- W empik go
Jestem egzaltowaną lentilką - ebook
Jestem egzaltowaną lentilką - ebook
Opowiadania surrealistyczne? Ejakulacja jako temat? Science fiction o dewiantach? Horrory erotyczne? Książka nieznanego pisarza z małej wsi wprawiła czeskich czytelników w zdumienie. A ja wiem: otóż jest to PORNOGRAFICZNA KRYTYKA SPOŁECZNA.
W Anonimowej Republice 90% ludzi nie ma żadnych praw. Seks zastępuje relacje międzyludzkie. Nawet każdy pisarz zawsze musi być gotowy na stosunek z krytykiem. Ludzie spieszą się i zapominają o banalnym fakcie, że nie istnieją. „Ludzie są raczej kulą u nogi – pisze Měrka. – Człowiek, który ma czelność urodzić się, zasługuje na karę śmierci”. Wariactwo nie książka!
Mariusz Szczygieł zwany Stehlíkiem
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-942777-2-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Artyści to nie mają w głowie po kolei. Dlaczego w ogóle tworzą? Co ich do tego zmusza? Niektórzy pewnie już się rodzą tacy ułomni. Innych motywuje na przykład mania, której się nabawili jeszcze w czasach szkolnych z powodu jarania trawy. No, dokładnie to przydarzyło się mnie. Ześwirowałem.
Jak się to stało? Zwyczajnie. Już jako noworodek nie byłem normalny. Wylazłem z pochwy i wskutek kontaktu z rzeczywistością mi odwaliło. Matka była szczęśliwa i przyłożyła mnie do sutka. Zamiast mleka miała w piersiach LSD.
*
Oprócz świata, w którym żyję do dziś, we wczesnym dzieciństwie widywałem również inny. Świeciło tam słońce i było pięknie. Na początku słyszałem głosy, które dobiegały znikąd. Nawoływały:
– Piotrze, wracaj.
Rozglądałem się niepewnie. Nie wiem, ile dokładnie miałem wtedy lat. Byłem bardzo mały i dreptałem po parku Rozwiązłości u boku mamusi. Rozglądałem się dokoła, ale nikogo nie widziałem. Zapytałem mamę:
– Ty też to słyszysz?
Ale ona pokręciła głową i powiedziała:
– Nie.
*
Jednak wróćmy do sztuki. Co to właściwie jest? Rzemiosło z głębszym znaczeniem? Artystą jest ten, kto zdoła w swoje dzieło tchnąć duszę. Dusza oczywiście istnieje. W dzisiejszym języku nazywa się psychika. My, ludzie, jesteśmy psychiką. Tak samo świat dokoła nas. Także materia jest przejawem psychiki. Psychika to rzeczywistość, której nie jesteśmy w stanie zdefiniować.
Tworzymy sobie tylko złudzenia definicji. Postrzeganie ludzkie jest ograniczone. Nie zmysłami, ale swoim własnym podmiotem. Abyście się z tej wstydliwej ułomności wyleczyli, musicie najpierw zdobyć i zgłębić swoją niepowtarzalną indywidualność. Aby tworzyć, musicie koniecznie zrobić jedną rzecz – poznać samych siebie. Spojrzeć prawdzie w oczy i skonstatować smutny fakt, że po prostu jest, jak jest, i lepiej nie będzie.
Raczej wręcz przeciwnie.
*
Aby uprawiać sztukę, niezależnie od jej rodzaju, konieczne są naturalność i szczerość. Szczerość wobec siebie jest absolutnie obiektywna. Po prostu nie może być inaczej. W przeciwnym wypadku mamy do czynienia nie ze szczerością, ale z okłamywaniem samego siebie.
Często sami dla siebie jesteśmy źródłem hipokryzji. Swoją mizerną świadomość otaczamy wałem bezwstydnej arogancji. Nasze „ja” jest jedyne na świecie, a cały świat mieści się w naszym „ja”, ponieważ prócz niego przecież nic innego nie istnieje.
Budujemy sobie zamki na piasku pychy. A jeśli stanie się jakaś tragedia, nasze iluzje kończą w gruzach. Padamy wtedy na kolana przed własną słabością i rozpaczamy. Udręka daje nam do ręki nadzieję i okazję. Jak tylko przeminie, od razu o niej zapominamy i znów jesteśmy zarozumiali i wywyższamy się nad wszystkich. Z tego krótkiego błysku świadomości nie wyciągamy żadnej nauki na przyszłość. Zawsze w końcu zadowalamy się pocieszającym łgarstwem. Jest to wygodne, a my jesteśmy leniwi. Wcale się nam nie chce próbować czegoś zrozumieć. Przejmujemy się tylko tym, żeby nam było dobrze. Do tego wszystkiego jesteśmy ślepi i głusi. Nasi bliźni nas nie interesują. Przecież są to osoby nieposiadające rozsądku i choćby odrobiny inteligencji. Kiedy się odezwą, z ich ust zamiast słów wypływa sraczka. Werbalne wypowiedzi innych ludzi uporczywie przywodzą nam na myśl przerzucanie gnoju.
Człowiek leniwy nigdy nie może być artystą.
*
W takim razie dlaczego artysta w ogóle tworzy? Odpowiedź jest prosta – no przecież dla kasy. Pieniądze są potrzebne. Bez pieniędzy nie ma dla was miejsca w systemie. A system to jesteśmy my, ludzie. Ale tylko na pozór. System już dawno się uniezależnił i stoi wysoko nad nami, zwykłymi śmiertelnikami. Jest abstrakcyjny i niematerialny jak psychika. Ma atrybuty Boga i niewykluczone, że to jest Bóg. My się do niego modlimy. Nie ma wyjścia. Codziennie prosimy go, aby zachował nas ode złego i nie przywiódł do zguby.
*
Wyobraźcie sobie, że jesteście świrami. Nie macie rodziny, macie tylko swoje szaleństwo. Zamykają was w wariatkowie. Będą was leczyć. Zbawieni dzięki psychotropom wyjdziecie stamtąd, aby wpaść w otwarte ramiona systemu, gdzie już na was czekają egzekutorzy. System was podepcze i zabije. Ściągnie z was skórę i podetrze nią sobie tyłek.
Tak, to jest prawdziwa sztuka dnia powszedniego i uprzedzeń pełnych skostniałych stereotypów, które uznaliśmy za myślenie.
Udajemy, że myślimy. Ale to tylko zbiorowisko błahych fantazmatów. Bredzimy i zasłaniamy się przy tym racjonalnością. Sieczemy prawdę logiką niczym mieczem i zaprzeczamy jej istnieniu, ponieważ nie zgadza się z naszymi wyobrażeniami, jak powinna właściwie wyglądać.
Wytwarzamy sobie protezy gorących pragnień, którymi się podpieramy w drodze do naszych wyśnionych celów. Nikomu nie chodzi o nic innego niż tylko o to, żeby dobrze mu się żyło, a jeśli można, to żeby powodziło mu się lepiej niż wszystkim dokoła.
*
Czy sztuka ma swoich krytyków? Myślę, że nie. Kim jest krytyk? Egocentrykiem zapatrzonym w siebie i swoje dogmatyczne poglądy, które biorą się z głębokiego przekonania o własnej nieomylności. Krytycy to są czubki i megalomani, którzy nie kierują się rozumem, tylko popędem.
Krytyk sztuki wygląda jak niewyciśnięty młodzieńczy pryszcz na kutasie genialnego poety.
*
Co popycha artystę? No przecież chęć przeżycia. Zrozumieć własną ulotność i sypać popiół na głowę. Tak, dlatego tworzymy. Żeby odpokutować za grzechy.
Ja osobiście piszę, co mi przyjdzie do głowy. Przelewam wszystko jak leci na papier i bredzę piąte przez dziesiąte. Codziennie możecie sobie poczytać jakieś brednie, które właśnie napisał Měrka – autor niedojrzały.
*
Ze sztuką to jest jak z życiem. Nie ma prawdziwego sensu. Jest to tylko ciąg obrazów, które poruszają się od przypadku do przypadku i są na skraju załamania umysłowego. My to tylko cienie i odbicia, które funkcjonują na zasadzie stwardnienia rozsianego.
Również wieczność jest jak pstryknięcie palcami. Tworzymy po to, żebyśmy istnieli. To dla nas konieczność i potrzeba, podobnie jak jedzenie i picie. Daje nam radość i zadowolenie. Sztuka to orgazm, a artysta to członek w stanie wzwodu.
Muzea i galerie powinny mieć wygląd penisów i wagin. Nad wejściem powinno wisieć zawsze to hasło:
WITAJ I POZNAJ SAM SIEBIE.
Wchodzimy. Rozglądamy się łakomie i wchłaniamy doznania. Przelotne emocje, które nas odurzą i odejdą. Będziemy o nich pamiętać albo nie. Sztuka to są okruchy lepszego świata niż ten, w którym żyjemy. Sztuka to są promienie słońca, które prócz ciepła przynoszą beztroskę i nowotwory. Ludzka cywilizacja to choroba. Rak. Żaba siedząca na źródle ontologii. Poprzez sztukę staramy się choć na chwilę wyzwolić od bezustannej beznadziei i daremności człowieczego mozołu.
WITAJ I POZNAJ SAM SIEBIE! – ale tym razem już z wykrzyknikiem – powinno być wyryte również nad wejściem do każdej fabryki, która pracuje dwadzieścia cztery godziny na dobę. Nie masz czasu na zachwyty. Przywiązany do taśmy produkcyjnej konsumpcjonizmu harujesz do upadłego.
Człowiek to nie maszyna. Nie dysponuje niewyczerpalnymi źródłami energii. Wysiądą mu stawy. Kręgosłup się wykrzywi. Na wizytę u lekarza nie będzie go stać. Uprzątną go do obozu, a tam zdechnie z głodu.
Ten obóz koncentracyjny będzie przy okazji atrakcją turystyczną dla wycieczek szkolnych. A dzieci, przynajmniej miejmy taką nadzieję, skumają, o co chodzi, i będą wkuwać jak szalone.Jak spotkałem Buddę
Byłem młody. Głowę miałem pełną ideałów i mistycznych wizji. Paliłem skręta. Wychylając się z okna, rozglądałem się po okolicznej Psychozie. Była mniej więcej piąta rano i ludzie pędzili do pracy.
Miałem długie włosy i byłem piękny. Ludzie często boją się mówić prawdę samym sobie. A przecież lustra nie kłamią.
Zgasiłem peta i poszedłem do łazienki powyciskać syfy na gębie. Mamy wielki dom jak z horroru. Wygląda trochę jak średniowieczny zamek. Oczywiście mieszkałem wówczas na poddaszu. Miałem tam wielki pokój pełen bezbrzeżnej pustki. Czasami przypominał mi wszechświat. Sypiałem na gwiazdach, a zamiast kołdrą przykrywałem się Drogą Mleczną. Asystowała mi śmierć.
Śmierć ma wygląd modelki, czyli psychicznej anorektyczki. Nosi prześwitujące gacie i jest ogromnie pociągająca seksualnie. Nie mogą jej się oprzeć ani mężczyźni, ani kobiety. W końcu musi ulec jej wszystko, co żyje.
Zszedłem po schodach. Wtedy jeszcze mieliśmy karłowatego pudla – Roniego. Podbiegł do mnie, brutalnie wbił mi zęby w łydkę i zawył:
– Kill! Kill!
Nie zwracając uwagi na ten żenujący przypadek, nadal zmierzałem korytarzem w stronę łazienki. Drzwi były zamknięte, więc nacisnąłem klamkę. W wannie leżał mój ojciec i miał zawał. Z jego wykrzywionych cierpieniem ust popłynęły uspokajające słowa:
– To nic, synku, umieram.
Do łazienki wpadły promienie słońca. Ojca otoczyła tęczowa aureola – wyglądał jak święty. W tej chwili zapomniałem o trądziku młodzieńczym. Dokładnie pośrodku czoła miałem wągra, który uosabiał trzecie oko. Wystarczyło go tylko wycisnąć i… przejrzałem.
Poleciałem do mamy. Gotowała w kuchni katolika. Właściwie to tylko jego głowę. Kiedy żył, był księdzem pedofilem. Przeleciał wielu moich kolegów z klasy. Przerzucał ich przez ołtarz i z okrzykiem: „W imię Jezusa Chrystusa!”, wpychał w odbyt nieszczęśników swojego zaropiałego syfilistycznego penisa. Z powodu jego zboczenia parafianie byli zmuszeni go zgładzić. Przywiązali do dwóch traktorów i rozerwali.
– Mamo – powiedziałem – ojciec umiera.
Odwróciła się w moją stronę i z pobłażliwym uśmiechem powiedziała:
– Nie przejmuj się, synku. Takie jest życie.
Usiadłem przy stole. Postawiła przede mną miskę łysiczek z miodem. To wraz z kubkiem płynnego LSD jadałem na śniadanie. Jak tylko zjadłem, musiałem już iść do szkoły.
Byłem naćpany i spieszyłem się na pociąg. Na niebie były same pajęczyny i uwijały się po nich gigantyczne pająki. Łodygi traw miały co najmniej trzy metry wysokości. Szczerzyły na mnie zęby i kłapały, jakby mnie chciały od razu pożreć. Motyle były wielkie jak cepeliny i zachwycałem się ich narkotycznym pięknem.
Jak zwykle dotarłem na peron w ostatniej chwili. Byłem tak zziajany, że z ust wypadły mi płuca. Miały malutkie nóżki i chciały zwiać. W ostatniej chwili udało mi się je złapać i włożyć na miejsce.
Wskoczyłem do pociągu. Odezwał się ogłuszający sygnał i pociąg ruszył.
Chciało mi się srać. Była to potrzeba niecierpiąca zwłoki. Wszedłem do odpychającego pomieszczenia, które mają czelność nazywać toaletą. Podłoga była zasikana i usłana strzępami papieru toaletowego. Jakiś świr rozmazał po ścianach swoje odchody. Chciało mi się od tego wszystkiego rzygać, ale moja potrzeba była o wiele silniejsza niż moje obrzydzenie. Ściągnąłem spodnie razem z gaciami i złożyłem oba półdupki na oślizgłej i lepkiej desce. Zacząłem przeć… i nagle to się stało!
Powoli, przynajmniej tak mi się wydawało, zniknęła przestrzeń, a wszystko wokół, także mnie samego, zalało białe światło. W oddali przed sobą dostrzegłem jakąś rozmazaną smugę, która niespiesznie się do mnie zbliżała. Po chwili rozpoznałem w niej postać. Obraz stawał się coraz ostrzejszy, a ja uświadomiłem sobie, że jest to mężczyzna, który w pozycji lotosu siedzi na niewielkim pagórku pod niewysokim drzewem. I nagle przeszył mnie dreszcz iluminacji: Przecież to jest Budda i właśnie w tej chwili osiągnął stan nirwany!
Jednak wtedy z tej zachwycającej halucynacji wyrwał mnie głos konduktorki:
– Bilety do kontroli!
Dopiero wówczas zdałem sobie sprawę, że stoi nade mną w otwartych drzwiach. Była gruba, śliniła się i sprawiała wrażenie, że ma ochotę na stosunek seksualny. Nie wiem, może przypominałem jej penisa?Działka zwyczajnej codzienności
Zrobiliśmy sobie z Milanem nawzajem laskę. Kochaliśmy się i było między nami dużo czułości. Matka Milana mnie nienawidziła. Przez cały ten czas, kiedy byłem w jego pokoju, stała za zamkniętymi drzwiami, waliła w nie i zalewała się przy tym łzami.
Była to zupełnie pospolita tłusta histeryczka, zazdrosna o swojego jedynego syneczka. Z całą pewnością najbardziej na świecie chciałaby mieć go tylko dla siebie. Tego byłem pewien.
Milan otarł sobie spermę z ust i powiedział:
– Měrka, słuchaj, będziesz musiał wyjść przez okno.
To było oczywiste. Nie trzeba mi było niczego wyjaśniać. Przecież nie jestem idiotą. Pochyliłem się nad nim, żeby go pocałować na do widzenia. Ale on się ode mnie odsunął.
– Co się dzieje? – zapytałem go z pewnym niepokojem.
Milan przyznał mi się, że zakochał się w dziewczynie. Zdrajca! Zagotowało się we mnie z wściekłości. Z trudem się opanowałem. Miałem ochotę rzucić się na niego i skręcić mu kark, gnojowi jednemu. Co sobie ten kurwiarz wyobraża? Przeszyłem go gniewnym spojrzeniem, a z ust wymknął mi się złowieszczy syk.
Ale Milan wcale się tym nie przejął. To był zawsze facet z klasą. Sięgnął do szufladki w nocnym stoliku, wyjął pistolet i strzelił mi w brzuch.
– Chciałem zachować się wobec ciebie przyzwoicie i delikatnie – powiedział spokojnym, opanowanym głosem. – Połknąłeś mojej spermy więcej niż ktokolwiek inny, ale homoseksualizm już mi się znudził. Życie to ciągła zmiana, a ty jesteś skamielina. Wynoś się albo cię zabiję.
Milan nie żartował. Nie umiał. Starałem się stamtąd zmyć. Udało mi się wczołgać na parapet, a stamtąd spadłem do ogródka. Na nic innego nie miałem już sił. Byłem w dupie. Trzymałem się za bebechy i byłem pewien, że niechybny koniec jest już blisko.
Nagle zobaczyłem, że nachyla się nade mną matka Milana. Na twarzy prócz głębokich zmarszczek miała obrzydliwy triumfujący uśmieszek. Usłyszałem świst przecinającego powietrze tasaka do mięsa. Wbił się w jej czaszkę jak w masło. Twarz jej stężała, a ona sama zwaliła się na ziemię obok mnie. Po wyglądzie sądząc, to ścierwo od razu wyciągnęło kopyta.
Tasak należał do Blanki. To była moja koleżanka z podstawówki. Wyglądała jak facet i dlatego ją lubiłem.
– Cześć, Měrka! – zagadnęła. – Widzę, że potrzebowałbyś pierwszej pomocy.
– Możesz to załatwić? – wychrypiałem.
Blanka podłubała w nosie i odezwała się:
– No.
Po czym wyciągnęła z majtek komórę, połączyła się z kimś i powiedziała:
– Mam go, ale jest ciężko ranny.
Zaskoczyło mnie to, że nie boi się Milana. Jak tylko się dowie, że mu zabiła matkę, nie będzie miał dla niej litości. Ale Blanka wyglądała, jakby się niczym nie przejmowała. Wyciągnęła paczkę papierosów i zanim zapaliła, poczęstowała nowotworem również mnie. Sam nie wiem dlaczego, ale odmówiłem.
– Jak chcesz, Měrka – wycedziła przez zęby. – Myślałam, że masz jaja, lecz widzę, że robisz w gacie.
Nie rozumiałem, co miała na myśli. Kula nieprzyjemnie kłuła mnie w brzuch. Nagle usłyszałem, że drzwi się otwierają. Blanka szybko skoczyła. Cisnęła papierosa i z dzikim okrzykiem rzuciła się na Milana. Milan był tak zaskoczony, że w ogóle się nie bronił.
Wydrapała mu oczy i urwała kutasa. Patrzyłem na to w niemym przerażeniu, ale jednocześnie traktowałem jako satysfakcję należącą mi się za jego w najwyższym stopniu ordynarną zdradę. Teraz Milan już dla mnie nic nie znaczył. Przestawał powoli istnieć. Blanka upewniła się, że został unieszkodliwiony, i wróciła do mnie.
– Co to się z tobą porobiło? – zastanawiałem się. – W podstawówce byłaś miłą rozwiązłą dziewczynką, a teraz jesteś prawdziwym potworem.
Natychmiast wymierzyła mi celnego kopa w żebra. Zawyłem, a ona oznajmiła:
– Nie wkurwiaj mnie, Měrka. Ciesz się, że żyjesz.
Za płotem zatrzymał się samochód. Po chwili otworzyła się furtka i ukazał się nam długowłosy mężczyzna ubrany na biało. Uśmiechał się i wyglądał na szczęśliwego. Mimo to wydał mi się podejrzany. Sądząc z wyglądu, był to równiacha w każdym calu, ale podświadomie odczuwałem wobec niego przerażenie.
Chyba był pod wpływem narkotyków. Zbliżał się do mnie jak lawina. Rzucił okiem na Blankę i przyklęknął obok mnie. Blanka zaczęła trajkotać:
– Nie mogłam mu przeszkodzić. Milan zachował się jak świr. Ale jego duszy nie dostali. Mało brakowało, a byłaby ich.
– A teraz będzie nasza, co? – facet tryskający egzaltowaną radością wyszczerzył na mnie z niewielkiej odległości śnieżnobiałe zęby i wsadził mi dwa palce do rany.
Zemdlałem. Nie wiem, jak długo byłem nieprzytomny. Kiedy otworzyłem oczy, nadal leżałem na ziemi. Odruchowo podparłem się na łokciach i spojrzałem na swój brzuch. Miałem tam tylko wielką, dość nieestetyczną bliznę. Dziura po kuli zniknęła. Dopiero później rozejrzałem się dokoła. Nie byłem już w ogródku Milana.
Moje spojrzenie zatrzymało się na Blance. Na ten widok przeszły mi ciarki po plecach. Siedziała na ławce. Na kolanach trzymała roczne, no, może dwuletnie dziecko. W prawej ręce miała dużą łyżkę, którą raz po raz zanurzała w czaszce tego gówniarza. Podczas konsumpcji jego mózgu głośno mlaskała. Ewidentnie jej smakowało. Podniosłem się. Ale nie poświęciła mi wcale uwagi. Nie wiedziałem, co mam robić. Miałem ochotę stamtąd uciec. Kiedy chciałem zrobić krok, Blanka najpierw głośno beknęła, a potem władczo mi rozkazała:
– Zostań tu, Měrka. Jesteś moim dłużnikiem. Na świecie nie ma nic za darmo.
Gapiłem się na nią otępiały i zrezygnowany. Odrzuciła trupka, wstała z ławki i podeszła do mnie. Wykrzywiła twarz w cynicznym grymasie, a ze skórzanej pochwy przy pasie wyciągnęła starannie wykonany kamienny sztylet i oznajmiła:
– A swój dług spłacisz, podrzynając mi gardło.
Po czym wcisnęła mi nóż do ręki.
W tym momencie zacząłem poważnie się zastanawiać nad własną poczytalnością. Moja ręka uniosła się sama i… Nie. Naprawdę nie mogłem tego zrobić.
Blanka pokornie osunęła się do mych nóg. Ostrze było zbroczone jej krwią. Z oczu wytrysnęły mi łzy, a zza moich pleców ozwało się:
– Świetnie, Měrka. Świetnie.
Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem tego faceta ubranego na biało. Nagle wiedziałem, kim jest. Tak, przypomniałem sobie. Znałem go od zawsze. Był to Stworzyciel!Uroczy zgred
Blanka była zawsze stuknięta. Nigdy nie miała w głowie po kolei. Miała ją niezwykle dużą. Paliła papierosy i rozmyślała o istocie świata. Sam w sobie wydawał się jej w porządku, ale ludzie na nim byli bezsensownie źli i okrutni.
Blanka kupiła sobie jakiś czas temu w drogerii puszkę toluenu. Zgasiła peta i wsadziła głowę do foliowej torebki. Na przyjemnym haju zaczęła przechadzać się na czworakach i szczekać. Gdyby mogła, chętnie by jeszcze przy tym merdała ogonem.
Jej ojciec martwił się o nią i od pewnego czasu rozmyślał, jak mógłby pozbyć się tego ciężaru. Oglądał telewizję. Akurat leciała reklama, że skupują beznadziejne i bezużyteczne dzieci bez żadnych perspektyw na przyszłość.
Przez chwilę się nad tym zastanawiał. Wlał w siebie kilka kieliszeczków jałowcóweczki, stanowczo zerwał się z kanapy i zdecydowanie, choć trochę chwiejnie, skierował się do pokoju Blanki.
Kiedy zbliżał się do drzwi, usłyszał szczekanie. „Blanka urodziła psa?” – pomyślał. Nacisnął klamkę, ale było zamknięte. Nie miał zamiaru przejmować się takimi drobiazgami, więc jednym kopnięciem wyważył drzwi. Jego spojrzenie zatrzymało się na nagiej Blance. Wtedy po raz pierwszy w życiu uświadomił sobie, że jego porąbana córka jest ładna.
Z kącików ust zaczęła mu wypływać ślina lubieżnej żądzy. Machinalnie ściągnął gacie i ruszył w jej stronę. Blanka odurzona oparami rozpuszczalnika trochę się ocknęła, chwyciła trop w nozdrza i wbiła w ojca nienawistne spojrzenie. Po czym błyskawicznie odbiła się od ziemi i zębami złapała go za kutasa. Zacisnęła szczęki, a następnie połknęła ojcowską żołądź.
Z tatusia wydobył się przeciągły jęk. Blankę przeniknął dreszcz, a włosy w kroczu stanęły jej dęba. Groza zawarta w odgłosie wydobywającym się z gardła rodziciela trochę ją otrzeźwiła z głębokiej intoksykacji, a ona do pewnego stopnia uświadomiła sobie, co się dzieje.
Zrozumiała, że musi uciekać. Przywaliła mu łokciem w żebra, a on zachwiał się i upadł, walnąwszy głową w kaloryfer. W ten sposób sytuacja wyjaśniła się sama. Tatusiek stracił przytomność, a wkrótce potem wykrwawił się na śmierć. Blanka poczuła potrzebę oddychania świeżym powietrzem. Dlatego wyszła z domu.
Poszła brzegiem rzeki Śmieciawy w kierunku śluzy. Po drodze spotkała znajomych. Z paroma z nich sobie pokopulowała, po czym Tampon zrobił skręta, zajarali trawę i gadali sobie różne głupoty.
Najbardziej obleśny był Dewiant, który opowiadał im zdarzenia ze swojego przeciętnego życia. Na przykład o tym, co przydarzyło mu się wczoraj rano. Wracał z imprezy. Poczuł gwałtowną potrzebę wysrania się. Znał jedną dziewczynę, która mieszkała niedaleko. Zadzwonił do niej na komórę i zapytał, czy mógłby się u niej wypróżnić. On jej się strasznie podobał, dlatego ta propozycja wręcz ją zachwyciła.
Otworzyła mu ubrana w prześwitującą nocną koszulę. Dewiant zrobił kupę, po czym zaproponował jej, żeby poszła z nim tak ubrana na dwór. Była w nim zakochana, dlatego się zgodziła. Miała nadzieję, że jest to początek ich wielkiej miłości.
Jak tylko znaleźli się na ulicy, Dewiant wykorzystał chwilę jej nieuwagi, zręcznie złapał ją za ciemię i rąbnął jej głową o ścianę.
Rozległ się głuchy trzask, a z rozbitej czaszki zaczął wyciekać mózg. Dewiant przerzucił sobie ciało przez ramię i zaniósł do rzeźnika, gdzie je zyskownie spieniężył.
Blanka nie lubiła Dewianta. Uważała, że jest obrzydliwym ścierwem. Zauważyła, że się na nią obleśnie gapi. Znalazła na ziemi przerdzewiałe wieczko od puszki po konserwach i w chwili, w której lubieżnie się na nią rzucił, żeby ją zbezcześcić, poderżnęła mu gardło.
Wszystkim ogromnie się to spodobało. Zerwali z Dewianta ubranie, wybebeszyli mu wnętrzności i w srakę wetknęli drewnianą żerdź. Rozpalili prowizoryczne ognisko i zaczęli go opiekać.
Blanka była szczęśliwa. Czuła się jak jakaś aktorka filmowa przyłapana przez brukowiec na popełnianiu incestu. Z tego wszystkiego nabrała nawet większego szacunku do samej siebie. Czas zatrzymał się beztrosko. W domu nikt jej nie zrobi awantury, a ona sama nie ma żadnego szczególnego celu przed sobą.
Matkę straciła podczas porodu. Kiedy się zaczął, matka była tak pijana, że urodzenia Blanki nie wytrzymało serce i wolało mieć zawał. Miała zaledwie dziewiętnaście lat.
Dalej Blankę wychowywał ojciec. A to był po prostu odrażający prymityw.
Przez chwilę Blanka czuła się cudownie, ale już jutro przyjadą po nią z Bezpieki Społecznej i odwiozą ją do Zakładu Zmarnowawczego, gdzie przejdzie reedukację i stanie się wzorowym członkiem nowoczesnego społeczeństwa. Po osiągnięciu pełnoletności zacznie pracować w fabryce jako bezwolny robot, a tuż po pięćdziesiątce wyciągnie kopyta na skutek zbyt wycieńczającej harówy.
Taki los jest sprawiedliwy i jak najbardziej ludzki.Męka twórcza
Wybałuszał gały jak obłąkany. Białka oczu miał zupełnie czerwone. Twarz i właściwie całe ciało zlał mu pot. Plecami opierał się o istotę bytu, która wyglądała jak urocza psychiczna anorektyczka na skraju załamania nerwowego. Strasznie chciało mu się srać.
Srania nienawidził od dziecka. Robił do nocnika na środku pokoju, który był właściwie mieszkaniem. Matka przy stole szykowała sobie herę, a pod oknem przewalał się po podłodze naćpany ojciec. Wszędzie było pełno tłustych ścierwic mięsówek.
Przed nim siedziała Jagoda. Wydawał jej się podejrzany. Miała na sobie tylko prześwitujące majtki.
– Milan, co ci jest? – spytała.
Milanowi objawiła się przed oczami pierwszorzędna scena ruchania. Nie był w niej z Jagodą, której tak pragnął, a która mu nigdy nie dała, ponieważ jest tak żałosny. Zamiast niej zobaczył, jak wsadza nabrzmiałego penisa swojemu najlepszemu kumplowi Romanowi.
Roman śmierdzi i ma schizofrenię. Ciągle nagrywa jakieś wymyślone przez siebie piosenki, a potem mailem rozsyła je swoim byłym pracodawcom, których w ten sposób definitywnie upewnia, że jest rzeczywiście świrem.
Milanowi z odbytu wyleciały gazy. Jagoda akurat w tej chwili brała głęboki wdech i wyraźnie zaczadzona osunęła się na ziemię. Milan przestąpił przez jej bezwładne ciało i skierował się w stronę kibla.
Ubrany był tylko w szkolny tornister. Milan miał szesnaście lat i chodził do Liceum Sadystycznego. Nikt nie miał tak wielkiej pały jak on. Do tego była cała usiana ogromnymi krostami. Kiedy szedł korytarzem, w jego stronę wyciągało się rąk bez liku. Wszyscy wierzyli, że pomacanie jego fiuta przynosi szczęście. Ale to oczywiście nie była prawda.
Spotkał konduktorkę. Wyglądała jak domina. Natarła na niego swoim na wszystkie strony sterczącym kałdunem i bestialsko przedziurawiła mu nos konduktorskimi szczypcami.
Zasyczała: