Sarmaci, katolicy, zwycięzcy. Kłamstwa, przemilczenia i półprawdy w historii Polski - ebook
Sarmaci, katolicy, zwycięzcy. Kłamstwa, przemilczenia i półprawdy w historii Polski - ebook
Historia Polski pełna jest mitów, półprawd, przemilczeń i niedomówień. Różne jej wątki bywały w ciągu wieków retuszowane, poprawiane i wygładzane, by w końcu przybrać postać miłej dla ucha opowieści – stawały się narodowymi mitami. Niekiedy tworzono mity dla pokrzepienia serc, innym znów razem, dla chwały niezbyt rozgarniętych władców, wszystkie one mają jednak jedną wspólną cechę – trwają niewzruszenie w powszechnej świadomości Polaków.
Być może dlatego, że prawda często bywała zbyt bolesna albo niewygodna, nasi rodacy zawsze woleli wierzyć w to, co im odpowiadało, niż skrupulatnie weryfikować własne dzieje. Podobało im się, że – co nie ma oczywiście nic wspólnego z prawdą – Słowianie od zawsze mieszkali nad Wisłą, z lubością rozprawiali o wydumanych sarmackich rodowodach, wychwalali tolerancję, która podobno z uczyniła z Polski kraj bez stosów, wreszcie – z uporem godnym lepszej sprawy – bili czołem przed pamięcią bohaterów, którzy nie zawsze zasługiwali na to określenie, a każdą militarną klęskę przerabiali natychmiast na wielkie moralne zwycięstwo.
W swojej najnowszej książce „Sarmaci, katolicy, zwycięzcy” Andrzej Zieliński mierzy się tymi i wieloma innymi powszechnymi przekonaniami, pokazując, jak bardzo żywe pozostają w świadomości Polaków i jak bardzo różnią się od historycznej prawdy.
Andrzej Zieliński – dziennikarz i historyk, autor licznych książek poświęconych zagadkowym epizodom historii Polski, w tym bestsellerowych „Skandalistów w koronach”.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8069-830-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Historia Polski, nie tylko zresztą ta najdawniejsza, ginąca gdzieś w pomroce wieków, lecz także współczesna, pełna jest mitów, półprawd, przemilczeń i niedomówień. Wymusiły to różne wydarzenia z naszych dziejów. W rezultacie powstał nie do końca prawdziwy obraz tego, co naprawdę zaszło w przeszłości, starannie przy tym – w zależności od doraźnej potrzeby – pokolorowany i wygładzony. Miły, przyjemny, łatwy do zaakceptowania, a przy tym mający duży wpływ na kształtowanie postaw społecznych.
Jednak prawda, chociaż momentami bardzo bolesna, w dodatku najczęściej rozmijająca się z naszą wiedzą szkolną i naszymi wyobrażeniami o polskiej historii, powinna właśnie z tego powodu ostatecznie dotrzeć do świadomości Polaków. Dotyczy to przede wszystkim wydarzeń dotąd mitologizowanych.
Jak wiadomo, mity i legendy stanowią nieodłączną część historii każdego państwa i każdego narodu. Mity są przecież zjawiskiem wieloaspektowym i wieloznacznym, obecnym w kulturze i języku społeczeństw od wieków. Oczywiście, również dotyczy to Polski i polskiej historii. Ale mity, w odróżnieniu od legend, mają również to do siebie, że żyją niezależnie od jakiejkolwiek prawdy historycznej. Mogą ją uwzględniać, ale nie muszą, nawet w śladowym stopniu.
Z reguły są przecież tworzone po to, aby spełnić bardzo konkretne oczekiwania, lub wręcz powstają na zamówienie określonej religii, konkretnego władcy, liczącej się grupy społecznej lub narodowościowej. Stanowią zarazem bardzo ważny element prowadzenia wewnętrznej polityki każdego państwa. Nie tylko zresztą Polski, ale w Polsce mają one szczególny charakter.
Służą bowiem usprawiedliwianiu własnych, nawet bardzo niepopularnych czy wręcz oburzających decyzji, zachowań i działań władców, a także całych grup społecznych. Nie inaczej jest z naszymi mitami. Wystarczy posłuchać wystąpień publicznych polityków i religijnych hierarchów, aby przekonać się, jak często przewija się w nich właśnie odniesienie do mitów i do tradycji. W dodatku przywołanych na użytek chwili, jakiegoś doraźnego interesu lub demagogicznego uzasadnienia konkretnej decyzji.
Do mitów jako sposobu wyjaśniania niezwykłych zjawisk przyrody lub kultów religijnych odwoływano się od najdawniejszych czasów. Stanowiły one wzorce ludzkich zachowań, gdyż człowiek zawsze czuł potrzebę posiadania wzorców pozwalających mu łatwiej organizować sobie życie codzienne. Najlepszymi wzorcami stawali się bogowie, z ich nakazami i zakazami. Tak powstawały wszak pierwsze religie. Z upływem wieków ludzkość uznała, że odwołując się do mitów, łatwiej jest również tłumaczyć bulwersujące często ludzkie zachowania, ale przede wszystkim można wykorzystywać je do uzasadniania i umacniania pozycji władcy lub narodu w otaczającym ich świecie. Mitotwórstwo stawało się potrzebnym, ważnym i zarazem wygodnym narzędziem politycznym panujących.
Można zatem powiedzieć, że każde państwo, każde społeczeństwo ma takie mity, jakie samo sobie stworzyło lub ciągle tworzy. Złośliwi dodają jeszcze, że takie, na jakie sobie zasłużyło. Ważne jest, aby po latach z pełnym przekonaniem w nie uwierzyło. Polska pod względem gotowości do odwoływania się do mitów, a także w ich mnożeniu oraz starannej pielęgnacji zajmuje jedno z czołowych miejsc w Europie. Taka to jest już nasza cecha narodowa. Wolimy zawsze uwierzyć w to, co nam, z różnych względów, odpowiada, niż logicznie weryfikować przekazaną informację. Bo może okazać się ona wtedy dla nas bardzo niewygodna. Po co zatem zupełnie niepotrzebnie dodawać sobie kłopotów?
Do takiej właśnie weryfikacji czy też reinterpretacji, pozwalającej na lepsze rozumienie przeszłości, gorąco jednak namawiam. Trzeba stale bowiem pamiętać o relatywizmie oceny zjawisk historycznych przez kronikarzy żyjących współcześnie z rozgrywającymi się i opisywanymi przez nich wydarzeniami. Wynikają one wtedy przede wszystkim z zależności od własnego środowiska. Łatwo jest wówczas stworzyć mit, który nie będzie nawet w najmniejszej cząstce prawdziwy. Nie jest to cecha wyłącznie polskich mitów. Można takie działania spotkać w historii każdego narodu.
Do tworzenia własnych mitów przystąpiono w państwie polskim bardzo późno – dopiero w początkach XII wieku, przy okazji powstawania naszej pierwszej kroniki. Trzeba było przecież wtedy znaleźć lub stworzyć jakiś w miarę wiarygodny, a zarazem efektowny rodowód dla panującej dynastii piastowskiej.
Nasz pierwszy kronikarz, Gall Anonim, sięgnął zatem do znanych w Europie, wzorowanych na przekazach biblijnych, opowieści o cudownym rozmnażaniu pożywienia, o bezdusznych władcach odpędzających od bram swoich grodów ubogich wędrowców, a wśród nich nawet późniejszych świętych, o szlachetnych oraczach lub miłosiernych pasterzach, nagradzanych potem koronami. I wreszcie o plagach myszy, będących karą boską za największe przewiny wobec Boga, a u nas wobec bogów i ludzi.
I zapewne w taki właśnie sposób narodził się ten pierwszy polski mit. Jego autorowi najwygodniej i najbezpieczniej było później, nadając tym samym cechy obiektywności, przypisać ten pierwszy wytwór wyobraźni kronikarza, opowieściom bliżej nieokreślonych „sędziwych Polaków”, jako najbardziej wiarygodnemu, bo przecież polskiemu przekazowi.
Skoro zatem powiodło się z Piastami, to dlaczego nie wykreować innych mitów dających poczucie więzi narodowej czy wyznaniowej? I tak wkroczyliśmy na drogę ubarwiania naszej historii, która czasami prowadziła na manowce, mieszając tylko w głowach i powodując w ostatecznym rozrachunku znacznie więcej strat niż doraźnych korzyści. Ale zawsze mity otrzymywały odpowiednią oprawę, która pozwalała możliwie najprościej i jak najszybciej trafić z takimi mitami do powszechnej świadomości.
Należało zatem przede wszystkim zagrać efektownie na nucie patriotyzmu lub przekonań religijnych. Nie istnieje przecież lepsze odwołanie niż do Boga albo ojczyzny. Tak było w naszej historii zawsze, od zarania. Tak też jest zresztą dzisiaj. Zmieniają się, co najwyżej, tylko bogowie, zmieniają ojczyzny. Zrozumieli to również znakomicie późniejsi polscy kronikarze. I tak się to właśnie zaczęło…
Tworzywo było w zasadzie gotowe, dosłownie niemal w zasięgu ręki. Wystarczyło tylko czytać inne kroniki, poznać historię starożytnej Grecji i Rzymu, a także studiować biblijne zapisy. Przede wszystkim jednak należało najpierw uwierzyć we własną moc sprawczą. A potem wystarczyło zaledwie jedno zdanie, jeden przykład, niekiedy częściowo tylko prawdziwy, a niekiedy w ogóle w całości wymyślony. Do tego dodać jeszcze należało szczyptę odautorskiej fantazji. Bo cel był przecież założony z góry. A następnie pozostawało już tylko go bardzo starannie pielęgnować, powtarzać przy każdej okazji, a nawet karmić półprawdami czy też wręcz kłamstwami i systematycznie wtłaczać w ludzką świadomość.
Mity powstają przecież dlatego, że ludzie chcą, aby powstały.
I co z tego, że było to już z założenia zwykłe kłamstwo, w najlepszym zaś wypadku bzdura? W podobny sposób mity kreują bohaterów. Tych prawdziwych i tych wydumanych. Ich portrety służyć mają zawsze określonemu celowi jako uzasadnienie tezy, którą w imię państwa, władcy czy grupy ludzi należy lansować.
Podobnie ma się sprawa z mitami kreującymi określone postawy społeczne. Zostały stworzone po to, aby takie postawy służyły tym, którzy owe mity powołali do życia. Z czasem stały się one narodowymi przywarami.
Powiem więcej. To wcale nie w XX wieku wymyślono teorię, w myśl której kłamstwo wielokrotnie powtarzane staje się z upływem czasu prawdą. Ma ona bowiem znacznie starszy, wielowiekowy rodowód. Również w odniesieniu do wydarzeń dotyczących naszego kraju, co zresztą pragnę tu wykazać.
Pozostaje jednak pytanie – czy odbiorcy mitów chcą rzeczywiście szeroko pojętej prawdy? Jerzy Topolski, nieżyjący już specjalista od historiografii i metodologii historii, wyróżniał wyraźnie rzeczywistość realną, czyli istniejącą naprawdę, rzeczywistość prawdopodobną, rekonstruowaną przez badaczy, oraz rzeczywistość zmitologizowaną, która najlepiej odpowiada obiegowym wyobrażeniom o faktach i postaciach historycznych. Najbardziej przemawia do ludzkiej wyobraźni właśnie ta ostatnia. Tylko pozornie przecież wiarygodna.
Dlatego tak łatwo chcemy uwierzyć różnym mitom i chętnie się z nimi utożsamiamy. Zastanawiająca przy tym jest bezkrytyczność, z jaką ludzkość przyjmuje zawsze te wszystkie mity, jeśli tylko odpowiadają jej oczekiwaniom.
Taki właśnie sposób myślenia leżał u genezy również polskich mitów, które tworzyło się przecież i nadal tworzy w taki sam sposób, nawet w dzisiejszych czasach. Bo każdy mit jest zawsze swego rodzaju manipulacją, której – im jest zręczniejsza – tym łatwiej mimowolnie ulegamy. Dlatego wraz z rozwojem ludzkości mamy do czynienia również z rozwojem i doskonaleniem technik manipulacyjnych, usprawiedliwiających wszelkie konfabulacje. Ale to jest już temat na osobne rozważania.
Należy przy tym jeszcze podkreślić, że najważniejsze polskie mity powstały prawie wyłącznie po to, aby udokumentować tezę, że my, Polacy, jesteśmy narodem szczególnym, wybranym, a z tej racji jedynie nam przynależą odmienne, wyłącznie dla nas stworzone prawa w otaczającym nas świecie, dzięki którym możemy się wywyższać nad inne nacje. A jeśli już nie w całym świecie, nie w całej Europie, to przynajmniej w całej Słowiańszczyźnie. To tylko nam się to zdarzało, jedynie u nas pojawiały się niezwykłe sytuacje, wyłącznie na naszych ziemiach rodzili się zawsze niezwykli ludzie. Jeśli ktoś sądzi odwrotnie, tym gorzej dla niego. Tymczasem nie ma nic gorszego niż połączenie nacjonalizmu z mesjanizmem, a z takim właśnie połączeniem mamy do czynienia w polskich mitach. Ciągle mamy tych samych wrogów, których sobie sami stworzyliśmy. Są nimi oczywiście Żyd, potem mason, który z czasem zajął miejsce bisurmanina, oraz Niemiec i Rosjanin. Co ciekawe, trzeciego zaborcę – Austriaka, nie wiadomo dlaczego traktujemy niemal z pobłażaniem, jako „nieszkodliwego idiotę”, temat do uciesznych historyjek. Kto dzisiaj pamięta choćby o rabacji galicyjskiej Jakuba Szeli i o tym, jakie nagrody i od kogo tenże Szela potem otrzymał?
Mamy samych wrogów dookoła siebie. Bo zawsze mieliśmy z powodu naszej odrębności, a raczej wyższości nad sąsiadami. Zapewne gdybyśmy sąsiadowali z Argentyną czy z Nową Zelandią, to zaraz udowodnilibyśmy swoją wyższość nad tymi dzikusami.
A przecież – co trafnie już zauważył w XIX wieku wybitny publicysta Aleksander Świętochowski – „śród narodów europejskich nie stanowimy żadnego idealnego wyjątku, że w naszym łonie istnieją też same, co gdzie indziej, żywioły i antagonizmy, że przy odpowiednich warunkach występują w nim te same, co u innych, zjawiska”. I cóż tu jeszcze można do tego celnego osądu dodać? Pozostaje się tylko pod nim podpisać.
Do mitów zatem należy dopisać również nasze szczególne posłannictwo, w które kiedyś uwierzyliśmy i ciągle, niestety, wierzymy, prężąc wątłe lub nawet nieistniejące muskuły, niemal zawsze z fatalnym dla Polski skutkiem. Mechanizmy i przyczyny ich powstawania spróbuję pokazać w tej książce. Nic przy tym nie poradzę na to, że te mity tworzono zawsze pod wpływem naszej narodowej megalomanii. Kiedy już nie było czym się pochwalić, to chwaliliśmy klęski. To takie nasze, w polskim stylu. Po to w końcu tworzy się mity! Zresztą merytoryczna ich ocena, jak zawsze, należeć będzie do czytelników. Jednak uświadomienie sobie istnienia mitów może znakomicie wpłynąć na zrozumienie naszych dziejów i uściślenie ocen polskiej historii.
Ale my przecież tak bardzo lubimy celebrować mity, dokładnie tak samo, jak celebrujemy nasze największe klęski narodowe. Najlepsze mity to te, które kończyły się bohaterską śmiercią w przegranej sprawie. Mieszkańcami narodowej wyobraźni, pisał Janusz Tazbir, są właściwie, od pokoleń, ciągle te same postacie – przegrani władcy, przegrani wodzowie i politycy. W dodatku nobilituje ich zawsze koszmarne dla nas w skutkach hasło Elizy Orzeszkowej „Gloria victis”.
Jeśli natomiast udało nam się odnieść jakieś spektakularne zwycięstwo, to wtedy też nie jest to zasługa konkretnych ludzi, którzy o nie walczyli. Z najgłębszą powagą doszukujemy się jego metafizycznych przyczyn. Bo nie zostaliśmy… bohatersko pokonani. Zdarza mi się na spotkaniu z czytelnikami, kiedy o tym mówię, usłyszeć: „A wie pan, rzeczywiście”. Dlatego chcę raz jeszcze o tym dobitnie napisać.
Chciałbym wyraźnie w tym miejscu podkreślić, że Sarmaci, katolicy, zwycięzcy nie jest kolejnym podręcznikiem historii Polski dla uczniów czy studentów. To tylko zbiór historycznych esejów, które – mam taką nadzieję – pobudzą każdego, kto sięgnie po tę książkę, do zastanowienia się nie tylko nad naszymi dziejami, lecz także nad stale doskonalonymi przez stulecia mechanizmami manipulowania, w zależności od bieżących potrzeb, polskim społeczeństwem, a przede wszystkim polską historią, zarówno tą najstarszą, jak i tą najnowszą.
Warto zatem prześledzić na bardzo konkretnych przykładach kilka najbardziej znanych polskich mitów. Wybrałem dwanaście, moim zdaniem najważniejszych. Jest ich jednak znacznie więcej. Jak się one narodziły, jak się przez wieki same rozbudowywały? Przede wszystkim zaś jakie miały skutki dla polskiego państwa i dla jego mieszkańców?WSTĘP
Zaczęło się od kronikarzy
Pierwsze wiadomości o dziejach każdego kraju czy narodu powinny pochodzić zawsze z jego najstarszych kronik. Tam właśnie powinniśmy szukać prawdziwych informacji o zaraniu naszej historii. Powinni je nam podać pierwsi polscy kronikarze. Kim oni byli? Dlaczego dopiero w XII wieku w ogóle przystąpiono do spisywania naszych dziejów?
Początek XII wieku to w Europie przecież już okres pierwszych eposów rycerskich, pierwszych opowieści o wyprawie krzyżowej, a także czas pierwszych trubadurów wraz z ich świeckimi pieśniami nie tylko o rycerskich czynach, lecz także o miłosnej tęsknocie i wielkich uczuciach. A tymczasem na dworze księcia Bolesława Krzywoustego mnich Martin, podobno pochodzący z Wenecji, zwany w naszej historii Gallem Anonimem, przystępował dopiero, jako pierwszy autor, do spisywania naszych minionych dziejów i notował, jak sam twierdził, bardzo dokładnie wszystko, co mu na ten temat mieli podobno powiedzieć jacyś niewymienieni przez niego nigdy z imienia „najstarsi Polacy”.
Niestety, nie wiemy, kim oni byli, a nawet czy istnieli rzeczywiście, czy też stali się tylko najzwyklejszym wymysłem kronikarza, uwiarygodniającym to, co napisał. Wierzymy mu, bo nie mamy innego wyjścia, nie zawsze bowiem możemy doprowadzić do rzetelnej weryfikacji zapisanych przez niego wiadomości.
A może po prostu Gall otrzymał od swojego chlebodawcy bardzo konkretne zadanie stworzenia odpowiedniej wersji naszej przeszłości oraz uzasadnienia misji dziejowej panującej dynastii, potem wykonał je najlepiej, jak potrafił? Cokolwiek by mówić, napisał pierwszą polską kronikę, niewątpliwą podstawę wiedzy o naszej najdawniejszej przeszłości.
Warto również wiedzieć, że najstarsza polska kancelaria świecka, w której rozpoczęto zapisywanie najważniejszych postanowień władcy, zaczęła funkcjonować dopiero w czasach księcia Władysława Hermana, czyli pod koniec XI wieku, a pierwsza nasza kronika powstała w latach 1112–1116 za panowania Bolesława Krzywoustego, czyli niemal 150 lat po oficjalnym, historycznym, potwierdzeniu rządów przez Mieszka I.
Natomiast jeśli chodzi o zapisy kościelne, to zainicjowane zostały wprawdzie znacznie wcześniej, prawdopodobnie w początkach XI wieku, ale z tego, co się zachowało, wyraźnie widać, że informacyjnie były one bardzo skąpe. Nie można również wykluczyć, że najstarsze z tych zapisów uległy zniszczeniu podczas rebelii pogańskiej na ziemiach polskich w latach 1134–1138 lub świadomie zostały uznane za makulaturę, według dzisiejszej terminologii. Klasycznym przykładem takiego właśnie traktowania niepotrzebnych ksiąg kościelnych są losy najstarszego zabytku piśmienniczego w Polsce, tzw. Kazań świętokrzyskich.
Nie można również wykluczyć, że owe najstarsze zabytki piśmiennictwa zostały świadomie lub przypadkiem zniszczone w XVII wieku, podczas potopu szwedzkiego, kiedy tygodniami leżały niezabezpieczone, w oczekiwaniu na odtransportowanie do Szwecji, na wawelskim dziedzińcu albo zostały wywiezione z kraju. Do tej pory wiele z nich znajduje się w archiwum królewskim w Uppsali, ponieważ „sarmackie” państwo polskie nie potrafiło się w traktatach pokoju oliwskiego w 1660 roku, nadzorowanego i podpisanego ze strony polskiej przez kanclerza koronnego Mikołaja Prażmowskiego, skutecznie upomnieć o te zabytki piśmiennictwa lub, być może, negocjatorzy uznali, że nie warto zawracać sobie głowy papierzyskami i pergaminami, skupiając się niemal wyłącznie na prawach do korony szwedzkiej i podziale Inflant. Z rzadka tylko pamiętano o obrazach i rzeźbach zrabowanych przez Szwedów w prywatnych pałacach.
Odzyskano zaledwie kilka skrzyń dokumentów, co było nieznaczną częścią tego, co Szwedzi wywieźli z Polski. Jakaś liczba rękopisów i starodruków spłonęła potem podczas pożaru sztokholmskiego zamku w 1697 roku. To natomiast, co ocalało z ognia, znajduje się dzisiaj w Uppsali. Do tej pory nie zostało jednak do końca skatalogowane. Na szczęście coraz częściej opisane zbiory udostępniane są już polskim historykom.
Warto jeszcze zwrócić uwagę, że upadek centralnej państwowości, będący następstwem rozbicia dzielnicowego, także nie sprzyjał odnotowywaniu wielu istotnych wydarzeń na ziemiach polskich, a to z prostej przyczyny – z braku dostępu do informacji. Dominowały, co zrozumiałe, zapisy dotyczące tego, co działo się w księstwie zamieszkanym przez kronikarza (Rocznik kołbacki, Rocznik lubuski, Rocznik kapituły poznańskiej, dokumenty zebrane dużo później w kodeksach dyplomatycznych). Z tego okresu zachowało się także wiele dokumentów poświadczających nadania lub zapisy testamentowe, z których można zdobyć pewną wiedzę o wydarzeniach na tych ziemiach. Nawet jeśli w kilku przypadkach odnotowywano te wydarzenia bardzo starannie, to jednak nie odzwierciadlano w tych kronikach całościowego obrazu państwa (którego faktycznie wszakże nie było) i społeczeństwa, a także licznych przemian społecznych i gospodarczych zachodzących wtedy w innych polskich regionach. A był to przecież okres niezwykle interesujący, nie tylko z powodu bratobójczych wojen, ale również ważnych procesów: lokowania miast, wprowadzania nowych nieznanych dotąd upraw, tworzenia gospodarki czynszowej… Jednakże takie wydarzenia, zwłaszcza u sąsiadów, z pozycji spisujących owe kroniki nie były godne jakiegoś szczególnego ich odnotowania.
Powinno się również pamiętać, iż dużo wcześniej niż w Polsce powstawały pierwsze kroniki w państwach ościennych. To właśnie dzięki nim zachowały się szczątkowe informacje o naszej państwowości i o naszej najdawniejszej historii.
Najwcześniejszych dziejów Polski dotyczą wzmianki w Dziejach saskich Widukinda, mnicha z klasztoru w Korbei, w Geografie Bawarskim, w relacji kupca Ibrahima ibn Jakuba, który zresztą na polskich ziemiach nigdy nie przebywał, spisanej przez innego andaluzyjskiego kupca, Al-Bakriego, z tzw. Legendy Panońskiej, czyli z Żywota św. Metodego, z dzieła cesarza bizantyjskiego Konstantyna Porfirogenety O zarządzaniu państwem czy z Periplus Otera norweskiego, a wreszcie, a może przede wszystkim, z kroniki merseburskiego biskupa Thietmara (przełom X i XI wieku). Skąpo o tym, co działo się między Wartą a Wisłą, wspominają również znane roczniki niemieckie – hildesheimskie i kwedlinburskie (oba z początku XI wieku) czy altajskie (X wiek), a także zapisy z około 1078 roku anonimowego mnicha z klasztoru Brauweiler pod Kolonią czy też rocznik prowadzony przez mnicha hersfeldzkiego Lamberta (XI wiek).
Na Rusi Kijowskiej kronikarz Nestor prowadził swoją, jakże przydatną później historykom, Powieść minionych lat. Bezcenny dla odtworzenia wielu wydarzeń na ziemiach polskich jest także Latopis Ławrientiewski. W Czechach praski kanonik Kosmas napisał Kronikę Czechów, na Węgrzech powstała Chronica Hungarorum, zwana także Kroniką budzińską. Spisując dzieje swojego kraju, tamtejsi kronikarze, niestety tylko fragmentarycznie, w powiązaniu z własną historią, wspominają o tym, co działo się na polskich ziemiach.
Ważnym późniejszym źródłem wiadomości o wydarzeniach dotyczących naszej historii jest także Kronika zbrasławska, rozpoczęta w 1253 roku przez Ottona, opata klasztoru w Zbrasławiu, a kontynuowana do roku 1338 przez opata Piotra. Uzupełniał ją później, aż do roku 1353, kanonik praski Franciszek. Innymi czeskimi źródłami są także Kronika Pulkawy, Kronika Dalimila (zawdzięczamy jej mit o Lechu i Gnieźnie), Kronika Benesza Krabice z Veitmile. Wiele rzetelnych wiadomości o Polsce odszukać można również w Historii Czech Eneasza Sylwiusza Piccolominiego, późniejszego papieża Piusa II, współczesnego i doskonale znanego naszemu Janowi Długoszowi.
Wszystkie te kroniki rejestrowały jednak słowiańskie dzieje bardzo skąpo i mało obiektywnie. Pamiętać przecież należy, że te wzmianki powstawały niejako na marginesie wydarzeń ważnych z punktu widzenia interesów własnych narodów kronikarzy, czemu akurat trudno się specjalnie dziwić.
Wiele informacji, choć również tematycznie wyselekcjonowanych, zawierają kroniki niemieckie. Od wspomnianych już Widukinda i Thietmara, po Kronikę Słowian niemieckiego mnicha Helmolda, Kroniki zwiefalteńskie, Kronikę Jana z Victring, Kronikę Eberhardta, Żywot św. Ottona z Bambergu, Kronikę Piotra z Dusburga i Kronikę Wiganda z Marburga, dwie ostatnie przetłumaczone zresztą na język polski na życzenie Jana Długosza, wreszcie dzieła Ottona z Fryzyngi. Ważne, choć urywkowe, informacje zawiera też Gesta Danorum Saxo Gramatyka, podobnie jak pochodzące z przełomu XII i XIII wieku Gesta Hungarorum, gdzie pogańskie dzieje Węgier przedstawił anonimowy autor podpisujący się jako „Mistrz P” lub „notariusz byłego króla Beli III”.
Kronika polska Galla Anonima, znana również pod tytułem Kronika i dzieje książąt i władców polskich, napisana została dopiero w XII wieku, a zatem w drugim stuleciu oficjalnej polskiej państwowości. Powstała przede wszystkim na podstawie rozmów prowadzonych przez Galla, kronikarza na dworze Bolesława Krzywoustego, z – jak to sam określił – „sędziwymi Polakami”. Nie wiemy niestety, kim oni byli. Autor ich nie przedstawił. Nie można wykluczyć, że obie strony miały w tych rozmowach także poważne problemy językowe. Gall Anonim nie znał przecież ojczystego języka Polaków, oni zaś mieli chyba kłopoty z płynnym wysławianiem się po łacinie. Zapewne ktoś (także cudzoziemiec lepiej rozumiejący mowę Polaków?) te wypowiedzi tłumaczył, być może nawet mimowolnie przy tym przekręcając ich sens.
Jesteśmy tu nadzwyczaj niekonsekwentni. Wierzymy tym historykom, którzy niekorzystne dla naszych dziejów stwierdzenia zaliczają do błędów klasztornych skrybów, źle znających łacinę. Pisać owi skrybowie wprawdzie umieli, ale łaciny dobrze nie znali. Natomiast starzy Polacy doskonale władali językiem starożytnych Rzymian i Kościoła. Przedziwny to tok rozumowania.
Mnich z Wenecji zapisywał więc wszystko tak, jak sam zrozumiał, czyli nie zawsze tak, jak to, być może, było naprawdę. Nie mogła zatem jego Kronika być wolna do przekłamań czy pewnych uproszczeń. Dodatkowo na wszystko, co pisał, nałożyła się jeszcze swoista cenzura kościelna i dworska, powodująca przemilczanie pewnych faktów, znanych nawet powszechnie w czasach najbliższych Gallowi, ale bardzo niewygodnych dla polskiego Kościoła lub dla bezpośredniego chlebodawcy dziejopisa, księcia Bolesława Krzywoustego.
Gall Anonim wywiódł nasze najstarsze dzieje dopiero od księcia Popiela. Nie miał natomiast nic do powiedzenia o czasach poprzedzających jego panowanie, pozostawiając je fantazji późniejszych kronikarzy. Nie rozwodził się również zbytnio nad naszą najdawniejszą historią aż do czasów Mieszka I. Znamy tylko imiona jego poprzedników, natomiast nic nie wiemy o ich działaniach. Z niezrozumiałych powodów nie zauważył też na przykład bitwy pod Cedynią, pierwszej zwycięskiej bitwy z niemieckimi najeźdźcami. Bardzo często, unikając niewygodnych dla niego i dla polskiego Kościoła tematów, wolał przemilczeć wiele informacji z życia władców oraz wydarzeń kościelnych.
Często też, zwłaszcza w razie braku odpowiedniej wiedzy historycznej, uciekał się do stwierdzeń typu: „pomińmy to” lub „przejdźmy do czasów…”. Bardzo to wygodne – prawda? Pojawia się tu jednak poważny problem. Skoro Gall Anonim przeskakiwał niektóre historyczne wydarzenia lub celowo pozostawiał je bez szerszego wyjaśnienia, które mogłoby nasuwać inną interpretację, niż założył jego mocodawca, to trudno oprzeć się myśli, że nie wszystko, co napisał, było prawdziwe. Nie mamy jednak twardych dowodów, jak to jest w wypadku Jana Długosza, że Gall Anonim świadomie przeinaczał fakty.
Otrzymaliśmy w interpretacji tego kronikarza niepełne, wręcz wybiórcze dzieje Polski. Mimo wszystko niezwykle ważne jest to, że ten pierwszy, zachowany do naszych czasów, kronikarski zapis o niektórych jedynie wydarzeniach z najdawniejszej przeszłości stał się fundamentem dla wszystkich późniejszych kronikarzy. Niezaprzeczalną zasługą Galla Anonima jest też zapisanie, a nawet stworzenie pierwszych polskich mitów i legend.
Niepowetowaną natomiast stratą dla polskiego piśmiennictwa historycznego jest zaginięcie w zawirowaniach dziejowych Kroniki Marcina Polaka, znanej tylko z kilku zachowanych pojedynczych kart, niewiele, niestety, wnoszących bezpośrednio do pamięci o naszej historii. Jej autorem był Marcin z Opawy, zwany również Marcinem Strzembskim, niedoszły arcybiskup gnieźnieński, który zmarł w 1279 roku w drodze do kraju z Bolonii, już po otrzymaniu papieskiej nominacji na ten urząd.
Napisał on także, na szczęście zachowaną w całości, powszechnie dzisiaj znaną i cenioną za rzetelność Kronikę papieży i cesarzy rzymskich. Można zatem założyć, że jego Kronika polska mogłaby zostać podobnie oceniona i stanowić równie staranne i wiarygodne źródło historyczne. Kto wie, czy może nie najlepsze spośród polskich źródeł?
Żałować zatem należy, że Kronika Marcina Polaka zaginęła bezpowrotnie. Jakże interesująca byłaby taka konfrontacja wiedzy trzech najstarszych polskich kronikarzy o naszej najdawniejszej historii. Mogłaby na przykład uciąć wszelkie spekulacje o początkach naszego państwa. No cóż, należy się pogodzić z tym, że już do tego nigdy nie dojdzie.
Wprawdzie w początkach XIX wieku została opublikowana tzw. Kronika polska przez Prokosza w wieku X napisana, z dodatkami z kroniki Kagnimira pisarza wieku XI i z przypisami krytycznymi komentatora wieku XVIII, ale w jej autentyzm wątpią prawie wszyscy historycy. Podobne zastrzeżenia wzbudza także Kronika Mierzwy, po raz pierwszy wydana drukiem dopiero w początkach XIX stulecia.
Żałować jedynie należy, że polskie najstarsze kroniki, w odróżnieniu od ruskich latopisów czy zapisów kronikarzy niemieckich lub czeskich, nigdy nie były tym przysłowiowym „lustrem na gościńcu”, oddającym wiernie najważniejsze wydarzenia tamtych czasów. Stanowiły natomiast swoistą publicystykę na usługach mocodawców ich autorów.
W przeciwieństwie do kronik ruskich, czeskich czy niemieckich nie powstawały one bowiem w zaciszu monastyrów czy klasztorów, lecz na dworach władców lub kościelnych hierarchów, wysokich protektorów kronikarzy, którzy sami bezpośrednio uczestniczyli w życiu dworskim. Miały zatem za zadanie przedstawiać przede wszystkim punkt widzenia w pełni satysfakcjonujący tych, wtedy najważniejszych, odbiorców ich dzieła. Dotyczyło to w jednakowy sposób informacji o najbardziej odległej przeszłości, jak i o teraźniejszości.
Odbywało się to oczywiście z dużą szkodą dla prawdy historycznej. Ten bardzo selektywny dostęp do informacji o powstaniu i rozwoju państwa polskiego, i to aż do początków XII wieku, pozwolił wielu późniejszym kronikarzom na rozmaite dowolne interpretacje wydarzeń sprzed stuleci, w zależności od własnych wizji lub też wyraźnych, bardzo konkretnych żądań ich kościelnych i świeckich mocodawców. Na dodatek okraszali je bardzo często własnymi popisami erudycyjnymi. Powstawały w ten sposób efektowne mity i legendy, popisy wiedzy literackiej i historycznej, a nie chłodny, konkretny zapis naszych dziejów.
Tak właśnie powinno się odczytywać kroniki Galla Anonima, Wincentego Kadłubka czy Jana Długosza i wydobywać z nich tylko te wiadomości o wydarzeniach, które można potem potwierdzić w innych dokumentach. Tym bardziej że owe zagraniczne źródła są w dodatku bardzo często osiągalne nawet już w polskim tłumaczeniu, dostępne już od wielu lat w najważniejszych polskich bibliotekach. Czas spędzony na takiej lekturze dostarczyć może nie lada wrażeń, gdyż nasi najwybitniejsi kronikarze nie szczędzili nam przeróżnych wymyślonych przez siebie rewelacji, uznawanych dzisiaj za oczywistą prawdę historyczną.
Warto w tym miejscu przypomnieć, za Wincentym Kadłubkiem, o tym, jak dzielnie rozbijaliśmy w proch i pył wojska Aleksandra Macedońskiego, które w popłochu opuszczały nasze ziemie, albo też o wspaniałym zwycięstwie nad legionami Juliusza Cezara, w następstwie którego rozgromiony rzymski wódz przekazał nam jak kontrybucję całą Bawarię oraz własną siostrę Julię na żonę zwycięskiego polskiego władcy. I tak, dzięki erudycji tego mistrza gęsiego pióra, powstała w naszej historii królewska dynastia Popielidów, obalona następnie przez gryzonie, dzięki którym bartnik… kołodziej... ubogi oracz… opiekun Popielowych dzieci… (niepotrzebne skreślić, brak bowiem zgodności co do jego zawodu wśród polskich kronikarzy), zwany podobno Piastem, doszedł do władzy i mógł założyć własną dynastię.
Tenże Wincenty Kadłubek poinformował również Polaków o bezprzykładnym zwycięstwie naszych praprzodków nad Partami, o których istnieniu może nawet nie wiedzieli w bardzo odległej od czasów samego kronikarza starożytności. A poza tym stworzył nam króla Kraka, smoka wawelskiego oraz królową Wandę, sugerując tym samym, że polskie królestwo miało swoje tak odległe, zawsze przy tym monarchiczne, korzenie.
Nie ustępował mu ani o krok Jan Długosz, a może nawet przewyższając poprzednika w takim tworzeniu naszej historii. Jednym napisanym przez siebie zdaniem poszerzył granice państwa mitycznego Lecha tak, aby mogło rozciągać się – bo czemu sobie żałować – od Kijowa aż po Burgundię. W taki oto sposób otrzymaliśmy dzięki obu uznanym kronikarzom baśniowo-mityczny obraz najstarszych dziejów Polski. Nie oznacza to wcale, że musi to być obraz prawdziwy, który bezkrytycznie należy przyjmować.
A jednak dla wielu Polaków stał się on właśnie takim kanonem.
Niestety, najgorsze przy tym jest to, że Jan Długosz starał się w swoich Rocznikach być nie tylko kronikarzem, lecz także, a może przede wszystkim, bardzo subiektywnym interpretatorem opisywanych przez siebie wydarzeń, osądzającym fakty i ludzi, o których pisał według własnego odczucia, lub być może spełniającym konkretne polecenie swoich patronów, wypaczając przy tym skutecznie historię naszej państwowości i sylwetki niektórych naszych władców.
Te świadomie popełniane przez niego błędy i pomówienia powtarzały potem, w dodatku w dobrej wierze, całe pokolenia polskich kronikarzy i historyków, a informacje zawarte w Rocznikach trafiały, jako fakty absolutnie niepodlegające dyskusji i traktowane niemal jak prawdy objawione, do szkolnych i akademickich podręczników i programów nauczania ojczystej historii. Tym bardziej że z czasem bardzo starannie opuszczono zasłonę milczenia na zarzuty wysuwane wobec Długosza o fałszowanie historii przez osoby współczesne kronikarzowi, które przecież uniemożliwiały, przez ponad sto lat, wydanie w Królestwie Polskim pełnej wersji jego Roczników.
Wszystko to sprawiało, że z wizją naszych dziejów przedstawioną przez tego kronikarza po prostu nie wypadało polemizować. „Bo przecież to napisał sam Jan Długosz, a wcześniej wspominał już o tym wydarzeniu także Wincenty Kadłubek!”. I koło się zamyka.
Generalnie jednak nasi kronikarze znacznie większą wagę przykładali do formy, w jakiej przedstawiali nasze dzieje, niż do prezentacji rzetelnie zgromadzonych faktów i opisów wydarzeń. Do tej formy dostosowywali również często treść swoich kronik. I dlatego nie mieliśmy wśród nich historyków, lecz twórców polskiej historii. A to jednak stanowi zasadniczą różnicę.
Jednocześnie nie można mieć nawet cienia wątpliwości, że właśnie w taki sposób stworzone zostały przez tych obu kronikarzy bardzo solidne fundamenty pod przyszłe mitotwórstwo narodowe.
To właśnie te wydumane kronikarskie zapisy stały się w rezultacie źródłem wszystkich polskich mitów. Informacje albo całkowicie wymyślone, albo też mylnie zinterpretowane przez autorów kronik, legły u podstaw kolejnych narodowych fantazji i historycznych przekłamań. A przede wszystkim niejeden z tak powstałych mitów, niczym feniks z popiołów, niespodziewanie odradzał się w następnym micie, uzyskując dzięki temu swoje historyczne potwierdzenie. I działania takie nie dotyczyły tylko tych mitów z naszej najdawniejszej przeszłości.
Chcę wyraźnie podkreślić, iż wiem o tym, że inne narody także tworzyły swoje mity i legendy. Niekiedy jeszcze bardziej zadziwiające w swej fabule niż te, które powstały na nasz rodzimy użytek.
Ale raz jeszcze powtarzam – piszę tutaj wyłącznie o Polsce i o polskich mitach!
Odwoływanie się do zaciemnianej w najstarszych polskich kronikach naszej bardzo odległej przeszłości służyło potem, a myślę, że służy i dzisiaj, za doskonały pretekst do uzasadniania różnych ksenofobicznych pomysłów, ale także do narzucania społecznych, religijnych czy politycznych postaw zawsze motywowanych odwoływaniem się, a jakże, do… naszej historii. Chodzi tu zarówno o reaktywowanie tych już odchodzących w zapomnienie, ale też o tworzenie zupełnie nowych polskich mitów, co jest przecież najprostszą drogą do swoistego „dokarmiania” polskiego nacjonalizmu, a także do coraz silniejszej ksenofobii.
Czy rzeczywiście powinno być to tym wymarzonym celem?
Głosy późniejszych historyków, chociaż stosunkowo nawet liczne, nawołujące do swoistej rewizji zawartości najstarszych kronik, traktowane były przez im współczesnych naukowców i publicystów jako wydumane. W najlepszym razie uznawano je za próby nadinterpretacji, bo w najstarszych kronikach te same fakty zapisano przecież inaczej, niż oni je interpretowali czy obecnie interpretują. Niekiedy podobne głosy rozlegają się niemal dosłownie także i w dzisiejszych czasach. Ciekawe, czy ze strachu przed prawdą, czy aby ukryć własne błędy interpretacyjne.
Często wykorzystuje się w tej krytyce naukowców myślących rozsądnie i posługujących się wiedzą nie tylko z polskich kronik fakt, bardzo oględnie mówiąc, niedoskonałej znajomości przez większość Polaków własnej przeszłości. Przeważa wśród nich: „Co też oni sobie teraz wymyślają, skoro to przecież już dawno zostało zapisane?”.
Nawet współczesne dzieje naszego narodu, w których bezpośrednio uczestniczymy, pełne są takich właśnie powstających niemal przed naszymi oczami mitów i przekłamań, wyrastających bynajmniej nie z rzeczywistej prawdy historycznej ani autentycznych wydarzeń, lecz z… polecenia tych osób czy grup nacisku, które o tym do niedawna decydowały lub też decydują obecnie tylko i wyłącznie z racji sprawowania władzy w Polsce.
Zaszła jednak przy tym jedna zasadnicza zmiana. Miejsce przeznaczone niegdyś dla polskich królów zajmują dzisiaj partie polityczne i ich liderzy. Usłużne zaś instytucje i media bezkrytycznie na ogół wykonują wszelkie płynące od nich polecenia, które jednak po latach znowu trzeba będzie historycznie weryfikować, tak jak to już wielokrotnie miało miejsce w naszej historii. Zarówno tej najdawniejszej, jak i tej najnowszej, sprzed kilkudziesięciu zaledwie lat.
Uruchamiany zawsze bywa w takich wypadkach ogromny aparat propagandowy, powstają nawet specjalne placówki naukowe poszukujące najlepszych uzasadnień. Popatrzmy tylko na Instytut Pamięci Narodowej. Stał się on faktycznie jeszcze jednym informatorium o ludziach i wydarzeniach, bez najmniejszej próby weryfikacji wiadomości, w których posiadanie IPN wszedł w sposób mechaniczny, przejąwszy teczki personalne zakładane Polakom przez poprzednie służby bezpieczeństwa, często w dodatku niepełne, bez jakiejkolwiek analizy wiarygodności czy uwzględnienia sytuacji politycznej lub klimatu społecznego, w jakim one powstawały. Przyjął zatem IPN wygodną rolę prezentera posiadanych informacji, nie czyniąc jakiegokolwiek wysiłku ich zweryfikowania.
Następne pokolenia, za – powiedzmy – pięćdziesiąt czy sto lat, być może całkowicie uwierzą w owe informacje podawane z pełnym przekonaniem. Podobnie jak my z reguły wierzymy dzisiaj bezkrytycznie naszym najdawniejszym kronikarzom i tym historykom, którzy powtarzają za nimi niesprawdzone przecież informacje. Narodzi się wtedy kolejny mit.
Ten nowo powstały mit zacznie żyć swoim własnym życiem, akceptowany przez wielu jako oczywista i bezdyskusyjna prawda historyczna o naszych dzisiejszych czasach. I wówczas dojdzie do sytuacji podobnej do tej, jaką mieliśmy w XIX wieku. Z ironicznego, bluźnierczego określenia wielkiego poety – „Polska Chrystusem narodów” (bo przecież Chrystus był i będzie tylko jeden, niepowtarzalny) upowszechnia się obecnie mit o szczególnym mesjańskim posłannictwie naszego państwa i narodu w krzewieniu chrześcijaństwa, przede wszystkim wśród naszych najbliższych sąsiadów.
Wiek XIX chętnie tworzył mity. To właśnie w tamtym stuleciu narodziły się: mit Ordona, mit księdza Kordeckiego czy mit walki za wolność Waszą i naszą oraz jeden z naszych najbardziej dyskusyjnych mitów – wallenrodyzm, czyli tzw. dobra zdrada. Powstały one, bo były potrzebne w czasach klęsk narodowych. I naród szybko w nie uwierzył. Żyją sobie teraz te mity spokojnie, pielęgnowane starannie do dzisiaj. Zadziałał ten sam mechanizm, co przed wiekami. Skoro ktoś tak właśnie napisał, to przecież musi być prawdą.
W taki sposób właśnie rodzą się, a potem funkcjonują w społecznej świadomości wszelkie polskie narodowe mity. Rodzą się i mają się dobrze, mają obiecujące perspektywy na przyszłość.
Do czasu, aż ktoś kiedyś znowu powie – sprawdzam!
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI