Zwierciadło pęka w odłamków stos - ebook
Zwierciadło pęka w odłamków stos - ebook
Przypadkowa rozmowa gwiazdy filmowej Mariny Gregg i jej wielbicielki Heather Badcock na przyjęciu w Gossington Hall na zawsze zmienia przyszłość obu kobiet. I to po raz drugi, panie spotkały się bowiem już wcześniej. Dla kogo przeznaczony był zabójczy drink? Kto i po co morduje członków „dworu” gwiazdy? Seria zgonów wstrząsa małym miasteczkiem.
W St. Mary Mead same zmiany, ale jest ktoś, kto potrafi dotrzymać im kroku, a niektóre przewidzieć. „Stara panna Marple była zawsze ostra jak brzytwa i moim zdaniem taka pozostała” – mówi sklepikarz o bohaterce. Trudno się z nim nie zgodzić.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-271-5268-8 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Panna Jane Marple siedziała przy oknie wychodzącym na ogród, niegdyś źródło jej wielkiej dumy. Niegdyś, bo już nie teraz. Obecnie patrzyła przez okno z grymasem niesmaku. Od jakiegoś czasu zabroniono jej uprawiać ogród. Żadnego pochylania się, kopania, sadzenia, co najwyżej może trochę tu i tam przyciąć. Stary Laycock, który przychodził trzy razy w tygodniu, bez wątpienia dokładał wszelkich starań, jednakże starania te (niezbyt imponujące) odpowiadały jego poglądom, a nie poglądom pracodawczyni. Panna Marple dokładnie wiedziała, co i kiedy należy zrobić, dokładnie też go instruowała. Stary Laycock demonstrował wówczas swój szczególny talent, polegający na entuzjastycznej zgodzie i następującym po niej całkowitym braku działania.
– Racja, proszę pani. Lilie posadzimy tu, a dzwonki wzdłuż ściany. Tak jak pani powiada, trza się tym zająć na początku przyszłego tygodnia.
Wymówki Laycocka brzmiały rozsądnie i dziwnie przypominały tłumaczenia kapitana George’a z „Trzech mężczyzn w łódce”, dlaczego nie wypływa w morze. W przypadku kapitana zawsze był zły wiatr, wiał od morza albo od lądu, z niepewnego zachodu lub jeszcze bardziej zdradzieckiego wschodu. Laycock winił pogodę. Za sucho, za mokro, za dużo błota, idzie przymrozek. Albo należało zająć się czymś o wiele ważniejszym (zwykle dotyczyło to kapusty czy brukselki, które hodował w nadmiernych ilościach). Zasady uprawy roślin wyznawane przez Laycocka były proste i żadna pracodawczyni, choćby nie wiadomo jak obeznana z tematem, nie mogła go skłonić, by od nich odstąpił.
A na zasady te składało się wiele filiżanek mocnej i słodkiej herbaty jako zachęta do wysiłku, dużo zamiatania liści jesienią oraz sadzenie ulubionych roślin, głównie astrów i szałwi, żeby „ładnie wyglądały” latem. Był wielkim zwolennikiem opryskiwania róż przeciwko mszycom, ale sporo czasu zajmowało mu zabranie się do tego, a na żądanie okopania groszku pachnącego zwykle odpowiadał, że powinno się zobaczyć jego groszek! W zeszłym roku obrodził jak złoto, i to bez żadnych wymyślnych przygotowań.
Trzeba mu oddać sprawiedliwość, był przywiązany do swoich pracodawczyń i spełniał ich kaprysy dotyczące ogrodnictwa (o ile nie wymagały ciężkiej pracy), natomiast warzywa uważał za sól ziemi: dużo kapusty sabaudzkiej, trochę jarmużu. Kwiaty były rodzajem zachcianki, która przychodzi do głowy paniom, co nie mają nic do roboty. Okazywał swoje przywiązanie, dając im w prezencie wspomniane już astry i szałwie, lobelie i letnie chryzantemy.
– Robiłem w tych nowych domach na Osiedlu. Chcą mieć ładne ogrody. Mają więcej roślin, niż potrzebują, więc parę przyniosłem i zasadziłem tam, gdzie te staroświeckie róże nie wyglądały za dobrze.
Rozmyślając o takich sprawach, panna Marple odwróciła wzrok od ogrodu i wzięła w dłonie robótkę.
Trzeba stawić czoło faktom: St Mary Mead nie jest takie jak w przeszłości. W pewnym sensie, naturalnie, nic takie nie było. Winą obarczać można wojnę (obie wojny) albo młodsze pokolenia, kobiety idące do pracy, bombę atomową czy po prostu rząd, aczkolwiek wszystko sprowadzało się do prostej konstatacji, że człowiek się starzeje. Panna Marple, dama bardzo rozsądna, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Rzecz w tym, że w jakiś dziwny sposób silniej odczuwała to właśnie w St Mary Mead, gdzie od tak dawna miała swój dom.
Centrum wioski, niczym jądro starego świata, wciąż istniało. Był Niebieski Odyniec, kościół, probostwo i niewielkie skupisko domów w stylu królowej Anny i króla Jerzego, z których jeden należał do panny Marple. Wciąż stał dom panny Hartnell i żyła sama panna Hartnell, co sił walcząca z postępem. Panna Wetherby umarła, a jej dom przeszedł operację plastyczną, polegającą na pomalowaniu okien i drzwi na kolor błękitu królewskiego, którą zafundowali mu nowi lokatorzy, dyrektor banku z rodziną. Zresztą w większości starych domów mieszkali nowi ludzie, choć wprowadzali niewiele zmian, ponieważ podobało im się w nich to, co agent handlu nieruchomościami nazywał „staroświeckim urokiem”. Dobudowywali jeszcze jedną łazienkę i wydawali sporo pieniędzy na kanalizację, piecyki elektryczne oraz zmywarki.
Mimo że domy niewiele się zmieniły, o głównej ulicy nie można było tego powiedzieć. Wraz z nowymi właścicielami sklepy przechodziły natychmiastową i nieumiarkowaną modernizację. Sklep rybny zmienił się nie do poznania dzięki wielkim oknom, za którymi połyskiwały mrożone ryby. Rzeźnik pozostał konserwatywny – dobre mięso to dobre mięso, jeśli masz pieniądze, żeby za nie zapłacić. W przeciwnym wypadku bierzesz tańsze i twardsze kawałki, i chwalisz sobie! Barnes, właściciel sklepu spożywczego, również nie uległ nowomodnym prądom, za co panna Hartnell, panna Marple i inne mieszkanki wioski codziennie dziękowały niebiosom. Taki był uważający, przed kontuarem postawił wygodne krzesła i prowadził miłe pogawędki o bekonie oraz różnych gatunkach sera. Za to na końcu ulicy, gdzie niegdyś pan Toms handlował koszykami z wikliny, wznosił się teraz jaskrawy supermarket, przekleństwo dla starszych pań z St Mary Mead.
– Opakowania z produktami, o jakich człowiek nigdy nie słyszał! – wykrzyknęła panna Hartell. – Serwuje się wielkie pudła z płatkami zbożowymi zamiast przygotować dla dzieci porządne śniadanie z bekonu i jajek. I oczekują od ciebie, żebyś sama nosiła koszyk i szukała potrzebnych rzeczy – mija kwadrans, nim wszystko się znajdzie, zazwyczaj w bardzo niewygodnych rozmiarach, za małe albo za wielkie. I jeszcze ta długa kolejka do kasy. Niezwykle męczące, choć naturalnie doskonale nadaje się dla ludzi z Osiedla...
W tym punkcie przerwała.
Ponieważ, co obecnie było normą, na tym właśnie słowie zdanie się kończyło. Osiedle, koniec, kropka, jak mawiają młodzi. Osiedle żyło własnym życiem i w dodatku nazwę tę pisało się wielką literą.
II
Panna Marple wydała okrzyk poirytowania. Znowu zgubiła oczko. Co gorsza, musiała je zgubić jakiś czas temu, a uświadomiła to sobie dopiero teraz, kiedy zaczęła robić wykończenie pod szyję i liczyła oczka. Wzięła zapasowy drut, uniosła robótkę pod światło i uważnie się jej przyjrzała. Nowe okulary były do niczego. A to dlatego, rozmyślała, ponieważ nadeszły czasy, kiedy okuliści pomimo luksusowych poczekalni, nowoczesnych instrumentów, jaskrawych świateł, którymi błyskają w oczy pacjentowi, oraz bardzo wysokich opłat, niewiele mogą już pomóc. Panna Marple z nostalgią wspominała doskonały wzrok, jakim cieszyła się kilka (no, może jednak nie kilka) lat temu. Z idealnego punktu obserwacyjnego w ogrodzie, usytuowanego tak, że widać było wszystko, co dzieje się w St Mary Mead, mało doprawdy uchodziło jej bystremu oku! A przy pomocy lornetki do obserwacji ptaków (zainteresowanie ptakami zawsze było niezwykle pożyteczne!) mogła dostrzec... Przerwała i pozwoliła myślom powędrować w przeszłość. Ann Protheroe w letniej sukience, idąca do ogrodu przy probostwie. I pułkownik Protheroe – biedaczysko – bardzo męczący i nieprzyjemny człowiek, bez dwóch zdań – ale zginąć w taki sposób... Panna Marple pokręciła głową, a przed jej oczyma stanęła Griselda, młoda i śliczna żona pastora. Droga Griselda, oddana przyjaciółka, co roku przysyła kartkę na Boże Narodzenie. Jej śliczny bobas wyrósł na postawnego młodego mężczyznę i ma doskonałą pracę. Chyba jest inżynierem, czyż nie? Zawsze lubił rozkładać zabawki na części. Za probostwem znajdował się przełaz i ścieżka przez pole, a dalej na łąkach pasło się bydło Gilesa... teraz jest tam...
Osiedle.
A dlaczego nie? – zapytała surowo samą siebie panna Marple. Przecież to nieuchronna konieczność. Domy są potrzebne, a te podobno dobrze zbudowano, tak przynajmniej jej mówiono. „Planowanie” czy jak to tam nazywają. Choć nie pojmowała, dlaczego tyle tam zaułków. Zaułek Aubrey, Zaułek Longwood, Zaułek Grandison i inne. A przecież nie mają nic wspólnego z prawdziwym zaułkiem. Panna Marple doskonale wiedziała, jak wygląda zaułek. Jej wuj był kanonikiem w katedrze w Chichester. Jako dziecko bywała u niego w zaułku.
To było w stylu Cherry Baker, która zawsze nazywała staroświecką i przeładowaną meblami bawialnię panny Marple pokojem wypoczynkowym.
– To bawialnia – poprawiała ją panna Marple łagodnie.
A Cherry, ponieważ była młoda i uprzejma, dokładała starań, by zapamiętać, aczkolwiek nie ulegało wątpliwości, że „bawialnię” uważała za śmieszy wyraz i ciągle wymykał się jej „pokój wypoczynkowy”. Ostatnio wszakże kompromisowo zaczęła używać słowa „salon”. Panna Marple darzyła Cherry Baker głęboką sympatią. Była mężatką i mieszkała na Osiedlu. Należała do „oddziału” młodych kobiet, które robiły zakupy w supermarkecie i chodziły na spacer z dziecięcymi wózkami po cichych uliczkach St Mary Mead. Wszystkie były eleganckie i zadbane, a zakręcone włosy spryskiwały lakierem. Śmiały się, rozmawiały i nawzajem nawoływały. Przypominały szczęśliwe stadko ptaków. Przez podstępne sztuczki stosowane w systemie sprzedaży ratalnej, zawsze potrzebowały dodatkowej gotówki, choć ich mężowie dobrze zarabiali, dlatego też zajmowały się sprzątaniem i gotowaniem. Cherry gotowała sprawnie i smacznie; była inteligentną dziewczyną, prawidłowo odbierała telefony i od razu dostrzegała niedokładności w rachunkach. Nie miała skłonności do odwracania materacy, jeśli zaś chodzi o zmywanie, panna Marple mijała kuchnię, patrząc w inną stronę, by nie oglądać metody Cherry, która polegała na wrzuceniu wszystkich naczyń do zlewu i polaniu ich obfitym strumieniem detergentów. Panna Marple po cichu usunęła z codziennego użytku stary serwis do herbaty Worcester i schowała do kredensu, skąd wyjmowano go tylko na wyjątkowe okazje. W jego miejsce kupiła nowoczesny komplet, biały z jasnoszarym wzorkiem, bez złoceń, którym groziłoby zmycie w zlewie.
Jakże inaczej bywało w przeszłości... Wierna Florence dla przykładu, ten grenadier w ciele pokojówki... i inne, Amy, Clara, Alice, „miłe małe służące”, które przyjeżdżały z sierocińca St Faith na „przeszkolenie”, po czym odchodziły do lepiej płatnej pracy gdzie indziej. Dość proste, w każdym razie niektóre, często miewały zapalenia migdałków i mówiły przez nos, a Amy była wyraźnie opóźniona. Plotkowały z innymi pokojówkami z wioski, wieczorami wychodziły z ekspedientem ze sklepu rybnego, pomocnikiem ogrodnika z dworu albo jednym z wielu sprzedawców ze sklepu pana Barnesa. Panna Marple z rozczuleniem wszystkie je sobie przypomniała, myśląc o maleńkich kaftanikach, które zrobiła na drutach dla ich potomstwa. Fatalnie radziły sobie z telefonem i jeszcze gorzej z arytmetyką. Z drugiej strony wiedziały, jak należy ścielić łóżko i zmywać. Odznaczały się umiejętnościami, nie wykształceniem. To dziwne, że w dzisiejszych czasach pracami domowymi zajmują się wykształcone dziewczęta. Studentki z zagranicy i z kraju, au pair, młode mężatki w rodzaju Cherry Baker, które mieszkały w fałszywych Zaułkach na nowych osiedlach.
Naturalnie, wciąż istniały kobiety w rodzaju panny Knight. Ta myśl przyszła do głowy panny Marple nieoczekiwanie, gdy kroki panny Knight na piętrze sprawiły, że bibeloty na kominku zadźwięczały ostrzegawczo. Panna Knight najwyraźniej skończyła popołudniową drzemkę i szykuje się do spaceru. Za moment przyjdzie zapytać, czy panna Marple nie potrzebuje czegoś z miasta. Myśl o pannie Knight wywołała u panny Marple zwykłą reakcję. Naturalnie, drogi Raymond (siostrzeniec) postąpił niezwykle wspaniałomyślnie, nikt nie mógłby być bardziej uważny niż panna Knight, rzeczywiście, zapalenie oskrzeli bardzo osłabiło pannę Marple, a doktor Haydock stanowczo oznajmił, że w żadnym razie nie może zostawać sama na noc, mając jedynie pomoc na przychodne, ale... Tu przerwała. Bo nie miało sensu ciągnąć rozmyślań, które sprowadzały się do jednego: „Gdyby mógł to być ktoś inny, a nie panna Knight”. Jednakże starsze wiekiem damy nie miały w dzisiejszych czasach wielkiego wyboru. Oddane pokojówki wyszły z mody. Jeśli ktoś naprawdę chorował, mógł za ogromną opłatą i po wielkich trudnościach zatrudnić pielęgniarkę albo pójść do szpitala. Kiedy wszakże mijała faza krytyczna choroby, człowiek skazany był na nieznośne panny Knight.