych śniegiem.
Blisko kwadrans zajęło im ostrożne rozbijanie pokrywy lodowej, nim dotarli do ukrytego włazu.
W środku było przyjemnie zimno. Mróz wdarł się i tu, był jednak nieco słabszy. A kiedy siedli wtuleni w siebie, po kilku minutach prawie przestali trząść się z zimna.
Kocur, najlepszy tropiciel Szramy, wiódł ich od trzech dni śladami poszukiwanej. Jak każda wychowana w podziemiach, nigdy nieopuszczająca schronów obywatelka wędrowała powoli, wybierając ścieżki, które jej mogły wydawać się bezpieczne, choć dla doświadczonych zwiadowców wiodły wyjątkowo nieprzyjemnymi szlakami. Zdarzało się, że chodziła w kółko. Kocur prychał wtedy zaniepokojony, że mógł zgubić trop.
A mimo to ciągle była przed nimi. Wszystko przez cztery dni przewagi, które zyskała, bo nikt nie wierzył, że wyszła na zewnątrz, a wyżsi oficerowie woleli trzymać zaginięcie w tajemnicy.
Dwunastolatka, dziecko… Prawdziwy skarb w świecie, w którym ludzie starzeli się szybciej, powszechnie przejawiali paskudną skłonność do umierania młodo, za to rozmnażali się coraz słabiej.
A w dodatku córka generała, jednej z największych szych Federacji.
Jaki diabeł mógł wygnać ją na powierzchnię? I to w środku zimy!
– Dopuszczamy możliwość, że została porwana – oświadczył Szramie pułkownik, zwany od poparzonej twarzy „Indorem”. Twardy, wredny sukinsyn o ambicjach, których, jak powiadano, schrony nie były w stanie pomieścić. – Nie wiemy przez kogo, nie wiemy dlaczego. Ciągle jeszcze przeszukujemy korytarze, ale musimy wziąć pod uwagę, że dziewczynkę uprowadzono na zewnątrz. Pan i pana ludzie macie największe doświadczenie w takich wyprawach. Dlatego to was wysyłam na poszukiwanie. Dam wam człowieka do pomocy.
– Po co? – Szrama nigdy nie przykładał wielkiego znaczenia do procedur, toteż przełożeni często rugali go za obcesowość i bezczelność.
– Bo Ania was nie zna. Mnie tak, nazywa mnie wujkiem. Ale ja z wami pójść nie mogę. Pójdzie więc porucznik Arciszewski, przyjaciel rodziny. Dzięki temu Ania nie przestraszy się, jeśli ją odnajdziecie.
Porucznik Arciszewski miał w sobie, zdaniem Szramy, mniej ciepła od sopla lodu, a jego oczy były równie pełne miłości jak spojrzenie kanibala zarzynającego ofiarę. Ale może łagodniał przy dzieciach, kto wie.
Porwanie wykluczyli, ledwo Kocur znalazł na śniegu ślady drobnych stóp w byle jakich, ledwie nadających się do używania w schronach bucikach.
– Odmrozi sobie stopy jak nic – zamruczał. – Biedna, durna mała. Nikt jej nie porwał.
– Takiś pewien? – ofuknął go porucznik. – Mądrzejszy od pułkownika?
– Niech Indor tu przylezie i odczyta ze śladów co innego niż ja. Szła sama.
– Może uciekła porywaczom!
– To czemu nie szła do schronów, tylko jak najdalej od nich?
– Bała się!
– Na pewno się bała. Cholernie bała się czegoś w schronach. Może pan porucznik wie czego?
Omal nie skoczyli sobie wtedy do gardeł.
– Jesteś pewien, że nie mogła uciec porywaczom? – wkroczył między nich Szrama.
– Jeśli tak, to za nią nie wyszli. Tu nie ma żadnych ludzkich śladów poza tymi jej. Nie wiem, po cholerę wyszła ze schronów, szefie. Ale na mój nos nie chciała do nich wracać.
– Mogła się zgubić – warknął porucznik. – W ciemnościach. W zawiei.
– Jakby była zawieja, nie znalazłbym żadnych śladów – skrzywił się Kocur. – Śnieg by wszystkie zakrył. Ale w ciemności? Pierwszy raz na powierzchni? To nawet możliwe.
Jego mina nie świadczyła bynajmniej, że naprawdę wierzył w taką opcję. A Szrama się z nim zgadzał.
Mała uciekała. Czego jednak mogła się bać aż tak, by uciec na pewną śmierć?
– Co zrobimy? – powtórzył porucznik, gdy schronili się w kiosku. – Co teraz?
– Teraz odpoczniemy, zjemy coś ciepłego i wrócimy zameldować, że po sprawie. – Szrama ruszył się, by wyjąć ze schowka nieco zachomikowanego w stanicy opału.
Elmo wyciągał już z plecaka niewielki kociołek, który wszędzie zabierał ze sobą.
– Tak po prostu? – zdumiał się porucznik. – Porzucimy to dziecko?
– Wiesz, co to za miejsce? – Jurand, gdy już się odzywał, nie tyle mówił, ile wypluwał słowa. Nigdy się nie uśmiechał, z rzadka okazywał cieplejsze uczucia. Czarna opaska ukrywająca to, co zostało po jednym z jego oczu, dodawała twarzy Juranda surowości nawet w tych nieczęstych chwilach, gdy próbował nie zatrważać rozmówcy. – Wiesz, gdzieśmy przyleźli?
– Pytałem, czy to to, nie? Czyli to to?
– To – potwierdził Szrama. – Jeśli tam zeszła, Bóg raczy wiedzieć dlaczego, to jest już martwa.
– Powinniśmy sprawdzić!
– Więc idź, sprawdzaj. Sam. Na ochotnika. Nie poślę nikogo na pewną śmierć.
– Na pewno? Tam na pewno murowana śmierć?
To nie był głos zatroskanego przyjaciela rodziny, ale kogoś, kto ma nadzieję, że jego misja dobiegła końca. Komu myśl o śmierci dziecka przyniosłaby ulgę.
Nikt mu nie odpowiedział. Milczeli, aż zjedli gęstą gorącą zupę ugotowaną przez Wstańkę. Dopiero wtedy Halny oznajmił, że on zejdzie poszukać dziewczynki. Sam.
Tylko porucznik zareagował protestem. Pozostali widzieli, że Halnego zaczyna nosić. Sami czuli już zapach wiatru, który miał nadejść od gór. Widzieli, jak spojrzenie ich towarzysza robiło się coraz bardziej niespokojne, jak zaciskał dłonie na drzewcu włóczni. Słyszeli, że coraz częściej warczał pod maską.
– Nie wrócisz – zdecydował się wreszcie na protest Szrama. – Stamtąd się nie wraca.
– Jestem im to winny! – prawie krzyknął Halny. – Ty, ja. Jesteśmy im to winni – dodał spokojniej. – Ale mnie nie żal. Zejdę tam.
– Nie beze mnie! – porucznik podniósł się z miejsca.
Przez chwilę nawet Kocur podziwiał jego odwagę. Albo szaleństwo – wszystko jedno, Kocur podziwiał i jedno, i drugie.
– Idę sam! – ton Halnego nie pozostawiał wątpliwości co do powodzenia ewentualnych sprzeciwów. – Jak ruszysz za mną, zabiję.
– Poczekamy na ciebie przez dobę – zdecydował Szrama.
– To nie ma sensu.
– No! Nie decyduj za dowódcę, żołnierzu!
– Wiatr będzie silniejszy. Będzie wam trudniej.
– Mamy zapasy. Wytrzymamy choćby i dwa, trzy dni, jeśli będzie trzeba. Ale ty masz dobę.
– Potem i tak będę musiał… Wiesz.
– Potem to osobna rzecz. Masz dobę, żeby stamtąd wyjść.
– Wyjść stamtąd, skąd nikt nie wychodzi, co?
– Zawsze musi być ten pierwszy raz. Spadaj, bo już mnie wkurzasz.
3
Przed snem ugotowali jeszcze trochę zupy. Potem Elmo wyszedł na zewnątrz, zgarnął nieco śniegu i wrzucił do kociołka. Wodę przecedzili przez jeden z prowizorycznych filtrów, ponownie zagotowali i zrobili kawę.
Porucznik przyglądał się jej podejrzliwie.
– Nie ma w tym jakiegoś świństwa?
– Wiatr idzie od południa, nie ze wschodu. A co do reszty? Taki sam syf jak w wodzie, którą pijemy w schronach – zapewnił go Elmo i dla zachęty upił łyk z własnego kubka.
Niespełna kwadrans później porucznik spał już jak zabity.
– Strasznie skurwiel chrapie – wywarczał Jurand i splunął.
– Taki sam syf jak w schronach, nie licząc usypiacza, co? – zachichotał Kocur. – Oj, Elmo, Elmo. Ty i te twoje prochy od czerwonych!
– Przeciwbólowe, uspokajające – odparł medyk oddziału. – Rano obudzi się bardziej wypoczęty od nas.
– A my możemy pogadać, co?
– A my możemy pogadać.
Spojrzeli wszyscy wymownie na Szramę. Jurand najwymowniej, bo jak zwykle ze złowrogim błyskiem w jedynym oku.
– Nie ma o czym gadać. – Wzruszył ramionami dowódca. – Lepiej spać. Wyznaczę warty. Jurand, ty pierwszy, potem…
– Czekaj, szefie! – przerwał mu Kocur. – Tak dobrze to nie ma! Za dużo się dzieje. Mała uciekła ze schronów. My dostaliśmy szpiega, który tak sprawnie macha nożami, że mógłby nas w nocy pozarzynać, a my pewnie byśmy nawet tego nie zauważyli. Ty puściłeś Halnego do dziury pełnej nocnych, do ich największego pieprzonego gniazda. Chyba że to takie gadanie i tak naprawdę poszedł w cholerę, bo musiał przez wiatr.
Szrama milczał. Kusiło go, by ich okłamać. Powiedzieć, że tak właśnie dogadali się z Halnym. Czuł jednak, że jest winien prawdę ludziom, którymi dowodził.
– Halny polazł do piekła – odezwał się wreszcie. – Piekła, które sami stworzyliśmy.
4
– Dziesięć lat – opowiadał Szrama. – Dziesięć lat temu doszło do wojny. Pamiętacie ją, lepiej lub gorzej. Ci spod Teatru, wiecie, kolejnego dużego schronu, ogłosili niezależność. Poszło za nimi kilka innych. Tłukliśmy się z nimi przez dwa lata. Ale dobrze się przygotowali. Kiedy my rozbudowywaliśmy Federację, oni szykowali się do rebelii. Gromadzili broń, szkolili ludzi do walki pod ziemią. Myśmy kopali tunele, żeby łączyć i powiększać schrony, oni budowali bunkry. A w końcu zawalili wszystkie korytarze od nas do nich i ogłosili secesję.
Im dłużej walczyliśmy, tym bardziej słabła nasza pozycja. To wszystko wiecie. Ale nie wiecie, w jak rozpaczliwej sytuacji znajdowała się Federacja. Niby nie przegrywaliśmy, ale odłączały się od nas kolejne schrony. Traciliśmy ludzi i zasoby. A to oznaczało śmierć. Tamci skumali się z kimś z zewnątrz, z jakąś trzecią siłą. Może z fermą ze szpitala, może z tymi mitycznymi muzealnikami? Faszyści i czerwoni ogłosili neutralność.
Musieliśmy ich pokonać i znaleźliśmy sposób.
Byłem wtedy sierżantem. Halnego jeszcze nie znałem. Mój oddział dostał misję: opanować strażnice przed wrotami do Teatru, a potem wysadzić wrota. Z piętnastu zostało nas dwóch, ale zrobiliśmy swoje.
I tak byliśmy szczęściarzami. Z drużyny Halnego, koniec końców, przeżył tylko on.
Wiedzieliśmy, że nie starczy nam siły, żeby wedrzeć się do środka, więc załatwiliśmy to inaczej.
To była nocna akcja. Dlatego się udała, nie sądzili, że odważymy się wysłać oddział nocą ani że takiemu uda się przedrzeć w ciszy. A my przeczołgaliśmy się tunelem, który kopaliśmy przez dwa lata wojny. I zrobiliśmy swoje.
A Halny…
Jeszcze się tak wtedy nie nazywał. Możliwe, że pogorszyło mu się po tym, wtedy.
Bo myślałem, że chłop zwariował, kiedy go stamtąd wynosiłem.
Ludzie z jego oddziału przez tydzień polowali. Zmarnowali mnóstwo mięsa. Ale wytyczyli ścieżki z krwi. A tej ostatniej nocy po prostu wyszli ze stanicy cali pokryci krwią i mięsem, taszcząc kilogramy żarła, i przyciągnęli oszalałych od tego zapachu nocnych – największe stado nocnych, jakie w życiu widziałem. Setki stworów. Psy wielkie jak konie, koty zwyczajnej wielkości, ale z rozrośniętymi pazurami, nietoperze większe od ludzi, węże i jakieś zwierzaki, których kształtów nawet nie rozpoznałem.
I wszystkie wpadły do schronu pod Teatrem przez dziurę po wrotach, które wysadziliśmy.
Ludzie Halnego, ta przynęta, byli chwytani po drodze i pożerani. Halnemu się udało, wyrwałem go stadu dzikich szczurów. Zabiłyby nas, ale nie chciały tracić czasu, gdy w schronie czekało na nie tyle mięsa.
Udało nam się. Zginęli wszyscy – żołnierze i cywile. Mężczyźni, kobiety, dzieci. Oficjalnie nocni sami znaleźli jakiś słaby punkt obrony Teatru. Ci, którzy odłączyli się od Federacji, teraz błagali nas o przyjęcie z powrotem. Urządzaliśmy więc polowania na nocnych, ale nikt nigdy nie odważył się wejść do ich nowego gniazda.
Tajemnicę zna tylko ścisłe dowództwo, Halny i ja. No i teraz wy.
– A ten ostatni z twojej drużyny?
– Zastrzelił się rok później.
– Więc Halny, jak mówił, że jesteście „im” to winni, miał na myśli tych zabitych? – zgadywał Elmo.
– Kto wie, kogo ma na myśli Halny, gdy wiatr zawieje. Zrozumcie jedno: tak trzeba było zrobić. Nie mieliśmy sił, by ich pokonać, a wszystko się sypało. Rozproszone schrony nie miały szans przetrwać. Ci z Teatru zwariowali od nadmiaru ambicji. Ja nie mam wyrzutów sumienia. Żal mi tylko zmarnowanego potencjału, i tyle. Sami to na siebie sprowadzili.
Ton, jakim mówił, nie przydawał siły jego słowom, ale nie zaprotestowali. I nie zadawali już więcej pytań. Odpoczywali przez dobę, a gdy Halny nie wrócił, zaczęli zbierać się do drogi.
Na zewnątrz wiatr rzeczywiście się wzmagał. Lepiej było zdążyć do schronów, nim zacznie się prawdziwa zawieja.
– Wracacie sami – zaskoczył ich Szrama. – Ja idę po Halnego.
– Oooo, takiego! – zawołał Kocur. – Żadnych wyrzutów, co? Kurwa, już widzę, jak cię tam puszczamy, dowódco!
– Jurand! – krzyknął Szrama, nie zwracając uwagi na Kocura. – Póki nie wrócę, ty dowodzisz! Doprowadzasz oddział do schronu! Zrozumiano?
– Zrozumiano – jednooki splunął pod nogi, nim założył maskę przeciwśnieżną. – Jak który podskoczy, dostanie po mordzie.
Pod nieobecność Halnego był najsilniejszym żołnierzem w oddziale.
– Nic nie jesteś tamtym winien! – sapnął Kocur.
– Im nie. Halnemu tak. Poruczniku, będzie pan robił kłopoty?
– Nie wiem, po co pan tam idzie. Pański człowiek na pewno nie żyje.
– Z nim akurat nigdy nic nie wiadomo. Będzie pan robił kłopoty?
– Żadnych kłopotów – uniósł ręce porucznik. – Im szybciej wrócimy, tym lepiej.
– Dobrze. Wszyscy won! Do domu!
Obserwował, jak odchodzili. Dopiero gdy zniknęli za ruinami bloków, a on odczekał na tyle długo, by upewnić się, że nie wrócą, ruszył ku ciemnemu otworowi pod niegdysiejszym Teatrem Ludowym, do schronu, gniazda nocnych, które stworzyli z Halnym.
5
Na dobrą sprawę sam nie do końca rozumiał, czemu to robił. Zasada: „nie zostawiamy swoich”, nie obowiązywała w Federacji, choć starano się ratować ludzi, a w ostateczności odzyskiwać ich ciała. Zasobów nigdy nie było zbyt wiele i ludzkie ciało miało swoją wartość dla mieszkańców schronów.
Mówił prawdę, nie czuł się winny śmierci tych z Teatru. Wojna to wojna, wszystkie chwyty są dozwolone. Tym bardziej że nie chodziło o nędzne zdobycze, ale o przetrwanie. Rasa ludzka najwyraźniej nie odrobiła lekcji i nie potrafiła pogodzić się z faktem, że tylko współpraca, niechby i pod niedoskonałym zarządem, pozwoli jej przetrwać. A przetrwanie było dla Szramy wszystkim.
Zanurzył się ostrożnie w ciemność piwnic pod Teatrem. Dopiero niedawno wstał dzień, liczył więc, że nocni okażą się ospali. Pewnie by go to nie uratowało, ale zaobserwowali z chłopkami, że zimą nocni z gniazda prawie wcale nie przejawiali aktywności. Jakby zapadali w sen zimowy. Nie wszyscy, to prawda. Wciąż można było spotkać pojedyncze osobniki włóczące się wśród ruin. Nie były to już jednak całe stada.
Kłopot z nocnymi polegał na tym, że niewiele o nich było wiadomo. Zwabiając nocnych do schronu pod Teatrem, Federacja zmieniła coś w postępowaniu części z nich. Pierwsi nocni, nienawidzące światła słonecznego zmutowane stworzenia, byli samotnymi łowcami. Zdobycie wielkiego żeru w Teatrze nauczyło ich nowych strategii. Istoty rozmaitych gatunków stworzyły stado zdolne żyć w zgodzie w wygodnym gnieździe.
Nocni z Teatru nie tolerowali wszystkich nocnych żyjących w Nowej Hucie, nie zawsze też polowali wspólnie. Możliwe więc, że nie była to społeczność ludzkiego typu. Wypracowali jednak jakiś rodzaj kompromisu, przyjęli, że gniazdo pod Teatrem będzie stanowić rodzaj neutralnego terenu, jak niegdyś wodopoje w lasach.
Może więc Szramą kierowała ciekawość? Chciał zobaczyć, jak wygląda to cudo?
No i – mimo wszystko – czuł się odpowiedzialny za Halnego.
Stawiał kroki ostrożnie. Nie korzystał z latarki, by nie przyciągać uwagi, toteż bał się, że mógłby nadepnąć na któreś z mniejszych stworzeń, a ono podniosłoby alarm. Mógł też potrącić coś albo potknąć się w ciemnościach.
Na parterze nie znalazł nic niepokojącego. Ale piwnica…
Musiał przejść przez stosy kości. Zwierzęcych, ale i ludzkich. Najwyraźniej nocni potraktowali piwnicę jako rodzaj śmietniska, gdzie wynosili oczyszczone dokładnie z mięsa, zmiażdżone, by wysysać z nich szpik, kości ofiar. Czemu tak robili? Czy miał to być rodzaj ostrzeżenia dla obcych? A może rodzaj systemu alarmowego? Cholernie trudno było stawiać stopy tak, by nie nadepnąć na którąś z kości albo jakiejś nie potrącić.
Ewentualnie nocni po prostu lubili porządek. Szrama wiedział, że szczury bywały czyścioszkami. Zapasy jedzenia trzymały z daleka od legowisk i specjalnych miejsc na odchody. Kości mogły zostać uznane po prostu za śmieci.
A może wabiono nimi inne drapieżniki? Zapach mógł przyciągać je do piwnicy. Ryzykowały, by trochę się najeść, i same stawały się ofiarami.
Nie wiadomo, jak zmieniały się mózgi mutantów. A szczury bywały niegłupie już przed Pożogą.
Prawdziwym wyzwaniem okazało się wejście bezpośrednio do schronu.
Smród, jaki uderzył Szramę w nozdrza, ledwie stanął przed szczątkami wrót, oszołomił go i przyprawił o mdłości. Zachwiał się, oparł o postrzępioną ścianę i natychmiast cofnął ze wstrętem. Siny bluszcz porastający cieplejszymi porami roku całą okolicę zarósł i gniazdo nocnych. Tu jednak wydał się Szramie jakiś inny. Pulsował, jakby był żyłą pełną żywej krwi pompowanej przez jakieś serce ukryte w ciemnościach.
Żołnierz zapanował nad sobą. Mógł jeszcze się cofnąć, ale wtedy musiałby przyznać się do klęski. I zostawić Halnego na dole, pośród… tego czegoś.
Odetchnął ostrożnie, odczekał. Przywykł do zapachu. Po jakimś czasie przestał wydawać mu się taki okropny. To nie była woń rozkładających się zwłok ani odchodów. To po prostu dziesiątki zwierzęcych ciał pachniały intensywnie, a zarazem obco. W schronach Federacji także nie woniało przyjemnie, ale do zapachu z rzadka mytych ludzkich ciał Szrama przywyknął. Przywyknie i do tego, jeśli nocni pozwolą mu pożyć wystarczająco długo.
W środku nie było tak ciemno, jak się obawiał. Fluorescencyjne grzyby, które hodowali w Federacji, rosły i tutaj. Prócz nich jednak wzdłuż ścian wisiały grube białe pnącza również emitujące słabe światło. Przyjrzawszy się im, Szrama zrozumiał swoją pomyłkę – to właśnie o nie oparł się przy wejściu, nie o siny bluszcz. On nie miał tu dostępu, a może po prostu przerodził się w to białe coś.
Dotknął ostrożnie pnącza dłonią i cofnął ją gwałtownie, gdy zadrżało.
Może to było zwierzę?
Miał rację, licząc, że nocni pogrążeni będą w letargu. Mijał ostrożnie ich ciała, oddychające ledwo zauważalnie. Szczury różnej wielkości, istoty przypominające koty bądź psy, jakichś potomków węży, wielkie ślepe krety popiskujące, gdy stawiał stopy obok ich pysków. Dostrzegł kilka dziwacznie przemienionych, pozbawionych owłosienia kun, coś, co kiedyś mogło być lisem, i przekształcone w drapieżniki wielkie dziki, śpiące powtulane w siebie.
Szedł powoli, nie wiedział, jak długo. Stracił poczucie czasu. Zwierzęta zalegały prawie na całej podłodze, bywało, iż bał się, że będzie musiał wciskać stopy między ich cielska. Zapomniał o wszystkim, nawet o celu swojej wyprawy, tak bardzo skupiony, by nie obudzić żadnego z nich.
Aż wreszcie zapas jego szczęścia wyczerpał się i stanął przed rozbudzonym nocnym.
Wśród jego przodków musiały znajdować się koty. Świadczyły o tym zielone ślepia o wąskich źrenicach, iście koci ogon i sterczące uszy. Jednak pysk pokryty był dziwnymi zrogowaceniami przypominającymi kły dzików. No i Szrama nigdy dotąd nie spotkał tak wielkiego kota.
Gdy zwierzę, powarkując złowrogo, zbliżyło się do żołnierza, jego pysk znajdował się na wysokości twarzy Szramy.
Z bliska można było dostrzec paskudne guzy pokrywające ciało mutanta. A także uwijające się między nimi robactwo, spijające wydzielinę z pęknięć na guzach. Pasożyty? Symbioty?
Szrama odruchowo położył dłoń na rękojeści noża. Stwór zdawał się nie zauważać tego gestu. Zamruczał, odwrócił się i odszedł. Gdy zorientował się, że Szrama wciąż stoi bez ruchu, zatrzymał się i warknął ponaglająco.
Teraz każde mijane przez Szramę zwierzę otwierało oczy i podnosiło łeb, by przyjrzeć się intruzowi. Powarkiwały, syczały. Ale nie atakowały. Być może niełatwo było im całkowicie ocknąć się z letargu. Możliwe jednak, że celowo zostawiały go w spokoju.
Kot doprowadził Szramę na samo dno schronu. Paradoksalnie, to tu było najjaśniej. A to za sprawą czegoś, co przypominało ogromny biały grzyb wrośnięty w ścianę. Jaśniał, jak jaśniały białe pnącza, jak się okazało, wyrastające właśnie z niego. Prócz nich wypuszczał także mniejsze białe witki. Te wnikały w zasuszone mumie ludzi i zwierząt zgromadzonych pod ścianą. Wrastały w ich nozdrza i oczy, przebijały skórę na całym ciele.
Pulsowały od ukradzionego życia.
A co najgorsze, oplatały już również Halnego klęczącego wśród czaszek należących do wielu gatunków.
A także dziewczynkę stojącą obok niego.
– I po coś przyszedł? – stęknął żołnierz. – Jesteś potrzebny naszym.
– Co to jest? – Szrama miał nadzieję, że przemówi stanowczo, ale z jego gardła wydobył się tylko pisk. – Co tu się dzieje, chłopie?
– To coś, co tamci, Teatralni, wyhodowali. Dlatego zaczęli z nami. Jakiś grzyb. Rozsadnik czegoś, czym się zaćpali. To miało im dać siłę. A tylko od tego zwariowali.
– Sporo wiesz.
– Ona mi opowiedziała o sobie. Ta mała. A jeden z tych zmumifikowanych zostawił dziennik. Dużo tam nie ma, ale wystarczy.
Dziewczynka otworzyła oczy. Nie przypominały już ludzkich. Wielkie białe, prawie pozbawione tęczówek, szalone. Gdy spojrzała nimi na Szramę, aż się cofnął.
– Nie zabierze mnie pan! – zawołała. – Nigdy! Nigdy!
– To nie jest dobre miejsce, Aniu – odezwał się cicho, spokojnie. Jakby wokół niego nie czaiły się setki bestii, jego przyjaciel nie został podłączony do wielkiego pulsującego grzyba, a dziewczynka nie była kompletnie szalona. – Tu nie jest bezpiecznie.
– Bezpiecznie! – roześmiała się i zaraz rozszlochała. – Tylko tu jest bezpiecznie! Pan chce mnie zabrać do potworów! Nie pozwolę panu!
Spodziewał się, że teraz wielki kot go zaatakuje, ale nic takiego się nie stało. Odetchnął z ulgą i zganił sam siebie. Przez chwilę zaczął sobie wyobrażać, że ta mała jest jakąś jednomyślną zdolną rozkazywać nocnym. Co za głupota! Nie istnieli tak silni jednomyślni, zresztą nocni nie byli podatni na oddziaływanie telepatyczne. Nie było żadnej królowej zwierząt!
– Nie wydaje mi się, byś mogła mnie powstrzymać – oświadczył i ruszył ku niej.
Wtedy Halny wstał i zastąpił mu drogę.
– Nie rozumiesz! – powiedział. – Ona powinna tu zostać. Po pierwsze, to już w nią wrosło. Po drugie, lepiej jej tu niż tam.
– Tu? – żachnął się Szrama. – Z tym czymś wrastającym w jej ciało? Między nocnymi?
– Nie rozumiesz – powtórzył Halny. – Nie wiesz, co jej robili. Indor… – zacisnął pięści. – Ten gnój lubi małe dziewczynki, szefie. Od niego uciekła. Bała się tak, że uciekła ze schronów, masz pojęcie?
– Nie oddamy jej Indorowi. Możemy ukryć wśród popielnych.
– Żeby zrobili z niej niewolnicę albo sprzedali do hodowli?
– Widzę te mumie, żołnierzu. Chcesz powiedzieć, że lepiej, żeby zmieniła się w jedną z nich?
– To coś… Ten twór Teatralnych pompuje ci w mózg błogość, szczęśliwość.
– Posłuchaj siebie, Halny. To pieprzony pasożyt!
– Może i tak? Ale słuchaj, widzisz nocnych? Nie walczą tu między sobą, nawet ciebie nie zaatakowali ani mnie. Nie wiem, czym to jest, ale produkuje jakieś substancje, które sprawiają, że wszyscy tu czują się wspólnotą. Nie atakują się nawzajem, nie tu. Ja nie czuję wiatru, a ta mała czuje się tu szczęśliwa jak nigdzie.
– Póki to jej nie pożre.
– Może żyć przerażona i dręczona albo umrzeć szczęśliwa.
– Naćpałeś się tym, Halny! Nie wiesz, o czym mówisz!
– Popatrz na nią, Szrama! Widzisz te pędy wrastające w jej uszy? Dotykające jej oczu? Już jej z tego nie wyrwiesz. Zabijesz ją. Umrze w bólu, przerażona. Tego chcesz? Ci Teatralni nie wyhodowali tego na pasożyta, ale na coś, co będzie żyło razem z człowiekiem…
– Symbiota.
– Zawsze byłeś mądrzejszy od nas wszystkich, Szrama. To coś żyje. Nie żywi się ludźmi.
– Wiesz to?
– Zgaduję.
– Wiesz, co możesz zrobić ze swoim zgadywaniem?
– A jeśli ja mam rację, a ty się mylisz? Co chcesz zrobić temu dziecku? Już jej nie uratujesz. Możesz tylko skrzywdzić. Jedno życie, Szrama. Jeśli jej odpuścisz, wyjdę z tobą na zewnątrz.
– Ciebie to nie zabije?
– Wrosty jeszcze nie doszły mi do mózgu. Tylko wczepiły się w skórę. Mogę wyjść.
– Wolałbyś zostać?
– Nie czuję tu wiatru, Szrama. Jasne, że bym wolał. Nie rozumiesz, jak to jest poczuć się wolnym i szczęśliwym.
– Naćpanym.
– Co za różnica?
– Ty za nią, co? Słyszysz to, mała? Zgodzisz się na to?
– Chcę tu zostać, proszę pana. Proszę, nie zabierajcie mnie do potworów!
Nie namyślał się długo. Przyklęknął jeszcze przed dziewczynką, by przyjrzeć się jej stopom.
– Ty odciąłeś jej te palce, Halny?
– Sczerniały.
– Gangrena może się wdać i tak. Wtedy nie pożyje tu zbyt długo.
– Opatrzyłem rany jak mogłem. Zresztą u nas by pożyła?
– Z gangreną? Nie ma szans. Kurwa, nie wyszła nam misja ratunkowa.
– Moim zdaniem wyszła. Może zostaniemy tu w trójkę, Szrama?
– Zbieraj się, żołnierzu. Nie dam się naćpać. I tobie nie pozwolę. Powinniśmy wrócić tu z naftą i wypalić to miejsce razem z tym stworem.
– Nie zrobisz tego!
Milczał chwilę, nim odpowiedział.
– Nie. Dam im szansę. Ale jeśli to kiedyś wylezie ze schronu, nie będę się wahał, Halny.
Pozwolił wielkiemu mężczyźnie pożegnać się z dziewczynką, choć wyraźnie tylko on tego potrzebował. Mała prawie go nie zauważała. Znów zamknęła oczy, pogrążając się w jakiejś miłej malignie.
Gdy odchodzili, Szrama nie obejrzał się za siebie.
6
– Na pewno nie wrócisz tego zniszczyć? – zapytał Halny, gdy wieczorem ukryli się przed wzmagającym się wiatrem w stanicy w drodze do schronów Federacji.
– Jeśli stamtąd nie wylezie… Na razie to coś ogranicza aktywność nocnych. Dla nas to i lepiej.
– Teatralni sądzili chyba, że to ich ulepszy. Zabrałem ten ich dziennik. Sam poczytasz.
– Dawaj teraz!
Przyglądał się cienkiemu zeszytowi pochodzącemu najpewniej jeszcze z przedwojennych zapasów, ale nie otworzył go. Trzymał w ręku historię ludzi, których pomógł zabić. Być może jakiejś nowej formy cywilizacji? Nie sądził, by ludzie przećpani euforią i poczuciem szczęścia mogli radzić sobie lepiej od trzeźwych. Z drugiej strony może ta euforia była tylko elementem ubocznym silnego poczucia wspólnoty? W końcu nocni nie tylko nie atakowali się nawzajem, ale nawet pozwolili żyć jemu. Ktoś nastawiony bardziej idealistycznie mógł uznać wynaleziony przez Teatralnych narkotyk za rodzaj lekarstwa na największą chorobę ludzkości – jej niepowstrzymane dążenie do autodestrukcji. Może narkotyk zmuszający do życia w pokoju to niezłe rozwiązanie?
– Tylko że to już nie byłaby ludzkość – mruknął.
– Co nie byłaby ludzkość? – zapytał Halny.
– Jesteś sobą? Czujesz już wiatr?
– Czuję. Znowu czuję – odparł ze smutkiem olbrzymi żołnierz. – Odprowadzę cię i będę musiał iść w cholerę.
– Byle nie tam.
– Dałem ci słowo.
Szrama skinął głową i przytknął zeszyt do nikłego płomienia pod czajnikiem, w którym gotowali wodę na kawę.Autorzy
Paweł Majka
Urodził się w czerwcu 1972 roku w Krakowie. Autor Dzielnicy obiecanej, powieści w ramach Uniwersum Metro 2033, oraz Pokoju światów i Niebiańskich pastwisk. Jego opowiadania znaleźć można w antologiach: Nowe Idzie, Science Fiction, Kanon Barbarzyńców, Tempus Fugit, Rok po końcu świata. Najważniejszy juror konkursu, którego owocem jest niniejszy zbiór.
Aneta Pazdan
Urodzona w 1991 roku w Krakowie. Studiuje na specjalności Rośliny lecznicze i prozdrowotne. Interesuje się piłką nożną, szczególnie w wydaniu angielskim, marzy o zwiedzeniu Europy, zwłaszcza krajów nordyckich. Zamieszczone opowiadanie to jej publikacyjny debiut.
Dagmara Adwentowska
Redaktorka i korektorka m.in. w magazynie „Histeria” i „Szortalu”. Jej opowiadania można znaleźć w „Histerii”, „Szortalu” oraz antologiach: Teorie spisków, Fantazje zielonogórskie IV, Elgacon II, Horror na Roztoczu: Insomnia.
Magdalena Kucenty
Z zawodu inżynier, prywatnie skończona maruda z najcierpliwszym mężem na świecie. Na papierze debiutowała w „Smokopolitanie” (3/2015).
Dawid Jaworski
Rocznik 1991. Za dnia student medycyny, nocą zapalony czytelnik i pisarz amator. Na jego półkach można znaleźć powieści fantasy, postapo, thrillery, książki medyczne i podróżnicze. Interesuje się kulturą Portugalii, lubi gotować i grać na gitarze.
Piotr Jedliński
Rocznik 1991, studiuje w Szczecinie, pisze od lat kilku i zaczyna tu i ówdzie publikować, pracując przy tym nad formami powieściowymi. Wychowany na fantastyce – od Pratchetta i Sapkowskiego po Lema i Dukaja – ale czyta wszystko, co przykuje jego uwagę.
Anna Wołosiak-Tomaszewska
Rocznik 1985, z wykształcenia filolog klasyczny, z zawodu bibliotekarka. Miłośniczka antyku, kosmosu i westernów; fanka Star Treka, Muminków oraz Arthura C. Clarke’a. Opowiadania w Esensji, Fantazjach Zielonogórskich, antologii Wolsung oraz „Szortalu”. Prowadzi bloga fraa-farara.blogspot.com.
Ilona Podgajna
Studentka anglistyki, mieszka w Kielcach. Miłośniczka kawy, rocka i książek – od fantastyki i horrorów po thrillery psychologiczne. Marzy, by napisane przez nią historie uciekły kiedyś z szuflady w poszukiwaniu czytelników.
Komodo
Urodzony w 1987 roku w Blachowni (woj. śląskie). Zawodowo handlowiec, po godzinach pracy – dziennikarz i pasjonat gier wideo. Na koncie bezlik artykułów, udział w antologii Szepty zgładzonych, a także publikacja książkowa.
Justyna Micota
Urodzona w 2000 roku w Warszawie. Czyta wszystko, pisze bzdury, rysuje, żegluje i czasem strzela. To jej pierwsze opowiadanie konkursowe. Chce zwiedzić cały świat, mówić w sześciu językach, zostać sławnym pisarzem lub konstruować samoloty wojskowe.
Tomasz Przyłucki
Urodzony w roku 1991. Debiutował w Szeptach zgładzonych. Laureat Kryształowych Smoków 2015. Publikował prozę w „Smokopolitanie”, „Sofie” oraz „Lost&Found”. Czyta ciągle mniej, niż chce. Na co dzień pracuje z dziećmi i młodzieżą oraz pisze powieść.
Maciej „Sarajas” Głowacki
Rocznik 1997. Jak przystało na pustelnika, mieszka na końcu świata. Prowokator, skrajnie niezrównoważony troll, popijający leki nasenne kawą. Napiłby się z Herbertem i zagrał w rosyjską ruletkę glockiem 17.
Marek Zychla
Pracuje jako księgowy, kadrowy i opiekun osób niepełnosprawnych w KCAT Art&Study Centre w Callan w hrabstwie Kilkenny. W wolnych chwilach pisuje opowiadania, które można znaleźć w szeregu antologii.
Simon Zack
Rocznik 1979, pisarz, miłośnik fantastyki, weteran RPG i planszówek. Bywalec imprez fantastycznych, niezmordowany prelegent. Miłośnik kina, książek, filmów złotej ery Hollywood i Errola Flynna. Cthulhu geek, trekkie i browncoat. Strona www: simonzack.pl.