6 najpiękniejszych powieści - ebook
6 najpiękniejszych powieści - ebook
Helena Mniszkówna (1878–1943) była autorką romansów z życia wyższych sfer. Uznawana jest za klasyka literatury popularnej przeznaczonej dla masowego czytelnika. Fenomen twórczości powieściowej Mniszkówny polegał na tym, że chętnie posługiwała się sytuacjami melodramatycznymi, które w zbiorowej świadomości funkcjonowała od zarania literatury. Powieści autorki mówią o miłości, ale przede wszystkim o zalotach. To szczegółowa analiza wszelakich działań, które zmierzają do połączenia dwojga zakochanych ludzi. Im więcej przeszkód po drodze do celu, tym większa wartość ich miłości. W swych utworach powieściopisarka głosiła zwycięstwo cnoty i szlachetności nad złem i egoizmem. W multibooku znalazło się 6 najpiękniejszych powieści autorki, takich jak:
„Trędowata”
„Ordynat Michorowski”
„Panicz”
„Gehenna”
„Sfinks”
„Magnesy serc”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8200-807-4 |
Rozmiar pliku: | 4,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trędowata
Tom pierwszy
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVI
Rozdział XXXVII
Rozdział XXXVIII
Rozdział XXXIX
Rozdział XL
Tom drugi
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Ordynat Michorowski
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
Rozdział XXIX
Rozdział XXX
Rozdział XXXI
Rozdział XXXII
Rozdział XXXIII
Rozdział XXXIV
Rozdział XXXV
Rozdział XXXVI
Rozdział XXXVII
Rozdział XXXVIII
Rozdział XXXIX
Rozdział XL
Rozdział XLI
Rozdział XLII
Rozdział XLIII
Rozdział XLIV
Rozdział XLV
Rozdział XLVI
Rozdział XLVII
Rozdział XLVIII
Rozdział XLIX
Rozdział L
Rozdział LI
Rozdział LII
Panicz
Część pierwsza
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Część druga
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Gehenna
Część pierwsza
Rozdział I. Na szynach
Rozdział II. Handzia
Rozdział III. Czarci mostek
Rozdział IV. Szatry
Rozdział V. Zgliszcza
Rozdział VI. Powrotne echa
Rozdział VII. Ta kartka
Rozdział VIII. Kulig
Rozdział IX. Wiosna
Rozdział X. O zachodzie
Rozdział XI. Temnyj Hrad
Rozdział XII. Niemi świadkowie
Rozdział XIII. Wśród krwi i jęków
Rozdział XIV. Jak pijani
Rozdział XV. Cud życia
Rozdział XVI. Senne mary
Rozdział XVII. Zwarta maska
Rozdział XVIII. Wyrok
Rozdział XIX. Vogue la galère
Rozdział XX. Szkarłatne róże
Rozdział XXI. Wybuch
Rozdział XXII. „Nie zdzierżysz”
Rozdział XXIII. I zakrakał kruk czarny...
Rozdział XXIV. Nad Słuczą
Rozdział XXV. Przełom złowrogi
Rozdział XXVI. Obława
Rozdział XXVII. W krainę cieniów
Rozdział XXVIII. Mroki nocne
Rozdział XXIX. Zwłoki Chwedźka
Rozdział XXX. Zerwane pęta
Rozdział XXXI. Ostatnia wola
Część druga
Rozdział I. Ku przeznaczeniu
Rozdział II. Moloch
Rozdział III. W parku Monaco
Rozdział IV. Pierwszy sojusz
Rozdział V. La Turbie
Rozdział VI. Cap Martin
Rozdział VII. Spotęgowany urok
Rozdział VIII. Głos zza sceny
Rozdział IX. Męty
Rozdział X. Inkwizytor
Rozdział XI. Na szynach
Rozdział XII. Sic erat in fatis
Rozdział XIII. Na rozstaju
Rozdział XIV. W Wenecji
Rozdział XV. W jego mocy
Rozdział XVI. Ta i... tamta
Rozdział XVII. Błysk szału
Rozdział XVIII. W nieznane losy
Rozdział XIX. Hurlestone House
Rozdział XX. „Szympans” w Monte Carlo
Rozdział XXI. Pierwszy rok
Rozdział XXII. Zabawy... flirty... refleksje
Rozdział XXIII. Jego ultimatum
Rozdział XXIV. Demon
Rozdział XXV. Na zatracenie
Rozdział XXVI. Via doloris
Rozdział XXVII. Grom
Rozdział XXVIII. „Lasciate ogni speranza”
Rozdział XXIX. Wywłaszczyciele
Rozdział XXX. W jej obronie
Rozdział XXXI. Gehenna
Sfinks
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Magnesy serc
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XXRozdział I
Dniało. Wstawał świt. Jasna smuga na wschodzie rozszerzała się dalej i dalej. Z różowej wpadała w tony blade, coraz świetlistsze, prawie przejrzyste, haftowane na tle złotogłowiu.
Powietrze, pełne surowych powiewów nocnych, wchłaniało słoneczne smugi, wilgocią mgły opadając na dół, z każdą chwilą było rzeźwiejsze, jak brylantowe.
Zbudzone ptaki dzwoniły niezliczoną ilością świergotów. Drzewa, otulone puchami zieleni majowej, szemrały na powitanie jutrzenki – przedniej straży słońca.
Pałac w Słodkowcach stał cichy, błyszcząc w różowych topielach wschodu białymi murami ścian i jaskrawą zielonością strzyżonych lip, które wieńcem stroiły fasadę.
Za ogrodem i parkiem przedźwięczał już dzwonek gospodarski. W ciszy poranku brzmiał donośnie, kołatał, roznosząc echo po izbach mieszkań folwarcznych. Ostrym głosem zrywał czeladź z pościeli do roboty.
Mieszkańców pałacu dźwięk ten nie obudził.
Po chwili jednak na lewym skrzydle parterowym otworzono weneckie okno. Świeży oddech wiosny dmuchnął na delikatne zasłony szyb, muskając puszyste sobolowo-złote włosy Stefci Rudeckiej, ciekawie wychylonej na świat.
Była w bieliźnie, z warkoczem trochę roztarganym. Obudził ją odgłos dzwonka i kukułki wołającej w parku.
Dziewczyna podskoczyła do okna.
Ranek zachwycił ją, powietrze orzeźwiło, wciągała je w piersi z lubością.
Widok kwiatów, pokrytych blaskiem rosy, świergot ptaków oczarował ją, rozmarzył trochę.
Pąsowe usta uśmiechały się majowo jak poranek, ale w dużych fiołkowych oczach pozostał smutek, niezgodny z młodzieńczą postacią i wesołym głosem, jakim zawołała:
– Cudny świat! Już nie zasnę, pójdę do lasu! Odbiegła od okna i zaczęła się ubierać.
Włosy splotła w warkocz i zwinęła w ciężki węzeł z tyłu głowy; z natury falowały puszysto, osłaniając miękkimi zwojami drobne uszy i kąty ładnie zarysowanego czoła. Narzuciła na siebie skromną suknię z szarego batystu, ozdabiając ją sznurem różowych korali, błyszczących jak duże czereśnie.
Ubrana, zajrzała do sąsiedniego pokoju. Ciemny od zapuszczonych firanek, wyglądał, jakby sam spał.
Stefcia szepnęła:
– Lucia śpi smacznie. Sama pójdę.
Na palcach przeszła parę pokoi bogato i gustownie urządzonych. W ogromnej sieni pałacowej zatrzymała się bezradnie, ujrzawszy ciężkie oszklone drzwi zamknięte na klucz.
Pomógł jej służący, który właśnie szedł po schodach ze szczotkami w ręku. Szeroko otworzył zaspane oczy na jej widok, ale uprzejmie pospieszył odkręcić zamek.
Po chwili wbiegła do parku.
Chodząc po żwirowanych uliczkach, zrywała białe smukłe narcyzy. Liliowy bez w bujnych kiściach opadał z krzaków, rozkołysany, pachnący. Kielichy narcyzów, przeczysto białe, wonne, pełne były chłodnej rosy; żółte oczy kwiatów w czerwonej rzęsie wyglądały jak załzawione.
Dziewczyna przychylała do ust białe czarki i piła te łzy ze swawolnym uśmiechem.
Pierwsza młodość jej życia i pierwsze poranne blaski słońca złożyły się w potężny hejnał szczęścia, spłynęły do duszy stubarwną tęczą.
Podskakiwała do większych bukietów bzu, strząsając z pachnących pióropuszów kroplisty deszcz na swe lśniące włosy. W świetle słonecznych jaśni głowa jej migotała niby w srebrzystej rosie.
Z więzią kwiatów wyszła z parku do ogrodu owocowego i tu krzyknęła z zachwytem. Wspaniale przystrojone kwieciem drzewa stały uroczyste. Jabłonie, w różowych pękach, miały wygląd młody, pieszczący wzrok. Wiśnie stały osypane bielą kwiatów, niby szeregi dziewcząt idących do ślubu w białych welonach.
Zapach płynął duszący, gałęzie sypały potoki woni. Słońce malowało złotem kwiaty, wiatr niósł szumy, brzęczały pszczoły. Czasem, oderwany z drzewa, biały motyl unosił się w górę jak strząśnięty kwiat.
Stefcia, upojona zapachem, odłamała parę gałązek wiśniowych, przypinając je do włosów, do paska, i tak ukwiecona, szła wąską uliczką, wysadzoną krzewami porzeczek.
Uliczka wiodła do lasu za ogrodem, zwanego borkiem.
Stefcia odchylała zroszone gałęzie, okryte nikłym, jakby spłowiałym kwiatem; mnóstwo tych seledynowych liszek zwisało na ciemniejsze liście, tworząc malowniczą grę kolorów. Szary batyst pokrywała błyszcząca mgiełka rosy, pryskała na twarz i ręce dziewczyny, lecz ją to bawiło. Biegła do małej bramki w sztachetach, otworzyła ją i brodząc w mokrej, obfitej trawie, przeszła skrawek łąki, przedzielającej ogród owocowy od lasu. Wśród wysokich sosen i rozłożystych drzew liściastych zaczęła śpiewać.
Koło nóg jej śmignęła wiewiórka i prędko wskoczyła na drzewo. Ćwierkały wróble, monotonnie stukał dzięcioł.
W pobliskiej olszynce ślicznym sopranem wyśpiewywał słowik, z głębi lasu wołała tenorem kukułka, największa próżniaczka między ptakami. Świat leśny wrzał życiem, pełen szczebiotów, nawoływań, fruwań, pełen chrzęstu igieł sosnowych, szumu leszczyny, dźwięczał, huczał, brzmiał.
Zbudzone echa szły daleko, rozgwarzone, wesołe. Uśmiechnięta dziewczyna pławiła się w słońcu, nurzając w kwiatach i zieleni.
Ale wkrótce jej promienistość znikła. Jakaś chmura zaćmiła młodą jej twarz, matując blask oczu w oprawie bujnych, ciemnych rzęs. Ładne gęste brwi zsunęła na czole i opuszczając na mokry mech suknię, rzekła z niechęcią:
– Mam się też czego cieszyć!
Przypomniała sobie, że minął miesiąc, jak jest nauczycielką w Słodkowcach. Jak ten czas długo płynie!
Nigdy nie myślała o zajmowaniu posady, nie potrzebując pracować na siebie. Ale stało się inaczej.
Materialnie nic jej do nauczycielstwa nie zmuszało. Była córką zamożnych obywateli z Królestwa, którzy oprócz niej mieli jeszcze dwoje młodszych dzieci. Ona kończyła dziewiętnaście lat. Chodząc po lesie Stefcia wspominała okoliczności, jakie ją wygnały z domu, Piękna postać Edmunda Prątnickiego uwypuklała się głównie i jej dziecinne uczucia dla tego człowieka.
Kiedy powrócił ze szkoły dublańskiej, porwał Stefcię siłą urody. Nie badając treści zakochała się pierwszy raz w życiu, gwałtownie, na ślepo, bez odrobiny prawdziwej miłości. Prątnicki odurzył jej głowę nieco romantyczną i egzaltowaną.
Stefcia, skończywszy pensję w Warszawie, uczęszczała na kursa zbiorowe. Wówczas miała sposobność poznać trochę młodzieży ze sfer uczących się.
Przeważnie byli to chłopcy szlachetni, o idealnych porywach. Stefcia nie wyobrażała sobie innych. Prątnicki wyzyskał jej łatwowierność, a podniecony urodą dziewczyny, chciał ją zdobyć i maskował się zręcznie. Potrafił nawet zjednywać sobie państwa Rudeckich. I trwała sielanka.
Ale ojciec Stefci, jakkolwiek wiedział, że młodzi wyznali sobie wzajemnie uczucia, jednakże na urzędowe oświadczyny nie pozwalał. Przeczuwał, że się tu spotkały dwie natury całkiem odmienne...
W piękne barwy Edmunda stary obywatel nie wierzył. Znał „papę Prątnickiego”, a ten w mętach społecznych miał pewne zastosowanie. W swej córce Rudecki widział tyle idealnego zapału, takie bogactwo uczuć, że z obawą wyczekiwał zakończenia tej sielanki. Nie wątpił, że to nastąpi, i bał się o Stefcię... Przeczucia go nie zawiodły.
„Papa Prątnicki”, sprzyjając zamiarowi syna, zaczął jednak z umiejętnością sędziego śledczego wywiadywać się o posag Stefci. Suma kilkunastu tysięcy oburzyła go. Synowi wytłumaczył bezzasadność takiego związku i namawiał do zerwania. Dowodził mu, że ze swą urodą i nazwiskiem powinien ożenić się z cyfrą stutysięczną.
Stefcia w owym czasie zaczynała już wątpić w oślepiający blask swego ideału. Robiła próby, szukając na nim plam. Jej inteligencja i wrażliwość popychały ją do tego. I nastąpił przewrót.
Okopcone szkło dał jej w rękę sam „papa Prątnicki”, rozpoczął bowiem oświadczyny jej ojcu od pytania, ile córka dostanie posagu.
Słowa te zniweczyły wszystko. Pan Rudecki odmówił stanowczo, zadowolony, że dość wcześnie odkrył istotne zamiary Prątnickich.
Ale Stefcia, pragnąc upewnić się w szlachetności Edmunda, spojrzała śmiało w jego blask duchowy, czarujący ją pełnią uroku.
I ujrzała zaćmienie na świetlnej tarczy swych marzeń.
Ujrzała wielkie piętna egoizmu i próżności, a zamiast wzniosłych uczuć spostrzegła brutalną naturę, dążącą jedynie do własnego użycia.
Edmund przedstawił się jak ów kwiat krwiożerczy, który urodą i silnym zapachem zwabia ku sobie łatwowierne owady, a gdy złudzone poddadzą się magnetycznej sile, wówczas zamyka nad nimi kielich i bezwstydnie odkrywa prawdziwą wartość wewnętrzną. Zabija owady trucizną swych namiętności, wchłania je, aby żywić się ich kosztem.
Ona była zaledwo na brzegu zdradnego kielicha. Uratowano ją wcześnie od zguby. Stefcia, myśląc o tym, usiadła na pniu i objąwszy kolana, zwiesiła smutnie głowę.
Pierwszy zawód życia pozostawił w jej duszy wiele goryczy! Dawna, bezgraniczna wiara w ludzi osłabła, znikł zapał do głębokich porywów.
We własnym pojęciu dziewczyna nie czuła się już zdolną do uczuć gorętszych, zapominając, że ma lat dziewiętnaście i bujny temperament.
Delikatny szron pesymizmu osiadł nikłą warstwą na jej idealnych marzeniach, ale zwiększał się, nawet już w Słodkowcach.
Po zerwaniu z Edmundem Stefcia postanowiła wyjechać z domu. Palił ją wstyd i żal, chciała uciec jak najdalej. Śniła o szerokich światach, dalekich przestrzeniach, rwało ją naprzód!...
Powodowana żywą naturą, tworzyła w myślach barwne obrazy, pełne fantazji. Bujała w lśniących wizjach, czując pewną ciasnotę w dotychczasowych warunkach. Po krótkiej walce wyjechała z ojcem szukać posady nauczycielki. Wszelkie tłumaczenia rodziców nie odniosły skutku. W końcu ulegli sądząc, że to krótkotrwały kaprys, spowodowany pierwszym zawodem życiowym, ale obawiali się o wybór odpowiedniego miejsca.
Szło dosyć trudno. Grymasiła Stefcia i pan Rudecki.
Stefcia wydawała się niektórym paniom za ładną, szczególnie gdy same były pełne pretensji lub gdy miały brzydsze córki. Po wielu niepowodzeniach posadę znaleziono. Baronową Elzonowską uroda Stefci nie raziła, przeciwnie – ujęła ją.
Jednakże baronowa spytała dziewczyny, czy nie będzie się nudzić w Słodkowcach, gdyż mieszka tam tylko ona z córką, stary ojciec i również stary rezydent, dawny nauczyciel jej brata. Ale Stefcia pragnęła ciszy, nawet zgodziła się na warunek niepowrócenia do domu na wakacje. Przerażały ją odległe Słodkowce, jednak coś ją tam ciągnęło. Pan Rudecki, opowiedziawszy historię poprzedzającą wyjazd córki, prosił pani Elzonowskiej o troskliwą opiekę nad Stefcia, na co otrzymał obietnicę, wypowiedzianą dość wyniośle z odrobiną serdeczności.
Niepokoiło go arystokratyczne pochodzenie baronowej. Arystokracji nie chciał dla córki, wiedząc, że nauczycielka nawet w obywatelskich domach bywa rozmaicie traktowaną. Drżał na myśl, że w wielkopańskim pałacu mogą jego Stefcię obrażać.
Ale wiedział przy tym, że arystokracja rodowa jest wyjątkowo uprzejmą i że prawdziwy wielki pan starożytnego rodu zawsze jest grzeczniejszy od wielkiego pana parweniusza.
Nazwisko baronowej uspakajało pana Rudeckiego. Zauważył w niej typ wielkiej damy, trochę sztywnej, lecz nie pozbawionej sympatyczniejszych stron.
Uczennicę swą Stefcia poznała na miejscu.
Lucia miała rok szesnasty. Dość wątła, wydelikacona i ładna dziewczynka, o bardzo jasnych włosach i niebieskich oczach, różniła się z matką powierzchownie i usposobieniem. Ze Stefcia zgodziły się. Wkrótce nastąpiła koleżeńska przyjaźń.
Stefcia podniosła się z pnia i poszła w głąb lasu.
– Czy ja tu wytrwam do końca? Oj, wątpię! – szepnęła.
Jej miłość do Prątnickiego, błyskotliwa i wątła jak motyl żyjący krótko, zgasła. Niepokoiło ją teraz coś innego. Wszyscy byli dla niej dobrzy, szczególniej stary dziadek Luci, pan Maciej Michorowski, typ magnata, ale miły typ. Okazywał on jej wiele serca, nazywając Stenią. Mówił, że mu takie spieszczenie jej imienia przypomina dobre czasy z młodości. Stefcia nie wiedziała, jaki to rodzaj wspomnień, ale czuła dla starca wdzięczność za sympatię i ojcowską dobroć. Nie lubiła jego wnuka, właściciela Słodkowic, młodego ordynata Waldemara Michorowskiego. Mieszkał o dwie mile w ordynacji Głębowiczach i w Słodkowcach bywał często. Nie ominął nigdy sposobności, aby się z nią nie drażnić zuchwale. Ile razy on przyjeżdżał, Stefcia wpadała w najgorszy humor, złośliwe jego zaczepki zbywając milczeniem lub gniewem.
– Ten mnie zmusi do opuszczenia Słodkowic – myślała z żalem. Stefcia, słysząc o nim same pochwały, zdziwiła się.
– Więc tylko dla mnie jest takim?... Przypomina Prątnickiego, ale po zdemaskowaniu.
Ten się nie krępuje, nie udaje idealnego; brutalność swej natury odsłania jawnie. A co lepsze: czy świat złudzeń, czy świat marzeń, czy świat rzeczywistości?... To wszystko jak kwiat o pięknej barwie i czarownej woni.
Barwa – to marzenie. Woń – to złudzenie.
Rzeczywistość – to prosta łodyga i szara ziemia, z jakiej wyrasta. Młody Michorowski jest właśnie rzeczywistością, bez upiększeń. Stefcia biegała w lesie, unosząc się własnymi myślami.
Każda sosna, polanka, nawet wiewiórki i kukułka przypominały jej Ruczajew i tęsknota do domu rosła... Pierwszy raz przerażona zapytała siebie, jak mogła zgodzić się na warunek, aby na wakacje nie powracać do rodziny.
W bagnistym zakątku leśnym znalazła mnóstwo niezapominajek, jaskrów, gorąco żółtych pełników łąkowych i ze łzami w oczach zaczęła je zrywać. Całowała niezapominajki, bo jej przypominały olszynkę ruczajewską.
Z pękiem zroszonych kwiatów zawróciła do ogrodu.
Słońce, wzniesione już wysoko, wsiąkało w szczelinki pomiędzy liśćmi, zrzucając na puszystą trawę olbrzymi złoty niewód.
Wtem na drodze środkowej w borku Stefcia ujrzała sunącego wolno jeźdźca. Aż drgnęła z gniewu.
Był to Waldemar Michorowski.
Jechał na pysznym, czarnym jak lawa wierzchowcu. Ładnie wyglądało na nim zamszowe siodło, żółty czaprak i uzdeczka.
Koń arabski szedł z fantazją, nogi stawiał klasycznie, z wdzięcznie przegiętą szyją niespokojnie gryzł wędzidło. Ordynat siedział jak przymurowany, opięty w elegancki strój do konnych wycieczek, w długich botfortach. Wyglądał zgrabnie i postawnie.
Jadąc stępa, młody pan, widocznie zamyślony, patrzał przed siebie, uderzając pejczem po końcach butów. Słońce nieciło iskierki na błyszczących ostrogach.
Stefcia cofnęła się za drzewo, lecz nagłym ruchem spłoszyła z gałązki kraskę. Ptak zatrzepotał skrzydłami, kwiląc głośno. Michorowski spojrzał w tę stronę. Stefci krew uderzyła do głowy.
– Zobaczył mię!... Boże!... że też ja go zawsze spotkać muszę! Przyklękła po rozsypane kwiaty, udając, że go nie widzi.
Ale on już podjechał blisko, zdjął czapkę i zawołał żartobliwie:
– Dzień dobry pani! Co pani tu robi tak rano? Gdzie pani zdobyła tyle kwiatów? Pośród tych drzew jest pani jak rusałka.
– Toteż spotkałam wilkołaka – odparła z gniewem bez namysłu. On podniósł brwi i złośliwie uśmiechnięty odrzekł:
– Owszem, chcę być wilkołakiem przy pani jako rusałce. Stefcia poczerwieniała gwałtownie.
– Czy pan jedzie do Słodkowic? – zapytała chłodno.
– Tak. Mam zamiar panią tam odprowadzić.
– Ja sama trafię do domu.
– Bardzo wątpię! Przede wszystkim nie udźwignie pani tego zielska. To waży cały pud. Muszę pani ulżyć.
Zeskoczył z konia i z wytwornym ukłonem czekał na podanie ręki. Stefcia zawahała się, lecz podała mu ją wzburzona i prędko cofnęła.
– Ależ nie objąłem palców pani... Nie! Stanowczo jestem zadżumiony! – zawołał rozkładając ręce komicznym ruchem.
Miała go ochotę bić.
Michorowski patrzał na nią z ironicznym uśmiechem. Ona drżała z gniewu pod spojrzeniem jego szarych oczu.
Zebrawszy kwiaty, kiwnęła mu dumnie głową i rzekła odchodząc:
– Zegnam pana.
– Hm, pani jest energiczna, ale i ja muszę jechać do Słodkowic. Inna droga nie istnieje. Stefcia skręciła w las, wskazując na bielejący pas drogi.
– Proszę, niech pan jedzie.
– A pani?
– Ja idę lasem.
– Nie mogę pani zostawić w tej puszczy. Pani jest dziś tak nerwową, że zabłądziłaby łatwo. Postępował obok niej, prowadząc konia za uzdę. Stefcia zacięła wargi. Szła prędko, milcząc.
On mówił wciąż głosem przesiąkniętym złośliwością:
– Wie pani co? Niech pani siądzie na mego konia, a ja będę iść obok jak paź. Albo jeszcze lepiej: siądźmy razem. Na rusałkę i wilkołaka tak stosowniej.
Stefcia nie odpowiedziała, przyśpieszając kroku.
– Pani ode mnie ucieka jak od straszydła leśnego. Przecie ze mnie wcale ładny chłopczyk, co? Nie uważa pani?
Żadnej odpowiedzi.
– Aha! Milczenie jest znakiem potwierdzenia. Bardzo mię to cieszy! Oddała mi pani nareszcie sprawiedliwość.
Skłonił się głową żartobliwie, z umyślną uniżonością.
– Przede wszystkim jest pan źle wychowany – wybuchnęła Stefcia.
– Doprawdy? Pierwszy raz słyszę! Zawsze uchodziłem za gentlemana.
– Pan gentleman?! – zawołała ze śmiechem.
Gniew zaświecił w jego oczach. Zmarszczył brwi i szarpiąc konia, przeszył ją oczyma. Ale trwało to chwilkę. Odparł z ironią:
– W takim razie możemy sobie po koleżeńsku podać ręce, gdyż i pani nieuprzejma.
– Panie ordynacie, czy pan uwolni mię dziś od swego towarzystwa?
– O tak, pani: w Słodkowcach.
– Boże! Za co mię karzesz! – szeptała do siebie. Ordynat wybuchnął śmiechem.
– Z czego się pan śmieje? Czy ze swej niedelikatności?
– O nie, pani! Ale pierwszy raz widzę młodą pannę, którą widocznie przerażam. Jak mi Bóg miły, tak to dla mnie nowy objaw.
– Pierwszy raz jest pan tak niegrzeczny dla młodej panny. Za wiele pan sobie pozwala.
– Eee! Pozwalałem sobie często więcej, ale w żadnej nie wzbudzałem tak panicznego strachu jak w pani.
– Ja się pana boję? Pyszny pan jest! Ja pana...
– Nie cierpię – dokończył.
– Tak!
– Dziękuję! Przynajmniej szczerze! Nikt na spowiedzi większej prawdy nie powiedział. Pani utopiłaby mię w łyżce wody. Kto by pomyślał, że w tak delikatnym stworzeniu tyle siedzi złości. Skandal! Pani mię nie cierpi... Ha! Cóż robić! Możemy się pomordować w tym lesie, wolę odjechać samotnie. Gdyby mi pani wydrapała oczy, co powiedziałby na to cały świat kobiecy? Zabrakłoby krepy żałobnej w sklepach, liczba samobójczyń wzrosłaby zastraszająco, a panią skazałyby moje wielbicielki na gilotynę.
Wskoczył na konia i wznosząc do góry czapkę, zawołał:
– Do widzenia! Umykam!
Zawrócił do drogi, uderzył konie ostrogami i pocwałował, roznosząc głośny tętent po lesie. Stefcia odetchnęła.
– Nareszcie!... Pojechał... obrzydły cynik! Obraziłam go... Tym lepiej, nie będzie mi dokuczał.
Spiesznie podążyła w stronę pałacu.
Waldemar zrywał konia munsztukiem, smagał szpicrózgą i przez zaciśnięte wargi wyrzucał słowa ostre:
– Romantyczka... przybiera pozy królewny. Poczekaj! Zdejmę ja twoją koronę!... Wolę diablice niż mniszki, ale nie mogę cierpieć, gdy diablica pozuje na westalkę.
Wzruszył ramionami.
– Ona podobna do księżniczki, a ja do szatana. W tym wypadku jestem szatanem... No... zobaczymy!
I spiął konia ostrogami.Rozdział II
W ogrodowej altanie przy stoliku siedziała Lucia Elzonowska ze swą nauczycielką i słuchała z zajęciem wykładu literatury. Stefcia opowiadała barwnie najświetniejsze czasy piśmiennictwa w Polsce, przytaczając ciekawsze ustępy z dzieł sławnych poetów. Wymową i zapałem umiała porwać uczennicę.
– Czy ty, Luciu, nigdy nie uczyłaś się literatury ojczystej? – spytała Stefcia, widząc zaciekawienie dziewczynki.
– Owszem, coś tam, ale bardzo mało – odparła Lucia. – Poprzedniczka pani, panna Klara, dowodziła, że w naszej sferze trzeba umieć dużo języków obcych i obcą literaturę, o polskiej zaś mówiła, że mi się na nic nie przyda.
– Czy panna Klara jest Polką?
– Tak, ale to wielka arystokratka, przesiąknięta naszymi poglądami.
– Jakież są wasze poglądy?
– Nie wiem, czy potrafię wytłumaczyć, ale sądzę, że chyba polegają na... Nie, nie umiem tego powiedzieć.
– Ja ci pomogę. Polegają na tym, aby mieć cześć dla wszystkiego, co francuskie, niemieckie, słowem obce, byle nie dla tego, co nasze, polskie. Nieprawdaż?
– Skąd pani o tym tak dobrze wie?
– Domyślam się. Czy twoja mama tak samo się zapatruje?
– Naturalnie! Mama nie czyta nic po polsku, ze mną rozmawia tylko po francusku i wierzy jedynie w zagranicę.
– A dziadzio? – spytała Stefcia.
– O, dziadzio przeciwnie! Zawsze o to sprzeczki z mamą. Dziadzio mówi, że to wstyd zapominać o swej narodowości – że każdy powinien najwięcej cenić i kochać to, co własne. Ale mamy te argumenta nie przekonują.
– Twój dziadzio bardzo zacny człowiek.
– Pani kocha dziadzia?
– Szanuję go, ufam w jego rozum.
– I dziadzio panią lubi, ja to widzę. Ale... i Waldy jest tych samych poglądów. Dlaczego pani go nie znosi?
– Moja Luciu, cóż mię pan Waldemar obchodzi? Lucia odrzekła ze śmiechem:
– Wie pani, że między mamą a Waldym wieczne kłótnie. Teraz jeszcze pani przybyła. Biedny Waldy!
– Kończmy lekcję – przerwała Stefcia. – Masz jeszcze napisać wypracowanie. Lucia zarzuciła jej ręce na szyję i rzekła pieszczotliwie:
– To jutro, moja droga pani. Dziś nic nie napiszę, czuję to. Tak mnie pani zachwyciła literaturą, że o niczym więcej nie mogę myśleć. Musi mi pani dać do czytania coś naszego, a wszystkich Niemców i Francuzów schowam na dno szafy, niech ich tam mole jedzą.
– Nie można wpadać z jednej ostateczności w drugą, moja Luciu. I obcych powinnaś poznać lepiej.
– Ale naszych więcej, prawda? Dziś powiem o tym dziadziowi i Waldy, będą radzi. Waldy zawsze mię nazywał papużką... Często, przyjeżdżając, pytał: „Cóż tam papużkę nauczyli nowego?” Mama zaraz w dąsy, a panna Klara z milutkim uśmiechem mówiła: „Vous plaisantez, monsieur le comte”. Bo ona go nazywała hrabią. Ale Waldy odpowiadał niby grzecznie, lecz z gniewem: „nie jestem żadnym comte. Racz pani zapamiętać”.
– A cóż na to panna Klara?
– Obrażała się. Do mnie mówiła: „Votre cousin est détestable. Il n’est pas sage” – i przez parę dni nie wychodziła do niego. Ale potem było znowu: monsieur le comte, a Waldy ją przestrzegał. Tak trwało ciągle.
– Widocznie pan Michorowski uważa za ulubiony sport dokuczanie nauczycielkom – rzekła Stefcia z przekąsem.
– Ależ co znowu! Waldy nienawidził panny Klary, a ona się w nim kochała, ja wiem. Panna Klara to już zupełnie stara panna, ale w pretensjach. Jak tylko Waldy przyjechał, fryzowała włosy i pudrowała się, aż na suknię puder opadał. Waldy ją ogromnie wyśmiewał. Razu jednego na obiad przyszła upudrowana niemożliwie i opowiadała, że zwiedzałyśmy młyn turbinowy. Waldy, wówczas czegoś zły, rzekł bez wahania: „Znać to na pani”. – „Dlaczego?” – spytała. – „Bo pani cała w mące”. Wtedy gniewała się na niego przez tydzień.
Stefcia wzruszyła ramionami, pomagając Luci składać książki i kajety, i myślała o smutnej doli nauczycielki, która w dodatku jest starą panną. O pannie Klarze słyszała już wiele rzeczy, kpili sobie z niej wszyscy, ile chcieli. Kiedyś może i ją będą wyśmiewać, choć nie jest starą panną.
A Lucia powolnym głosem mówiła dalej, kręcąc jasną głową:
– Chciałabym się kiedy zakochać, wie pani? To musi być przyjemne. Ale w kim? W Słodkowcach nie ma kandydata. Chyba pan Ksawery. Ha! ha! On ma za dużą łysinę i mówi do mnie: „moje dziecko”. Bardzo tego nie lubię. Jest tu w Ożarowie hrabia Trestka, ale w nim się nie zakocham, bo ma taką gapiowatą minę. Zresztą on stara się o pannę Ritę. Ot! szalałabym na pewno za Waldym, ale on jest moim wujecznym bratem. On bardzo przystojny i elegancki, ale za poważny, czasem się tylko rozdokazuje.
– Moja Luciu, nie myśl o takich rzeczach – wtrąciła Stefcia. – Jesteś za młoda. Przyjdzie czas i na to. Im później, tym lepiej.
– Pani tak mówi, bo sama z tego powodu miała dużo smutków.
– Skąd wiesz?
– Wiem od mamy. Stefcia poruszyła głową.
– Mama czasem wszystko mi mówi, ale czasem nic. Zresztą cóż w tym złego? Przecież nie zawsze bywa taki koniec rozpaczliwy, zwykle doznaje się dużo szczęścia.
– Ty już o tym wiesz? – spytała Stefcia ubawiona.
– Ja, czytając dużo powieści francuskich, wiem, co znaczy miłość, lecz na sobie nigdy jej nie doświadczyłam. Kiedyś zapytałam Waldemara, co się wówczas czuje – bo on już może być doświadczony.
– I cóż ci odpowiedział? Lucia machnęła ręką.
– Ech, Waldy zawsze żartuje. Powiedział mi tak: „Kochać się to jest zupełnie to samo, co odrabiać lekcję arytmetyki” – bo wie, że najgorzej nie lubię rachunków. Pani mogłaby mi coś powiedzieć, ale pani nie powie. Będę czekać na podobne wiadomości z własnej praktyki.
– Tylko nie zaprzątaj głowy oczekiwaniem. Powtarzam: to za wcześnie.
Lucia zrobiła ruch, jakby sobie coś przypominając, i z wesołą mimiką szepnęła:
– Już wiem! Otóż i zakocham się, nawet prędko, może za tydzień lub za dwa. Ma tu przyjechać praktykant, mówił Waldy. On ma takich kilku w Głębowiczach, z dobrych rodzin.
I ten, co tu przyjedzie, jest podobno z dobrej rodziny, taki, co mu nic nie płacą i on nie płaci. Będzie mieszkał w pawilonie, ale jadał z nami. Chciał tu się dostać hrabia S., lecz podobno okropny laluś, więc Waldy odmówił.
– A ten może nie zadowoli twego gustu? – rzekła Stefcia, myśląc o czym innym.
– No, zapewne! Ale jeśli ładny, to się zakocham.
W tej chwili wszedł do altany młody pokojowiec i rzekł służbowo:
– Jaśnie pani prosi do stołu.
Po czym, nie czekając rozkazu, zabrał książki i niósł do pałacu z wielką czcią.
W sali jadalnej, stylowej, z sufitem w płyty mahoniowe, wszyscy już byli zebrani. Pani Elzonowska, siedząc w krześle, oczekiwała na córkę.
W ręce gniotła serwetę, miała wygląd zirytowany. Poruszała ustami z grymasem i podnosiła jedną brew prędko, co u niej oznaczało niezadowolenie. Obok niej siedział pan Maciej Michorowski, starzec osiemdziesięcioletni. Szczupły i trochę pochylony, robił sympatyczne wrażenie rozumnym wyrazem twarzy bladej, ozdobionej siwym wąsem i dwojgiem miłych szarych oczu. Rysami twarzy przypominał cesarza Franciszka Józefa i dziwną ufność wzbudzał w każdym. Pociągającym uśmiechem ujmował wszystkich, jakby mówiąc: „Szanujcie mię i kochajcie”.
Teraz słuchał wnuka, rozważając każde jego słowo. Staruszek widział w nim swe odrodzenie, młodość.
Waldemar, oparty o wysoką poręcz krzesła, rozdrażniony, ze zmarszczonymi brwiami, dowodził coś, na coś się nie zgadzał, co oburzało panią Elzonowska.
Czwartą osobą przy stole był pan Ksawery, emeryt, stary i łysy, wielki smakosz. Ten, widząc, że ordynat nie siada, stał również, z miną nieszczęśliwą. Nie zajmowała go rozmowa Waldemara z ciotką: on pożerał oczyma wazę, stojącą na bocznym stole, z której ulatywała woń zupy à la reine. Zerkał strapiony na baronową i na wyfrakowanego lokaja. Lecz i ten oczekiwał hasła rozlewania zupy. Nareszcie Stefcia i Lucia weszły. Pani Idalia spojrzała bystro na Waldemara, dając mu do zrozumienia, że czas zakończyć rozmowę. Ale ordynat sam umilkł. Prędko podszedł do panien i ucałowawszy Lucię, skłonił się Stefci z wyszukaną elegancją. Ironiczny uśmiech od razu osiadł mu na ustach.
– Po takiej poezji, jak las i kwiaty, spotykamy się przy prozaicznym obiedzie. Gdy to pani nie razi? – spytał.
Stefcia poczerwieniała. Jego słowa zniweczyły jej humor w jednej chwili.
– Nie myślałam o tym odparła chłodno.
– Szkoda! A ja wątpiłem, czy panią zobaczę. W tej puszczy mógłby panią porwać jaki szczęśliwy wilkołak, połknąć żywcem lub unieść do swych komyszy. Bardzo rad jestem, że pani ocalała.
– Czy i ty, Waldy, byłeś rano w borku z panną Stefanią? spytała Lucia.
Pani Elzonowska popatrzała na Stefcię zmrużonymi oczyma jak szpareczkami i z odpowiednim grymasem ust spuściła je znowu na talerz.
Waldemar zauważył przykrość na twarzy Stefci, spojrzał bystro na Lucię i odpowiedział swobodnie:
– Jadąc przez las widziałem pannę Stefanię spacerującą. Stefcia uczuła wdzięczność dla niego. Służący obniósł zupę. Zaczęto ją spożywać w milczeniu. Takie ciche obiady zdarzały się tu rzadko, ale bywały ciężkie jak gradowa chmura. Stefcia poznała, że chmura i dziś wisi nad stołem.
Pani Idalia, siedząc bez słowa, wyglądała, jak gdyby połknęła kij. Sztywna jej postać, chłód bijący z twarzy oziębiał i pana Macieja. Staruszek chciał rozweselić wszystkich, rzucał od czasu do czasu jakieś zdanie, ale rozmowa nie kleiła się. Zły humor pani domu działał przygnębiająco. Nawet pan Ksawery, chociaż nie tracił apetytu, spoglądał na baronową z obawą.
Tylko ordynat zachował swobodę, lecz także milczał. Wypił dwa kieliszki starki. Po zupie lokaj ciągle dolewał maderę, zdziwiony, że młody pan ma tak wyjątkowe pragnienie. Po polędwicy Waldemar pił na umor burgunda, lecz zdziwienie służącego wzrosło, gdy podano szparagi. Zwykle ordynat nie lubił tej potrawy, ale dziś drugi raz kazał sobie podawać.
Pani Elzonowska spojrzała na niego z miną istoty wyższej, która by nie potrafiła dobierać jednej potrawy. Uważała to za nieestetyczne, w ich sferze niesłychane. Jej zły humor znalazł ujście, nie wytrzymała. Bez podniesienia oczu rzekła po francusku, głosem trochę syczącym, ciągnąc wyrazy:
– Nie rozumiem, jak można dwa razy brać z półmiska. Bierze się tylko raz odpowiednią ilość dla zaspokojenia apetytu.
Pan Maciej patrzał na córkę z wymówką w oczach. Nie rozumiał rozdrażnienia posuniętego aż do niegrzeczności. Ale Waldemar nie zawstydził się, przeciwnie, rozweseliło go to. Zerknął na ciotkę złośliwie, na Stefcię figlarnie, uśmiechnął się i zawołał do lokaja:
– Jacenty! podaj mi jeszcze szparagi.
Pani Idalia zacięła usta. Pan Maciej teraz na wnuka spojrzał z wymówką.
Stefcia i Lucia wstrzymywały śmiech, tylko lekkie drganie kącików ust Stefci wskazywało, że ją ta scena ubawiła.
Jednakże Waldemar to zauważył. Zaczął dowcipkować z panem Ksawerym, wreszcie rzekł:
– Zapraszam pana do Głębowicz na całe lato, dobrze? Będzie pan miał wszystko, czego dusza zapragnie. Co dzień zupa à la reine, szparagi, bo ja pasjami polubiłem szparagi – co dzień gra w szachy, dzienniki ilustrowane. Nawet na pańską intencje urządzę iluminację, którą pan tak lubi. Cóż, zgoda?
Pan Ksawery wyjął z przepaścistej kieszeni surduta ogromną chustkę, dokładnie wytarł sobie łysinę i dopiero wówczas odpowiedział:
– Co panu po mnie, panie ordynacie? Dobędę już w Słodkowcach.
– W Słodkowcach będzie ktoś inny... młodszy. Pan nie potrafisz bawić dam! To, widzi pan, wyłączna zdolność. My obaj, apostołowie celibatu, trzymajmy się razem w Głębowiczach. Tu moja pani ciotka życzy sobie kogoś zabawniejszego. Pani Idalia wzruszyła ramionami.
– Zechciej łaskawie nie narzucać mi własnych kaprysów – rzekła kwaśno. Waldemar poważnie pochylił głowę.
– Zawsze jestem na twoje usługi, kochana ciociu. Po czym rzekł do Stefci:
– Pani wyrocznią, pani głosuje, czy pan Ksawery ma zostać w Słodkowcach, czy go mam zabrać do Głębowicz?
– Moje zdanie zbyteczne – odparła Stefcia podrażniona.
Waldemar utkwił w niej szare, przenikliwe oczy z wyrazem trochę szatańskim. Potrząsnął głową i zawołał z udanym żalem:
– Desperacja! Nie mam weny do pani. Co krok to rekuza! Pani jest dla mnie okrutną. Luciu, czemu nie nawrócisz panny Stefanii na moją stronę? Powinnaś tego dokazać.
Dziewczynka spojrzała na matkę i spuściła oczy. Widocznie chciała coś odpowiedzieć, lecz surowa twarz matki onieśmieliła ją.
Wtem przemówił pan Maciej, chcąc nadać inny kierunek rozmowie:
– Czy będziesz nocował. Waldy?
– Broń Boże! A to po co? Wydam ostatnie polecenia Kleczowi i jadę. Spojrzał na Stefcię i dodał:
– Chyba panna Stefania zechce, abym został jako partner do tenisa. W takim razie zapominam dziś o Głębowiczach i...
– Waldy, proszę cię, nie żartuj – przerwał pan Maciej; bardzo niezadowolony.
– Ależ ja wcale nie żartuję! Panna Stefania może mię skłonić do zostania. Więc... słucham wyroku?
I pochylony patrzał na Stefcię zuchwałym wzrokiem.
– Słucham wyroku! – powtórzył. Stefcię oblała gorąca krew oburzenia.
Z jaką przyjemnością cisnęłaby w twarz tego magnata serwetką lub talerzem. Podniosła na niego oczy pełne gniewu i odrzekła:
– Mówiłam panu, że nie grywam w tenisa, i jeszcze raz to powtarzam.
– Ach! więc zostanę nauczycielem pani. Ręczę za świetne rezultaty.
– Zbytek łaski – rzuciła gniewnie. Waldemar mówił dalej:
– Pani jest niesłychanie do twarzy w koralach. Wyglądają apetycznie, jak dojrzałe wiśnie. Gdybym był wróblem, nie odpędziłaby mię pani od siebie, objadłbym wszystkie. Tymczasem tylko ślinkę łykam.
Stefcia zbladła, zagryzła usta i obrzuciwszy Waldemara chłodnym wzrokiem, spuściła oczy.
Obiad skończył się. Baronowa wstała nie spojrzawszy na nikogo i prędko wyszła z sali.
W Słodkowcach przy powstaniu od stołu nie dziękowali sobie. Taki panował zwyczaj. Stefcię on raził i stale oddawała wszystkim ogólny ukłon.
Pani Idalia z zasady na ukłon taki nie odpowiadała, a pan Maciej zawsze nawet podawał Stefci rękę, co ją krępowało ze względu na panią Idalię.
Ordynat dla dokuczenia ciotce i dla własnej przyjemności również podawał Stefci rękę, wiedząc, że ją tym rozgniewa. Ale dziś Stefcia, chcąc uniknąć podziękowania, powstała prędzej od baronowej i skłoniwszy się ładnie głową panu Maciejowi, podążyła w stronę drzwi.
Waldemar zręcznie zastąpił jej drogę i wyciągając dłoń przemówił:
– Dziękuję pani za miłe vis-à-vis. Stefcia cofnęła się i nie podając mu ręki przeszła, nawet na niego nie patrząc.
Młody magnat patrzał na Stefcię zdumiony. Kiedy znikła za drzwiami, szarpnął ładne złotawoblond wąsy i nic nie mówiąc poszedł do swego gabinetu.
Usiadł na fotelu przed biurkiem, wyjął z kieszeni kosztowną cygarniczkę, wydobył cygaro i zaczął zapalać z nadzwyczajną uwagą i namaszczeniem. Pełne, barwne, zmysłowe usta wydymał lekko, pykając z cygara błękitnym dymkiem.
Z brwią namarszczoną siedział, z widocznym skupieniem w szarych oczach. Świeciły w nich złowrogie płomyki. Po chwili poruszył się, wsunął ręce w kieszenie, założył nogę na nogę i rozparty wygodnie w fotelu, rzekł głośno, nie wyjmując z ust cygara:
– Po prostu dała mi w pysk.
Ubawiony własnymi słowami, szepnął znowu:
– Zuch dziewczyna! Ale temperament ma piekielny!...
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.