- W empik go
41 utonięć - ebook
41 utonięć - ebook
Nawet najstarsi mieszkańcy miasta nie pamiętają takiego lata. Asfalt staje się miękki jak ciasto, na parapetach płowieje stopiony plastik, w witrynach aptek usychają kwiaty. Wrocław rozgrzany jak Nowy Orlean opanowały szczury wywlekające z kubłów kawałki pizzy. Restauratorzy wynieśli przed knajpy palmy w donicach, sprzedawcy pomidorów spryskują je wodą. Duszna, tropikalna seksualność, która rozwija się wraz z upałem, nie pozwala spać mieszkańcom. Porzucają rozgrzane bloki i ruszają w noc, żeby się kochać, kłócić, słuchać radia w taksówkach, planować śmiertelnie poważnie coś, co rano wygląda jak sen.
Wśród letnich festiwali, religijnych procesji, polityków i pijaków, ekipa Teatru Polskiego postanawia wyprodukować spektakl, w którym wszystko będzie „nowe” i „abstrakcyjne”. Ada, bezrobotna malarka, dostaje życiową szansę: zostaje zaproszona do współpracy. W dzień poznaje teatr, nocami rozmienia się na drobne spędzając czas z podobnymi do siebie rozbitkami.
Bohaterowie powieści próbują na różne sposoby radzić sobie z lękiem. Z czasem uczą się podchodzić trochę bliżej siebie, co zawsze jest niebezpieczne. Szukają świeckich religii, żeby uciec od samotności, starają znaleźć coś żywego, bezpieczne miejsce, w którym na chwilę zapomną, jak jest.
Ich złudzenia mają urok źle oświetlonych lokali, gdzie gada się do późna o sztuce i miłości, ale język więdnie od tego w ustach, staje się wszechstronnie obcy, niezrozumiały. Aż w końcu zostaje z niego proch: frazesy, etykiety, recepty bez pokrycia. A jednak bohaterowie mówią do siebie, choć nie zawsze się porozumiewają. Ale nawet ta próba to dla nich jedyna szansa na więź, której można jeszcze nadać jakieś znaczenie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-440-434-6 |
Rozmiar pliku: | 588 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
RYSZARD BOLESŁAWSKI
Aktorstwo. Sześć pierwszych lekcji
Podwórko odjęte miastu i przyszyte do starego świata, który jest na zdjęciach. Rosły tam jeszcze prawdziwe drzewa, miały grube, wysokie pnie, latem brudziły wszystko klejem i baziami. Akacje, które mają kwiaty jak klocki lego. Pranie między drzewami, między pniami, na sznurkach – kolorowe koszulki, ręczniki w paski, żorżetowa marszczona pościel, koszule w kratę. Metalowe kontenery pod oknami, na zardzewiałych kółkach krzywo postawione, z otwartymi buziami, pełne wszelkiego śmiecia i pięknych much lśniących jak żuki. Musze patrole nad pleśniejącą bawełną, nad stożkami kapusty, nad brudną gąbką. Dziewczynka przytulona plecami do drzewa, spoglądająca na Adę i Jacka, z plastikowymi niebieskimi koralikami, cała w bransoletkach. Dopóki ktoś jej nie zawoła, nie zbije, nie wykąpie ze starszym bratem. Dziecko znikające jak duch. „Dziewczynko, jesteś zmęczona?”. „Tak”. „My też”.
Szczególny sposób mówienia – na wdechu, przez zaciśnięte usta. Jakby tylko na chwilę wynurzył się na powierzchnię, żeby z trudem wyrzucić kilka słów. Może po prostu chciał zatrzymać jak najdłużej w płucach dym. Siwe nici we włosach, szorstka skóra. Duże ręce zagarniające wielką powierzchnię tego, co akurat trzymał.
Podobało jej się, jak otwierał piwo zapalniczką, pocierał zapałką o szorstką draskę, jak się pierwszy raz zaciągał i jego oczy stawały się od tego jeszcze bardziej niebieskie. Jak opowiadał bez nawigacji o dalekich krajach, zmieniając wątki i myląc tropy (teraz wszyscy będą wiedzieć, że to o nim). Jak się zmieniał: był i taki, i taki, i taki. Miał swoje tajemnice, jak wszyscy w tym mieście.
Szum był właściwie przyjemny. Przypominał jej szum suszarki do włosów albo odkurzacza. Czegoś, co mgliście pamiętała jako „dom”. Ale ten dźwięk był szerokim, dominującym pasmem. A potem usłyszała klaksony, rowerowy dzwonek, a w końcu śmiech dziecka, który ostatecznie wyprowadził ją ze snu. Ze zdziwieniem odkryła, że leży na ulicy, oparta o witrynę sklepu z narzędziami „Super Majster”. Poruszyła głową i poczuła, że ma coś w ustach. Wypluła na rękę pieniążek: pięciogroszówkę. Podniosła go do oczu – niczym się nie wyróżniał, lśnił w słońcu i mrugał, jakby chciał powiedzieć: „Psikus!”. Schowała go do kieszeni i spróbowała wstać, ale słabo jej to szło. Miała sucho w ustach. Czuła bolesną rankę na podniebieniu. Badała ją zdrętwiałym, spuchniętym językiem. Niewyraźnie, jakby przez brudną szybkę, docierał do niej świat. Wokół piekliło się miasto. Pod nasypem kolejowym leżały śmieci dnia poprzedniego. Emanowały frytki, które przeżywały inwazję słońca, rozkładały się niedojedzone jabłka, konsystencję zmieniało wszystko, co organiczne. Cały Wrocław śmierdział. Upał zmiękczał donice pełne kaktusów z Ikei, plastik wyginał się i topniał, buty przechodniów zapadały się miękko w asfalcie. Wszędzie czuć było swąd smaru, gumy i opon.
– Proszę pani? – usłyszała. – Proszę pani? Wszystko w porządku?
Już tu kiedyś byłam, pomyślała pogodnie Ada. Byłam w tym miejscu i wspominam je ciepło. Miała na nosie brudne okulary przeciwsłoneczne i wszystko wokół wydawało jej się rozmazane. Ostre krawędzie były przyjemnie łagodne, architektura chwiała się niepewnie. Słońce cienkie jak wafel drżało na niebie niczym membrana.
– W porządku? Chyba... coś pani wypadło? – Podał jej telefon ze zbitą szybką. Jasnowłosy czternastolatek miał tak przestraszoną minę, że aż go polubiła. Nieczęsto widywała czternastolatków z przestraszoną miną.
– A, daj mi spokój. – Odwróciła się, jakby była we własnym łóżku, i postanowiła pospać jeszcze przez chwilę. Ale zaraz zobaczyła nad sobą jego dłonie i poczuła, że podnosi jej głowę, wsuwając pod nią coś miękkiego.
– Wszystko będzie dobrze – powiedział. A potem dodał: – Wezwać taksówkę czy pogotowie?
– Nie rozśmieszaj mnie – westchnęła i jęła poprawiać spódniczkę, lecz robiła to na leżąco i spódniczka, przyduszona jej ciałem, nijak nie chciała wskoczyć na swoje miejsce.
– Dobra – powiedziała wreszcie, nie precyzując, czy godzi się na taksówkę, czy pogotowie. Chłopak wystukał numer na swoim smartfonie.
– Na hasło „Ada” poproszę. Ulica Bogusławskiego 5. Pod sklep „Super Majster” – powiedział.
– O, to daleko nie zaszłam – zamruczała do siebie. A do niego: – Skąd wiesz, że „Ada”?
– Pomogę pani wstać – podniósł ją nawet sprawnie, starając się nie dotykać jej piersi i chmurnych, rozkręconych włosów, które w upale pachniały jak słoma. Po chwili przyjechał rozklekotany mercedes, wsiadła do środka z trudem. Przy lusterku kołysały się dwa złotoczerwone proporczyki z wizerunkiem papieża. Było jej gorąco.
– A, proszę pani, dwie dychy – powiedział chłopak, wręczając jej banknot przez odsuniętą szybę. W aucie nie było klimatyzacji i Ada poczuła, że jej skóra przykleja się do skaju.
– Och, dzięki! – rzuciła lekko, przejmując banknot. – Dzięki, chłopczyku. Bardzo ładnie! – dodała. Mercedes sapnął ciężko, wyrzucił z siebie kłęby spalin, ruszył. Taksówkarz popatrzył w lusterko i obwieścił, jakby cytował dziecięcą czytankę:
– Upalne lato.
Po deszczu świat wyglądał jak świeżo wyprany. Ada stanęła w oknie i zapaliła papierosa, patrząc na park. Naprzeciw jej mieszkania stał blok i czasem w oknie widziała kilkuletnią dziewczynkę z prostymi, jasnymi włosami do ramion. Dziecko, nieruchome w ramie okna, spoglądało na Adę, przyklejając białe dłonie do szyby. Stały tak kilka minut, aż Ada uznawała to za dziwaczne i odchodziła do swoich spraw. Mała nigdy jej nie pomachała, nie było żadnego gestu, uśmiechu. Cały park, który Ada oglądała z okna, był paskiem zieleni między blokami. Czasem, idąc rano do sklepu, widziała rysunki na chodniku, rysunki kolorową kredą: koła, puste zbiory, strzałki, oko wpisane w trójkąt, ptaka. Pod murkiem ogrodzenia znajdowała kupki kamieni albo liści, ułożone w małe stożki. „Skoro tak chcesz się komunikować, dziewczynko, w porządku, dobrze”, mówiła wtedy do siebie. Jeśli znalazła tam kawałek kredy, dorysowywała coś: przedłużała albo przecinała jakąś linię. Wpisywała trójkąt w koło. Na murku ogrodzenia, na górze, nieco ponad głowami przechodniów, kwitł mech. Ada widziała go, schodząc ze schodów. Lubiła kłaść na nim rękę. Poduszki były miękkie i trochę gliniaste, z żółtymi pręcikami, wesołe i sprężyste. Kiedy głaskała mech, miała wrażenie, jakby robiła coś niestosownego: wkładała rękę do majtek albo kradła. Na osiedlu często słyszała głosy cudzoziemców: Włochów i Azjatów. Maleńkie kobiety szły zawsze zbyt szybko, z oczami wbitymi w ziemię. Ich mężowie spędzali wieczory w burdelach. Kobiety znikały wraz z dniem, po prostu ulatniały się. Nigdy nie wychodziły po zmierzchu, a głosów dzieci nie słyszała wieczorami nawet w pełni lata, nawet zza uchylonych okien na parterze. Oprócz Azjatów, Włochów i Polaków mieszkały tam jeszcze jaskółki: czasem krzyczały jak nietoperze, piskliwie i krótko. W niedzielę, gdy robiło się cicho i samochody stały w rogach osiedla, jaskółki przejmowały teren. Lubiła je: były brzydkie, latały niezbornie, zygzakiem, wydawało się, że spadają. Kiedy była mała, Ada mieszkała w Śródmieściu. Śródmieście miało inne zapachy. W Śródmieściu pachniało cieniem, sztuczną wełną, szarym mydłem i moczem. Zwłaszcza latem czuć było amoniak, jak szło się tamtędy na podwórko, do piachu, żeby zbierać kamienie. Siki i psia sierść były częścią cienia. Wielkie wilczury po spacerze w deszczu właziły po schodach i ocierały się o ściany. Kiedy głaskała psy, zimne, mokre nosy jeździły po wnętrzu jej dłoni jak dezodorant w kulce. W piasku były gwoździe, szkło i mika. Można było z nich zrobić wszystko. Wszystko zakopywało się potem pod ziemią. Jako dziecko Ada była chuda i paliła papierosy z szałwii.
Obudziło ją pukanie do drzwi. Kiedy usiadła na łóżku, przez chwilę próbowała sobie przypomnieć, co jest na końcu tej ciemnej myśli, która jest taka męcząca, że nie pozwala jej wstać. Po kilku minutach uświadomiła to sobie: z końcem roku szkolnego stała się bezrobotna. Zwolniono ją z posady nauczycielki plastyki w gimnazjum. I za chwilę skończą jej się pieniądze.
Przez okno do pokoju wpadał ciężki promień pełen kurzu i kładł się na niej niczym ciężka ręka. Usłyszała tupot dzieci zbiegających po schodach, jazgot psa, a przez ścianę dźwięk fortepianu. Miasto z trudem włączało się w kolejny gorący, upiornie jasny dzień. Pukanie było natarczywe, wstała niezgrabnie i potykając się, dotarła do drzwi. Zerknęła przez wizjer. Po drugiej stronie znajdował się Roman Szpak, redaktor lokalnego ośrodka wrocławskiej telewizji, jej serdeczny przyjaciel. Przyłożył oko do wizjera i jęknął:
– No otwórz, kurwa.
– Jezu. – Ada skrzywiła się, otwierając drzwi.
Redaktor wlazł do środka i nie czekając na zaproszenie, skierował się w stronę kuchni, gdzie ze sterty brudnych naczyń wydobył szklankę i nie płucząc jej, nalał sobie kranówy. Wypił ją jednym haustem, natychmiast oblewając się potem.
– Słodki Jezu – rzekł, wybałuszając oczy. – Znowu!
– Co „znowu”? – zapytała Ada, próbując nalać wody do czajnika. Była rozczochrana i kiedy usiłowała przywrócić włosom porządek, natknęła się na gumę do żucia. Wyżutą, starą gumę, która wisiała na pozlepianych włosach jak bombka.
– Niech to się już skończy – błagał Roman, wznosząc oczy do nieba i rozkładając ręce, jakby chciał zaprezentować całemu światu pożółkłą, brudną koszulkę z napisem „Try harder”. Jego spocona twarz świeciła niezdrowo. Redaktor chrząkał, kasłał i pocierał brodę drżącymi rękami.
– Usiądź, Roman, uspokój się. – Poklepała go po plecach.
Ale on wzdrygnął się, jakby strząsał z ramienia jakiegoś owada. Oczy wyłaziły mu z orbit.
– Nalej mi – zażądał. – Nalej mi, bo na sucho nie dam rady.
Wyjęła z szafki zakurzoną butelkę martini i nalała.
– Roman, sraczka gwarantowana – ostrzegła.
– Każdej nocy kładę się w lęku – zaczął rozgorączkowany. – W strachu, że znów wpadnę w fabularny, złowrogi sen. Przedwczoraj w nocy śnił mi się jamnik w kształcie ołówka. Jamnik robił mnóstwo niebieskich, jakby plastikowych kupek. Inne psy na trawniku też waliły na kolorowo i we śnie brodziłem wśród tych neonowych kupek zdjęty grozą.
– Co dalej?
– Wczoraj ratowałem piękną prostytutkę z blizną, do której uśmiechnąłem się przy jakichś alfonsach. Od tej pory byłem przez nich bezwzględnie ścigany. Był to bardzo melancholijny sen, pełen tęsknoty za szczerą relacją z kurwą z blizną. To trwa od tygodnia. Myślałem, że już koniec, ale dziś rano śniło mi się, że pieściłem piersi pięknej aktorki i bardzo podniecony poprosiłem: „Wróćmy do łóżka, kochanie”, bo nagle się okazało, że stoimy w supermarkecie przy stoisku mięsnym, a ona na to: „Nie radzę, strasznie tam nasrałam”.
– Bardzo cię przepraszam, Romek, ale... cha, cha, cha! – Ada nie wytrzymała i zaśmiała się głośno jak dziecko, pokazując zęby i język.
– Nie rozumiesz, to mnie wykańcza. Boję się – powiedział szeptem, łypiąc załzawionym okiem – że to może już śmierć śle mi wiadomości z zaświatów. Nie mogę normalnie żyć! – jęknął.
– Nikt nie umie żyć, Roman, litości, tylko się rozejrzyj – powiedziała, wręczając mu czajnik. – Nastaw wodę, a ja idę się wysikać.
Kiedy wróciła do kuchni, na stole stały kubki pełne kawy rozpuszczalnej. Wyjęła z lodówki mleko, odkręciła i powąchała. Było w porządku. Nalała, a potem wygrzebała z dna cukierniczki dwie kostki cukru trzcinowego. Wrzuciła je do kawy i przez chwilę przyglądała się, jak znikają, tworząc na powierzchni wrzątku złote plamki. Z zewnątrz dobiegał chropowaty terkot kosiarki i niebawem kuchnia wypełniła się zapachem koniczyny.
– Pracują w sobotę? – zdziwił się przytomnie redaktor.
– Nie wiem. Chryste, przez ten upał jestem jakąś półosobą – sapnęła i wytarła czoło wierzchem dłoni. – Więc proszę bardzo: możesz dalej opowiadać mi swoje poronione sny. Będę słuchać, nie mam nic innego do roboty.
– Są złe. – Roman opadł na krzesło. – A może to alkohol? – spytał z niepokojem. – Ale wolałbym, żeby nie. Bo jednak Doktor Alkohol zawsze dobrze przytula.
– A mnie już, Roman, nie przytula, wiesz?
– Pierdolenie. – Machnął ręką.
– No – potwierdziła Ada, nalewając sobie martini.
Alkohol wypili dość szybko i wkrótce redaktor ulotnił się, słońce przeniosło swój ciężar do innego pokoju i Ada postanowiła trochę posprzątać. Spacerowała po mieszkaniu z zakurzoną miotełką, ale ruch powietrza strącał kurz i wciąż wracała do punktu wyjścia. Wieczorem stała na balkonie, obserwując żuki, które zlatywały się do wilgotnych donic. Po dwudziestej pierwszej na osiedlu było cicho. Małe dzieci miauczały jak kociaki. Koty miauczały jak ludzie. Skończyła drugi raz czytać Mistrza i Małgorzatę i zrobiło jej się bardzo smutno. Nie pamiętała, że tak to się kończy. Otworzyła piwo i zjadła kolację na balkonie, kładąc talerz na parapecie. Patrzyła na startujące samoloty. Chciało jej się palić i patrząc na ciemniejące okna sąsiadów, szukała akceptacji i solidarności. Ale na całym osiedlu nikt nie palił. I przypomniała sobie, że kiedy była mała, zasypiała na piętrowym łóżku, nasłuchując kaszlu ojca, który wracał z pracy. Wieczorem wszyscy sąsiedzi wychodzili na balkony albo wystawiali głowy przez okna, żeby nie dymić w maleńkich kuchniach. Po sznurkach piął się kwitnący groszek i schły złożone na pół prześcieradła. Ogniki papierosów pozdrawiały się, wysyłały do siebie sygnały. Przez otwarte okna słychać było dźwięki radia, letnie piosenki, kabarety, słuchowiska. Świsty i trzaski, kiedy ludzie łapali fale, jeździli czerwonym przecinkiem po skali.