Ach - ebook
Ach - ebook
Proza, w której autobiografizm zderza się z formą eseju. Teksty składają się na opis dylematów światopoglądowych, estetycznych i etycznych autora. Bohaterem książki jest "żyjący tu i teraz" świadomy Polak, który odziedziczywszy tradycję uformowaną w czasach komunizmu stanął przed koniecznością skonfrontowania jej z rzeczywistością i przeformułowania. Pisarz swobodnie porusza się wśród najistotniejszych kwestii współczesności - cielesność, przemoc, świętość, wyobcowanie, prywatyzacja religii, rozpad wspólnoty, kultura masowa to tylko niektóre z problemów poddanych autorskiej wiwisekcji na stronach Ach.
"Należę do szczęśliwców, którym lekka i niezbyt uciążliwa, ale jednak chroniczna choroba pozwala docenić wartość głębokiego oddechu. Płuca przyjmują wtedy powietrze jak serdeczny gospodarz, który otwiera na oścież drzwi. Szeroko, bez ociągania. (...) Aż do pojawienia się w pojawienia się w pobliżu jakiegoś alergenu, która wywoła następny atak duszności, całość tego, czym rozporządzam jako "mną", opowiada się spontanicznie za życiem. W kłopotach, w rozżaleniu, w radosnym oczekiwaniu, w euforii, w przygnębieniu, w strachu - trwa ta organiczna modlitwa. Modlitwa organizmu. Ach, Panie, dobrze, że tu jesteśmy, szepcze moja tchawica, oskrzela i pęcherzyki płuc. Ach, dobrze jest być pod namiotem nieba, pomimo wszystko. Ach, pozwól mi tu zostać. Ach, choćby kilka jeszcze kolejnych sekund..." (fragment książki)
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05200-6 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(2001)
To u Dostojewskiego można spotkać się z przekonaniem, że jedynym tematem wartym rozmowy jest spór o istnienie Boga. Cała reszta stanowi paplaninę, niegodną stratę czasu. Jeśli mnie pamięć nie myli, myśl ta wyrażona została wprost w Braciach Karamazow; jeżeli jednak nie, wystarczająco wymowny jest szereg stworzonych przez pisarza postaci, powtarzających na rozmaite sposoby: „Jeżeli Boga nie ma, co ze mnie za kapitan?” – jak pijaczyna Marmieładow czy pocieszny komentator Apokalipsy, Lebiediew. Gdyby nie oni, dyskurs religijny byłby zarezerwowany dla gigantów w rodzaju Szestowa, Bierdiajewa czy Ricoeura, a nam pozostałoby milczeć. Niech więc ten tekst będzie „małym lebiediewem”, jak zdarzają się „małe bedekery” czy „podręczne pitavale”.
W gruncie rzeczy chodzi o to, żeby się zorientować, gdzie się jest. Bóg w Starym Testamencie zadaje to pytanie na samym początku historii („Gdzie jesteś, Adamie?”). Stawiam je sobie po latach złych doświadczeń i narastających kłopotów z samookreśleniem, „wciąż bardziej obcy”, uprawiający żonglerkę słowami: „postkatolik”, „okołokatolik”. Chyba nie jest to tylko mój problem? Kiedyś u Bierdiajewa spodobało mi się: „wierzący wolnomyśliciel”. Ale to za dużo, to zbyt górnolotne. Więc dziś tylko Lebiediew, członek klubu Ł.Ł.: świadomych swej kondycji Łkających Łotrzyków.
Ś w i a t j a k o s p e k t a k l
Należę do ludzi, których pierwszym, podstawowym doświadczeniem jest poczucie obcości, skandaliczności świata. Jest nas wielu, ale będę pisał tylko w swoim imieniu. Więc: „tak być nie powinno”, powtarzam sobie, kiedy muszę rano wstać, kiedy boli mnie ząb, kiedy dowiaduję się, że ktoś mnie zdradza, kiedy sam zdradzam, kiedy spotykam się z ludzką biedą, kiedy widzę, jak umierają nasi bliscy, jak zdychają ukochane zwierzęta, jak przemijanie konsekwentnie wchłania wszystko, co chcielibyśmy zachować. „Ehej, jak gwałtem obrotne obłoki / I Tytan prędki lotne czasy pędzą, / A chciwa może odciąć rozkosz nędzą / Śmierć – tuż za nami spore czyni kroki” (Mikołaj Sęp-Szarzyński). Światem targają wojny, głód, przemoc, ale to nie one, a właśnie codzienne życie, pozbawione spektakularnych katastrof, pełne jest drobnych, a oburzających wydarzeń, które sprawiają, że świat naprawdę boli. Doprawdy – myślę sobie czasem – nie wiem, co robię w tym panoptikum zjadania się istot, w tym miejscu spełniania się groteskowego prawa: „Jeśli coś może źle pójść, to pójdzie”. Naturalnie, sami twórczo wzbogacamy okropną rzeczywistość o własne okropne decyzje, czyny niegodziwe i głupie; ale wystarczy zetknąć się z ludzką męką umierania na raka, kiedy każde poruszenie ciała, konieczne, aby zapobiec odleżynom, powoduje nowe pęknięcia przeżartych chorobą kości, wystarczy przejść się do Instytutu Neurologii i Psychiatrii czy do dowolnego szpitala na oddział dziecięcy, a bodaj nawet tylko przyjrzeć się zdychającemu kotu, żeby krzyczeć z oburzenia: „Nie, to nie tylko my jesteśmy winni!”.
Więc świat wydaje się spektaklem, pełnym przemocy i cierpienia; ściślej mówiąc – świat daje się znieść tylko dzięki wyobrażeniu sobie, że to zaledwie spektakl, pełen przemocy i cierpienia, ale spektakl tylko, na końcu którego rozedrze się zasłona. Który da się kiedyś opuścić. „Och, chciałbym już wyjść z tego miasta, ręce wytrzeć o liście; / Cały ten kurz, tłuszcz miasta wytrzeć o liście” (Marcin Świetlicki). Zaklęte miasto, coś na kształt wirtualnego kina, angażującego i niewątpliwie nie pozbawionego artyzmu, swoistego piękna; kina, w którym poddawani jesteśmy bliżej nieokreślonym próbom, o ograniczonym stopniu prawdziwości. Gdyby istniało tylko to, co poznajemy zmysłami, nie byłoby żadnego powodu, żeby żyć dalej (poza instynktem samozachowawczym, który nas tu trzyma). A i z wiarą w spektakl żyć nie jest łatwo. Nawet jeśli raz na jakiś czas mignie piękny widok, da się przeczuć kosmiczna harmonia, albo biegnące wydarzenia, choćby bolesne, ułożą się w zachwycający proporcjami wzór: żeby rano podnieść się z łóżka i umyć zęby, trzeba mieć w sobie ogromnie dużo heroizmu albo, pod jakąś postacią, środek znieczulający na podorędziu.
Nie mam żadnego dowodu, że świat jest strasznym i pięknym spektaklem (a więc że jego groza ma granice). Co więcej, rzeczywistość daje się opisać, wytłumaczyć bez zewnętrznych względem niej odniesień. Do poruszania się w obrębie rzeczywistości służy człowiekowi rozum, sprytny komiwojażer tego świata. Natura świata jest rozumna i, w pewnym sensie, nieludzka: to znaczy poddaje się ludzkiej racjonalności i jest całkowicie niema, jej milczenie jest jedyną odpowiedzią na te wszystkie pytania, wątpliwości, błagania, wreszcie wrzaski, które człowiek wydaje z siebie, tęskniąc za ciepłem, bezpieczeństwem, sprawiedliwością i miłosierdziem. Nic mniej racjonalnego niż ta tęsknota, a przecież ona jest też, jak rozum, głęboko ludzka. I jeśli twierdzę, że świat jest nieludzki, to mam na myśli, że odpowiada tylko części człowieka, skłania go do samookaleczenia. Podsuwa fałszywą antropologię. Mówi jak Mefistofeles, książę tego świata: „Dam ci szczęście, jeśli zrezygnujesz ze swojej duszy”, ze wszystkiego, co nie jest w tobie chłodnym rozumem, obojętnym wobec aksjologii. Tak się oferuje szczęście bez przyszłości („Trwaj chwilo, jesteś piękna”). Wszystkie racjonalne, naukowe argumenty są po tej stronie. (Dlatego właśnie gniewają mnie próby pogodzenia religii z rozumem: bo to jest podjęcie gry z przeciwnikiem, który podsuwa znaczone karty i musi wygrać). Iluzja spektaklu jest stuprocentowa. To, iż przeczuwamy ten sto pierwszy procent, stanowi jedyny ślad, że ostatecznie pochodzimy skądinąd, że drzemie w nas niejasne wspomnienie, niejasna świadomość bytu spoza granic rzeczywistości. Tak rozumiem słowa Koheleta – „Marność nad marnościami i wszystko jest marność”: „Dekoracje, to wszystko dekoracje”; „Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej, ale pamiętaj, że po wszystkim zapalą się światła i zobaczymy się takimi, jakimi jesteśmy naprawdę”.
Jeśli jednak świat jest spektaklem, nasuwa się pytanie o Twórcę przedstawienia.
R e ż y s e r
Kim jesteś? Zdarzają się chwile, kiedy Twoja obecność jest oczywistością. Wołamy wtedy do Ciebie „z głębokości” (nieszczęścia lub winy), ślemy w Twoją stronę słowa podziękowania albo – czego, zdaje się, nie przewiduje chrześcijańska ortodoksja – uśmiechamy się, nieraz krzywo, z Twoich żartów. Tak, mam Cię za Osobę, której nieobca jest skłonność do żartów, choć Twoje poczucie humoru odbiega mocno od ludzkich standardów. Na ogół milczysz – co boli, bo jeśli jesteś, musisz przecież widzieć, jak często sobie nie radzimy. Czyżbyś był zły? Zetknąłem się niedawno z propozycją rozwiązania owego skandalu milczącego Boga: że oto, gdyby się odezwał pełnym głosem, zniszczyłby suwerenność swojego stworzenia, zabiłby nas. Więc odzywa się w sposób ograniczony, niejako półgębkiem, przez aluzje, niejasne znaki, dwuznaczne zbiegi okoliczności. Nie dopuszcza żadnego rozstrzygającego dowodu na Swoje istnienie.
W latach siedemdziesiątych podjęto próbę naukowego zbadania Całunu Turyńskiego, tej najświętszej relikwii chrześcijaństwa. Gdyby datowanie Całunu (metodą z użyciem izotopu węgla ¹⁴C) pozwoliło umieścić ów niezwykły ślad, jakby resztkę nie dość starannie posprzątanych rekwizytów, w epoce Chrystusa, mielibyśmy akceptowalny rozumowo dowód, że w Palestynie przed dwoma tysiącami lat doszło naprawdę do procesu wykraczającego poza ludzkie wyobrażenia. Ale wiek Całunu określono na lat siedemset, co tylko zaciemnia jego pochodzenie. Wydaje mi się to zgodne z Ewangelią, która, im bliżej Golgoty i Zmartwychwstania, tym konsekwentniej narusza poczucie zdrowego rozsądku – czyż nie? Tam, między Wzgórzem Czaszki a Wzgórzem Wniebowstąpienia, sfałdowała się przestrzeń, wszędzie indziej tak doskonale poddająca się uroszczeniom rozumu. Tam (począwszy od okrzyku: „Boże mój, Boże, czemuś mnie opuścił”) nic nie ma sensu w ludzkim, zrozumiałym znaczeniu tego słowa. Jakżeby Całun mógł wnosić w to wszystko jakiś porządek...?
Więc Bóg, jeśli jest, zostawia nas samych, wolnych, skazuje na straszliwą samodzielność. Czasem, gdy niektórzy z nas upadają, pozwala sobie zaledwie na pomruk zza chmur. Tak jak wtedy, gdy w noc po śmierci bliskiej osoby przyśni się jej powrót i czułe pożegnanie. Gdy tułającemu się po wynajętych mieszkaniach wypada ze skrzynki pocztowej (właśnie tego dnia, gdy cierpi może najbardziej) reklamówka firmy IKEA z ogromnym napisem: „Witaj w domu!”. A przecież zawsze można pomyśleć, że to złudzenie zrozpaczonego umysłu. Przynajmniej moja własna wolność nigdy (niestety...) nie została ograniczona przez pewność, że Ktoś mi współczuje. A bodaj karci.
Wychowany w katolickiej kulturze myślę o Nim w naturalny sposób za pomocą obrazów podsuwanych przez religię chrześcijańską. Precyzyjniej: za pomocą katolickiej ikonosfery. Czy jest to wyobrażenie najpełniejsze? Czemu nie sięgnąć po którąś z innych tradycji: buddyzm, islam, judaizm, gnozę? Po inne wyznanie chrześcijańskie? Nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Intuicyjnie czuję, że w tej mierze, w jakiej religia powstaje ze spotkania absolutnej Prawdy z ludzkim wysiłkiem jej wysłowienia, w każdym wyznaniu kryje się cząstka trafności. Jednocześnie rozumiem, że synkretyzm New Age jest dla religii zabójczy, zarówno instytucjonalnie (to oczywiste), jak i moralnie: nie jest wszystko jedno, jakim językiem odpowiada się na wezwanie płynące spoza świata.
W chrześcijaństwie przyciągająca jest próba powiązania sanctum z doświadczeniem zmysłowym, czyli, wyrażając się doktrynalnie, tajemnica Wcielenia. A także podjęcie wielkich tradycji judaizmu (wśród innych: Kohelet i Hiob). Z kolei w myśli Wschodu wabi domaganie się, by porzucić arystotelesowską logikę, uznać ją za reguły sprawdzające się jedynie po wewnętrznej stronie horyzontu ludzkiego świata. Z perspektywy wieczności (jak pisał wielki suficki mistyk, Dżalladin Rumi) „Dobrem jest tamto i to...”. Wreszcie gnoza przyciąga dramatyzmem swojej kosmogonii, rezerwą wobec rzekomej dobroci Stworzenia. Islam, przeżywający na naszych oczach misjonarskie i militarne odrodzenie, budzi też najżywszy opór; nawet całkiem zlaicyzowani Europejczycy zdają się intuicyjnie przeczuwać, że ład społeczny od ładu metafizycznego pochodzi i przeto zmiany w tym drugim nie są wcale bezpieczniejsze od wielkich rewolucji. Ale cóż to, więc procesy historyczne miałyby wzmagać lub pomniejszać siłę przekonywania wielkich religii?
Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że – jak się zdaje – religia jest mową dzieciństwa i, podobnie jak nabyty w tym samym momencie język, odciska się w umyśle na zawsze. Szalenie mi trudno wejrzeć w mechanizm konwersji ludzi dorosłych (nie mówię o nawróceniu ateistów, tym bowiem, jak sobie wyobrażam, odsłania się w takiej chwili świat doznań wcześniej nie werbalizowanych, może wręcz nie postrzeganych). Zatem: prawdziwość poszczególnych wyznań – w tym również katolicyzmu – pozostaje dla mnie tajemnicą, z którą nie umiem się uporać.
Jako się rzekło, w Polsce myślenie większości z nas pozostaje wszakże judeochrześcijańskie. Naznaczone, napiętnowane judeochrześcijaństwem. Wyobrażamy więc sobie Boga jako Osobę, miłosiernego Stworzyciela tego świata. Jeśli zdarza nam się nie wierzyć, nie wierzymy również w Niego (to ważne, to decydujące). To z Nim się kłócimy, to On nas oburza, to do Niego wołamy niekiedy: „Jak długo, Panie? Czy zawsze będziesz zapominać o mnie? Oświeć oczy moje, abym nie zasnął śmiercią” (Ps 13)^(). Odkąd odkryłem psalmy, znakomita większość katolickich modlitw wydaje mi się pozbawiona wyrazu. W psalmach jest gwałtowność, nadzieja i rozpacz, furiacki gniew i bezgraniczna radość. A przede wszystkim głęboka ambiwalencja: uderzające, jak często te psalmy, które zaczynają się desperackim błaganiem o pomoc, kończy akcent pełen otuchy (np. „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...” pointuje zapewnienie: „On oczyści Izraela ze wszystkich win jego” ); a znowu te, które otwiera radosne wezwanie do dziękczynienia, warzy lęk („Pójdźcie, zaśpiewajmy Panu...” przeobraża się nagle w przerażającą pogróżkę: „I przysiągłem w moim gniewie: Nie wejdą do kraju mego odpocznienia” ).
Katolicka praktyka duszpasterska dosładza na ogół obraz Boga. A przecież, przeczuwam, jest w Nim coś, co taką właśnie, dwuznaczną strukturę psalmów uzasadnia. Jakieś pogodzenie sprzeczności, które rozsadziłyby osobę człowieka. Wewnętrzny gniew? Smutek? Samozwątpienie? Coś, co w niejasnych obrazach próbuje przedstawić kabalistyczna Sefer ha-Zohar, ukazująca Boga na podobieństwo otoczonego ciemnościami Światła, Światła kochającego i stwarzającego, które próbując zgłębić swoje początki, przeobraża się w destrukcyjną, złowrogą Ciemność, aby znów się z niej wydobyć.
Promień zawraca w mroku
pragnąc zrozumieć swe źródło
Tężeje w cień
Już mżą już mrą ogniska
Marznące widmo Szronu
igiełki nici nic
Nie gaśnij światło Szybuj
w lustra i pryzmaty
Lśnij siebie
Rozwiń się sobą w świt
świat mgnienie Jesteś
gdy mkniesz
Tak kiedyś próbowałem opisać coś, co przeczuwam jako najdziwniejszą, może najstraszniejszą tajemnicę Boga (takiego, jakiego umiem pomyśleć). I zarazem, niby zwierciadlane odbicie, jedną z największych pokus człowieka. Moich pokus.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------