- W empik go
Lwów w cieniu Kołymy - ebook
Lwów w cieniu Kołymy - ebook
Stanisław Czuruk był uważnym świadkiem codzienności sowieckiej i na gorąco zapisywał swoje wrażenia ze środka systemu, który na wiele lat odebrał mu wolność. Powstało dzięki temu niezwykłe studium utraty młodości, rodziny, ojczyzny... Książka przedstawia losy Stanisława Czuruka w okresie od 1 września 1939 do 4 grudnia 1955 przez unikatowe dokumenty – dziennik z początku wojny, 350 grypsów przemycanych z więzień lwowskich, a także listy i wspomnienia z łagrów i zesłania na Kołymie
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64476-28-0 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dwie dotychczasowe pozycje w serii „Świadectwa” pisane były przez autorów mających świadomość, że ich zapis będzie upowszechniony; chociaż całości nie zdołali ogłosić za życia. W przypadku Stanisława Czuruka mogło być dokładnie odwrotnie. Podstawowa część tej książki miała ściśle osobisty charakter, Autor nie traktował siebie jak kogoś, kto dokumentuje historię – przez swoje notatki rozmawiał z rodziną. W ostatnich latach, wspólnie z nami, dopełniał powstały dawniej obraz; książki jednak i On nie doczekał. Zmarł cztery miesiące przed jej wydaniem.
Stanisław Czuruk był – we Lwowie, potem na Kołymie – uważnym świadkiem codzienności sowieckiej. Dzięki niezwykłej więzi z rodziną, a szczególnie z matką, która w okresie Jego uwięzienia stała się dlań opoką i zarazem głównym adresatem tajnej korespondencji, mógł na gorąco zapisywać swe wrażenia ze środka systemu. Sam jednak dopiero po latach docenił unikatowy wymiar zachowanych lwowskich grypsów oraz listów kołymskich. Książka stanowi wybór najważniejszych z nich, poszerzony o dzienniki z początku II wojny oraz relację współczesną.
Cała zachowana spuścizna Autora trafiła do Archiwum Wschodniego w Ośrodku KARTA. Kolekcja oryginalnych dzienników, grypsów i listów pisanych przez Stanisława Czuruka w latach 1940–55 stanowi zbiór jedyny w swoim rodzaju. Nie spotkaliśmy się dotąd w pracach nad historią Kresów Wschodnich II RP z podobnie konsekwentnym, długotrwałym notowaniem rzeczywistości przez człowieka, któremu komunizm na wiele lat odebrał wolność.
Powstało niezwykłe studium utraty: młodości, rodziny, Ojczyzny… Stanisław Czuruk – jak przekonuje Jego świadectwo – został pozbawiony nie tylko zewnętrznej wolności, ale też czegoś najbardziej wewnętrznego, duchowego. Humanistyczna wrażliwość młodego człowieka, zderzona na lata z brutalnym, bezdusznym, prostackim systemem, miała niewielkie szanse, by przetrwać.
Można tylko domniemywać, kim mógłby być Autor, gdyby nie jedenastoletnie uwięzienie. Sam myślał o sobie jako inżynierze, ale jego zapisy świadczą raczej, że był osobą o wrażliwości „nietechnicznej”, próbującą zrozumieć i nazwać świat duchowy. Po przyjeździe do Polski nie mógł już raczej „zaczynać od nowa”. To także przykład gaśnięcia głosu całego Jego pokolenia.
Ta książka to zarazem studium oporu wobec „Azji”, wierności wobec swej przynależności do „Europy”. Autor wiedział, że po zachodniej stronie kontynentu ma tę Osobę, której obecność warunkuje Jego przetrwanie i powrót. Książką spłaca dług wdzięczności.
Październik 2007
Zbigniew GluzaWOJNA
Lato 1939 było słoneczne, piękne, niezapomniane… Razem z moją siostrą Zosią zwiedzaliśmy Szczawnicę i okoliczne rejony: Sokolicę, Trzy Korony, przełom Dunajca i Krościenko. W drodze powrotnej do Lwowa zatrzymaliśmy się na parę dni w Krakowie. Potem z moim ciotecznym bratem Leszkiem Lange pojechałem nad Czeremosz, do Kut. Kąpaliśmy się, łapaliśmy ryby, chodziliśmy na wycieczki i na grzyby.
W drugiej połowie sierpnia przyjechał do nas ze Lwowa mój ojciec. Autobusem dotarliśmy do Żabiego, a tam tato wynajął przewodnika i trzy małe huculskie koniki i wybraliśmy się w góry: przez Zełeną, Burkut i Szpycie na Popa Iwana. Jadąc pod Szpyciami, śpiewaliśmy z Leszkiem piosenkę, której nauczyli nas znajomi harcerze: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki Bóg nad nami, jeszcze Hitler będzie wisiał do góry nogami…”. Ojciec jakoś tak smutno na nas popatrzył i powiedział: „Jeśli tak śpiewacie, to już chyba będzie wojna”.
Parę dni później Leszek pojechał do siebie, do Łucka, tato do Lwowa, a ja spędziłem ostatnie dni upalnego sierpnia u szkolnego kolegi, Renka Merza. Ojciec Renka, inżynier Leopold Merz, był nadleśniczym w Mizuniu Wielkim nad Łomnicą, niedaleko miasteczka Dolina. W kierunku południowym horyzont zamykały dwie wielkie karpackie góry – Łysa i Luta, pokryte gęstymi świerkowymi lasami, gdzie wędrując z Renkiem ledwie uciekliśmy przed goniącym nas niedźwiedziem.
1 września przed śniadaniem wybraliśmy się z Renkiem na rydze. Na skraju lasu zobaczyliśmy zgraję wiejskich wyrostków ukraińskich, rzucających kamieniami w tablicę nadleśnictwa z godłem państwowym. Przepędziliśmy ich tą samą metodą – bombardując kamieniami, ale na rydze już nam się nie chciało iść. Wróciliśmy do domu, by posłuchać radia. Zwykle audycja rozpoczynała się od hymnu państwowego, w tym dniu zabrzmiała jednak Warszawianka: „Oto dziś dzień krwi i chwały…”. Komunikat nie pozostawiał złudzeń. Hitler napadł na Polskę.
Musiałem dostać się do domu, do Lwowa, ale nie było to łatwe. Pociągi zarezerwowano jedynie dla celów wojskowych. Zabrałem się z Doliny z żydowskimi kupcami jadącymi samochodem do Stryja, ratującymi… pomarańcze, które zostały przez wojsko wyrzucone z pociągu jako niepotrzebny balast.
Na rynku w Stryju byłem świadkiem złapania przez Żydów niemieckiego szpiega. Nie wiem, czy był to szpieg prawdziwy, czy może lipny, ale krzyku było przy tym co niemiara…
Ze Stryja do Lwowa dojechałem pod wieczór autobusem. Na stryjskiej rogatce zobaczyłem zaporę z kozłów i drutów kolczastych. Dowiedziałem się, że Lwów był bombardowany i że jest ponad 60 zabitych. Niemcy chcieli zbombardować Zakłady Lotnicze przy ulicy Gródeckiej, a zbombardowali sąsiednią kamienicę, zabijając cywilów, przeważnie Żydów.
2 września 1939
Dziś byłem w punkcie werbunkowym w budynku pływalni przy ulicy Jabłonowskich. Porucznik spytał mnie o wiek, odparłem: „Siedemnasty” (wprawdzie był to niecały miesiąc tego siedemnastego roku). Powiedział: „Duży wyrosłeś – pójdziesz na front. Nie boisz się?”. Powiedziałem, że nie. Uśmiechnął się i odpowiedział z przekąsem: „Boś głupi”. W duszy przyznałem mu rację, ale oficjalnie wypadało się oburzyć.
Zostałem skierowany do służby wartowniczej i do regulacji ruchu, a więc do policji. Zameldowałem się w VI Komisariacie Policji Państwowej przy placu Mariackim. Mundur miałem swój, z przysposobienia wojskowego, więc dostałem jedynie czarny hełm policyjny niemieckiego kroju z wielkim orłem, płaszcz, tornister i karabinek kawaleryjski.
3 września
Brałem udział w manifestacji przed ambasadami Wielkiej Brytanii i Francji z okazji przystąpienia tych państw do wojny. Gdy ambasador Wielkiej Brytanii wyszedł na balkon i zobaczył morze głów, przestraszył się i prosił, by się rozejść, bo przecież zaraz może być nalot. Miał chyba rację, ale dla nas to było śmieszne.
Pilnowałem mostu Furgalskiego nad torami kolejowymi dworca Lwów Podzamcze. Na noc poszedłem do domu, bo komisariat zbombardowano. Nasza artyleria zbiła heinkla ; spadł na Cmentarz Łyczakowski, niszcząc wiele grobów. Niestety, przed upadkiem samolot wyrzucił wszystkie bomby na budynki mieszkalne przy ulicy Piłsudskiego. W piwnicach tych pięciopiętrowych bloków schronili się nie tylko mieszkańcy, ale także wielu ludzi z sąsiednich, znacznie niższych budynków, sądząc, że tam jest bezpieczniej. Wybuch przerwał rury wodne i gazowe. Zginęli wszyscy znajdujący się w piwnicy, a także ci, którzy szli im z pomocą.
5 września
Służba na torach w kierunku Podzamcze–Łyczaków. Złapaliśmy dwóch ukraińskich dywersantów. Przebrani za wiejskie kobiety, w tobołach – niby w bańkach z mlekiem – mieli krótkofalówkę. Udało nam się złapać ich jedynie dlatego, że jeden z nich wlazł na słup telefoniczny, podłączył się do sieci i zaczął nadawać. Odstawiliśmy ich razem z krótkofalówką i aparatem telegraficznym do komisariatu.
6 września
Służba na moście koło Krzywczyc. Już o szóstej pierwszy nalot i cały dzień warkot nad głową, a od czasu do czasu świst lecących bomb.
7 września
Służba na moście Furgalskiego. Przeżyłem nalot leżąc pod wagonem kolejowym. Mojego kolegę odłamek ranił w udo. Jedna bomba zawaliła ścianę szkoły, za mostem w stronę Wysokiego Zamku. Zginęła stara Żydówka, sprzedawczyni pomarańcz, cała ściana runęła jej na głowę. Potem dwa messerschmitty ostrzelały żołnierzy, którzy ukryli się na polu kukurydzy, nie zdając sobie sprawy z tego, że z góry dokładnie widać, co się dzieje w kukurydzy. Zginęli trzej ułani.
8 września
Już o szóstej rano ze wzgórza cytadeli obserwowałem nalot na miasto. Leciały dorniery , a czarne kreski bomb ze świstem leciały w dół.
Byłem dziś w nocy na służbie na moście Furgalskiego i podziwiałem palący się Monopol Spirytusowy. Litrówki strzelały jak karabin maszynowy, tworząc niezapomniany fajerwerk. Poza tym na moście, mimo chłodnej nocy, nie zmarzłem, no i było dość jasno – spirytus całą noc leciał w powietrze.
9 września
Nalot na cytadelę. Przeżyliśmy trudne chwile w piwnicy naszego domu, gdy nad głową świstały bomby. Chwała Bogu, upadły w sadzie za kortem tenisowym, a więc jakieś 50 metrów od nas, ryjąc wielkie leje i łamiąc drzewa.
Służba na moście kolejowym w Krzywczycach.
10 września
Regulowałem ruch na rogatce żółkiewskiej koło Zboisk. Z północnego zachodu płynie kolumna uchodźców: samochody osobowe, wozy straży pożarnej z Torunia, samochody Zakładu Oczyszczania Miasta z Poznania i tak dalej. Musiałem wprowadzać w życie wręcz idiotyczne zarządzenie, zakazujące, w razie alarmu lotniczego, wjazdu do miasta. Utworzyła się siedmiokilometrowa kolumna – dobry cel dla lotnictwa wroga. Całe szczęście, jakoś obeszło się bez bombardowania.
Samochód ambasadora USA z Warszawy, mimo sztandaru amerykańskiego wymalowanego na dachu, został ostrzelany z broni maszynowej. Całe szczęście, że wszyscy pasażerowie byli w sąsiednich krzakach. Ambasador ze łzami w oczach błagał o pomoc w zdobyciu benzyny; dostałem od znajomych Żydów. Pojechali dalej do Rumunii.
11 września
Dzisiaj, wracając ze służby, widziałem ostrzelaną Fabrykę Wódek i Likierów Baczewskiego. Na dachu fabryki stał przeciwlotniczy karabin maszynowy, który podczas nalotu na dworzec Podzamcze i Monopol Spirytusowy narobił u Niemców dużo zamieszania, a widocznie wyrządził im również szkody, skoro specjalnie przylecieli, by go zlikwidować. Załoga karabinu zginęła, a cała fabryka, szczególnie zbiorniki z wódką, zostały podziurawione przez kule.
Wnętrze fabryki wygląda jak czarne jezioro. Przez to jezioro spirytusu płynęli śmiałkowie do półek z wódkami gatunkowymi. W ciemności, nie mogąc odróżnić wódek, bili szyjki i próbowali. Potrafili tak próbować kilka razy. Nic dziwnego, że później trudno im było wydostać się z tego jeziora.
Strzeliłem parę razy w powietrze, wywołując wszystkich śmiałków na „świży luft” i zabraniając im kategorycznie picia wódki wewnątrz fabryki. Spieszyłem się, więc musiałem odejść.
Parę minut później ktoś pijany wszedł do fabryki z papierosem w zębach i cała wyleciała w powietrze.
12 września
Niemcy są już na przedpolach Lwowa i ostrzeliwują miasto z artylerii.
13 września
Zostałem łącznikiem sztabowym. Wracając ulicą Szeptyckich z naszych pozycji na Skniłowie, dokąd odniosłem rozkaz, ujrzałem błysk od krzyży na kopułach cerkwi Jura i upadłem na ziemię. Granat wybuchł koło mnie. Gdybym stał – urwałoby mi łepetynę.
14 września
Dzisiaj, idąc z rozkazem ulicą Żółkiewską, widziałem zbombardowaną kolumnę artylerii konnej. Nigdy nie zapomnę wyrazu oczu tych nieszczęsnych koni – żyjących jeszcze, ale mających porozrywane brzuchy i połamane nogi.
15 września
Pierścień oblężenia zamknięty. Niemcy ostrzeliwują miasto ze wzgórz nad Zamarstynowem i ulicą Żółkiewską. Walą też od strony Zimnej Wody. Dziś byłem z rozkazem na Skniłowie. Szedłem ulicą Lwowskich Dzieci. Obok mnie szło młode małżeństwo z kilkuletnią dziewczynką. Ze zdziwieniem zauważyłem otwarty sklepik i wszedłem, by kupić coś do jedzenia. Gdy już miałem wychodzić, rozległ się na ulicy wybuch i posypały się szyby. Zauważyłem nad moją głową, na gałęzi drzewa, kapelusik dziewczynki i wszystko zrozumiałem. Uratował mnie mój głód i otwarty sklepik. Opieka Boska przybiera różne formy.
Wieczorem szedłem z Podzamcza przez Kajzerwald do domu. Byłem świadkiem, jak niemiecki granat trafił w pociąg ze zbiornikami z terpentyną francuską, stojący na podwórzu terpentyniarni na Podzamczu. Wagony, a było ich siedem lub osiem, wyskakiwały powyżej dachów budynków.
16 września
Dzisiejszą noc spędziłem w oddziałach na Górnym Łyczakowie, za koszarami Ułanów Jazłowieckich. Spotkałem wielu znajomych i kolegów szkolnych, między innymi naszego szkolnego kapelana księdza Golę, kaprala Raka, Tadzia Brzezińskiego i wielu innych. O świcie stałem na warcie z Tadziem. Zauważyliśmy, że coś się rusza w przydrożnych rowach, obudziliśmy dowódcę i przygotowaliśmy się na przyjęcie nieproszonych gości.
Niemcy chcieli nas zaskoczyć i po cichu zasztyletować, by następnie bez oporu mógł pójść atak na Łyczaków. Nie udało im się – nasze cekaemy były szybsze.
Podczas nalotu poległ ksiądz Gola. Gdy samolot przeleciał, kapral Rak wyskoczył z okopu i zaczął samolotowi wygrażać… Nie zauważył, że nadlatuje drugi samolot, który rzucił wiązkę granatów. Urwało mu obie nogi.
Potem nadleciały dwie słowackie „ramy” . Rozległ się straszny świst. Wszyscy poukrywali się, gdzie kto mógł; i wtedy nastąpiła cisza. Myśleliśmy, że to bomby ze spóźnionym zapłonem. Tadzio odważył się wyleźć z okopu i wrzasnął: „Nie kucajcie się chłopaki, oni nas jabłkami bombardują”. W ten sposób Słowacy wykonali swój plan bombardowania i byli w porządku w oczach Niemców.
17 września
Gdy szedłem nad ranem ulicą Żółkiewską (z Łyczakowa przez Krzywczyce), ujrzałem czterech akademików ciągnących armatkę przeciwpancerną. Zaproponowali, bym im towarzyszył. Jeden powiedział: „To długo nie potrwa. Będziesz nam podawał granaty”.
Poszedłem z nimi, ciągnąc wózek z amunicją. Dojechaliśmy aż do skrzyżowania koło sanatorium przeciwgruźliczego w Hołosku Wielkim , zajmując pozycję artyleryjską w przyległych krzakach. Po chwili od strony Brzuchowic coś zafurczało i na skrzyżowaniu zjawiła się tankietka z czarnym krzyżem. Podałem granat i w ciągu paru sekund tankietka stanęła w płomieniach. Załoga kolejnej tankietki widać zorientowała się, co się święci, bo najpierw tankietka stanęła, nie wyjeżdżając na skrzyżowanie, a potem strzeliła prosto w naszą armatkę. Odrzuciło mnie w krzaki i ogłuszyło. Gdy tankietka zawróciła i odjechała, podszedłem do rozbitej armatki. Niestety, żaden z akademików nie dawał znaku życia.
Wyglądałem strasznie, byłem osmolony i miałem porwany mundur, więc wracałem do domu na skróty przez Kajzerwald koło Wysokiego Zamku. Obok kościółka św. Wojciecha stała bateria artylerii przeciwlotniczej. Gdy przechodziłem obok baterii, zarządzono alarm przeciwlotniczy. Na niebie ukazały się srebrne samoloty z czerwonymi gwiazdkami na skrzydłach i na ogonie. Zauważyłem wśród żołnierzy konsternację – strzelać, nie strzelać; a może oni idą nam z pomocą? Wówczas z samolotów posypały się ulotki. Napisane po polsku i podpisane przez marszałka Timoszenkę¹, wzywały żołnierzy polskich do rzucenia broni i do zabijania swoich oficerów.
19 września
Straszne zamieszanie. Jedni mówią, że Niemcy odparci, inni – że wycofują się, by zrobić miejsce Sowietom.
20 września
Gródek odbity przez naszych.
21 września
Na Łyczakowie sowieckie czołgi. Rozmawiałem z takimi, którzy je widzieli. Straszny bałagan.
22 września
Nad ranem wróciłem ze służby wartowniczej. Trochę pospałem, około 11.00 coś zjadłem i czyściłem pod oknem karabin. Wszedł do pokoju wuj mego ojca, dziadek Lucjan Bętkowski, i powiedział: „Nie czyść, Stasiu, tego karabinu, nie warto. Poddaliśmy się, i to komu – tym pastuchom”. Zobaczyłem, że dziadek płacze.
Wyskoczyłem na ulicę. Na placu Akademickim grupa młodzieży żydowskiej z czerwonymi opaskami wznosi pięści przed ambasadą Łotwy. Oficerowie bez broni. Pobiegłem do Mirka Zaleskiego na ulicę Piaskową. Niedaleko kościoła św. Antoniego widziałem, jak paru młokosów z czerwonymi opaskami zatrzymało konnych oficerów, żądając oddania broni.
23 września
Na parterze u dziadków Bętkowskich zatrzymali się państwo Mączyńscy, którzy uciekli przed Niemcami z Poznania. Około godziny 10.00 poszliśmy z Hanką Mączyńską na miasto, by zobaczyć najeźdźców. Na placu Akademickim zobaczyliśmy samochód pancerny, a na ulicy Batorego przechodzącą piechotę. Wrażenie straszne – czarne owijacze i spiczaste czapki z czerwoną gwiazdą. Większość stanowią skośnoocy Azjaci.
26 września
Nasze Gimnazjum nr 3 zabrano na koszary. Na cytadeli też widać pełno spiczastych czapek.
29 września
Zapisałem się dzisiaj do Gimnazjum nr 1 przy ulicy Kubali. Strasznie głupio iść po tym wszystkim znowu do szkoły, ale tato mówi, że tak trzeba.
Mój ojciec był nauczycielem w gimnazjum (uczył polskiego, historii i geografii), a także tłumaczem przysięgłym kilku języków europejskich (prowadził biuro tłumaczeń) i lektorem przy Katedrze Języków Słowiańskich Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie. Ojciec mówił, że ucząc się nadal walczymy. Aby zwyciężyć, musimy stać się mądrzejsi.
Jakieś dwa miesiące później wydarzyło się coś, co mogło zachwiać tą żelazną logiką. Któryś z kolegów przyniósł do klasy orzechy i zaczął je tłuc… granatem. Samuel Kleinman pobiegł z donosem do dyrektorki Izy Ratner (była to Żydówka z Kijowa), a ta zameldowała władzom. Przyjechało NKWD i zabrało siedmiu kolegów – ze wszystkich ławek wokół tego, który tłukł orzechy. Żaden z nich już nigdy nie wrócił.
W tym czasie u nas w domu działał „punkt noclegowy” dla polskich oficerów przerzucanych na Węgry. Trzeba ich było przenocować, nakarmić, dać cywilne ubranie. Czasami w naszym mieszkaniu, na materacach na podłodze, nocowało i pięćdziesiąt osób (na przykład zespół radia warszawskiego). Wszystkie moje ubrania i buty zostały rozdane; na zimę zostałem w sandałach. Ale w zamian też coś dostałem. Kiedyś jeden lotnik wyciągnął piękną dużą „gapę”² na łańcuszku i mówi: „Schowaj to dla mnie, dostałem ją na zawodach lotniczych jako pierwszą nagrodę. Jak wrócę, to mi to oddasz”.
Z początkiem 1940 roku mój ojciec – dzięki swoim kontaktom z sowieckimi urzędnikami, uprzedzony o mającym wkrótce nadejść niebezpieczeństwie – przyniósł dla całej rodziny sowieckie paszporty. Także dla babci, mamy mojej matki – Pauliny Brokl, która miesiąc przed wojną przyjechała do nas z Warszawy. Wywołało to wiele lamentów. „Bolku – krzyczała babcia – ty ze mnie bolszewiczkę chcesz zrobić!”
W połowie kwietnia obudziłem się nad ranem i zobaczyłem siedzącego na moim łóżku żołdaka w spiczastej czapce, z czerwoną gwiazdką i z bagnetem na karabinie. Okazało się, że przyszli po babcię, ale po okazaniu jej sowieckiego paszportu – odeszli. Widziałem, że babcia z podziwem patrzyła na ojca…
W ciągu tygodnia przychodzili po babcię sześć razy. Za szóstym razem ojciec nie wytrzymał. Wyskoczył do przedpokoju w długiej koszuli nocnej i wrzasnął: „Wy s…syny, sowieckiemu profesorowi spać nie dacie?!”. Żołdacy potulnie wynieśli się na schody i więcej już nie przychodzili. Tym razem to ja z podziwem spoglądałem na ojca.
W ciągu tego tygodnia wywieziono ze Lwowa tysiące osób. Wywózka dotknęła także moich bliskich kolegów.
Z Bogdanem Patejdlem (Babusiem) przyjaźniłem się nie tylko dlatego, że chodziliśmy do jednej klasy, ale i nasi rodzice często odwiedzali się wzajemnie lub wybierali na wspólne wycieczki. Babuś był najlepszym uczniem w naszej klasie, szczególnie uzdolnionym w matematyce. Jego ojciec, profesor Aleksander Patejdl, był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Jana Kazimierza. W 1938 roku wydał niezmiernie wygodne w użyciu wademekum ortograficzne, pracował też nad wielkim słownikiem języka polskiego. Pod koniec 1939 roku został aresztowany.
Panią Helenę Patejdlową, Babusia i jego sześcioletniego brata wywieziono do Kazachstanu pod Semipałatyńsk. Oboje z matką zostali tam zatrudnieni w cegielni. Babuś pracował na nocnej zmianie, a jego matka w dzień. Oboje w listach do nas opisywali swoją dramatyczną sytuację. Moi rodzice wysyłali im paczki żywnościowe.
Pewnego wieczoru pani Helena wróciła z pracy i zastała Babusia w kałuży krwi na podłodze baraku, w którym mieszkali. Okazało się, że bandyci chcieli mu odebrać zegarek, który kupiłem mu na imieniny, a Babuś nie chciał go im oddać. Zginął – zasztyletowany.
28 maja 1940
Dziś przyszedł telegram, że Babuś umarł, a tak niedawno był jeszcze między nami żyjącymi, ten prawdziwy, dobry Przyjaciel.
18 czerwca
Dostałem dziś końcowe świadectwo dziewiątej klasy.
29 czerwca
Od czwartku wywożą uchodźców.
30 czerwca
Wywieźli 30 tysięcy uchodźców.
10 lipca
Dziś było nabożeństwo żałobne za duszę śp. Babusia Patejdla.
Walą o bruk gąsienice tanków. Już niepotrzebne na granicy Rumunii, teraz tu potrzebne.
1 sierpnia
Łażą po niebie reflektory. Motory huczą. Pogotowie lotnicze. Ciemno, że oko wykol. Siedzę przy zasłoniętym szczelnie oknie. Tylko przez lufcik dolatuje do mnie odgłos samolotów i tanków jadących na zachód. Na Przemyśl i Rawę Ruską…
4 sierpnia
Dziś imieniny Tatusia. Takie smutne… Po niebie chodzą reflektory. Tam i z powrotem, tam i z powrotem. Klamry czołgów biją o bruk. A gdzieś z daleka, z cytadeli dolatuje chórem śpiewana piosenka dalekich tajg i stepów Azji.
19 sierpnia
Na naszej ulicy kręcą antypolski film. Strasznie przygnębiające wrażenie.
29 sierpnia
Pogotowie lotnicze we Lwowie.
Od Renka nie ma już tydzień wiadomości. Niepokoi mnie to, bo ostatnią wiadomością było, że uciekł z kopalni alabastru pod Semipałatyńskiem.³
1 września
Pierwszy dzień drugiego roku wojny rozpoczętej przez Hitlera. Za oknami mży deszcz. Latarnie oświecają śliski, mokry bruk. Bruk zlany bratnią krwią… W bruk ten biją nogi sołdatów, biją gąsienice tanków. Biją, jakby chciały, by on zapomniał… Lecz nie zapomni! Lwowski szary bruk. Bruk krętych uliczek i skwerów, bruk placów i bulwarów – nie zapomni!
2 września
Dziś pierwszy dzień szkoły. Można powiedzieć, że „wpadłem, jak śliwka w kompot”. W naszej klasie jest czterech chłopców i coś trzydzieści (!) dziewczynek. No, ale zawsze uczę się po polsku. Dzisiaj było niczego sobie, ale – czy tak długo potrwa?
Wesoły jestem, ale „na pokaz”, a w środku smutno. Smutno, że muszę słuchać naszego dyrektora, jak mówi, aby się należycie postawić (!) do nauki. A w duszy żre niepokój o Renka. Boję się, że go zamknęli do ciupy. I za co, do cholery? Za to, że chciał żyć?! Za oknem wyją… Psia krew!
8 września
Dziś, w dzień modłów o zwycięstwo i w dzień Najświętszej Marii Panny, większość naszej klasy przystąpiła do komunii świętej. Ja też.
12 września
Dostałem pocztówkę od Renka. Dzięki Bogu, „rozeszło się po kościach”.
14 września
Teraz w szkole gramy w siatkówkę. Bardzo fajne są na ogół „kubity”. Oczywiście gramy po południu, a wieczorem idziemy razem na spacer. Rano znów na siódmą do budy. No, jutro niedziela, przynajmniej trochę się wyśpię. Na dworze kapie deszcz i przypomina się wiersz Staffa:
O szyby deszcz dzwoni, deszcz dzwoni jesienny
I pluszcze jednaki, miarowy, niezmienny
Dżdżu krople padają i tłuką w me okno…
Wyciągam portfel. W portfelu inny wiersz krzyczący zgłoskami, czerwonymi zgłoskami:
Otwórz wieczorem okno. Oczom się wydaje,
że widzę odblask wojny,
która tamte kraje druzgoce młotem bomb
i śmierci do nóg ciska.
I zdaje się, że nocą ziemia drży,
tak blisko jest łuna tej pożogi, bliska i daleka,
bo patrz – po niebie płynie samolotów rzeka.
Noc rozcinają klingi reflektorów sinych,
w łańcuchu aut piechota i śpiew, i karabiny,
a czołgi grzmią po bruku.
Oto wielka siła,