Zgred - ebook
Zgred - ebook
"Ze wsi to-to już wyszło, ale do miasta jeszcze nie doszło", mawiała ze złością matka. Czasem sam po niej powtarzałem, aż kiedy sobie zdałem sprawę, co to tak naprawdę znaczy. Bo trzeba jeździć po Polsce, żeby zobaczyć, do jakiego stopnia już nie ma, poza dożynkami i dniami świętych patronów, tej wsi, z której wszyscy wyszliśmy. Nie ma dokąd wracać. I nie ma dokąd iść, bo tego miasta, do którego wyszliśmy, też już dawno nie ma. Zostaliśmy tacy - ani stąd, ani stamtąd, ni ze wschodu, który nas schamił i zmiażdżył, ni z zachodu, który się przełajdaczył i zdycha w perwersjach, odcięci od przeszłości, i z przyszłością też niejasną. W temacie "o czym tobie marzyć, śnić" - zero pomysłu. Grzebiemy w rupieciarni pozostawionej przez naród, który tu niegdyś żył, w śmietniku idei wyplutych już przez pogrążony w dekadencji świat, przymierzamy, obracamy się w kółko, próbujemy zrozumieć sens dzisiejszych wydarzeń, przypasowując je do zupełnie skądinąd wziętych historii, i na razie nic pewnego, poza jednym - że jeszcze chce nam się żyć, a póki mamy do tego siłę i energię, to w coś się ona w końcu wtłoczy, ile by ciężkiej pracy nie trzeba było wcześniej wykonać.
Rafał Aleksander Ziemkiewicz (ur. w 1964 r.) jest autorem kilkunastu książek - publicystyki (m.in. Polactwo i Michnikowszczyzna. Zapis choroby), prozy fantastycznej (m.in. Pieprzony los Kataryniarza, Walc Stulecia) oraz współczesnej (Ciało obce, Żywina), dziennikarzem prasowym, radiowym i telewizyjnym. Opublikował kilka tysięcy felietonów i artykułów, prowadził liczne programy, w tym do niedawna cieszący się wielką popularnością "Antysalon" w TVP Info. Obecnie komentuje na bieżąco życie publiczne w "Rzeczpospolitej", tygodnikach "Uważam Rze" i "Gazeta Polska" oraz na portalu Interia.pl
Napisana w formie dziennika powieść Zgred obejmuje czas pomiędzy lutym a kwietniem 2010 roku.
"Nie ma czegoś takiego, jak literatura "prawicowa". Jest tylko pewna wpływowa koteria w krytyce literackiej i mediach, która domaga się, by literatura opisywała nie realnie istniejącą III RP, ale, jak w czasach socrealizmu, rzeczywistość postulowaną - "państwo, będące największym sukcesem w dziejach Polaków". A pisarzy, którzy się temu nie podporządkowują usiłuje wykluczyć taką właśnie etykietą."
"Ludzie lubią utożsamiać pisarza z bohaterem literackim i niektórzy twórcy świadomie na tym grają. A powieść to przecież fikcja. To, że zdarzenia w moich powieściach są prawdziwe, nie znaczy
wcale, że się kiedykolwiek zdarzyły. I tak samo jest z bohaterami... Mój Boże, przecież bohater "Trans-Atlantyku" wprost przedstawia się jako Witold Gombrowicz, a nikt nie twierdzi, że to pamiętnikarski zapis pobytu pisarza w Buenos Aires we wrześniu 1939."
(z wywiadów z autorem)
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7506-824-5 |
Rozmiar pliku: | 755 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niby jak, odpowiadałem sobie. Nie będzie w tym żadnego ładu. Żeby zacząć zapisywać, trzeba mieć jakiś początek. A jaki tu początek, życia przecież nie upozujesz jak do pamiątkowej fotografii, proszę się ładnie ustawić, spojrzeć w obiektyw i przez chwilę nie ruszać, najpierw ekspozycja, za nią perypetie aż do punktu kulminacyjnego i pointa, z narastającym fabularnym napięciem, w logicznym ciągu przyczynowo-skutkowym. Nawet żeby zamieszać narracją, zacząć od środka i dozować retrospekcje — bo czemu nie, to przecież dla paperback writera elementarz — też trzeba mieć gdzieś początek, zawiązanie fabuły. Inni nie muszą widzieć szwów, nawet nie powinni, ale ty je musisz zrobić solidnie. Inaczej tylko marnujesz uwagę swoją i czytelnika, nie dogadacie się, drzewa zasłonią las. A przecież jesteś pisarz.
No więc dobrze, więc mam wreszcie jakiś początek. Mam nawet kilka, ale teraz ten jeden się narzuca.
Początek będzie taki:
— O zrzuciłeś parę kilo, no, świetnie!
— E, chyba ci się wydaje.
— Nie no, skąd, chu-uu-dniesz, chłopie, wyraźnie, przecież widzę, no gratulacje.
Zaczęła to zauważać żona. Zaczęły to w końcu pokazywać dziurki na pasku, coraz luźniejsze ubrania, zwłaszcza te starsze, w które od dawna ledwie mogłem się wcisnąć, a teraz nagle… Jeśli ktoś próbował już tyle razy rozprawić się z nadwagą, poczuł, ile to wymaga uporu i jak beznadziejny się on prędzej czy później okazuje, bo za każdym razem całe sadło odrasta z nawiązką, to w końcu musi się zgodzić, że coś jest nie tak.
Ja się, mimo wszystko, nie zgadzałem. No dobrze, przyznaję, nie przywidziało się wam. Schudłem. Bardzo fajnie. Były wakacje, morze, baseny, więcej się ruszałem, po prostu. Ale nie przesadzajmy, nic w tym nadzwyczajnego, zresztą tak jakby już powoli odrasta…
— Idź wreszcie zrób te badania, proszę cię — powtarza Oleńka.
Trudno żonie wytłumaczyć, dlaczego sprawa nie jest prosta. Nawet nie to, że trzeba się tłuc do przychodni na czczo bladym świtem. Trzeba by cały wcześniejszy dzień nie pić, bo inaczej całe badania na nic. To nie tak, żebym miał jakiś kłopot z alkoholem, ale kiedy trzeba coś napisać czy pozbierać się do występu w telewizji czy radiu, szklaneczka burbona jest nieoceniona, wprawia w nastrój, dodaje wigoru. A wieczorem też trzeba się jakoś odprężyć do snu.
— Pamiętam, słonko, w przyszłym tygodniu naprawdę się postaram.
A potem historia z mamą, nerwy, szpital, formalności pogrzebowe. I do tego wyjazdy, bo już się stały, nie wiadomo kiedy, częścią pracy, no i pisanie, terminy, robota przecież nie czeka, trzeba szuflować masę tekstową, i jeszcze łazić po mediach, żeby promować gębę i nazwisko. Pewnie, zawsze mogę odmówić, mam prawo nie mieć czasu, nastroju, siły. Zadzwonią do kogoś innego. Tylko następnym razem, jak będą potrzebowali tekstu, zadzwonią do tego kogoś, mnie już pomijając. Wolny zawód.
— Pamiętam, kochanie. Może w poniedziałek — i w końcu naprawdę poszedłem w poniedziałek. Akurat trafiła się niedziela bez żadnej pisaniny, tylko z rodziną, i uważałem, żeby się nie napić.
A poza tym, teraz się przyznam, z czasem, w tajemnicy przed samym sobą, też się w końcu zacząłem niepokoić. Starałem się o tym nie myśleć, ale jednak — chudłem.
Następnego dnia akurat na mnie wypadło rozwożenie dzieci do szkoły i przedszkola, więc prosto stamtąd — po wyniki. Pomarańczowa koperta, pierwsze spojrzenie: OB — 2. Super. Morfologia, leukocyty? W normie. Ulga. Co tam jeszcze… Cholesterol, trójglicerydy — no, trzeba będzie… Cukier… Co?!
Komputerowe piktogramy ze strzelającą do góry strzałeczką po prawej stronie wydruku: „poważne przekroczenie normy”. Na czczo — 314? Po 1,5 godziny — 348? No tak, ślepy przecież nie jestem, stoi jak wół.
I dokładnie w tym momencie — dzwoni Oleńka. Telepatia. Bym się zdziwił, gdybym nie wiedział już od dawna, że ożeniłem się z czarodziejką.
— Tak kochanie, właśnie odebrałem. — Trzeba trzymać fason: — No, dobra wiadomość jest taka, że to nie rak.
Po drugiej stronie — słyszę, jak żona nerwowo nabiera powietrza.
— W sumie jest nieźle, jak na moje lata — mówię szybko. — Morfologia i OB doskonałe… No, będę jednak musiał pójść do lekarza. No wiesz, jak to u faceta w tym wieku, cholesterol, cukier… No, sporo. Sporo, kochanie. Nie aż tak, żeby coś wielkiego, ale trzeba będzie coś z tym zrobić… Więcej… Więcej, niestety. Ponad trzysta.
W końcu trzeba powiedzieć — kochającej kobiety nie da się zbyć byle czym. A potem trzeba natychmiast zacząć wypełniać ciszę w słuchawce pocieszającą paplaniną: jak już wiem, to sobie z tym dam radę, najgorzej, jak człowiek nie wie i się nie leczy. No, nie martw się, zmienię tryb życia, schudnę, co za problem, są lekarstwa, nic się wielkiego nie dzieje…
I żeby to sobie udowodnić — że nic wielkiego się nie dzieje — do roboty, dzień jak co dzień. Oczywiście, od tej chwili jestem na diecie, umawiam na jutro lekarza, ale poza tym normalnie, trzeba orać. Chociaż, pamiętam, że pierwsza pociecha, jaka mi przyszła do głowy, to było: przynajmniej mam teraz solidny powód przełożyć spotkanie z Irkiem. Choćby o tydzień. Przez ten czas może wymyślę, jak się wykręcić, przecież zawsze w końcu coś mi się udaje wymyślić.
Zresztą, o tym kiedy indziej.
— Ale obiecaj mi — powtarza Oleńka, to już później, w domu, gdy powoli oswajamy się z sytuacją. — Obiecaj, że tego nie zlekceważysz.
— No pewnie, że nie zlekceważę! Kotku, ja mam młodą żonę, małe dzieci, za dużo do stracenia — zapewniam z przekonaniem. I po raz nie wiedzieć który powtarzam zaklęcie: nic się wielkiego nie dzieje. Zmienię sposób życia, dietę, przejdę na abstynencję, zrzucę, ile tam będzie trzeba, nawet czterdzieści kilo, a co za problem, przecież wiem jak. I zapiszę się na siłownię. Albo na pływalnię, na kręgosłup lepsze pływanie.
A Mania, młodsza, zaraz potem włazi na mnie i podskakuje na moich fałdach — tluścinkach, jak to nazwała Zosia, starsza. Oleńka mówi „miszeleny”, bo rzeczywiście, trochę przypominam przez nie tego ludka z reklamy opon, ale wolę określenie córki.
— Duzi bziuch! Duzi bziuch! — woła Mania, zdaje się, że to dla wszystkich dzieci ulubiona zabawa: skakanie po tacie. Jak zwykle pyta przy tym co i raz: — Tataaa, dlacego mas taki duzi bziuch? A ja zawsze: bo za dużo jadłem. Teraz mówię: naciesz się nim, bo tata będzie musiał schudnąć.
Nic wielkiego się nie dzieje, wieczór jak każdy. Ale Ola nie może się obronić przed powagą. A ja, dla odmiany, przed paplaniem, w kółko o tym samym — że teraz przecież jest zupełnie inaczej niż za czasów mojego taty, że medycyna, ho, ho, jak poszła do przodu, wszystko się w ogóle zmieniło, zresztą w ogóle, cukrzyca, co to za problem, niewygoda, owszem, ale tylko tyle. Za dużo tego gadania — uświadamiam sobie w końcu — żeby brzmiało wiarygodnie. Właśnie w takiej chwili człowiek najbardziej potrzebuje szklaneczki — a tu akurat się okazało, że limit na życie został wykorzystany, koniec. Kiedyś się zaprosi gości, żeby dopili niepotrzebne już zapasy, przynajmniej to, co już odkorkowane, resztę się z czasem rozda na prezenty. Dużo tego niewypitego zostało. Szkoda.
∞
Poniewczasie do mnie dotarło, że to akurat 15 lutego. Dzień śmierci taty. Feralna data. „Dnia piętnastego Burns pozbierał wiosła / I wyszedł w zamieć, jakby wchodził w kościół”.
Dwa dni później, wieczorem
Dopiero teraz się przejąłem — po rozmowie z lekarką. Zapisuję, żeby się jakoś pozbierać. Nasza domowa lekarka, od zaglądania dziewczynkom w uszy i noski, oczywiście nie liczyłem, że się zajmie sprawą, niech tylko kogoś poleci. Wiadomo, jak jest z lekarzami, każdy na swój strój, a ty nie masz najmniejszej szansy tego zweryfikować — trzeba móc zaufać, albo robić z siebie idiotę, biegając między jednym a drugim.
Nasza pani doktor oczywiście nie chciała mnie dołować. Wprost przeciwnie — a co tam za choroba, ludzie z tym żyją latami, pan przecież jest odpowiedzialnym człowiekiem. Jest kilka rodzajów lekarzy, ona akurat należy do tych, którzy sposobem postępowania z pacjentem nieodparcie przypominają szwadronowego felczera: baczność, chory, przestańcie się nad sobą litować, wy nawet nie wiecie, co to naprawdę choroba, nic wam nie jest właściwie, szpila w siedzenie i nazad do szeregu. Na mnie ta obcesowa pewność siebie rzeczywiście działa uspokajająco. Pani doktor — oczywiście, bez problemu, ma bardzo dobrą koleżankę, proszę się nie przejmować, że bez profesorskiego tytułu i młoda, ale bardzo dobrze się zna, a poza tym pracuje na Komarowa, no, a trzeba będzie załatwić miejsce na oddziale.
Zaraz, co, nie przesłyszałem się? No niech się pan nie boi, chłop jak byk, a się boi szpitala, przecież nie będą tam pana operować. Nie boję się, ale po co od razu do szpitala? Ja nie mam czasu się wylegiwać w szpitalu, mam w opór roboty, umówione spotkania, i w ogóle po co, przecież to nic, co by trzeba z dnia na dzień, nie przewrócę się na ulicy. Ale proszę pana, to jest rutyna, tak się robi, trzeba ściągnąć ten cukier do normy kroplówkami, bez tego nie ma żadnego leczenia, nawet badań nie ma sensu robić. Ja znowu na to, ale po co, znajomy znajomego — dwa dni wystarczyły, mam już całą kolekcję takich casusów do opowiadania — samą dietą i zieloną herbatą, w kilka tygodni, i ma wszystkie badania jak złoto, a inny kolega kolegi, też samą dietą i ćwiczeniami, i już trzy lata, nawet żadnych leków nie bierze… Panią doktor raczej to rozbawiło, niż przekonało — a ile lat ten kolega ma? Trzydzieści? A ile miał tego cukru? Sto czterdzieści na czczo? Może nawet sto pięćdziesiąt? No, ale jak się ma lat czterdzieści sześć (pięć, poprawiam bezsilnie, sześć dopiero we wrześniu) i cukier ponad trzysta, to nie ma co gadać. Zresztą to koleżanka zadecyduje, ale na parę dni musi pana położyć, dla pana dobra, i niech się pan przestanie bać, duży chłop… Znowu jest w tym coś dragońskiego: wykon, i nie widzę inaczej! Powinienem na wyjście trzasnąć obcasami.
Nie, powtarzam sobie. No nie. Nie zgadzam się. Jak będzie trzeba, to oczywiście, nie jestem jakimś wariatem, co się będzie z poważnej choroby leczyć fazami księżyca czy brzdąkaniem w tybetańskie misy. Ale nie tak, żeby nie dać sobie najpierw szansy. W końcu dwa tygodnie czy miesiąc różnicy nie zrobią, i tak cholera wie, od jak dawna już chodzę z tym cukrem, co tu zmieni parę dni więcej?
Im dłużej o tym myślę, a o niczym innym myśleć chwilowo nie potrafię, tym bardziej się robię zawzięty. Najpierw — ostra głodówka. Zero węglowodanów, zero tłuszczu, zero cukru, same warzywa, bez ziemniaków i strączkowych, chude mięsko z folii albo z wody. Byłem na takiej kiedyś trzy tygodnie, więc wiem, że mogę, swobodnie. I dużo ruchu. Wycisnę to z siebie, tę zarazę, wypocę razem z sadłem. Jak to nie pomoże, to dopiero będziemy mogli mówić o kroplówkach. Nie wcześniej.
W nocy
Wracam jeszcze do zapisywania, bo zadzwonił Irek. Nie spodziewałem się. Zostawiłem mu wiadomość w biurze — proszę przekazać panu posłowi, że muszę odwołać spotkanie, przyczyny zdrowotne, nie wiem dokładnie, być może to poważniejsza sprawa, jak będę wiedział, to się skontaktuję. Odezwał się, jeszcze przepraszając, że tak późno, ale wcześniej nie mógł — co tam, stary, mam nadzieję, że nic poważnego? No co zrobić, sypiemy się. To znaczy, miał na myśli — my, rówieśnicy.
Przewijam w myślach tę rozmowę, czy aby się nie rozkleiłem. Bo jednak, nie chcę się przyznawać nawet przed samym sobą, ale trochę mnie to rozbiło, za dużo gadam, a on mnie zaskoczył tym gestem, zainteresowaniem — dzwoni po godzinach, prawie nocą, nie oficjel, którego zdrowy rozsądek dziennikarza każe traktować ostrożnie i podejrzliwie, ale stary kumpel z młodości, zmartwiony jednym nieopatrznym „być może to poważniejsza sprawa”. A może jednak właśnie polityk, oficjel, który robi pode mnie podchody, do czegoś mu jestem potrzebny, sam nie wiem do czego, żeby właśnie wykorzystać chwilę mojego osłabienia. „Kolega jest dla mnie kolega”. Pokazać: patrz, stary, do głowy mi nawet nie przyszło, że szukasz pretekstu, żeby odwołać spotkanie, każdy inny by tak może pomyślał, ale ja szczerze się zmartwiłem, bo wiem, że z byle powodu byś nie odwoływał, że coś się musiało stać. Bodaj nawet coś takiego powiedział, że jak mnie zna, to musi być poważna sprawa.
Chyba nie powiedziałem za dużo? Suche informacje — że takie a takie wyniki, że być może będę się musiał położyć na jakiś czas do szpitala, nic jeszcze nie wiem, dopiero mam umówioną wizytę u pani doktor, jednak trzeba będzie zrobić sporo badań, no i wszystko, o czym mówiliśmy, jest oczywiście aktualne, ale za parę dni, nie mam głowy. Coś tam jeszcze ze mnie wydobył takiego bardziej „my, starzy kumple”, chyba jednak nie za dużo.
Ale niebezpieczeństwo jest, człowiek w takim stanie cholernie potrzebuje starego kumpla z heroicznych czasów, choćby ten przez lata przepoczwarzył się w usadzonego przy dworze dygnitarza. Żonę mam cudowną, ale przede wszystkim trzeba o nią dbać, uważać, żeby jej nie przestraszyć — gdzież by tam zarzucać własnym lękiem. A kiedy rodzina już śpi, miałoby się ochotę zrzucić maskę twardziela. Wygadać się. Wobec kogokolwiek. A już Irek, gdyby nie jego obecna pozycja, byłby słuchaczem wręcz idealnym.
Pisanie okazuje się najmniej złym rozwiązaniem.
Więc, niepostrzeżenie — kapitulacja. Życiowa. Jak pisarz już nic nie ma do napisania, jak zupełnie już sobie nie umie poradzić z formą, to bierze się do dzienników. Gdybym nie miał tej świadomości, zacząłbym pewnie zapisywać wcześniej; może ocaliłbym trochę pięknych chwil i porywów, których dziś już nie umiem przywołać z przeszłości, może zdołałbym dobrze wyartykułować parę ważnych myśli, które rozdrobniłem i rozproszyłem po gazetowych bieżączkach — za cenę utraty szacunku dla siebie i tej wiary, że jeszcze znajdę czas i siły, by pozostawić po sobie jakąś ważną, wielką książkę.
A teraz — nagle zaczynam dziennik? I po co, przecież nie bawi mnie „opukiwanie złożoności szczegółu, tego co drobne”. A jeszcze mniej upiększanie „parszywych związków człowieka z epoką”; człowiek nie tego formatu, a i parszywość epoki godna co najwyżej splunięcia, nie analiz. A jednak, jak widać, zacząłem pisać i po raz pierwszy w życiu czuję potrzebę, żeby pisać dalej. Więc muszę powtórzyć — po co? I odpowiedzieć — po nic.
Nie „po co”, ale „dlaczego”. Bo pękasz, Rafalski. Nie chcesz się przyznać przed samym sobą, ale trząchnęło tobą. Nie strach, że umrzesz, nie, tego strachu nie ma, na to jeszcze, daj Boże, nie pora. Zresztą, co tu się bać umierania — żal by było, ale bo to niby ja pierwszy? Znacznie bardziej przeraża perspektywa niedołężnienia. Nigdy nie byłem typem sportowca, dorośli faceci biegający bezproduktywnie po parku albo tracący czas na ganianiu za piłką tylko mnie śmieszyli, ale dotąd mogłem być swojego organizmu pewien. A teraz się popsuł, trudno nad tym przejść ot tak do porządku. Chyba najbardziej poraża — jak to nazwać? — utrata tego przeświadczenia, że wszystko, co się przydarza, przydarza się innym, a ja jestem bezpieczny.
Naplotłem dalej w tym duchu jeszcze kilka stron, same straszliwe banały — więc cofnąłem się i wszystko wykasowałem. Zanotuję tylko decyzję, że od dziś staram się codziennie złapać godzinkę, co najmniej trzy kwadranse ostrego marszu. Bieganie czy siłownia to nie dla mnie, rundka na Myśliwiecką albo Woronicza i z powrotem w solidnym tempie pozwala spokojnie pomyśleć, a koszulka jest potem do wyżęcia.
Dziewczyny już dawno śpią, spróbuję i ja.