Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Harda - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2016
Ebook
48,00 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
48,00

Harda - ebook

 Mężczyzna, którego kocha. Ogień, który rozpala. Królestwa, którymi włada.

Świętosława od dziecka była harda. Od najmłodszych lat, wraz z bratem Bolesławem Chrobrym, uczyła się niuansów politycznej gry. Miała stać się pionkiem w układzie sojuszy swego ojca, księcia Mieszka. Jej ambicje sięgały znacznie dalej. Chciała zostać królową.

Los okazał się nieprzewidywalny. W drodze na dwór męża spotkała kogoś, kto zawładnął jej sercem. Czy jest w stanie spełnić swe ambicje i kochać? Stawka jest wysoka – przyjaciele zmieniają się we wrogów, miłość w nienawiść. Sakrament w klątwę.

Harda to opowieść o kobiecie niezwykłej, której losy nierozerwalnie wplatają się w dzieje Polski, Szwecji, Danii, Norwegii i Anglii. Namiętności, walka o tron, krwawe bitwy oraz zniewalające historie to królestwo, po którym Elżbieta Cherezińska porusza się z lekkością i drapieżnością sokoła.

„Porywająca powieść o początkach naszego państwa i wielkości jego pierwszych władców: Mieszka I i Bolesława Chrobrego. Ale przede wszystkim o fascynującej córce pierwszego i siostrze drugiego – Świętosławie. Nareszcie ta – pod każdym względem nadzwyczajna – kobieta, piastowska księżniczka i skandynawska królowa, znalazła godne miejsce w literaturze polskiej. Wraz z wieloma swoimi krewniaczkami, o których historia, jeśli cokolwiek mówi, to jedynie w przypisach.

Harda każe nam spojrzeć zupełnie inaczej na wydarzenia rozgrywające się 1050 lat temu w naszej części chrystianizującej się Europy. I pojąć prawdziwy sens tak często powtarzanych słów: »Tylko pod krzyżem, tylko pod tym znakiem, Polska jest Polską, a Polak Polakiem«.

Zanurzmy się w tamtym świecie, w którym wszystko wydaje się bardziej prawdziwe, wyraziste, z samej swojej natury wielkie. I polityka, i wojna, i miłość.

Harda – najlepsza książka Elżbiety Cherezińskiej”.

Krzysztof Masłoń, „Do Rzeczy"

„Z filmu Seksmisja wiemy, że Kopernik była kobietą. A w XXI wieku okazało się, że Sienkiewicz też jest kobietą. W tym wcieleniu nazywa się Elżbieta Cherezińska. Potrafi opowiadać równie pasjonująco jak autor Trylogii, tyle że na głównych bohaterów wybiera mocne kobiety. Tak jak w Hardej, gdzie cała historia kręci się wokół Świętosławy, córki Mieszka I. A kręci się w takim tempie, że można dostać zawrotu głowy”.

Mariusz Cieślik, „Wprost”

„Połączyć znane i nieznane fakty z przeszłości, nadać im nowy sens i opisać je niczym najlepsze sensacyjne powieści – to sztuka, która udaje się nielicznym. Opowieść Elżbiety Cherezińskiej mówi o naszym początku, o chrzcie, o Chrobrym i o zapomnianej Świętosławie. Zapomnianej? To przeczytajcie Hardą! Sławna królowa Szwecji, Danii i Norwegii, matka króla Anglii. Mało? Autorka nie tylko odkrywa słabo znane fakty z historii Polski, ona je pisze na nowo. I co ciekawe, te jej opowieści brzmią o wiele bardziej przekonująco. Choć znam historię Świętosławy, to z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg opowieści Cherezińskiej”.

Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65521-19-4
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ostrów Lednicki skąpany zimnym światłem księżyca. Wyspa na zamarzniętym jeziorze pośród spiętych ramą lasu pól. Tej nocy, jak każdej zimy, lód łączy wyspę z lądem, lecz do stojącej na niej warowni nie można wejść przez lód. Do chronionej podwójnymi, wysokimi jak jesiony wałami siedziby piastowskiego księcia można dostać się tylko przez mosty. Dwa mosty niczym cumy trzymające łódź. Zachodni i wschodni. Dwa ramiona jak u matki piastującej dziecko. Na zachód biegł trakt do Poznania. Na wschód do Gniezna. Między nimi ukryty Ostrów Lednicki, jak skarb. Był skarbcem. Ukrytym gniazdem dynastii. Jej żywym, pulsującym łonem. Miejscem, gdzie wychowywane są książęce dzieci. A mosty, niczym pępowiny, mogły wyprowadzić te dzieci na świat. Dwa mosty, dwoje niemal dorosłych dzieci. Naokoło lód. Noc w okowach zimowej pełni.

ŚWIĘTOSŁAWA przymknęła powieki. Siedziała z podwiniętymi nogami na szerokiej ławie, pozwalając służce czesać swe długie włosy. Z jej rozchylonych ust dobywały się drobne obłoczki pary. Oddychała coraz głębiej i głębiej, aż wreszcie położyła głowę na przerzuconym przez oparcie ławy futrze. Włosy Świętosławy zafalowały, spadając poniżej oparcia. Dłoń z grzebieniem zastygła w powietrzu.

— Śpi? — zapytała służąca, patrząc w kąt komnaty, gdzie na niskiej, okutej żelazem skrzyni siedziała dziewczyna w prostej wełnianej sukni. Siedziała dokładnie tak, jak Świętosława, z podwiniętymi nogami, z przechyloną głową. Jej twarz nie wyrażała nic.

BOLESŁAW poruszył barkami, by kolczuga ułożyła się dobrze na skórzanym kaftanie. Zapiął pas. Sprawdził, czy nóż gładko wychodzi z pochwy. Odgarnął włosy przysłaniające mu twarz i spojrzał na czekających towarzyszy. Ciemnooki Zarad, rudy Bjornar i płowowłosy, bardzo szczupły Jaksa stali przy drzwiach komnaty, wpatrując się w niego z napięciem. Przy nogach Bolesława warowały dwa psy.

— Gotowi? — zapytał.

— Płaszcz — powiedział Jaksa, rzucając mu podbitą wilczym futrem wełnę.

— Rękawice — dorzucił Bjornar, gdy je podawał.

— I miecz. — W mroku komnaty błysnęły ciemne oczy Zarada.

Jeden z psów czujnie uniósł łeb.

— Nie — zaprotestował Bolesław, wkładając rękawice. Przez jego twarz przemknął ledwie widoczny cień. — Ojciec nie kazał.

Tamci trzej kiwnęli głowami jak na komendę, a Zarad cicho gwizdnął z podziwem dla nieobecnego.

— Książę pan! — dorzucił.

Wyszli z komnaty, nie zamykając drzwi. Bolesław krzyknął przez ramię:

— Duszan, pilnuj psów!

Stukot ich butów na kamiennej posadzce palatium, więcej nic. Z kąta wychynął młodzieniec wcześniej trzymający się w cieniu. Smukły i wysoki, ubrany niepozornie, niezbrojony. Psy zaskomlały przeciągle. Duszan podszedł do nich, poklepał po łbach. Dolał wody do misek. Zaczął zbierać rozrzucone po izbie rzeczy. Z nabożnym szacunkiem ustawił miecz na stojaku.

ŚWIĘTOSŁAWA leżała przechylona przez oparcie ławy.

— Księżniczka śpi? — natarczywie powtórzyła pytanie służąca.

Dziewczyna bezszelestnie wstała ze skrzyni, podeszła ku niej. Przykucnęła przy Świętosławie i delikatnie odchylając włosy, zajrzała jej w twarz. Uniosła wzrok ku pytającej i skinęła głową na potwierdzenie.

Służąca odetchnęła. Nakryła Świętosławę błamem z lisich futer i cicho pozbierała rozrzucone drobiazgi. Dwa kościane grzebienie, nabijaną srebrem skórzaną przepaskę do włosów, jedwabne tasiemki do splatania warkoczy. Zamknęła wszystko w skrzynce i nerwowo rozejrzała się po komnacie. Na rogu stołu stał kubek z wystygłym naparem. Zręcznie wylała jego zawartość do ognia, a krople szybko wyparowały. Służąca wytarła palce w kraj sukni.

— Jak się obudzi, zdejmij jej buty. Pomóż przejść do łoża, nakryj i czuwaj przy ogniu. Zresztą wiesz, co masz robić — powiedziała do dziewczyny i wyszła, nie czekając na odpowiedź.

Drzwi zamknęły się za nią głucho.

Świętosława doskonale udawała sen. Teraz otworzyła powieki. Miała oczy pociemniałe od gniewu.

— A to suka — wyszeptała prosto w twarz kucającej przy niej dziewczyny.

Ta błyskawicznie położyła palec na ustach i głową wskazała drzwi. Świętosława usiadła na ławie, odrzucając przykrycie. Za drzwiami słychać było zbliżające się kroki. Spojrzały na siebie. Dziewczyna wzięła błam i rzuciła na kamienną posadzkę. Księżniczka miała na nogach wysokie, okute buty. Po futrze szła bezszelestnie.

BOLESŁAW wsłuchiwał się w równy rytm kroków na moście. To go uspokajało. Raz, dwa. Raz, dwa. Szedł przodem, za nim Bjornar i Zarad. Jaksa z tyłu. Wschodni Most. Gdy był chłopcem, potrzebował czterech setek kroków, by go przejść. Potem trzech. Sprawdzał się co roku aż do teraz, gdy skończył szesnaście lat, i wyszło ich tyle, ile trzeba dorosłemu mężczyźnie. Dwie i pół setki. Ojciec przyjmował do osobistej drużyny tylko silnych, sprawnych i rosłych. Takich, którym wystarczy dwie i pół setki kroków, by przejść Wschodni Most. Ojciec. Książę pan. Zapalczywy drapieżnik po równo darzony przez poddanych uwielbieniem i lękiem. Mistrz politycznej gry zmieniający sojusze szybciej, niż zawiał wiatr. Wojownik na czele bezgranicznie oddanych mu wojsk. Ojciec trzymający go żelazną dłonią za kark. Żadnej samowoli. Syn robi tylko to, czego ojciec chce. Więc czego chce dziś? W noc przed Godami, przed przyjściem Chrystusa na świat? Dlaczego kazał mu przyjść bez broni na przystań nieopodal Wschodniego Mostu? Raz, dwa, raz, dwa. Równy dźwięk kroków wśród nocnej ciszy uspokajał Bolesława, chłodził jego gorączkowe myśli.

Księżna Oda, piękna jak rasowa suka i zimna niczym lód. Żona ojca, której czas nastał po śmierci matki, Dobrawy. Rok temu urodziła ojcu syna, a ten dał mu własne imię. Zabolało jak uderzenie zmarzniętą rękawicą w twarz. Przez szesnaście lat był jedynym synem. Oczywistym następcą. Liczył się tylko on i Świętosława. Dwoje dzieci Dobrawy jak dwa mosty Ostrowa. Córek ojciec miał więcej, z dawnych jeszcze, pogańskich żon, to inna rzecz. Żadna z nich nie mogła zagrozić pozycji jego siostry. Wiadomo, dziewczyny to pieczęcie pokoju, sojuszu, zawieszenia broni. Ale następcą jest syn. Syn!

Parę dni temu, na uczcie. Oda w nowych, złotych zausznicach, na jej kolanach to dziecko, które jak zadra stało między ojcem a nim. „Mój Mieszko!”. — Ojciec śmiał się i pił. Bolesław zaciskał szczęki. Oda zaś słuchała mnicha czytającego historię o Abrahamie i Izaaku. Gdy Abraham budował na górze Moria ołtarz na oczach przerażonego chłopca, na bladą twarz Ody wystąpiły rumieńce. „Wystarczy!”. — Przerwała mnichowi ruchem szczupłej, upierścienionej dłoni. — „Mieszko zbyt mały, by słuchać tych okropności!”. Ojciec zaprotestował trzeźwo: „Chce być księciem, niechaj słucha, jak Abraham słuchał swego Ojca w niebie. Bezwarunkowo!”. Kazał sobie dolać miodu, jakby to słowo, „bezwarunkowo”, sprawiło mu przyjemność. Przepijał z drużynnikami i nie widział, że im bliżej ofiary z pierworodnego była opowieść, tym twarz Ody pogodniała coraz bardziej. Bolesław nie spuszczał z niej wzroku. Patrzył, jak zachłannie głaszcze jasne włosy swego syna, jak faluje pierś, do której go tuli, jak we władczym geście unosi się jej podbródek.

I dlatego teraz, idąc na rozkaz ojca nocą przez Wschodni Most, czuł lęk, który starał się rozproszyć twardym rytmem kroków. Raz, dwa. Raz, dwa. Czy na przystani czeka na niego ołtarz? Raz, dwa. Mimowolnie dotknął noża przy pasie. Drugi wsunięty miał w cholewę wysokiego buta. Raz, dwa. Cokolwiek się zdarzy, nie będzie barankiem idącym na rzeź.

ŚWIĘTOSŁAWA podsłuchiwała pod drzwiami. Usłyszała rytmiczne brzęczenie okuć od pasa. Dwóch, może trzech mężczyzn i stuk kobiecych butów.

— Śpi? — Wyniosły głos należał do Ody. Zawtórował mu dźwięczny brzęk zausznic.

Świętosława mogłaby przysiąc, że czuje duszną woń różanego olejku, którym księżna smarowała skronie.

— Wedle życzenia najjaśniejszej pani — odpowiedziała Juta, służąca, która przed chwilą czesała jej włosy. — Śpi i nie obudzi się prędko.

Świętosława zacisnęła zęby. Dwie suki, nie jedna — policzyła w myślach.

— Gut. Jest sama?

— Tak. To znaczy jest z nią tylko Dusza, ta niedojda.

— Gut. Ty też idź spać — powiedziała Oda i stuk jej butów oddalił się wraz z wtórującym mu metalicznym dźwiękiem książęcej obstawy.

Za drzwiami zaległa cisza. Świętosława odwróciła się i spojrzała w siwe oczy dziewczyny. Nie wyrażały nic. Zwinnym ruchem wspięła się na stojącą pod ścianą ławę i podciągnęła, by sięgnąć do wysoko posadowionego okna. Pchnęła drewnianą okiennicę. Do komnaty wpadł mroźny powiew. W mroku nocy zobaczyła dwuszereg pochodni sunących ku lądowi przez Wschodni Most.

Raz, dwa… — liczyła w myślach — …dziewięć, dziesięć… Ojciec wyprowadza z Ostrowa drużynę. W noc przed Godami? — Serce zabiło jej mocniej. — Może to już? Po cóż innego drużyna wychodziłaby nocą z warowni, jak nie po ważnego gościa?

Zeskoczyła z ławy. Zapomniała zamknąć okiennicę, więc Dusza, nie pytając, wspięła się i zrobiła to za swą panią.

Gościa — myślała gorączkowo Świętosława. — Najważniejszego. Tego, którego imię wciąż trzymają przede mną w tajemnicy…

— Chodź, Dusza — zakomenderowała szeptem. — Zdejmij suknię. Dziś się zamienimy. Wiedziałam, że ta… — Świętosława pomyślała „suka”, ale zamiast tego wypluła: — Juta! Jest na usługach księżnej. Prosiłam ojca, żeby pozwolił mi samej decydować o służbie, a on nie. „Moja żona”. Tak, mówię mu, to twoja żona, ale nie moja matka! Co było w kubku? — Spojrzała na Duszę.

Dziewczyna stała przed nią w białej, lnianej koszuli. Szczękała z zimna zębami.

— Trucizna? — spytała Świętosława.

Dusza pokręciła głową i podała jej swoją suknię. Świętosława odwróciła się i odgarnęła włosy z pleców. Dziewczyna wprawnym ruchem rozsznurowała swej pani suknię. Pomogła zdjąć i ubrała ją we własną, z szorstkiej, prosto tkanej wełny.

— Więc nie trucizna? — powtórzyła Świętosława i z trudem wzięła oddech. — Za ciasna. Piersi rosną ci wolniej.

Dotknęła własnych, płasko ściśniętych tkaniną.

— A może moje rosną za szybko, odkąd ojciec tyle mówi o ślubie? O moim ślubie z nie wiadomo kim!

Wyciągnęła rękę po płaszcz Duszy. Dziewczyna podała jej jeszcze swój kaptur.

— Każę ci uszyć nowe, większe. Takie, żeby pasowały na mnie. Tylko wiesz, tajemnica. — Puściła oko do dziewczyny, naciągając jej kaptur na głowę. — Wyglądam jak przyzwoita służka? Taka, co nocą musi w pilnych sprawach biec przez most? — Okręciła się ze śmiechem.

Dusza wpatrywała się w księżniczkę, nie odpowiadając.

— No już, wskakuj do łóżka i nakryj się. Śpij, moja Duszko! — szepnęła Świętosława. — Tej nocy ty jesteś księżniczką piastowską. Tylko nie licz na słodkie sny.

Zamknęła za sobą drzwi i w nasuniętym na głowę kapturze śmiało szła przez wąskie korytarze palatium. Nie pierwszy to raz! Ucieczka, przebranie, drobny podstęp. Wszystko, byleby dowiedzieć się więcej. „Kiedy przyjadą posłowie?” — nieraz pytała ojca, a on się śmiał. „W jakim języku będę mówiła do męża?” — zaskakiwała go pod koniec uczty, gdy głowa mu się chwiała, a on w odpowiedzi wystawiał jej język. Gdy wracał z łowów, dopadała go z pytaniem: „Dokąd pojadę? Na południe, zachód czy wschód?”.

— Wschodni Most… — szepnęła teraz, gdy owiał ją ziąb znad zamarzniętych wód Jeziora Lednickiego. — Mój mąż przybędzie ze wschodu!

Owinęła się szczelniej płaszczem i biegnąc przez most, wypatrywała blasku pochodni. Chciała dowiedzieć się jak najprędzej. Gwarancją którego z sojuszy ojca pana ma być? Kijów? Czyżby Kijów? Książę Mieszko jeszcze nie wypowiedział Rusi wojny, a już planuje pokój? Ach! — przebiegło jej przez myśl. — A może za moją rękę odbierze Grody Czerwieńskie, które książę Wladimir zagarnął zeszłego lata? Cokolwiek ją czeka w te Gody, nie chce być owieczką przeznaczoną na rzeź.

BOLESŁAW czekał na przystani, jak kazał ojciec. Pusty pomost wrzynał się w pokryte lodem jezioro. Przy nim kilka żelaznych uchwytów do pochodni. Na brzegu parę przysypanych śniegiem więcierzy, pewnie rybacy zapomnieli o nich po ostatnich połowach. W głębi szopa na łodzie, przy niej równo poskładane drewno na opał. Pustka. Jedyny ślad ludzkiej obecności to odbicia ich własnych stóp na świeżym śniegu.

Zarad, Bjornar i Jaksa stali przy nim, jak zawsze. Zarad był synem Borzymira, chorążego Mieszka, i Bolesław znał go, odkąd sięgał pamięcią. Nawet mleczne zęby stracili jednocześnie. Jaksę Bolesław poznał w Magdeburgu, gdy jako sześciolatek był zakładnikiem cesarza. „Redarskie szczenię” — warczeli Sasi na małego Jaksę, gdy chrzcili go siłą. Bolesław uparł się, że nie wyjedzie z Magdeburga bez niego, i margrabia Hodo, który szczerze nienawidził małego Redara, podarował Bolesławowi Jaksę, niczym psa. Bjornara zaś wykupił ze skandynawskiej niewoli książę Mieszko, gdy Bolesław wypatrzył go na nabrzeżu wolińskiego portu. Dziesięcioletni Bjornar nosił ciężkie skrzynie jak dorośli mężczyźni, na maszty wspinał się ze zręcznością wiewiórki i był rudy jak ona. Bolesław tak gorąco prosił ojca, aż książę zapłacił za wolność Bjornara, chłopca, który wiedział o sobie tylko tyle, że urodził się na wyspie Bornholm.

Bolesław, Bjornar, Jaksa i Zarad wraz z kilkunastoma synami wojów Mieszka od małego ćwiczyli w młodej drużynie. Walki na drewniane miecze, szycie z łuku do chochoła, jazda konna, zapasy, walka wręcz od rana do zmierzchu. Na tych trzech Bolesław mógł polegać jak na sobie. Byli mu braćmi nie urodzenia i krwi, lecz siniaków, wspólnie wylanego potu, zwichniętych nóg, wybitych nadgarstków, wyłamanych palców. Ojciec trzymał go krótko, na placu ćwiczeń traktował jak każdego innego chłopca. Tylko wymagał od niego więcej. A gdy Bolesław pytał: „Kiedy dostanę własną drużynę?”, Mieszko, zamiast odpowiedzieć, śmiał się gromko. I póki, jak chłopiec, wciąż potrzebował trzech setek kroków, by przejść Wschodni Most, łudził się, że to tylko kwestia wieku. Ale gdy zrobił to jak mężczyzna, na dwie i pół, bez naciągania, swobodnym marszem, a ojciec znów tylko się śmiał, pomyślał, że za tym śmiechem kryje się coś więcej. Brzuch ciężarnej Ody, z którego wkrótce miał wyjść drugi syn? Następny po tym, któremu Mieszko darował swoje imię. Od tej pory żadna z nocy nie jest dla niego tylko snem. Czuwa, nie wiedząc, co planuje dla niego ojciec pan. Swymi wątpliwościami nie podzielił się z nikim. Nawet z tą trójką druhów. Jeśli jest im tak bliski jak oni jemu, sami powinni wiedzieć. A jeśli nie, to i tak nie pomogą mu w niczym.

— Zamarzam — jęknął Zarad — a w ciepłej świetlicy pewnie śliczne służące roznoszą grzane piwo, falując biodrami.

— Zimno ci czy chcesz się napić? — dopytał Bjornar.

— Zaraz tu może być gorąco — szepnął Jaksa i wskazał na most.

Bolesław poczuł przyspieszone bicie serca. W jednej chwili Wschodni Most zadudnił równym marszem i rozjarzył się pochodniami.

— O, do czarta! — syknął Zarad. — Co jest?

— Nie wiem, co jest — odpowiedział spokojnie Jaksa — ale na przodzie idzie książę pan.

— Bolesławie — Bjornar trącił księcia w bok — ty…

Młody książę nie odpowiedział. Ojciec i jego drużynnicy schodzili już z mostu i skręcali ku nim w stronę przystani. Jeszcze kilkanaście kroków i zejdą na brzeg. Bolesław poruszył palcami w zesztywniałych od mrozu rękawicach. Mimowolnie się wyprostował, druhowie za jego plecami też. Ojciec był już przed nimi. Ukłonił mu się.

Podnosił głowę powoli. Najpierw zobaczył wysokie, nabijane srebrem buty. Kolczugę sięgającą kolan, miecz przy pasie. Zdobioną pochwę noża. Dłoń w rękawicy zatkniętą za pas. Czerwony książęcy płaszcz podbijany futrem białych popielic. Ciemną, spiczastą brodę ojca, przeciętą tylko jednym siwym pasmem, wąsy sztywne od mrozu. Oczy zmrużone. I na głowie bojowy, nie paradny hełm.

— Synu — powiedział Mieszko głosem, który mógł znaczyć wszystko, lecz nie wyrażał nic.

Za jego plecami stały dwie dziesiątki uzbrojonych wojów. Nie dwunastu. Dwie dziesiątki.

— Ojcze — odparł Bolesław, walcząc z głosem, by ten się nie rwał. — Jestem, jak chciałeś.

Drużynnicy ojca weszli na pomost, wsadzili pochodnie w uchwyty i zostali na miejscu. Zrozumiał, że on i jego trzej druhowie są otoczeni. Patrzył ojcu prosto w oczy.

— Rozpalcie ogień! — wydał rozkaz Mieszko.

Bolesław pomyślał, że Abraham kazał Izaakowi taszczyć drewno na górę Moria i własnymi rękami ustawiać ofiarny stos. Pożałował tej myśli, widząc, że Mieszko uśmiechnął się twardo, gdy mówił:

— Albo nie. Niech mój syn i jego druhowie sami rozpalą.

Bolesław ruszył przed siebie. Mijając ojca, patrzył mu w oczy do ostatniej chwili. Nie odwracał się, słyszał za sobą kroki Bjornara, Jaksy, Zarada. Szedł ku szopie na łodzie, tam gdzie leżało równo poskładane drewno. Patrzył na nagie pnie rzadkiego lasu za szopą. Mógłby… Nie, nie mógłby. Ucieczka nie wchodzi w grę. Jest pierworodnym synem, księciem, a nie tchórzem, który czmycha w mrok.

Gdy schylał się po drewno, wsunął rękę do cholewy buta. Nóż był na swoim miejscu. Ojciec jest od niego silniejszy, ale na pewno nie jest szybszy. Druhowie dali mu znać, że widzą. Zarad dotknął palcem swojej cholewy.

Nie jestem sam — pomyślał Bolesław — jeszcze przez chwilę nie jestem sam.

Ułożyli ognisko. Przykucnęli we czterech, by je rozpalić. Bjornar wyjął z drżącej ręki Bolesława krzesiwo tak zręcznie, że Mieszko nie mógł tego widzieć. Skrzesał iskry szybko i płomień już pełgał po wysuszonym drewnie.

— Synu! — zawołał Mieszko. — Podejdź do mnie.

Poszedł, na siłę prostując plecy, by ojciec nie wyczuł miękkości kolan.

— Dzisiaj ostatnia z długich nocy — powiedział Mieszko.

— Jutro Boże Narodzenie — odpowiedział Bolesław, nie mając pewności, czy będzie jakieś jutro.

— Jesteś gotów? — Mieszko przerwał mu natarczywie.

— Na co? — spytał Bolesław zaczepnie. Dość miał tej gry.

Ojciec zaśmiał się nerwowo i zdjął rękawice.

— Na spotkanie z zimnem! — Sięgnął do zapinki płaszcza i jednym ruchem odrzucił go na śnieg. — Na co czekasz? Rozbieraj się, młody książę!

Z zimnem? — myślał gorączkowo Bolesław, zdejmując swoje rękawice i płaszcz. — Nie z ogniem?

Ojciec zrzucał ubranie zręcznie, jakby rozbieranie się przed wojskiem w mroźną, zimową noc było czymś oczywistym. Bolesław marznącymi palcami ściągnął buty. Złowił przerażone spojrzenie Zarada. Było za późno. Nóż ukryty w cholewie leżał razem z butem na śniegu. Zsunął spodnie, odrzucił je w bok, wyprostował się i spojrzał przed siebie. Mieszko stał przed nim zupełnie nagi. Długie, gęste włosy spadały mu na ramiona. Na muskularnej piersi ojca lśnił wiszący na łańcuchu złoty równoramienny krzyż. Ojciec pan w dłoni trzymał topór. Bolesławowi zaschło w gardle. Księżyc obniżył się już na nieboskłonie i stał teraz niczym srebrna bojowa tarcza wprost za plecami ojca. W mroźnym nocnym powietrzu skóra Mieszka parowała.

— Chodź za mną, synu. — Książę dotknął jego nagiego ramienia i to dotknięcie go oparzyło. Ojciec wstąpił na lód jeziora. Odwrócił się do niego i zapytał: — Gdzie kończy się mielizna?

— Tam. — Bolesław wskazał odruchowo, przywykły do posłuchu. Usłyszał swój głos i przez głowę przemknęło mu, że brzmi chropawo. Miał w głowie tylko jedną myśl: ojciec ma topór, ja nie mam nic.

— Masz. — Mieszko zatrzymał się w tym miejscu, gdzie woda powinna sięgać barków dorosłego mężczyzny, i podał mu swój topór. — Kuj lód.

Chce mnie utopić? — myślał Bolesław, uderzając ojcowskim toporem w taflę. — Po co sam się rozebrał? Po co wziął ze sobą świadków? Cała drużyna patrzy…

— Uważaj — cicho powiedział Mieszko. — Słuchaj, jak pęka, żeby nie wciągnęło nas pod wodę.

W tej samej chwili do ich uszu dobiegł głuchy trzask i w szczelinie na powierzchni lodu pojawiły się pęcherze wody.

— Wykuj przerębel — nakazał ojciec.

Bolesław uderzył raz, drugi. Odrzucał kawały lodu. Woda połyskiwała, odbijając srebrną tarczę księżyca.

— Ostrożnie! — syknął ojciec. — Nie uszkodź tafli wokół przerębla, bo nie będziemy mieli jak wrócić.

— Wrócić? — Bolesław uniósł głowę i spojrzał na Mieszka.

— Książę i jego pierworodny — odpowiedział Mieszko, śmiejąc się. — Przyszłość dynastii nie może chybotać się na niepewnym lodzie. Daj topór, wystarczy.

Bolesław się wyprostował i podał ojcu broń.

— Jesteś ode mnie wyższy — powiedział Mieszko, mierząc go wzrokiem, i przez chwilę wydawało się Bolesławowi, że słyszy w jego głosie dumę. — Wchodzimy do wody!

Ojciec odłożył broń na lód i wskoczył pierwszy. Zanurzył się wraz z głową na chwilę krótszą niż oddech, a wynurzając się, parsknął i krzyknął:

— Na co czekasz?!

Bolesław przykucnął, oparł się o krawędź lodu i wsunął do wody, zamykając oczy. Przeszyło go zimno tak ostre, że na moment stracił oddech. Woda przykryła mu głowę. I wtedy poczuł, jak dłonie ojca łapią go w pasie i wyciągają ponad powierzchnię. Wynurzył się, z trudem łapiąc powietrze.

— Masz grunt? — zapytał ojciec. — Możesz stanąć?

— Nie!… — parsknął wodą, która wpadła mu do nosa i ust. — A ty?

— Jestem od ciebie niższy! — Ojciec chlapnął mu wodą w twarz, jakby to była zabawa. — Musimy się ruszać, bo zamarzniemy. — Oczy Mieszka się śmiały, a na jego ciemnych wąsach osiadał szron.

Obaj raz po raz zachłystywali się.

— Zimno jak diabli, ale wierz mi, synu, kiedy mnie ojciec dawał drużynę, panował większy mróz! — Usta Mieszka były sine. Odchylił głowę i krzyknął w noc: — Drzewa pękały!…

— Drużynę? — wykrztusił Bolesław i miał wrażenie, że głos zamarza mu w gardle.

— Tak! Jutro Gody! Mam dla ciebie prezent i chciałem sprawdzić, czy jesteś gotów go wziąć. Wyskakuj, wystarczy! No, co ci? Zamarzłeś?

— Nie — odparł Bolesław i podciągnął się na lód. Tafla chrupnęła pod jego ciężarem. — Łamie się! — krzyknął do ojca.

— Nie — trzeźwo powiedział Mieszko, podciągając się powoli. — Na razie tylko pęka…

Mieszko nie zdążył dokończyć, bo lód, na który usiłował wyjść, oderwał się od tafli i ojciec z powrotem znalazł się pod wodą. Bolesław błyskawicznie złapał topór leżący na skraju przerębla. Położył się na lodzie i wsunął go do wody. Ojciec już się wynurzał, złapał topór, z trudem chwytając oddech. To trwało mniej niż uderzenie serca. Patrzyli sobie w oczy, ojciec i syn. Źrenica odbita w źrenicy, między nimi ostrze topora, które mogło dać życie lub śmierć. Siny odblask księżyca na ich sinych ustach.

— Wyciągam cię! — syknął Bolesław i łagodnie, ale z całych sił pociągnął za topór.

Mieszko był silny jak niedźwiedź. Po chwili zwinięty klęczał na lodzie. Bolesław podał mu rękę. Ojciec wstał i wyciągnął drugą po topór.

— Nie, nie puszczaj go — rozkazał Bolesławowi. — Chwyć za stylisko. W górę, na raz!

Unieśli go razem, a drużyna zgromadzona na brzegu odpowiedziała radosnym krzykiem i biciem w tarcze.

— A teraz idziemy.

Odwrócili się do brzegu i ruszyli. Pod stopami słyszeli trzask.

— Wyprostuj się. Musimy iść pewnie — powiedział cicho Mieszko, nie odwracając głowy — tak jakby nie pękał pod nami lód. Zapamiętaj, synu, możesz być księciem, a nawet królem, lecz jeśli twoi wojownicy nie będą cię podziwiali, nigdy nie zostaniesz wodzem. Każdy z bogów mego ojca był siłaczem. Perun, Trzygłów, czarny Weles, jasny Swaróg, każdy z nich. Moi wojowie ochrzczeni. Wierzą w Chrysta, jak ja. Ale ich słowiańskie dusze pragną ubóstwienia siły i jeśli chcesz być wodzem ich dusz, musisz im to dać.

— To nie jest bluźnierstwo? — wykrztusił Bolesław, stawiając na lodzie kolejny krok.

— Nie. To codzienność władców.

— Ojcze, mogliśmy nie wyjść cało z tego przerębla. By zaimponować własnym ludziom, narażamy życie?

— Tak — odpowiedział Mieszko. — Dzięki temu nie będą się wahać, oddając za nas własne.

ŚWIĘTOSŁAWA stała skryta za szopą na łodzie. Zorientowała się, że drużyna nie wyszła, by przywitać gości, gdy tylko zobaczyła ognisko, a potem brata i ojca kąpiących się w przeręblu.

Psiakrew! — zaklęła w duchu, bo zrozumiała, że nie dla niej ten nocny pochód. Nie zamierzała jednak ruszać się stąd ani na krok. Skoro mogła zobaczyć coś, co miało być przed nią ukryte, za nic w świecie nie dałaby sobie tego odebrać. Sylwetki mężczyzn wychodzących z zamarzniętego jeziora przesłonił jej mur z pleców drużynników ojca. Skandowali:

— Miesz-ko pan! Miesz-ko pan!

Wiedziała, że są bez ubrań, bo gdy byli w przeręblu, zobaczyła nagie plecy brata. Co tutaj robią? Dlaczego w mroźną noc rozebrali się i weszli do wody? Czy to jakiś męski obrzęd? Czy to aby nie grzech? Serce biło jej szybko. Zapomniała, że jeszcze chwilę temu biło tak, bo spodziewała się usłyszeć imię przyszłego męża.

Ojciec i brat już pewnie wyszli na brzeg, bo wojownicy skandowali ich imiona na przemian. Otoczyli kręgiem ognisko i uderzając o tarcze czynili taki zgiełk, jakby chcieli obudzić wszystkich świętych w niebie. Czy na pewno w niebie? — przemknęło jej przez głowę, bo to, co widziała, nie wyglądało zbyt pobożnie. Było raczej jak…

— Co ty tutaj robisz? — usłyszała za plecami zimny głos księżnej Ody. — To nie jest przeznaczone dla twoich oczu, księżniczko!

Świętosława odwróciła się gwałtownie i odparowała:

— Ani dla twoich, księżno, skoro obie stoimy w krzakach.

Za plecami księżnej Świętosława zobaczyła trzech zbrojnych ludzi z jej obstawy. Oda wydęła usta i prychnęła:

— Wyjdziesz sama zza szopy czy mam kazać cię wyprowadzić?

— Rozkazywać możesz Jucie albo innym swoim służkom, ale nie mnie! — Świętosława zawrzała jak zbyt długo warzone piwo. Ulało się z niej wszystko, czego nie mówiła, odkąd Oda pojawiła się na piastowskim dworze. Od niemal trzech lat. — Jesteś tylko margrabianką, pani! Nie płynie w twych żyłach książęca krew! Ojciec poślubił cię, bo byłaś mu potrzebna, a jak przestaniesz być, to cię odeśle do tego samego klasztoru, z którego cię wyciągnęli! Mój ojciec miał tylko jedną ukochaną żonę i była nią moja matka, Dobrawa. Rozumiesz? Moja matka! Wiesz, ile miał przed nią? Siedem! Odprawił je wszystkie, jak tylko Dobrawa przybyła do Gniezna. Po tobie może mieć siedem kolejnych i może je odprawić jak tamte wcześniej! Pamiętaj o tym, Odo von Haldensleben! Prawda nie jest miła, ale łatwiej z nią żyć!

Świętosława krzyczała, a twarz Ody zamieniała się w sopel lodu. Nie wyrażała nic.

— Nie panujesz nad sobą, córko Mieszka — powiedziała księżna, gdy Świętosława wreszcie zamilkła. — Nie panujesz nad słowami, które wypowiadasz. To znak, że wciąż nie jesteś gotowa, by ojciec wypuścił cię w świat. — Odwróciła się do towarzyszących jej ludzi i dodała lekceważąco: — Pomóżcie pannie wyjść z tych zarośli.

Sama, nie oglądając się na Świętosławę, ruszyła wprost ku płonącemu na przystani ognisku.

— Nie dotykaj mnie! — warknęła Świętosława do zbrojnego, który wyciągnął ku niej ramię.

Cofnął je jak oparzony.

— Sługa saskiej suki — niemal bezgłośnie syknęła do niego, wychodząc zza szopy.

Usłyszał, bo zobaczyła, jak na jego twarz wypływa rumieniec.

Dobrze. Wstydź się — pomyślała mściwie. — Mnie powinieneś służyć, nie jej!

Jakiś suchy badyl przyczepił się do jej sukni i trzymał za kraj. Szarpnęła. Usłyszała trzask dartej wełny. Oda już była przy ognisku. Drużynnicy ojca rozstąpili się i ukłonili księżnej.

Nie mogę biec jak dziecko — nakazała sobie Świętosława i tylko wydłużyła krok, nic nie robiąc sobie z podartej sukni.

Mieszko i Bolesław byli już ubrani. Tylko mokre włosy wymykające się spod książęcych kołpaków świadczyły o tym, że chwilę wcześniej zanurzyli się w lodowatej wodzie. Złowiła zaskoczone spojrzenie brata.

— Moja żona i córka — powiedział Mieszko, i nie było to powitanie.

— Wybacz, panie. — Oda skłoniła mu się lekko. — Nie powinno nas tu być…

— Prawda — twardo odrzekł Mieszko.

— …lecz powierzyłeś mej pieczy swą córkę, a twoje słowo jest dla mnie rozkazem. Nie mogłam zostawić jej samej, skoro powzięła zamiar potajemnego wymknięcia się nocą z palatium…

A to dziwka! — zaklęła w duchu Świętosława.

— Co tu robisz, Świętosławo? — spytał Mieszko i obrzucił uważnym wzrokiem jej strój.

— Podglądam was — odpowiedziała głośno, patrząc ojcu prosto w oczy.

— I co widziałaś? — Zmarszczył brwi.

— Plecy twoich wojów są tak szerokie, że widziałam tylko ich. — Uniosła rękę i wskazując kolejno, wyliczała: — Czcibór, Bogowit, Siemir, Czabor, Świelub… — ci, których imiona wymieniała, skłaniali przed nią głowę — …Czedrog, Derwan, Dalebor…

Dalebor uśmiechnął się do niej promiennie. Świętosława liczyła dalej, na jednym tchu:

— …Gardomir, Kalmir, Jaromił, Tasław, Miłosz, Warcisław, Lutom, Mścibor, Ostrowod, Radomir, Unimir…

Na końcu skierowała palec w pierś ostatniego z obecnych, pokręciła głową i powiedziała niemal oskarżycielsko:

— Tego nie znam!

Wytknięty był bardzo młody jak na drużynników ojca. Patrzył na nią z ukosa.

— To Wilkomir — powiedział Mieszko.

— Ach tak! — westchnęła, udając zaskoczoną. — Myślałam, że Krzywooki.

Wilkomir spojrzał na nią dziko. Kilkunastu wojowników się zaśmiało. Mieszko też. Świętosława poczuła się pewnie. Wystawiła trzy palce, jednocześnie wskazując w lewo.

— Tam stoją jeszcze Bjornar, Jaksa i Zarad. I oczywiście dwaj mężczyźni mego życia — ukłoniła się z promiennym uśmiechem — mój ojciec i brat…

— Starczy, córko. Widziałaś wszystkich, choć mylisz się, mówiąc, iż to moi wojowie. Od dzisiejszej nocy to drużynnicy twego brata.

Ach, więc o to chodziło! — pomyślała szybko, lecz odezwała się niewinnie jak dziecko:

— Wszyscy? Ojcze, oddałeś Bolesławowi wszystkich?

— Czas już na ciebie, dziecko — przerwał jej ojciec. — I na ciebie, księżno — skłonił się Odzie. — Dziękuję, że upilnowałaś naszą… — przerwał na chwilę, szukając słowa — najdroższą córkę. Oczekuję, iż udacie się na spoczynek.

— Jak sobie życzysz, książę — pokornie odpowiedziała Oda i łagodnie ujęła Świętosławę za łokieć.

Gdy stały się niewidoczne dla mężczyzn, za pierwszą linią wznoszących się w stronę Wschodniego Mostu drzew, Oda puściła ją i powiedziała zimno:

— Tak jak sądziłam. Wciąż nie jesteś gotowa. Lecz jeśli chcesz zobaczyć, do czego gotów jest twój ojciec, przyjdź w noc po polowaniu.

— Dokąd? — gwałtownie dopytała Świętosława.

Oda nie odpowiedziała. Pobłażliwie wzruszyła ramionami.

BOLESŁAW chciał być sam. Chciał jechać konno albo biec przez las i krzyczeć: Mój jest świat! Doznawał radości tak intensywnie, jakby raz po raz trafiał w niego piorun. Zamiast spłonąć na stosie ofiarnym, dostał od ojca drużynę. Drużynę! Stary tur pokazał stadu byków swego następcę! Wspomnienie lodowatej wody, zamiast mrozić, paliło go, rozgrzewało niczym najsłodszy miód. Ten lał się z dzbanów do kielichów, kubków i rogów, które krążyły między ławami podczas uczty.

Nastąpił czas Szczodrych Godów, świętowania narodzin Bożego Syna, i on sam czuł się jak ten Syn. Jakby ostatniej nocy narodził się na nowo. Znów pierworodny i tym razem jedyny. Mieszko w jego oczach był wojennym bogiem ojcem, a złoty krzyż na jego piersi, jak tamtej mroźnej nocy, kołysał się we wspomnieniach Bolesława na poły pogańsko, prawie bluźnierczo. Ale nic to! Wspomnienie lodowego przerębla było niemal święte, więc nie spowiadał się z porównania ojca do Boga Ojca.

Wszystko smakowało mocniej, głębiej, wyraźniej, jakby jego uśpione wcześniej zmysły się otworzyły. Serce biło mu przyspieszonym rytmem dzień i noc, krew w żyłach krążyła szybciej i szybciej.

W drugi dzień świąt ruszyli na łowy. Przed wyjazdem dwór zebrał się na dziedzińcu przed lednickim palatium. Kapelan książęcy błogosławił im. Oda z małym Mieszkiem przy piersi wydawała się łagodna i czuła niczym matka.

— Uważajcie na siebie! — Znaczyła ich krzyżem. — Dobrych łowów!

Ten dzieciak na jej ręku już nie psuł mu krwi, mógłby go uznać nawet za pociesznego i niezdarnego jak szczeniak ulubionej suki.

Świętosława na rozpuszczonych włosach, jasnych i połyskliwych niczym jantar, miała diadem wysadzany perłami. Zagryzała wargi jak zawsze, gdy chciała powstrzymać się przed powiedzeniem tego, co ma na myśli. Podszedł do niej.

— Jesteś piękna — powiedział, głaszcząc ją po włosach.

— Ty też — odparowała i mógł mieć pewność, że mówi szczerze.

Jego siostra albo nie odzywała się wcale, albo mówiła, co myśli. Teraz stanęła na palcach i szepnęła mu wprost do ucha:

— Oda kazała mi przyjść do siebie w noc po łowach.

— Po co?

— Powiedziała, że przekonam się, do czego zdolny jest ojciec.

— Harda jesteś, siostro! — pochwalił ją i pogłaskał po lśniących włosach. — Tam, na przystani, nie dałaś się Odzie. Ale nie idź do niej sama. Poczekaj na mnie.

Wspięła się na palce i kładąc mu rękę na ramieniu, przyciągnęła do siebie.

— A gdybyś nie wrócił? — jej ciepły szept dotknął jego ucha.

Podniósł ją do góry i pocałował prosto w usta.

— Mógłbym cię ugryźć w ten niewyparzony język, Harda! — Zaśmiał się Świętosławie w twarz.

Ona roześmiała się w odpowiedzi i ta bliskość siostry speszyła go nagle. Postawił ją na ziemię.

— Wrócę — obiecał.

— Przecież wiem!

Rogi zabrzmiały na odjazd.

Galop, wiatr w twarz, w południe mokry śnieg, mroźne powietrze wbijające się w nozdrza — wszystko to wywiało z niego wspomnienie dreszczy jej szeptu przenikających od ucha do trzewi. Otrząsnął się z nich i tropił zwierzynę. Świąteczne łowy! Nie ciągnęły go stada saren, szukał tego, co zimą trudno jest znaleźć: wielkich, królewskich jeleni. Podzielili się na dwie grupy, Mieszko ze swoją drużyną i łowczymi, a on ze swoją. Bjornar, Zarad i Jaksa tuż przy nim. Wilkomir i Dalebor byli świetnymi tropicielami. Lutom bezbłędnie wypłaszał młode byki z kniei. Ale Bolesław szukał czegoś więcej.

— Dalebor! — krzyknął Bolesław. — Umiesz wyciągnąć starego byka z gęstwiny?

Tropili go dwa dni. Znajdowali olbrzymie ślady jego racic na śniegu. Za każdym razem to jeleń usłyszał ich pierwszy. Ale zobaczyli go dopiero, gdy dotarli na pokot. Królewski stary byk z największym wieńcem, jaki Bolesław widział w życiu. Jego ciemnobrunatna, niemal czarna sierść układała się w dostojną, długą grzywę wokół szyi. Oczywiście ubił go Mieszko. Szedł wzdłuż pokotu z jastrzębiem na ramieniu.

— Łatwo nie było. — Przeciągnął się i podniósł do ust róg z miodem. Jastrząb na jego ramieniu skrzeknął i uderzył skrzydłami.

A Mieszko przyklęknął przy jeleniu i długo patrzył w zaciągnięte mgłą oczy. Wsunął mu w pysk gałązkę i powiedział:

— Ostatni kęs, przyjacielu.

Lutom, który dla niego płoszył tego byka, Wilkomir i Dalebor, którzy go tropili. Derwan, Czcibór, Tasław, Miłosz, Warcisław, Mścibor, Ostrowod, co gonili za nim przy Bolesławie dwa dni, żaden z dawnych wojów ojca nie odezwał się ani słowem. Żaden przed księciem nie pisnął, że na trofeum, które zdobył Mieszko, polował jego syn.

Na polanie płonęło ognisko, na ruszcie skwierczała sarna, słudzy roznosili miód. Drużyny znów się wymieszały, łowczy przepijali do wojów. Bolesław trzymał się na uboczu, z Jaksą. Wpatrywał się w martwe ślepia jelenia. Zdobycz ojca. Podszedł do nich Dalebor z dzbanem. Bolesław podsunął mu swój róg. Dalebor mógł być od niego starszy o dziesięć lat, nie więcej.

— Młody byk, póki jest cielakiem, trzyma się chmary — odezwał się Dalebor, gdy Bolesław upił łyk miodu. — Jak jest już chłystem i przychodzi czas rykowiska, a to wciąż nie jego czas, łazi wokół stada i patrzy, jak dojrzały byk pokrywa swoje łanie. Gdy byk o nie walczy, chłyst zmyka i wraca dopiero, jak jest bezpiecznie. W kolejnym roku próbuje sam dobrać się do łań. Zwykle bez skutku. Byk odpędza go bez trudu. Ryknie raz i dwa, a jak młody jest natrętny, stary użyje poroża. — Dalebor zaśmiał się gardłowo i kontynuował: — Wyrzucone ze stada chłysty łączą się we własne chmary. I gdy skończą czwarty, piąty rok, w czas rykowiska coraz śmielej podchodzą do łań. Zaczynają od skubnięcia jednej na boku. Jak się uda, poczynają sobie śmielej. Aż wreszcie najsilniejszy z nich pokona starego byka i zajmie jego miejsce.

— Co się dzieje z jego towarzyszami? — spytał Bolesław. — Z tą chmarą młodych?

— Rozpierzcha się. — Dalebor wzruszył ramionami. — Każdy byk chce mieć własne stado.

Czy drużyna, którą dał mi ojciec, jest jeszcze jego stadem czy już moim? — myślał gorączkowo Bolesław, gdy wracali na Ostrów Lednicki.

Nim wjechali na Wschodni Most, Mieszko zatrzymał drużyny. Przywołał Bolesława do siebie i wjechali razem. Bok w bok. Na bramie wartownicy dęli w rogi. Pochodnie. Na dziedzińcu zgiełk. Muzykanci. Żelazne kosze z płonącym drewnem. Świeżo wysypany piachem śnieg. Okrzyki na zmianę:

— Miesz-ko! Bo-le-sław!

Książęcy kapelan intonował psalm, ale ten ginął we wrzawie. Dziewczęta i kobiety piszczały, wypatrując swoich mężczyzn. Oda wyszła przywitać męża, ale książę nie zsiadał z konia, póki na podwórzec nie wjechał ostatni wóz z upolowaną zwierzyną. Wtedy uniósł w górę ramię i krzyknął:

— Pobłogosławił nam Bóg! Darzbór!

Jastrząb na jego ramieniu wyciągnął szyję i wstrząsnął łbem.

— Darzbór! — odkrzyknął Bolesław, a za nim obie drużyny.

Równo z ojcem zsiadł z konia. Zobaczył siostrę, która wyprzedziła Odę w wyścigu do ojca. Usłyszał, jak zarzucając mu ręce na szyję, pyta:

— Jakiego języka powinnam się nauczyć, nim wyjdę za mąż?

— Wystarczy, że opanujesz trzymanie go za zębami — odpowiedział jej, ale Świętosławy już przy Mieszku nie było.

Mówi, co chce, i słucha tylko tego, co chce usłyszeć — zdążył pomyśleć, gdy w uchu zaszemrał mu jej szept:

— Pamiętasz? „Noc po polowaniu”. To dziś.

ŚWIĘTOSŁAWA wiedziała, dokąd iść. Alkowa Ody jeszcze przed pięcioma laty należała do ich matki, Dobrawy. Po jej śmierci Świętosława spała w łożu matki tak długo, jak długo czuła jej woń. Gdy zapach dobrej księżnej się ulotnił, opuściła jej komnatę. Rok później ojciec tak dał się we znaki cesarzowi, że ten zmuszony bezzwłocznie udać się do dalekiej Italii, zabiegał o pokój na wschodniej granicy. I aby udobruchać Mieszka, wyciągnął z klasztoru w Kalbe wyświęconą już mniszkę, jedną z córek margrabiego von Haldensleben, Odę. Piastowie skoligacili się dzięki niej z wysokimi rodami Rzeszy, a ojciec w prezencie ślubnym wypuścił dziesięć setek saskich jeńców i dał spokój wojnom na zachodzie. Wszyscy wiedzą, że nie na długo. Świętosława pielęgnowała w sobie przekonanie, że lada dzień Mieszko zbierze siły i uderzy, a wtedy skończy się czas Ody.

— Tędy — pokazała Bolesławowi, jak mają iść.

Do alkowy przylegał szeroki, pięknie wymurowany szyb, którym ojciec planował odprowadzać dym z komnat. Niestety, niechcący w gniewie zabił sprowadzonego z Karyntii mistrza budowlanego, który miał to zrobić, i szyb od lat stał pusty, a w komnatach panował chłód. Do szybu można było wejść przez drewniane, nie większe od okiennicy drzwiczki, a Świętosława wiedziała gdzie.

— Właź — szepnęła do Bolesława. — W murze są stalowe kolce, po których można zejść. No co? — Zdumiał ją zaskoczony wyraz twarzy brata. — Chyba nie sądziłeś, że wejdziemy do alkowy, powiemy „dobry wieczór”, usiądziemy pod ścianą i dowiemy się, w czym rzecz? Dobrze. Ja zejdę pierwsza.

Podwinęła suknię, by jej nie przeszkadzała, i zanurzyła się w czeluści nieużywanego komina. Zręcznie schodziła po wąskich prętach. Gdy zapadła całkowita ciemność, wiedziała, że zszedł i on.

Stali jedno obok drugiego w gardzieli szybu. Patrzyli na alkowę księżnej z góry przez wąską szparę w murze. Słyszeli każde słowo.

Oda czekała na Mieszka. Musiało być jej zimno, bo owinęła się futrem. Służka czesała jej długie włosy. Potem zdjęła swej pani z palców klejnoty. Oda ją odprawiła. Gdy została sama, z powrotem włożyła pierścienie. Wstała i podeszła do niewielkiej skrzynki. Przez chwilę przebierała w złotych łańcuchach. Wybrała jeden i włożyła na szyję. Mocniej otuliła się futrem. Wszedł Mieszko, na jego ramieniu wciąż siedział jastrząb. Oda wyciągnęła ramiona.

— Ulubiony ptak mego księcia — powiedziała głosem, jakiego Świętosława nigdy u niej nie słyszała. Ściszonym, gardłowym.

Mieszko przesadził jastrzębia na pusty uchwyt pochodni, zrzucił płaszcz i podszedł do niej, mówiąc:

— Leciał z polowania do ciepłego gniazda…

Chwycił Odę za ramiona i przyciągnął do siebie. Ona wymknęła mu się ze śmiechem.

— Więc przyleciał tylko, by odpocząć? O nie, mój panie! W moim gnieździe się nie śpi!

Ojciec rozpiął pas i Świętosława przez jedną chwilę miała nadzieję, że uderzy nim znienawidzoną Odę. Wstrzymała oddech. Nie. Łudziła się. Mieszko rozebrał się sam i stał nagi przed Odą wciąż skrytą pod futrem. Przemknęło jej przez głowę, że nie powinna patrzeć, ale nie było wyjścia. Póki nie zasną, ona i Bolesław nie mogą się stąd ruszyć, bo szmer w kominie może zwrócić uwagę.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: