- promocja
- W empik go
A ślady zasypał piasek - ebook
A ślady zasypał piasek - ebook
Ależ lekko napisana, jak piasek przesypuje się ze strony na stronę. Romantyczna , polityczna i sensacyjna. Wszystkie te wątki dopełniają się znakomicie w tej książce pełnej zagadek, niespełnionej miłości, wielkich wydarzeń politycznych Syrii lat 30tych, fascynujących opisów pustyni i wydobywanych spod niej zagadek historii.
A wszystko dzieje się w Palmyrze, stolicy królowej Zenobii, którą odbudowuje z kamieni prof. Michałowski. W Syrii szybkimi krokami zbliża się czas wielkich zrywów niepodległościowych. Rewolucja wybuchnie za chwilę. W Palmyrze trwają wykopaliska i jest Ona – pół Francuzka-pół Polka, piękna i wyzwolona kobieta i On – też archeolog ale i syryjski patriota – który musi walczyć o swój kraj z Francuzami.
Czy taki związek ma szansę w tym momencie ?
’’...Pragnę zwrócić uwagę na fakt, że tło historyczne dokładnie przestudiowano, a także znajomość Palmyry i wykopalisk archeologicznych z autopsii dały możność autorce oddania nie zafalszowanego, ale istotnego nastroju otoczenia, warunków i specyfiki badań archeologicznych w terenie.
Nie wahałbym się powiedzieć, że znam tylko drugą książkę w literaturze światowej, która oddaje tak wiernie atmosferę obozu archeologicznego, a napisana jest ona przez żonę znanego archeologa angielskiego, A. Mallowan'a, słynną autorkę powieści detektywistycznych, Agatę Christie, p.t. « Murder in Mezopotomia », która stanowi do dnia dzisiejszego jeden z najbardziej poczytnych utworów…”
Prof. Kazimierz Michałowski
Ależ lekko napisana, jak piasek przesypuje się ze strony na stronę. Romantyczna , polityczna i sensacyjna. Wszystkie te wątki dopełniają się znakomicie w tej książce pełnej zagadek, niespełnionej miłości, wielkich wydarzeń politycznych Syrii lat 30tych, fascynujących opisów pustyni i wydobywanych spod niej zagadek historii.
A wszystko dzieje się w Palmyrze, stolicy królowej Zenobii, którą odbudowuje z kamieni prof. Michałowski. W Syrii szybkimi krokami zbliża się czas wielkich zrywów niepodległościowych. Rewolucja wybuchnie za chwilę. W Palmyrze trwają wykopaliska i jest Ona – pół Francuzka-pół Polka, piękna i wyzwolona kobieta i On – też archeolog ale i syryjski patriota – który musi walczyć o swój kraj z Francuzami.
Czy taki związek ma szansę w tym momencie ?
’’...Pragnę zwrócić uwagę na fakt, że tło historyczne dokładnie przestudiowano, a także znajomość Palmyry i wykopalisk archeologicznych z autopsii dały możność autorce oddania nie zafalszowanego, ale istotnego nastroju otoczenia, warunków i specyfiki badań archeologicznych w terenie.
Nie wahałbym się powiedzieć, że znam tylko drugą książkę w literaturze światowej, która oddaje tak wiernie atmosferę obozu archeologicznego, a napisana jest ona przez żonę znanego archeologa angielskiego, A. Mallowan'a, słynną autorkę powieści detektywistycznych, Agatę Christie, p.t. « Murder in Mezopotomia », która stanowi do dnia dzisiejszego jeden z najbardziej poczytnych utworów…”
Prof. Kazimierz Michałowski
Ależ lekko napisana, jak piasek przesypuje się ze strony na stronę. Romantyczna , polityczna i sensacyjna. Wszystkie te wątki dopełniają się znakomicie w tej książce pełnej zagadek, niespełnionej miłości, wielkich wydarzeń politycznych Syrii lat 30tych, fascynujących opisów pustyni i wydobywanych spod niej zagadek historii.
A wszystko dzieje się w Palmyrze, stolicy królowej Zenobii, którą odbudowuje z kamieni prof. Michałowski. W Syrii szybkimi krokami zbliża się czas wielkich zrywów niepodległościowych. Rewolucja wybuchnie za chwilę. W Palmyrze trwają wykopaliska i jest Ona – pół Francuzka-pół Polka, piękna i wyzwolona kobieta i On – też archeolog ale i syryjski patriota – który musi walczyć o swój kraj z Francuzami.
Czy taki związek ma szansę w tym momencie ?
’’...Pragnę zwrócić uwagę na fakt, że tło historyczne dokładnie przestudiowano, a także znajomość Palmyry i wykopalisk archeologicznych z autopsii dały możność autorce oddania nie zafalszowanego, ale istotnego nastroju otoczenia, warunków i specyfiki badań archeologicznych w terenie.
Nie wahałbym się powiedzieć, że znam tylko drugą książkę w literaturze światowej, która oddaje tak wiernie atmosferę obozu archeologicznego, a napisana jest ona przez żonę znanego archeologa angielskiego, A. Mallowan'a, słynną autorkę powieści detektywistycznych, Agatę Christie, p.t. « Murder in Mezopotomia », która stanowi do dnia dzisiejszego jeden z najbardziej poczytnych utworów…”
Prof. Kazimierz Michałowski
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-682-5 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pokoju hotelowym jest nieznośnie zimno. Na płytach kamiennej podłogi ciemnieją plamy wilgoci. Lampa bez abażuru świeci jaskrawym, nieprzyjemnym światłem, a po korytarzach i sąsiednich pustych numerach obok chodzą jakieś trzaski i gwizdy. Tłumaczę sobie, że to hadżadż¹ tarmosi całym domem, mimo to wrażenie nie jest najprzyjemniejsze, tym bardziej że tajemniczy i dystyngowany gospodarz hotelu „Zenobia”, Abd ar-Rahmen Tarif, pogasił światła w holu i gdzieś się zaszył. Pewno śpi. W dużym, wyludnionym budynku czuwam w środku nocy zupełnie sama. Nieprzyjemne uczucie potęguje świadomość, że hotel „Zenobia” stoi na pustkowiu, z dala od osiedli ludzkich. Otaczają go zewsząd ruiny starożytnej Palmyry, wśród których wałęsa się teraz tylko wiatr.
Za każdym mocniejszym powiewem czerwonawe okiennice w moich oknach kolebią się i trzaskają. Nie mogę ich umocować, gdyż haczyki są albo połamane, albo poobrywane. Jest to jeden z licznych sygnałów, że hotel „Zenobia” chyli się ku upadkowi.
Gdyby jednak był nawet o wiele bardziej zaniedbany i opuszczony, nie żałowałabym, że się w nim zatrzymałam. Niewygodne łóżko, stale cieknące i cuchnące wilgotnym żelazem krany w łazience, zimno, zapach DDT w pokoju i skrzypiące okiennice wynagradza niezwykły widok przed oknami. O każdej porze dnia lub nocy wabi oko coraz to innymi barwami i niepodobnym do niczego swoistym nastrojem.
Gdy wychylam się przez okno, mam przed sobą bezludną i cichą dolinę wbitą klinem między dwa łańcuchy górskie. Jej piaszczyste dno, z którego sterczą gdzieniegdzie samotne kolumny zrujnowanego miasta, wygląda w świetle księżyca jak pokryte śniegiem. Na wschodnim krańcu doliny, na niewielkim wzgórzu, ciemnieją mury świątyni boga Bela, częściowo zamienione w arabski bastion.
O pięćdziesiąt metrów w prostej linii od mojego okna połyskują blado jak piszczele jakiegoś gigantycznego kościotrupa ruiny niewielkiej świątyni Bel-Szamina. Głęboki szafir nocy ugina się pod ich ciężarem jak poduszka z aksamitu. Tam gdzie ciemność styka się z konturem kolumn, powstaje jakby biała, puszysta mgiełka. Może dlatego wydaje mi się, że z głębi grecko-rzymskiej świątyni bije delikatna poświata.
Oczywiście to tylko złudzenie optyczne, bo skoro wychylę się bardziej przez okno, aby uchwycić jej źródło – znika.
Zaszumiał wiatr, na tarasie hotelowym zaszeleścił porzucony papier, powietrze przeciął ostry krzyk nocnego ptaka, zaskrzypiała i huknęła o ścianę okiennica. Czar romantycznego widoku prysł. Z niechęcią powracam do rozpoczętej pracy. Teraz w ogóle żałuję, że się jej podjęłam. Sporządzić obiektywną ocenę faktów na podstawie luźnych notatek przewrażliwionej i rozegzaltowanej kobiety – to rzecz niełatwa. A poza tym teraz dopiero pojmuję, że dając profesorowi Abd al-Hassanowi obietnicę przetłumaczenia pamiętnika Moniki, postąpiłam niezupełnie fair.
Nic mnie przecież nie uprawnia do odkrywania najtajniejszych myśli i doznań Moniki człowiekowi, od którego właściwie uciekła. A jeśli tak się stało, to widocznie go nie kochała. Jeśli nie pokazała mu nigdy swego notatnika, to zapewne nie chciała go dopuścić do swych najintymniejszych rozważań i przeżyć. Fakt, że rękopis odnalazł się dopiero po trzydziestu pięciu latach od chwili wyjazdu Moniki z Palmyry, nie jest żadnym rozgrzeszeniem.
Autorka książki w oknie arabskiego domku – siedziby polskiej misji archeologicznej w Palmyrze.
Archiwum Zofii Jeżewskiej
Druga komplikacja to ujawnienie poprzez notatki Moniki sprawy Arefa. A jeśli profesor Abd al-Hassan zechce wyciągnąć z tego konsekwencje prawne? Usiłowanie zabójstwa nie ulega chyba przedawnieniu? Może byłoby lepiej, gdybym mu w ogóle o tym nie wspominała. Z drugiej strony, jeśli pominę pewne okoliczności towarzyszące ucieczce Moniki, ona sama nie będzie przedstawiona we właściwym świetle. W ten sposób cała moja robota minie się z celem. A tak bardzo chciałabym przynieść jakąś ulgę profesorowi Abd al-Hassanowi. Polubiłam go i szczerze mu współczuję.
Przerzucam rękopis Moniki, kartkę po kartce, i widzę, że notowała w nim przeważnie strzępy wrażeń i myśli w jakimś ogromnym skrócie. Jest to więc raczej tylko kanwa, na której mogę snuć bardzo osobiste domysły.
Chcąc napisać coś konkretnego na temat przeżyć Moniki w Palmyrze, muszę rozpocząć prawdziwą pogoń za faktami i słowami. Trzeba tak przedstawić zdarzenia i tak dobrać słowa, aby w sumie uzasadniały argumenty, które profesor Abd al-Hassan wysuwał podczas naszej wczorajszej rozmowy na usprawiedliwienie Moniki. Umniejszając rozmiary krzywdy, którą mu wyrządziła, uśmierza własny ból i rozgoryczenie. Po cóż wyprowadzać go z błędu? Nie mam zresztą żadnego prawa osądzać postępowania Moniki, bo sama nie wiem, jak postąpiłabym w jej sytuacji.
Mówiąc szczerze, mam już zupełnie dosyć całej tej sprawy. Zamiast poświęcić swój czas i siły na zbieranie materiałów do reportażu o Palmyrze i o prowadzonych obecnie na jej terenie polskich wykopaliskach, ślęczę po nocach nad romantyczną historią uczucia dwojga ludzi, którzy spotkali się tu przed trzydziestu pięciu laty i którzy ponownie na pewno nie spotkają się nigdy.
Oto do czego prowadzi ciekawość i reporterski zwyczaj pogoni za sensacją.
Wskazówki mego zegarka zbiegły się w tej chwili w jedną kreskę. Już północ, a ja jeszcze nie napisałam ani jednego słowa. Biała kartka przede mną wydaje mi się tak trudna do pokonania jak kilkusetkilometrowa pustynia, którą przebyłam przed paroma tygodniami, aby się tu dostać.
Niekiedy wydaje mi się, że jestem w Palmyrze nie od tygodni, ale od lat. W tym przedziwnym, jedynym w swoim rodzaju zakątku świata czas chyba w ogóle się zatrzymał.
Nasi archeolodzy twierdzą, że ruiny Palmyry oglądane przez nas w tej chwili² niewiele różnią się od zrujnowanego miasta, przez które przemaszerowały tryumfalnie po okrutnej masakrze kohorty cesarza Aureliana w roku 272, uprowadzając ze sobą królewską brankę Zenobię, królową Palmyry.
Wczoraj, na przykład, poszłyśmy wieczorem z doktor Hanną Sadurską na spacer. Słońce zachodziło czerwono i oblewało przedziwnym blaskiem łuk tryumfalny, ruiny amfiteatru i wielką kolumnadę wyznaczającą niegdyś główną ulicę miasta.
– Kto wie – powiedziała doktor Hanna – czy nie taki właśnie obraz Palmyry uniosła ze sobą w oczach uprowadzona przez Rzymian po klęsce swojej stolicy królowa Zenobia.
Cóż robić? Nasze uczone patrzą na dzisiejszą Palmyrę oczami kobiet co najmniej z III wieku naszej ery. Ja natomiast oglądam ją także oczami Moniki, przez pryzmat pisanego przez nią właśnie tutaj przed trzydziestu pięciu laty pamiętnika.
Notatki jej, choć chaotyczne, są tak sugestywne, że nieraz po prostu mieszam obecnych tu ludzi i dzisiejsze wydarzenia z bohaterami i zdobyczami tamtych wykopalisk.
Dziwnym zbiegiem okoliczności Monika przyjechała do Palmyry tak samo jak i ja z archeologami i z tym samym co ja zamierzeniem zbadania dziejów królowej Zenobii.
Zamiary jej pokrzyżowały przeżycia osobiste i wypadki polityczne, w których rezultacie musiała nagle opuścić Palmyrę. Mnie to nie grozi. Mogę tu spokojnie siedzieć wraz z polską misją archeologiczną i zbierać potrzebne materiały. Może się zdarzyć tylko ta ewentualność, że więcej przejmę się perypetiami Moniki niż dziejami Palmyry.
Chociaż jej pamiętnik odrywa wciąż moją uwagę od bieżącej pracy, może mi w niej także dopomóc. Profesor Brancky i francuscy archeolodzy, z którymi Monika pracowała w Palmyrze w roku 1925, badali inskrypcje na murach starożytnego miasta. Coś niecoś z tych badań przeniknęło i do pamiętnika Moniki.
Palmyra. Główna ulica miasta. Wzdłuż wielka kolumnada. W głębi łuk tryumfalny.
Archiwum Zofii Jeżewskiej
Ilu wybitnych archeologów pasjonowały w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat dzieje Palmyry, świadczy najlepiej księga pamiątkowa hotelu „Zenobia”.
Abd ar-Rahmen Tarif pokazał mi ją z wielką dumą kilka dni po moim przybyciu. Nie każdego tą uprzejmością obdarza. Zauważyłam na przykład, że wcale się z tym nie kwapił w stosunku do grupy rozbrykanej amerykańskiej młodzieży, która przybyła do Palmyry wraz z wycieczką Air Liban³. Nie dostąpiła tego zaszczytu także gruchająca parka, która schroniła się na kilka dni pod jego dach. (Ona „platynowa Wenus” z dalekiej Europy, on syryjski „przystojniak”, najpewniej z Damaszku).
Abd ar-Rahmen Tarif dobrze wie, co się komu należy. Uchodzę w jego oczach za osobę szczególnie godną zaufania.
Profesor Michałowski, instalując mnie osobiście jako swego gościa w hotelu „Zenobia”, użyczył mi jakby blasku swej sławy. Uprawnia mnie to nie tylko do picia kawy w towarzystwie gospodarza, ale i do dłuższej z nim pogawędki. Abd ar-Rahmen Tarif, jak wszyscy tutejsi Arabowie, ma w swoim zachowaniu jakąś szczególną dostojność i nawet powiedziałabym niedostępność. Ciemną, szlachetną twarz ukrywa częściowo za białą, przewiązaną ciemną opaską na skroni kufiją. Nie rozstaje się także nigdy z błękitnym płaszczem, który malowniczo spowija jego wysoką postać.
Ciekawa jestem, czy w nim także śpi. Muszę zapytać o to Slemena. Slemen – wesoły, bystry chłopak – spełnia w hotelu „Zenobia” funkcję portiera, kelnera i boya jednocześnie. Prawdę mówiąc, nie przepracowuje się, bo goście nieczęsto się tu zjawiają. W obecnej chwili na przykład jestem w „Zenobii” jedyną stałą mieszkanką.
Zresztą, jak twierdzi Abd ar-Rahmen Tarif, nigdy tu nie bywało dużo gości. Pani Dandurin – zakochana w Palmyrze Francuzka – zbudowała ten hotel bynajmniej nie w celach zarobkowych. Chodziło jej przede wszystkim o stworzenie odpowiednich warunków dla uczonych i miłośników Palmyry, aby mogli przebywać w pobliżu ruin miasta i studiować jego historię na miejscu.
W księdze pamiątkowej hotelu „Zenobia” są nazwiska sławnych archeologów z całego świata: Wieganda, Cantineau, Ingholta, Seyriga, Collarta. Bieżący rok dołącza do tej listy nazwiska polskich archeologów z profesorem Kazimierzem Michałowskim na czele, który w Palmyrze pracuje nie po raz pierwszy. Podpis jego figuruje w księdze już w roku 1934. Znalazłam w niej także podpis Agaty Christie. Szukała tu, być może, tematu do swoich kryminałów, a może towarzyszyła tylko swemu mężowi, który jest także archeologiem.
Abd ar-Rahmen Tarif trwa na swym stanowisku od chwili założenia hotelu przez panią Dandurin. Mówi mało, za to wiele obserwuje. Gdyby go umiejętnie pociągnąć za język, opowiedziałby zapewne mnóstwo ciekawych szczegółów o swoich słynnych gościach. Ale nie lubi dużo mówić. Uważa, że zastępuje go w tym hotelowa księga pamiątkowa.
Przepadam za tego rodzaju dokumentami. Mogę się w nie wczytywać całymi godzinami. I to właśnie nieszczęsne zamiłowanie pogrążyło mnie w nieznośną sprawę, z której już dziś nie mogę się wyplątać. Cała historia zaczęła się właśnie od owej pamiątkowej księgi.
1 wiatr wiejący od pustyni
2 w kwietniu 1959 roku
3 libańskie linie lotnicze2
Wypad do Syrii jest dla mnie jakimś nieprawdopodobnym skokiem z szarej codzienności w kolorową przygodę, gdyż każde zetknięcie się z tym krajem jest przede wszystkim sumą wrażeń kolorystycznych.
Kilka miesięcy przed moim wyjazdem przeglądałam w Zakładzie Archeologii Uniwersytetu Warszawskiego książkę Champdora o Palmyrze, z barwnymi ilustracjami, wydaną w luksusowej, popularnonaukowej serii „Hauts lieux de l’histoire”⁴.
Czerwoną pustynię, fioletowe góry, farbkowe niebo, a na ich tle pomarańczowe kolumny grecko-rzymskiego miasta widywałam dotychczas tylko na plakatach agencji turystycznych lub linii lotniczych. Tego typu ilustracje w książce naukowej wydały mi się niesmacznym wyskokiem. Niebawem przekonałam się, że były najwierniejszym obrazem rzeczywistości.
W bogatej palecie barw syryjskiego krajobrazu dominuje przede wszystkim czerwień. Gleba syryjska jest czerwona jak krew. Natężenie tego wspaniałego cynobru zmienia się zależnie od oświetlenia i wysokości terenu.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Damaszku do Palmyry przed świtem i reflektory naszego samochodu oświetlały w przelocie tłoczące się nad wirażami szosy wzgórza i skały, miałam wrażenie, że jesteśmy w jakiejś gigantycznej rzeźni i przebijamy się wśród płatów surowego mięsa. Gdy wyrwaliśmy się później na rozległą, lekko pochyloną równinę, która rozgarniała na dwie strony łańcuchy górskie, szczyty ich sfioletowiały jak płaty surowej wątroby, a skręty szosy pod kołami samochodu zbladły do żółtawej różowości jelit.
Droga z Damaszku do Palmyry trwa około sześciu godzin. Ponieważ w trzech czwartych biegnie przez pustynię, wybraliśmy się w podróż około drugiej nad ranem, aby uchwycić jak najwięcej godzin rannego chłodu. Nigdy jej nie zapomnę, odbiła się w mej pamięci jak na fotograficznej kliszy.
Noc jest zimna, niebo pochmurne. Jedziemy na północ szosą na Aleppo. Chwieją się wzdłuż niej wiotkie jak trzcina topolki i srebrzą długie szeregi zbiorników na ropę Irak Petroleum Company⁵.
Szosa wciska się teraz pomiędzy arabskie wioski. Białe domy bez okien wyglądają jak tekturowe pudełka. W szarzyźnie przedświtu robią wrażenie wymarłych. Czasem tylko w perspektywie wąskiej uliczki przemknie chudy pies albo jaskrawo odziana kobieta w powłóczystej szacie, z glinianym dzbanem na głowie.
Wjeżdżamy na rozległą równinę i posuwamy się w kierunku koryta Eufratu, który płynie stąd o 400 km na wschód. W oddali ukazują się we mgle dwa ponure, ciemnogranatowe łańcuchy górskie: Antyliban i Dżebel Abiad. Towarzyszyć nam będą odtąd przez całą drogę i jak wierni przewodnicy wskazywać właściwy kierunek na bezdrożach pustyni, która zbliża się ku nam ze wszystkich stron. Tereny uprawy rolnej rzedną, osiedla ludzkie rozpraszają się, wreszcie zanika nawet szosa. Błądzimy jeszcze dobrą chwilę w chaotycznej zabudowie jakiejś arabskiej wioski i wyjeżdżamy nagle na szeroko rozpostarte pustkowie, na którym gdzieniegdzie wytryska spod kamieni kępka sprężystej rośliny osypanej białym kwieciem. Dalej już nic, tylko kamienista, rudoróżowa, spękana jak wyschnięty chleb równina, poryta tu i ówdzie koleinami opon samochodowych. A więc tak wygląda pustynia syryjska?
Moi towarzysze podróży, trzej dyplomaci polscy, którzy od dłuższego czasu przebywają w Zjednoczonej Republice Arabskiej, zapewniają, że taki krajobraz towarzyszyć nam będzie co najmniej przez cztery godziny. Nie warto patrzeć przez okno.
– Najlepiej spać – radzi mi jeden z nich.
Ludzie! Jak mogłabym spać, jadąc po raz pierwszy przez najprawdziwszą pustynię. Spójrzcie! Na horyzoncie rozpoczyna się najdziwniejsze widowisko świetlne.
Łańcuchy górskie zaczynają grać kontrastującymi barwami. Na wschodzie wzgórza są złotoróżowe, na zachodzie toną jeszcze w fioletowym cieniu. Zawleczone sinymi chmurami niebo nacieka szmaragdem jak zatoka morska. Nagle spoza chmur wystrzela czerwona tarcza słoneczna. W tym ostrym oświetleniu wzdymają się co kilkadziesiąt metrów na płaszczyźnie pustyni ogromne kościotrupy. To ślady tegorocznej surowej zimy – wymarłe na pustyni wielbłądy.
Zostały daleko za nami. Ogarnia nas teraz pustka, w której wzrok próżno szuka jakiegoś oparcia. Jedziemy szlakiem, którym Beduini od wieków przepędzają wielbłądy. Potem skręcimy na wschód i będziemy się posuwać śladami legionów rzymskich cesarza Dioklecjana.
Martwota i jednostajność krajobrazu nasiąkającego stopniowo białawym światłem dnia nie opuszczają nas przez długie godziny. W pewnej chwili po zachodniej stronie zarysowują się na horyzoncie ruiny średniowiecznego arabskiego zamku Kasr al-Hir. Jesteśmy mniej więcej w połowie drogi. Nad ruinami zrywają się nagle ogromne sępy. Jeden z nich zaczyna krążyć nad samochodem. Ale i ten jedyny ruchomy punkt w martwym krajobrazie pustyni maleje do rozmiarów jastrzębia, skowronka, komara... Wreszcie zanika.
Posuwamy się na północny wschód równolegle do łańcucha Dżebel Abiad. Czasem uciekają nam spod kół rude jaszczurki. Raz wyrwał się brunatny szakal z białym podogoniem. Kilkakrotnie mignęły na czerwonawych pagórkach zgrabne sylwetki gazeli: jedyne oznaki życia na tym pozornym pustkowiu.
Parę razy załopotały na wietrze czarne płachty beduińskich namiotów i przesunęło się stado ciemnoszarych kóz, tłoczące się wokół otulonego grubym kożuchem pasterza koczownika. Trudno uwierzyć, że na tej czerwonej, spękanej ziemi zwierzęta znajdują sobie jakieś pożywienie.
Coraz częstsze spotkania z koczującymi pasterzami zapowiadają bliskość osiedli ludzkich.
W dali ukazują się szeregi stożkowatych, przypominających ule budowli. Pustynna wieś z kopulasto sklepionymi domkami sygnalizuje trzy czwarte przebytej drogi, jak twierdzi nasz kierowca.
Górskie łańcuchy biegną teraz ku sobie, jakby chciały zamknąć nam drogę. Poniżej jednego z nich bieleje obłok kurzu, który posuwa się równolegle do naszego samochodu. Kierowca arabski ogląda się niespokojnie w tę stronę.
– Czyżby gonił nas jakiś samochód?
Nikt nie odpowiada na moje naiwne pytanie. Jeden z moich towarzyszy wypytuje o coś po arabsku kierowcę. Rozumiem z tego tylko słowo „hadżadż”.
– Po prostu zaczyna wiać, droga pani. Będziemy mieli piaskową burzę.
– Daj Boże, żeby nas nie dogoniła.
– Insz Allach – dorzuca Arab zza kierownicy.
Burza na pustyni, a więc może jeszcze i to!
Czuję w okolicy serca przyjemny dreszczyk emocji. Nasłuchałam się tyle w Damaszku o przygodach podróżnych zabłąkanych na pustyni podczas burzy, że teraz modlę się w duchu o podobne przeżycie. Ale widać Allach nie sprzyja moim pragnieniom. Zamykająca horyzont przełęcz pęka nagle jak łupina orzecha i ukazuje naszym oczom widok, którego nie zapomnę do końca życia. Białawe zbocza rozchylają się, odkrywając złocistoliliowy wąwóz. Samochód zjeżdża w jego wąskie gardło. Od tej chwili co kilkadziesiąt metrów wysuwają się na nasze spotkanie niesamowite, czworograniaste wieże. Ponure, samotne, czerwonawe, wyrastają wprost z piasku. Niektóre są w gruzach; te, które się dobrze zachowały, wyglądają jak gigantyczne pionki do gry w szachy na użytek olbrzymów. To odwieczna dolina grobów Palmyry. Panuje w niej zupełna pustka i martwota. Ani źdźbła trawy, ani śladu człowieka. Krajobraz jak z męczącego snu. Posuwamy się ostrożnie, bo droga pnie się po dołach i wertepach, raz w górę, raz w dół.
Na tym prastarym cmentarzysku od przeszło dwóch tysięcy lat mieszkańcy stolicy królowej Zenobii chowali swoich zmarłych. Tylko jej samej nie sądzone było znaleźć tu miejsca wiecznego spoczynku.
Wąwóz rozszerza się w rozległą dolinę w kształcie podłużnej misy. Wyrastają z jej wnętrza rudawe ruiny grecko-rzymskich budowli, wyznaczone rzędami kolumn. Niektóre z nich leżą zwalone lub sterczą złamanym w połowie kikutem.
Zupełnie jakby rozwarła się przede mną jakaś wielka kurtyna i ukazała mi kulisy starożytnego teatru. Pustynia rozstąpiła się i ukazuje nam swoją tajemnicę.
Jak w świetle błyskawicy migają mi w pamięci postaci palmyreńskiej tragedii. Nagle spoza zakrętu wąwozu wyjeżdża na nasze spotkanie ciężarówka i zatrzymuje się gwałtownie przy samotnie sterczącej kolumnie. Wyskakuje z niej kilkunastu syryjskich robotników i dwóch mężczyzna w europejskich ubraniach.
Teraz już nie mam wątpliwości, że dobiliśmy do celu. Poznaję z daleka płócienny kapelusz inżyniera Dąbrowskiego i charakterystyczną brezentową czapeczkę profesora Michałowskiego. Znam ją dobrze z okresu wykopalisk w Egipcie i na Krymie.
Palmyra. Zdjęcie współczesne.
Timothy Kassis (Unsplash)
Spostrzegli nas i wymachują rękami na powitanie.
Tak rozpoczyna się mój pierwszy dzień w Palmyrze. Następne nie były podobne do żadnego z tych, jakie dotychczas przeżyłam.
4 „Wybitne miejsca historyczne”
5 koncern naftowy3
Wczesnym rankiem powietrze pustyni jest ostre i świeże jak w górskiej miejscowości. Kiedy wychodzę co dnia z hotelu „Zenobia” przed szóstą rano, aby zdążyć na wspólne śniadanie z naszymi archeologami, przystaję często po drodze koło wielkiej kolumnady, obserwuję grę świateł wśród ruin i budzące się wokół życie.
Niebo ma wówczas barwę bladej akwamaryny. Ważą się pod nim zaledwie dostrzegalne ciemne punkty: sokoły i jastrzębie, wypatrujące porannej zdobyczy.
Taras hotelowy, który pozostawiłam za sobą, zalega cień. Ale rząd kolumn wzdłuż starożytnej ulicy, łuk triumfalny i wzgórze, na którym wznoszą się mury sanktuarium boga Bela, toną w białym świetle młodego słońca.
Zjawy nocne rozwiały się i pierzchły. Sąsiadująca z moim oknem świątynia Bel-Szamina nie straszy mnie już piszczelami swoich kolumn, lecz zachwyca znakomitymi proporcjami klasycznej architektury.
Listki bogatych kapiteli zakwitających u szczytu kolumn, płaskorzeźby zdobiące resztki tympanonu odcinają się głębokim fioletem od nasłonecznionych białych płaszczyzn grecko-rzymskiej budowli. Blask porannego słońca tak ostro różnicuje światło z cieniem, że ślady stóp ludzkich na różowym piasku wyglądają jak plamy atramentu.
Pomiędzy hotelem a wielką kolumnadą jest tych śladów bez liku. Przebiega tędy droga, którą mieszkańcy pobliskiej beduińskiej wioski udają się do położonych w dolinie ogrodów. Drepczą tędy często smutne białe osły na cienkich jak patyki nogach, uginając się pod ciężarem co najmniej trzech arabskich wyrostków. Na mój widok starsi chłopcy uśmiechają się uprzejmie, a młodsi wołają: „bakszisz, bakszisz!”. Nie należy tego jednak brać za żebraninę. Dzieci z Palmyry uważają, że to jedyny sposób nawiązania jakiegoś kontaktu z cudzoziemcem, a ponieważ cudzoziemcy rozumieją na ogół tylko to jedno słowo...
Inaczej kobiety. Przemykają koło mnie, milcząc, podobne w swoich czarnych szatach do zwiewnych cieni. Młódki obserwują mnie spod oka, staruchy spoglądają na moje spodnie i odkryte ramiona z wyraźnym zgorszeniem. Ja za to oglądam z podziwem i zachwytem ich lamowane złotem czarne płaszcze i złote klipsy w nozdrzach.
W tumanach kurzu mija mnie niewielka ciężarówka i ze zgrzytem hamulców staje w poprzek drogi.
Z szoferki wychyla się kolonialny kask. Trudno się omylić. Takiego nakrycia głowy używa w Palmyrze tylko jeden człowiek: konserwator ruin z ramienia Syryjskiego Urzędu Ochrony Zabytków, Obeid Taha.
– Voulez-vous monter, Madame?⁶
Rada z zaproszenia sadowię się w szoferce obok dwóch Arabów. Ospowata, szeroka twarz Obeida Tahy rozjaśnia się miłym uśmiechem. Gdy przybyłam do Palmyry, rekomendowano mi go jako wroga kobiet. Rzeczywiście, w pierwszych dniach naszej znajomości odnosił się do mnie z wyraźną nieufnością. Ale przed kilkoma dniami lody pękły i zaprzyjaźniliśmy się na dobre. Zyskałam sobie jego sympatię zainteresowaniem dla pracy naszych archeologów i niekłamanym uwielbieniem dla Palmyry.
Obeid Taha pochodzi z pobliskiego miasta Homs. Na stanowisku konserwatora Palmyry tkwi już od trzydziestu lat i jak mówią, zna każdy kamyk i każdy odłamek ruin w pustynnej dolinie. Włada doskonale językiem francuskim i nosi się po europejsku. Nie rozstaje się nigdy ze swoim kolonialnym kaskiem i grubą, tweedową marynarką, które jak twierdzi, najlepiej chronią go przed słonecznym żarem.
Mimo tych na pozór postępowych tendencji jest w głębi serca najzagorzalszym zwolennikiem surowych muzułmańskich przepisów obyczajowych.
Dwu swoim synom, dorodnym wyrostkom, zabrania pić i palić. Nie pozwala im także ubierać się inaczej, jak w burnusy i galabije. Chłopcy ćmią po kryjomu moje papierosy i patrzą z pożądliwością na części garderoby naszych archeologów, łudząc się, że może je po nich odziedziczą.
Obeid Taha, spotkawszy mnie rankiem, przesadza się w powitalnych uprzejmościach.
– Avez-vous bien dormi, Madame? Le vent était si fort cette nuit. Il ne vous dérangait pas?⁷
Samochód pnie się pod górę. W cieniu ruin świątyni Bela, która góruje nad pustynną doliną, tuli się niewielki arabski domek wzniesiony przez Syryjski Urząd Ochrony Zabytków. Od kilku tygodni mieszkają tu nasi archeolodzy. Otaczający świątynię podwórzec odgradza od drogi potężny mur arabskiego bastionu, wzniesiony z ruin tej starożytnej budowli.
W obrębie czworoboku murów wznosi się jak za czasów panowania Odenata i Zenobii najpiękniejsza i najstarsza świątynia miasta-oazy, poświęcona trójcy palmyreńskich bogów: najpotężniejszemu z nieśmiertelnych Baalowi, bogu słońca Jarhibolowi i bogu księżyca Aglibolowi.
Czas zgryzł tympanony i rozkruszył kilkadziesiąt schodów wiodących do głównego wejścia boskiego przybytku. Otaczał go niegdyś rząd czterdziestu kolumn. Pozostało z nich zaledwie kilkanaście. Gdzieniegdzie łączą je jeszcze resztki ozdobnych gzymsów. Do pełnych starożytnego patosu budowli broniły niegdyś dostępu liczne rzesze kapłanów, dzisiaj toczy się tu najzwyklejsze życie. Biegają zabiedzone psy, rzucają kamieniami beduińskie dzieciaki, pasą się stada czarnych kóz i wzniecają tumany kurzu obsługujące naszą misję archeologiczną ciężarówki.
Jedną z nich podjeżdża każdego ranka Obeid Taha, aby zabrać naszych archeologów na odległe o dwa kilometry wykopy: jeden znajduje się w tak zwanej dolinie grobów, na odwiecznym palmyreńskim cmentarzu, drugi w zachodniej części miasta, w obrębie „obozu Dioklecjana”.
„Zwariowany Mahmud”, czyli nasz kierowca, dodaje gazu i wali wprost przed siebie. Słychać krzyk, zgrzytanie hamulca i niemal spod kół samochodu wyskakuje ruda, puszysta kula. Pustynny psiak, tuląc pod siebie ogon, ucieka w ramiona małej dziewczynki.
– Widziała pani, co ten paskudny chłopak wyrabia? O mały włos nie przejechał mego Liska!
Do szoferki zagląda zatroskana córka profesora Michałowskiego, Małgosia. Blond warkocze są jak zwykle porządnie zaplecione i zwisają grzecznie spod rąbka żółtej chustki. Jasna twarz polskiego dziecka dziwnie wygląda w tym otoczeniu.
– On tak zawsze, proszę pani. Wciąż stara się zrobić komuś na złość. Wczoraj zbił woziwodę i rzucał w kota kamieniami. Zabiorę Liska, bo jeszcze i jemu zrobi jaką krzywdę.
Woziwoda i kot nie podzielają Małgosinych obaw. Najwidoczniej zapomnieli o wczorajszych wybrykach „zwariowanego Mahmuda”.
Czarny chłopak, odziany w kolorową galabiję i biały zawój, oparł się niedbale o brzuch osła i rzuca nam zalotne spojrzenie. Kot siedzi spokojnie na krawędzi studni i robi poranną toaletę.
Każdy arabski dom mieszkalny, obudowany murem bez okien, robi wrażenie, jakby krył w sobie jakąś tajemnicę. Przekraczając niską bramę domku przy świątyni Bela, trudno nie doznać zaskoczenia. Zdyszanego wędrówką pod górą, zakurzonego i umęczonego żarem słonecznym gościa oczekują w cienistym ogrodzie palmy, krzewy różane i rozłożyste oliwne drzewa. Pod nogami chrzęści miałki żwir. W osłonie zieleni szemrze orzeźwiająco fontanna. Wprost z ogrodu wchodzi się przez oszklone drzwi do chłodnej jadalni i sąsiadujących z nią izb, gdzie nasi archeolodzy urządzili sobie pracownie naukowe.
Na wysokości pierwszego piętra otacza tę maleńką oazę taras-krużganek, z którego wiodą drzwi do kilku pokojów mieszkalnych. Ściągają stamtąd powoli do jadalni członkowie naszej misji.
Inżynier Dąbrowski wertuje przede wszystkim przywiezioną przez Obeida Tahę korespondencję, oglądając się od czasu do czasu na drzwi do kuchni.
– Wszystko może człowiekowi zbrzydnąć – wzdycha melancholijnie. – Znowu nie ma ani jednego listu z Warszawy. A w ogóle dlaczego Ahmed nie podaje mi owsianki?
– Bo jej na pewno wcale nie ugotował – jasno stawia sprawę Henryk Romanowski.
Zawinął rękawy szarej wojskowej koszuli i przegląda przy oknie klisze.
Zagląda mu nerwowo przez ramię, wspinając się na palce, dwunastoletni Jaś, syn profesora Michałowskiego.
– Czy będzie mi pan mógł pożyczyć jeszcze jedną rolkę kolorowych błon, panie Henryku?
– Pożyczyć? A z czego będziesz oddawał?
– Oddam panu, jak wrócimy do Damaszku.
– Ach, dopiero? A jak mi tu zabraknie?
Jaś zasępił się. Ale nasz fotograf ma miękkie serce.
– Najwyżej mogę ci dać.
Powiało dobrymi perfumami. Do jadalni wkracza nasza epigrafka, doktor Hanna Sadurska. Szykowne spodnie, jasna wiatrówka. W opalonej twarzy błyskają białe zęby.
– Zmiłujcie się, gdzie jest Basia? Czy kto nie widział Basi?
Cicha, uprzejma i uśmiechnięta magister Barbara Filarska wsuwa się niepostrzeżenie.
– O co chodzi, Haniu? Jestem tutaj.
– Zmiłuj się, czy to ty zabrałaś wczorajszy raport z mego pokoju?
– Oczywiście, jest u mnie.
Magister Filarska pochyla się dyskretnie w moją stronę.
– Aż dwa listy z domu – szepce mi do ucha. – Tylko niech pani nic nie mówi inżynierowi. Będzie mu przykro.
Wszyscy rozłażą się leniwie po kątach jadalni. Tylko Jaś i Małgosia zasiadają przy stole i pałaszują placki jęczmienne z dżemem pomarańczowym.
Brak głównego promotora, jakim we wszystkich działaniach jest tu profesor, powoduje, że nawet śniadanie idzie niesporo.
– Mój Boże, gdzie jest Ahmed, dlaczego nie podał herbaty?
– Czy ktoś poczęstował pana Obeida kawą? Jasiu, Małgosiu, zmiłujcie się, nie zaczynajcie śniadania od dżemu, najpierw owsianka.
Kobiecość, wdzięk, kasztanowate włosy, dołki w policzkach... Świeża jak poranek pani Krystyna Michałowska przystępuje do swoich codziennych obowiązków gospodyni.
– Jak spałaś, kochanie? Nie męczył cię wiatr?
– Comment allez vous, Monsieur Obeid? Avez vous des nouvelles de Damas?⁸
W tej samej chwili wkracza „dowódca”.
– No co? Już wszyscy po śniadaniu? Gdzie moja kawa, Krysiuniu?
– Czekaliśmy na ciebie.
– Zupełnie niepotrzebnie. Musimy się dziś bardzo śpieszyć.
W jednej chwili nieskoordynowana gromada ulega żelaznej dyscyplinie i szybko zasiada do stołu.
Wraz z ukazaniem się profesora powiało energią i wolą czynu.
Profesor ma pociągłą, nerwową twarz, bystre, przenikliwe spojrzenie i wypukłe czoło. Siwy, przystrzyżony wąs, szczupła sylwetka i energiczne ruchy nadają mu postawę nieco wojskową.
Nad filiżankami wonnej kawy pada niemal frontowa komenda:
– Pani Basiu, dzisiaj pojedzie pani sama na camp de Dioclétien⁹. Inżynier zostaje w domu. Przyjedzie później! Prosił o to, ponieważ musi uzupełnić swoje plany i szkice. Pani Hanka i pan Henryk pojadą jak zwykle do grobu Zabdy. Przyjadę tam za pół godziny z panem Obeidem. Niech robotnicy oczyszczają tymczasem drugą komorę grobu. Trzeba ją będzie podstemplować. Pan Obeid przyśle potrzebne drzewo przez Mahmuda.
– A ja, tatusiu, a ja? – Małgosia aż podskakuje z niecierpliwości. Dzieci profesorostwa też od czasu do czasu spełniają pewne zlecone im zadania.
– Ty, córeczko, zostaniesz z mamusią w domu.
– A jeśli komuś coś spadnie na nogę albo w ogóle... I trzeba będzie zalepiać plastrem...
– Nie martw się, Małgosiu. Pani Basia ma przy sobie apteczkę. Zastąpi cię w roli pogotowia ratunkowego. Musicie dzisiaj przysiąść nad lekcjami.
Jaś zamyślił się niewesoło nad swoim losem i gwizdnął przez zęby.
– Ba! Obiecałem panu inżynierowi pomierzyć niektóre gzymsy na camp de Dioclétien.
– To po południu... Teraz bierz się do lekcji.
– Ależ tatusiu, po południu mieliśmy jechać do siarczanego źródła? To nie będziemy się dziś kąpać?
– Możecie pojechać pod wieczór, oczywiście, o ile nie będzie wiało.
Tak więc plan dnia został mniej więcej dla wszystkich ustalony. Każdy ma przydzieloną jakąś funkcję. Tylko ja wolna jak ptak, mogę wybierać. Decyduję się jechać z magister Filarską na camp de Dioclétien.
Ładujemy się do ciężarówki, w której stoi kilkunastu syryjskich robotników w granatowych kombinezonach. Są to przeważnie młodzi chłopcy z pobliskiej wioski. Ponieważ wszyscy mają wąsy i owijają głowy kraciastymi kufijami, trudno się zorientować w ich wieku. Starają się być usłużni i uprzejmi. Wciągają nas na platformę, a potem podtrzymują troskliwie przy wstrząsach samochodu na wyboistej drodze.
Jedziemy przez opustoszałe rumowiska w kierunku pasma wzgórz odgraniczającego od zachodu dolinę Palmyry.
Na jednym z nich, najbardziej stromym i urwistym, wznosi się jak legendarny zamek na szklanej górze średniowieczna arabska twierdza.
Na widok tej urealnionej bajki ogarnia mnie entuzjazm:
– Wie pani, pani Basiu?... Obawiam się, że pisząc o Palmyrze, wpadnę w jakąś nieprawdopodobną szmirę. Przecież tu wszystko jest zbyt romantyczne.
– Zamek z tego miejsca to jeszcze nic! Zobaczy pani na górze! Szczególnie w pochmurny dzień. Zupełnie jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy.
Magister Filarska podobnie jak ja jest entuzjastką Palmyry i związanych z nią podań. Historia malowniczego zamku, jak każdego niemal obiektu zabytkowego w Palmyrze, waha się pomiędzy prawdą a legendą.
Magister Filarska woli jednak operować danymi stwierdzonymi naukowo:
– Historycy islamu przypisują budowę tego zamku wojownikowi arabskiemu z XVI wieku imieniem Ibn Maan Fachr ad-Din, legendarnemu zdobywcy Syrii i Libanu, którego zwano także Emirem Druzem. Stawiał on na szlakach swoich zwycięstw liczne strażnice obronne.
Dolina, w której leżało miasto-oaza Tadmor, nazwane później przez Greków i Rzymian Palmyrą, była od wieków ważnym punktem strategicznym na Bliskim Wschodzie, ponieważ wiodły tędy główne drogi z Dalekiego Wschodu ku wybrzeżom Morza Śródziemnego. Zrozumiałe jest, że właśnie tutaj polecił zbudować jedną ze swych twierdz.
Sądzę, że te same strategiczne względy skłoniły cesarza Dioklecjana w początkach IV wieku naszej ery do założenia warownego obozu wojskowego na terenie zburzonej w roku 272 stolicy królowej Zenobii. Mniej więcej trzydzieści pięć lat po jej ostatecznej klęsce.
Zenobia... Skąd wzięła się na palmyreńskim tronie i skąd właściwie pochodziła?
6 Czy chce pani wsiąść?
7 Dobrze pani spała? Wiatr był silny tej nocy. Nie przeszkadzał pani?
8 Jak się pan miewa, panie Obeidzie? Miał pan wiadomości z Damaszku?
9 obóz Dioklecjana