A jeśli ciernie - ebook
A jeśli ciernie - ebook
Żeby chronić dzieci, Cathy i Chris ukrywają wstrząsającą, mroczną prawdę. Ktoś jednak zna ich sekret. I nie przestaje ich obserwować.
Cathy, w dzieciństwie więziona na strychu przez okrutną matkę i babkę, dziś razem z Christopherem tworzy ciepły, kochający dom dla swoich dzieci: przystojnego i utalentowanego Jory’ego, obdarzonego bujną wyobraźnią Barta i uroczej adoptowanej córeczki.
Wszystko się zmienia, gdy do domu obok wprowadza się starsza kobieta w towarzystwie ekscentrycznego lokaja. Bart zaczyna ją odwiedzać, a ona rozpieszcza go słodyczami i nalega, by nazywał ją babcią.
Z każdą wizytą chłopiec coraz bardziej się zmienia, aż w końcu Cathy i Chris uświadamiają sobie, że koszmary z przeszłości wróciły. Czy stracą to, co dla nich najdroższe?
Siła książek V.C. Andrews polega na połączeniu przedziwnych wątków z napięciem emocjonalnym bohaterów uwięzionych w pułapce.
"The Times"
"A jeśli ciernie" to trzecia - po "Kwiatach na poddaszu" i "Płatkach na wierze" - księga sagi rodziny Dollangangerów, najsłynniejszej serii w dorobku amerykańskiej pisarki Virginii C. Andrews. Jej książki, tworzące prawie dwadzieścia bestsellerowych serii, sprzedały się dotąd na całym świecie w ponad 100 milionach egzemplarzy.
W przygotowaniu są kolejne części sagi: "Kto wiatr sieje" i "Ogród cieni".
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8169-872-6 |
Rozmiar pliku: | 563 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pogrążeni w głębokim smutku, zawiadamiamy o śmierci naszej ukochanej autorki Virginii C. Andrews. Pozostawiła po sobie nie tylko bogatą spuściznę literacką, ale również poniższe słowa, które powinny się stać inspiracją dla wielu z nas:
„Wychowywałam się w środowisku robotniczym. Mój ojciec kochał książki równie gorąco jak ja. Kiedy miałam siedem lat, zaprowadził mnie do biblioteki publicznej i założył mi pierwszą kartę. Wrócił do domu z dwiema książkami, ja zaś wypożyczyłam dziewięć.
Książki otwierały przede mną drzwi, o których istnieniu nawet mi się nie śniło. Wyrywały mnie z mojego jestestwa. Przenosiły w przeszłość i przyszłość; przenosiły na Księżyc, do ogromnych pałaców, w dzikie dżungle − wszędzie. Dzięki nim poznałam Londyn i Paryż, jeszcze zanim zdążyłam tam pojechać.
Kiedy książki nie mogły dać mi tego, czego potrzebowałam, marzenia zaspokajały moje potrzeby. Wiele lat temu marzyłam o bogactwie i sławie − wtedy właśnie zobaczyłam kwiaty rosnące na strychu…
Marzenia można urzeczywistnić bez względu na to, jakie los zgotuje nam przeszkody − pod którymi musimy się przeczołgać, które musimy przeskoczyć lub obejść. Mnie zawsze udawało się przedostać na drugą stronę. To, że pomimo tak wielu przeciwności zdołałam osiągnąć swój cel, jest tylko i wyłącznie moją zasługą. Dając kilku milionom czytelników radość i ucieczkę od codzienności, robiłam to również dla siebie”.Prolog
Było już późno, więc cienie stały się znacznie dłuższe. Siedziałam nieruchomo obok jednej z marmurowych rzeźb Paula. Słyszałam, jak posągi szepczą do siebie o przeszłości, której nigdy nie zapomnę, i napomykają o przyszłości, którą chciałabym się nie martwić. Kiedy błyszczały w trupio bladym świetle księżyca, były niczym wyrzut sumienia, przypominały, że mogłam − i powinnam − zachować się inaczej. Jestem jednak taka, jaka zawsze byłam − rządzą mną instynkty. I chyba już nigdy się nie zmienię.
Dzisiaj dostrzegłam na głowie pierwszy siwy włos, który przypomniał mi, że wkrótce i ja mogę zostać babcią. Zadrżałam. Jaką będę babcią? Jaką właściwie jestem matką? W nikłym świetle zmierzchu czekałam, aby przyszedł do mnie Chris. Chciałam, żeby jego błękitne oczy powiedziały mi, że jeszcze nie gasnę, że nie jestem kwiatem papierowym, lecz prawdziwym.
Wreszcie przyszedł i położył dłoń na moim ramieniu. Oparłam o nią głowę. Oboje wiedzieliśmy, że nasza historia dobiega końca i że Bart oraz Jory sprawią nam jeszcze wiele radości, ale i wiele bólu.
To ich opowieść – Jory’ego i Barta. Opowiedzą wszystko tak, jak to przeżyli.JORY
Ilekroć ojciec nie przyjeżdżał po mnie do szkoły samochodem, korzystałem z żółtego szkolnego autobusu, który dowoził mnie na odludny przystanek, gdzie każdego ranka ukrywałem w zaroślach rower.
Później, aby dotrzeć do domu, musiałem pokonać spory odcinek wąskiej, krętej ścieżki, wiodącej przez prawdziwe pustkowie. Po drodze mijałem zaledwie jedną budowlę − starą, opuszczoną willę, która za każdym razem przykuwała mój wzrok. Zawsze byłem ciekaw, kto w niej mieszkał i dlaczego opuścił te strony. Kiedy zbliżałem się do niej, odruchowo zwalniałem.
Nasz dom znajdował się kilkaset jardów dalej. Stał samotnie przy drodze, która miała więcej zakrętów niż labirynt. Mieszkaliśmy w Fairfax, w hrabstwie Marin, jakieś dwadzieścia mil na północ od San Francisco. Nieopodal znajdowały się porośnięte sekwojowym lasem góry, których zbocza opadały łagodnie w stronę oceanu. Było to raczej zimne i posępne miejsce. Czasem się zdarzało, że nadciągająca od oceanu mgła przez cały dzień szczelnie spowijała okolicę, czyniąc wszystko jeszcze bardziej tajemniczym. Było w tym jednak również coś romantycznego.
Kochałem nasz dom, lecz mimo to pozostały we mnie jakieś niewyraźne wspomnienia południowego ogrodu, pełnego drzewek magnolii obrośniętych hiszpańskim mchem. Pamiętam także wysokiego mężczyznę o szpakowatych włosach; mężczyznę, który nazywał mnie swoim synem. Niestety nie potrafię sobie przypomnieć jego twarzy, pamiętam jedynie poczucie bezpieczeństwa i ciepło, które znajdowałem w jego ramionach.
Chris był trzecim z kolei mężem mamy. Mój prawdziwy ojciec umarł, zanim jeszcze się urodziłem. Nazywał się Julian Marquet i był światowej sławy baletmistrzem. O drugim mężu mamy, doktorze Paulu Scotcie Sheffieldzie, nie słyszał prawie nikt poza mieszkańcami Clairmont w Karolinie Południowej. W tym samym stanie, w Greenglennie, mieszkała moja babcia ze strony ojca − madame Marisha.
Pisała do mnie co tydzień, a każdego lata odwiedzałem ją wraz z rodzicami. Zdawało mi się, że babcia równie gorąco jak ja pragnie, bym stał się największym tancerzem, o jakim kiedykolwiek słyszał świat. W ten sposób udowodniłbym wszystkim, że mój ojciec pozostawił godnego spadkobiercę swego dorobku i talentu.
Nie można powiedzieć, żeby babcia w jakiś sposób przypominała inne staruszki. Kiedyś była bardzo sławna i nie chciała, aby ktokolwiek o tym zapomniał. Obowiązywała mnie pewna zasada: w towarzystwie obcych nie mogłem nazywać jej babcią. Sądziła, że dzięki temu nikt z postronnych nie będzie w stanie domyślić się, ile ma lat. Pewnego razu szepnęła mi nawet do ucha, że nic by się nie stało, gdybym mówił do niej po prostu „mamo”, ale wydawało mi się, że to nie jest w porządku wobec mojej ukochanej matki. Nazywałem ją więc tak jak inni − madame Marisha albo madame M.
Uwielbiałem coroczne wyprawy do Karoliny Południowej, a jeszcze bardziej moment, gdy wracaliśmy do naszej małej doliny i przytulnego domku z sekwojowego drewna. „Bezpieczni w dolinie, gdzie nie wieją wiatry”, mawiała często mama, jakby wiatr napawał ją lękiem.
Wreszcie dotarłem do domu. Zostawiłem rower na podjeździe i wszedłem do środka. Psiakrew! Ani śladu Barta i mamy. Wpadłem do kuchni, gdzie Emma przygotowywała obiad. Spędzała tam większość czasu. Nawiasem mówiąc, kuchnia pasowała do jej ujmującej, tłuściutkiej figury. Emma miała pociągłą, surową twarz, która nabierała znacznie sympatyczniejszego wyrazu, kiedy się uśmiechała; na szczęście Emma chodziła uśmiechnięta prawie cały dzień. Mogła kazać zrobić to czy tamto, ale jej ciepły uśmiech sprawiał, że nie traktowało się tego jak dopustu bożego. Trochę inaczej miała się sprawa z moim bratem Bartem, który często odmawiał wykonywania jej poleceń. Zawsze podejrzewałem, że Emma zajmuje się nim częściej niż mną. Nie było w tym zresztą nic dziwnego, ponieważ mój brat był strasznym niezgrabą. Rozlewał mleko, gdy próbował nalać je sobie do szklanki. Przewracał się, niosąc kubek wody. W całym domu nie było dosłownie niczego, na co by nie wpadł. Zderzał się z meblami, przewracał lampy. A jeśli na podłodze leżał rozciągnięty kabel, to można było mieć pewność, że Bart zaczepi o niego butem i albo sam się wywróci, albo pociągając kabel za sobą, rozbije radio czy też mikser.
− Gdzie jest Bart? − spytałem Emmę, która właśnie obierała pomidory, by nafaszerować nimi pieczeń.
− Mówię ci, Jory, że będę szczęśliwa, kiedy ten dzieciak będzie siedział w szkole tak długo jak ty. Nie cierpię, gdy włazi mi do kuchni. Muszę rzucać całą robotę i uważać na niego. Dzięki Bogu ma ten mur, na którym może sobie przesiadywać. À propos, co wy tam, chłopcy, właściwie robicie?
− Nic − odparłem.
Nie chciałem opowiadać jej o tym, że przekradamy się do stojącej za murem opuszczonej willi. Nie wolno nam było tam chodzić, a tym bardziej się bawić.
− A gdzie mama? − spytałem po chwili.
Emma powiedziała, że mama wróciła dziś wcześniej, bo odwołano lekcje baletu. O tym akurat wiedziałem.
− Połowa jej klasy jest chora − wyjaśniłem. − Ale gdzie ona właściwie jest?
− Jory, nie mogę przecież mieć wszystkich na oku i jednocześnie zajmować się kuchnią. Parę minut temu mówiła mi, że musi iść na poddasze i zrobić coś ze starymi obrazami. Dlaczego nie przyłączysz się do niej i nie pomożesz jej w pracy?
Emma dała mi tym sposobem do zrozumienia, że nie powinienem jej przeszkadzać. Ruszyłem w stronę schodów wiodących na poddasze. Wejście do nich było ukryte w olbrzymiej szafie na bieliznę, znajdującej się na samym końcu korytarza. Dokładnie w chwili, gdy przechodziłem przez salon, usłyszałem, że otwierają się drzwi frontowe. Ku mojemu zdumieniu zobaczyłem w przedpokoju ojca. Jego błękitne oczy zdradzały głębokie zamyślenie. Chciałem go zawołać, ale się powstrzymałem, gdyż z pewnością zakłóciłbym tok jego rozmyślań. Stanąłem w miejscu, nie wiedząc, co zrobić.
Ojciec odstawił czarną torbę lekarską i skierował się w stronę swojej sypialni. Po drodze musiał jednak przejść obok bieliźniarki, której drzwi były lekko uchylone. Przystanął, nasłuchując dobiegającej ze strychu muzyki.
Co mama tam robi? Czyżby znowu tańczyła? Za każdym razem, gdy ją pytałem, dlaczego tańczy w tym brudnym pomieszczeniu, wyjaśniała, iż czuje, że musi tańczyć właśnie na strychu, pomimo zaduchu i bałaganu, które tam panowały. „Tylko nie mów o tym ojcu”, prosiła mnie kilkakrotnie. Kiedy po raz ostatni zadałem jej to pytanie, przestała chodzić na poddasze – widocznie jednak znowu zaczęła to robić.
Byłem ciekaw, co się stanie. Zastanawiałem się, co mama powie tacie, gdy ten przyłapie ją na strychu.
Cichutko poszedłem za nim po stromych, wąskich schodach. Stanął dokładnie pod zwisającą z sufitu nieosłoniętą żarówką. Wpatrywał się w mamę, która nie dostrzegła jego obecności. Trzymała w dłoni miotełkę do kurzu i naśladowała w figlarnych ruchach Kopciuszka, bo z pewnością nie była to księżniczka Aurora ze Śpiącej królewny, pomimo że na staromodnym adapterze kręciła się płyta z muzyką właśnie z tego baletu.
O Boże! Ojczymowi chyba serce skoczyło do gardła. Wyglądał na przerażonego. Wyczułem, że widok mamy tańczącej na strychu sprawia mu ból. Czyż to nie dziwne? Nie pojmowałem, co się między nimi dzieje. Miałem dopiero czternaście lat, Bart miał dziewięć, musieliśmy przeżyć jeszcze wiele, aby się stać dorośli. Miłość, jaką żywili do siebie moi rodzice, różniła się znacznie od uczuć łączących rodziców moich przyjaciół. Ich miłość wydawała się bardziej namiętna, burzliwa i intensywna. Kiedy sądzili, że nikt ich nie widzi, zamykali oczy i przytulali się do siebie.
Teraz, w związku z tym, że już trochę wydoroślałem, zaczynałem dostrzegać coraz więcej. Często zastanawiałem się nad rolami, jakie moi rodzice przyjmowali w życiu. Inaczej zachowywali się wobec obcych, inaczej przy mnie i Barcie, a jeszcze w inny sposób w stosunku do siebie samych. (Skąd niby mogli wiedzieć, że ich synowie nie zawsze są na tyle dyskretni, by odwrócić się i wyjść, chociaż należało to zrobić?)
A może zachowywali się tak wszyscy dorośli, zwłaszcza ci, którzy mieli dzieci?
Tata obserwował mamę wirującą w szybkich piruetach. Poruszała się tak prędko, że jej długie jasne włosy unosiły się w powietrzu, kreśląc półkolistą aureolę. Miała na sobie biały trykot i baletki. Byłem oczarowany jej tańcem i sposobem, w jaki wymachiwała miotełką. Zdawać by się mogło, że to miecz, którym walczy ze starymi meblami. Na podłodze i na półkach leżały porozrzucane zabawki, popsute samochodziki i hulajnogi, a także rozbite talerze, które cierpliwie czekały, aż wreszcie ktoś je poskleja. Każdy ruch miotełki wyrzucał w górę miriady drobinek złotego kurzu. Wyrwane z letargu usiłowały czym prędzej opaść, zanim mama ponownie zaatakuje i raz jeszcze zmusi je do lotu.
− Wynocha! − krzyczała tonem królowej strofującej niewolników. − Wynoście się stąd i nie wracajcie! Nie męczcie mnie już więcej!
I wciąż wirowała, tak szybko, że nie mogłem nadążyć za nią wzrokiem. W końcu zaczęło mi się od tego kręcić w głowie. Wykonywała fouettés z wirtuozerią, jakiej nigdy dotąd nie widziałem na żadnej scenie. Jak opętana krążyła coraz szybciej i szybciej, dostosowując się do muzyki. Posługiwała się miotełką, tak jakby to był nieodzowny rekwizyt w roli, którą grała. Wkładała w ten taniec tyle dramatyzmu i uczucia, że miałem nieodpartą ochotę zdjąć buty i dołączyć do niej. Chciałem być jej partnerem i tańczyć z nią tak, jak robił to kiedyś mój prawdziwy ojciec. Jednak mogłem tylko stać skryty w purpurowym cieniu i oglądać coś, czego, jak mi się zdawało, nie powinienem być świadkiem.
Tata przyglądał się mamie z rosnącym napięciem. Ona zaś wyglądała tak pięknie i delikatnie. Miała trzydzieści siedem lat, lecz wydawała się znacznie młodsza i łatwo było ją zranić niezbyt uprzejmym słowem, jak początkującą tancerkę.
− Cathy! − zawołał tata. − Przestań! Co ty robisz?
Usłyszała go i udając przerażenie, zamachała rękami. Dotarła do niego małymi kroczkami, zwanymi bourrées, i wykonała serię piruetów wokół jego postaci. Krążyła, bez przerwy omiatając go miotełką.
− Przestań! − krzyknął, wyrywając jej z ręki miotełkę, którą zaraz odrzucił daleko za siebie.
Błękitne oczy mamy rozszerzyły się i stały jakby ciemniejsze. Jej pełne usta zaczęły drżeć. Powoli, bardzo powoli, z wyraźną niechęcią odwróciła głowę, żeby spojrzeć na to, co wskazywał palcem ojciec.
Popatrzyłem w to miejsce i − ku memu zdziwieniu − zobaczyłem dwa jednakowe łóżka, ustawione w tej części poddasza, która wkrótce miała zostać przebudowana. Tata obiecał mamie, że zrobi tu pokój rekreacyjny. Ale po co wśród tych gratów postawiono łóżka?
− Chris? Co robisz w domu? Zwykle nie wracałeś tak wcześnie… − Głos mamy był matowy, pobrzmiewała w nim nutka strachu.
Ulżyło mi. Ojciec wreszcie ją przyłapał. Teraz będzie mógł zakazać jej tańczyć w tym suchym, zakurzonym pomieszczeniu, co z pewnością wyjdzie na korzyść jej zdrowiu. Zauważyłem, że mama nie za bardzo wie, jak ma się wytłumaczyć.
− Cathy, wiem, że to ja przyciągnąłem tu te łóżka, ale dlaczego zestawiłaś je razem? − zapytał tata. − Jak wniosłaś materace? − Przerwał na chwilę i zainteresował się piknikowym koszykiem stojącym koło łóżek. − Cathy! − wrzasnął, przeszywając mamę wzrokiem. − Czy ta historia musi się powtórzyć? Czy nie możemy się uczyć na błędach innych? Czy naprawdę musimy powtórzyć to wszystko?!
Powtórzyć? O czym on mówi?
− Catherine, nie stój tak i nie próbuj udawać niewiniątka jak jakieś podłe dziecko przyłapane na kradzieży. Dlaczego złączyłaś te łóżka? Po co materace i nowe koce? Po co ten koszyk? Czyż nie widzieliśmy już zbyt wielu takich koszy przez całe nasze życie?
Myślałem, że mama zestawiła te łóżka po to, żebyśmy mogli się na nich wyciągnąć, zmęczeni wspólnym tańcem. A kosz piknikowy to po prostu jeszcze jeden typ kosza.
Podszedłem bliżej i ukryłem się za belką podpierającą krokiew. Między rodzicami działo się coś smutnego i bolesnego; przy tym świeżego, ale tak jak rana, która nie chce się goić. Mama wyglądała na zawstydzoną i zakłopotaną. Mężczyzna, którego nazywałem tatą, był wyraźnie oszołomiony. Zdawało mi się, że chciałby wziąć ją w ramiona i jej wybaczyć.
− Cathy, Cathy… − błagał udręczonym głosem. − Pod żadnym względem nie bądź taka jak ona!
Mama uniosła głowę i wyprostowała ramiona. Spoglądała na ojca z wyrazem aroganckiej dumy. Odrzuciła do tyłu długie włosy i uśmiechnęła się urzekająco. Robiła to wszystko tylko dlatego, żeby przestał zadawać pytania, na które wolała nie odpowiadać?
Pomimo zaduchu panującego na strychu nagle poczułem chłód. Po plecach przebiegły mi dreszcze. Chciałem stąd natychmiast uciec. Zrobiło mi się wstyd, że podglądam rodziców. Zwykle robił to Bart, nie ja.
Ale jak mogłem uciec, nie zwracając ich uwagi? Musiałem pozostać tam, gdzie stałem.
− Spójrz na mnie, Cathy – podjął tata. − Nie jesteś już młodziutką, naiwną dziewczyną, a to nie są żarty. Nie ma żadnego powodu, dla którego te łóżka miałyby tu stać. A koszyk tylko powiększa moje obawy. Co ty, do cholery, zamierzałaś zrobić?
Ramiona mamy rozwarły się szeroko. Wyglądało na to, że chce objąć tatę, on jednak odepchnął ją i mówił dalej:
− Nie usiłuj mnie uwodzić, bo robi mi się od tego niedobrze. Codziennie zadaję sobie pytanie, jak mogę wracać do domu i nie mieć ciebie dość, i ciągle czuć to samo, jak wiele lat temu, czuć to po tym wszystkim, co się stało. Lecz mimo to mijają lata, a ja wciąż cię kocham, wciąż cię potrzebuję i ufam ci. Nie wykorzystuj więc mojej miłości dla jakichś niecnych celów!
Widać było, że mama jest oszołomiona. To samo zresztą można było powiedzieć o mnie. Czyżby ojczym już jej nie kochał? Czy to właśnie starał się dać jej do zrozumienia? Znowu wpatrywała się w łóżka, jakby była zaskoczona, że tu są.
− Chris, pomóż mi… − rzekła zduszonym głosem i podeszła do ojca, otwierając ramiona. Powstrzymał ją, kręcąc głową, ale poprosiła: − Proszę, nie zachowuj się tak, jakbyś mnie nie rozumiał. Nie przypominam sobie, żebym kupiła ten koszyk. Naprawdę! Zeszłej nocy śniło mi się, że przyszłam tu i zsunęłam łóżka, ale gdy dzisiaj zobaczyłam, że stoją jedno przy drugim, pomyślałam, że ty to zrobiłeś.
− Cathy! Ja tego nie zrobiłem!
− Wyłaź z tego cienia! Nie widzę cię! − krzyknęła nagle mama i uniosła drobne białe ręce. Próbowała chyba pochwycić jakąś niewidoczną pajęczynę. Przez moment przyglądała się swoim dłoniom, tak jakby te odmówiły jej posłuszeństwa. A może rzeczywiście widziała pajęcze nici spowijające jej palce?
Idąc za przykładem ojca, rozejrzałem się dookoła. Nigdy przedtem strych nie był taki czysty. Podłoga była wyszorowana, a kartony z rupieciami starannie ułożone. Żeby poddasze wyglądało przytulniej, mama powiesiła na ścianach obrazy przedstawiające przeróżne kwiaty.
Tata patrzył na nią jak na wariatkę. Zastanawiałem się, co sobie teraz myśli i dlaczego, skoro jest najlepszym lekarzem w okolicy, nie powie, co jej dolega. Może starał się ocenić, czy mama tylko udaje ten nagły zanik pamięci? A może pełen zakłopotania wyraz jej oczu powiedział mu zupełnie coś innego? Zdaje się, że tak, bo zwrócił się do niej łagodniej niż dotychczas:
− Cathy, nie musisz się już martwić. Nie pływasz już w morzu zakłamania. Nie porwała cię fala odpływu. Nie toniesz. Nie pogrążasz się. Nie dręczą cię już koszmary. Jestem przy tobie, więc nie musisz, jak tonący, chwytać się brzytwy.
Przytulił mamę, a ona przywarła do niego tak, jakby ratowała się przed utonięciem.
− Nic ci nie jest, kochanie − wyszeptał tata i dotykając jej policzków, otarł łzy, które zaczęły po nich spływać. Potem czule podniósł jej głowę i zbliżył usta do jej warg. Pocałunek trwał tak długo, że z wrażenia aż zaparło mi dech w piersiach. − Babka nie żyje – dodał. − Foxworth Hall doszczętnie się spaliło.
Foxworth Hall? O co tu chodzi?
− Nie, Chris, to nieprawda – odparła mama. − Słyszałam, jak przed chwilą wchodziła po schodach. Wiesz przecież, że zawsze bała się małych, ciasnych pomieszczeń, jak więc mogła wejść po tych schodach?
− A może spałaś, kiedy słyszałaś jej kroki?
Zadrżałem. O czym, do diabła, oni mówili? O jakiej babce?
− Tak – wymamrotała z ustami przy jego twarzy. − Zdaje się, że zasnęłam podczas kąpieli i znów miałam ten koszmar. Nie pamiętam nawet, jak się tu znalazłam. Nie wiem, dlaczego tu przyszłam. Dlaczego tańczyłam. Chyba tracę zmysły. Czasem wydaje mi się, że jestem nią. Żebyś ty wiedział, jak bardzo się wtedy nienawidzę!
− Nie, nie jesteś nią. Mama jest daleko, bardzo daleko, i nigdy już nas nie zrani. Wirginia leży trzy tysiące mil stąd, a to, co było wczoraj, nigdy się nie powtórzy. Ilekroć będziesz wątpić, zadaj sobie jedno pytanie: jeżeli udało się nam przeżyć najgorsze, jak można wątpić, że nie poradzimy sobie z najlepszym?
Miałem ochotę stąd uciec, a jednocześnie coś mnie zatrzymywało. Czułem, że ja też tonę w morzu ich zakłamania. Tonę, jeśli nawet nie rozumiem, o czym mówią. Patrzyłem na dwoje ludzi, na moich rodziców, lecz widziałem zupełnie obce osoby, młodsze, słabsze i mniej samodzielne.
− Pocałuj mnie… − szepnęła mama. − Obudź mnie i rozpędź zmory. Powiedz, że mnie kochasz i że zawsze będziesz mnie kochał, bez względu na to, co zrobię.
Tata spełnił jej prośbę z wielkim zapałem. Potem poprosiła go, żeby z nią zatańczył. Umieściła igłę na płycie. Ponownie rozbrzmiała muzyka.
Obserwowałem, jak tata niezgrabnie usiłuje stawiać baletowe kroki, które mnie nie sprawiały najmniejszej trudności. Brakowało mu zarówno wprawy, jak i wdzięku, aby być odpowiednim partnerem dla mamy. Czułem się trochę zawstydzony, podglądając jego starania. Po chwili mama nastawiła inną płytę; teraz on mógł prowadzić ją.
Tańczymy w ciemnościach.
Póki trwa muzyka, tańczymy w ciemnościach…
Tata poczuł się znacznie pewniej. Krążyli dookoła strychu, ciasno przytuleni.
− Brakuje mi papierowych kwiatów, którymi zawsze cię budziłam − odezwała się mama.
− A na dole bliźniaki siedziały w milczeniu przed ustawionym w kącie małym czarno-białym telewizorem – powiedział tata miękkim, rozmarzonym głosem. − Miałaś tylko czternaście lat, a ja już wtedy się w tobie kochałem. To wszystko moja wina.
Wina? Dlaczego?
Przecież nawet jej nie znał, gdy miała czternaście lat.
Zmarszczyłem czoło. Usiłowałem sobie przypomnieć, kiedy i gdzie spotkali się po raz pierwszy. Mama i jej młodsza siostra Carrie uciekły z domu wkrótce po tym, jak ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Pojechały autobusem na południe. Tam Murzynka imieniem Henny przedstawiła je swojemu pracodawcy, doktorowi Paulowi Sheffieldowi, który pozwolił im zamieszkać u siebie. Mama zaczęła znowu uczęszczać na lekcje baletu, dzięki czemu poznała Juliana Marqueta − mojego ojca. Urodziłem się niedługo po jego śmierci. Potem mama wyszła za Paula. I Paul został ojcem Barta. Miało to miejsce długo, długo przed tym, zanim mama poznała Chrisa − młodszego brata Paula Sheffielda. Jak więc mógł ją kochać, kiedy była czternastolatką? Czyżby do tej pory rodzice nas okłamywali? O Boże, mój Boże…
Kiedy skończył się taniec, na nowo rozgorzała sprzeczka. Zaczął tata:
− Dobrze, skoro czujesz się lepiej, chcę, abyś przyrzekła, że gdyby coś mi się stało, nieważne, czy jutro, czy za kilkanaście lat, nigdy, ale to nigdy, i niech Bóg ci w tym dopomoże, nie będziesz ukrywała na strychu Barta i Jory’ego, by móc ponownie wyjść za mąż!
Byłem oszołomiony. Zobaczyłem, że mamę zatkało.
− Więc za taką mnie uważasz? − rzekła z uniesioną głową. − Niech cię diabli, jeżeli myślisz, że jestem taka jak ona! Może i zestawiłam te łóżka, może naprawdę przyniosłam tu ten kosz, ale nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby… żeby… Chris, wiesz, że nie zrobiłabym tego!
Nie zrobiłaby czego? Czego?
Zmusił ją jednak, by przysięgła. Gdy wypowiadała słowa, jej błękitne oczy z wściekłością patrzyły na ojczyma.
Stałem tam zlany potem, zły i zawiedziony postawą ojca, który powinien lepiej znać mamę. Nie zrobiłaby tego, o czym mówił. Nie byłaby w stanie! Kochała mnie. I Barta. Nawet jeśli czasami spoglądała na niego chmurnym wzrokiem, to nigdy, przenigdy nie zamknęłaby nas na strychu.
Tata zostawił ją na środku strychu i poszedł po kosz. Otworzył okno i wyrzucił go na podwórze. Patrzył, jak spada na ziemię, a potem odwrócił się gniewnie w stronę mamy.
− Być może, żyjąc ze sobą, potęgujemy grzech naszych rodziców. Być może w końcu się okaże, że ucierpią na tym Bart i Jory. Dlatego kiedy wieczorem znajdziemy się w łóżku, nie szepcz mi do ucha o adoptowaniu jeszcze jednego dziecka. Nie stać nas na to, aby uwikłać w całe to zamieszanie kolejne dziecko! Czy nie rozumiesz, Cathy, że kiedy wstawiłaś tu te łóżka, nieświadomie zaplanowałaś, co zrobisz, jeżeli nasza tajemnica ujrzy światło dzienne?
− Nie − oponowała, rozkładając bezradnie ramiona. − Nie zrobiłabym tego! Nie byłabym w stanie…
− Mam nadzieję. Bez względu na to, co się wydarzy, nie będziemy, ty nie będziesz zamykać dzieci na poddaszu po to tylko, żeby nas uratować.
− Nienawidzę cię za to, że uważasz, iż potrafiłabym to zrobić!
− Staram się być cierpliwy. Usiłuję w ciebie wierzyć. Wiem, że ciągle dręczą cię koszmary. Wiem, że wciąż cierpisz z powodu tego, co się stało, gdy byliśmy młodzi i niewinni. Ale jesteś już dorosła i musisz być szczera wobec siebie samej. Czy nie rozumiesz, że podświadomość często kształtuje rzeczywistość?
Podszedł, by wziąć ją w ramiona, pocałować i uspokoić. Mama rozpaczliwie przywarła do jego ciała. (Dlaczego ogarnęła ją taka rozpacz?)
− Cathy, serduszko kochane… − Jego głos znów stał się łagodny. − Zapomnij o strachu i okrutnej babce, która chciała, żebyśmy uwierzyli w piekło i niekończące się męczarnie. Nie ma żadnego piekła oprócz tego, które ludzie gotują sobie nawzajem. Tak samo jak nie ma raju innego niż ten, który sami sobie stworzyliśmy. Wiesz, że żyję tylko dla ciebie, dlatego proszę, nie wystawiaj na próbę mojej miłości i wiary. Nie igraj z moimi uczuciami przez te swoje „nieświadome” uczynki.
− Więc nie odwiedzaj matki tego lata.
Uniósł głowę i popatrzył na mamę wzrokiem pełnym bólu. Cichutko osunąłem się na podłogę, nie odrywając oczu od rodziców.
O co tu chodzi? Czemu nagle ogarnął mnie strach?
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
Nota amerykańskiego wydawcy
Prolog
Część pierwsza
JORY
BART
PRZEPROWADZKA
POLOWANIE
CUD, MIÓD, ULTRAMARYNA
MOJE NAJSKRYTSZE MARZENIE
CIENIE
ZAKLĘTE DZIECKO
Część druga
OPOWIEŚCI PEŁNE ZŁA
LEKCJE
WOJENNE RANY
POWRÓT
TRUDNY WYBÓR
WĄŻ
NADCIĄGAJĄCE CIEMNOŚCI
Część trzecia
GNIEW MALCOLMA
OSTATNI TANIEC
JESZCZE JEDNA BABCIA
CZCIJ MATKĘ SWOJĄ
POCZĄWSZY OD EWY
MADAME M.
OKRUTNA PRAWDA
WROTA PIEKIEŁ
GNIEW SPRAWIEDLIWYCH
GDZIE JEST MAMA?
PODARUNKI NA STRYCHU
POSZUKIWANIA
SZEPTY
DETEKTYW
OSTATNIA WIECZERZA
OCZEKIWANIE
DZIEŃ SĄDU
ODKUPIENIE
JORY
BART
Epilog