Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Akuszerki - ebook

Data wydania:
23 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Akuszerki - ebook

Zima 1885 roku, podkrakowska wieś. Młodziutka Franciszka rodzi swoje pierwsze dziecko. W porodzie towarzyszy jej przybrana matka, znana w okolicy akuszerka. W tym samym czasie w pobliskim dworze również rodzi się dziecko. Franciszka zostaje zatrudniona jako jego mamka. Splot okoliczności sprawia, że zaczyna pomagać okolicznym kobietom w przyjściu na świat ich dzieci, a dzięki nieoczekiwanemu wsparciu zaczyna naukę w krakowskiej szkole położnych. Wraca z Krakowa do rodzinnej wsi bogatsza w wiedzę o rodzeniu, która boleśnie zderza się z wiejską rzeczywistością, biedną i zabobonną. Wciąga ją wir namiętności i wielkiej historii.
„Akuszerki” to inspirowana autentycznymi zapiskami prababki autorki monumentalna i porywająca opowieść o kobiecie, która obcowała z życiem i śmiercią, kochała i niosła pomoc o każdej porze dnia i nocy, także podczas wojennej zawieruchy.
Sabina Jakubowska od lat jako doula towarzyszy kobietom przy porodach. Z wykształcenia jest archeologiem. Fascynuje ją historia lokalna, której poświęciła też doktorat. Jej debiutancka powieść dla młodzieży otrzymała Nagrodę Główną w konkursie Promotorzy Debiutów. „Akuszerki” są jej pierwszą powieścią dla dorosłych czytelników.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67216-02-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

11 STYCZNIA 1885
CHOĆBY CIĘ PŁAWIONO W SMOLE

Wiatr szarpał drzwiami, skobel ledwie wytrzymywał. Śnieg zalepiający okno słabo rozjaśniał mrok izby. Ciszę przerywało tylko posapywanie kozy, przycupniętej na klepisku w kącie. Jej zapach mieszał się z przenikliwą wonią męskiego potu, zatęchłych ubrań, mebli, pierzyn i siana. Jakby tu nigdy nic porządnie nie wyschło.

Ciszę rozdarł przenikliwy jęk umęczonej kobiety i zaraz potem zmięte w ustach przekleństwo wypowiedziane męskim, schrypniętym głosem. I znów zapadła cisza, a w niej tylko ciemność i smród.

Franciszka leżała w łóżku. Głowę miała rozpaloną, pot spływał jej po szyi i wsiąkał w siano pod prześcieradłem. Stopy i dłonie były lodowate. Ostry ból rozdzierał jej plecy, wnikał w kości, szarpał i kąsał. Brzuch żył swoim życiem. Jeszcze.

Nie znajdowała w pamięci żadnej świętej od rodzenia. Ani świętego.

Próbowała myśleć o cielnych krowach, kozach. Rodziły tak po prostu. Ale one miały lepiej. Nie musiały leżeć w łóżku. Ciało pragnęło klęczeć i wypchnąć to dziecko, ale jak tu klęczeć, na zimnym klepisku, przy tym Diabelcu przeklętym?

Ktoś załomotał w drzwi.

– Wejść – wychrypiał mężczyzna.

– Kiej zawarte! Otwórzcie! – zadrżał dziewczęcy głosik.

– Psiakrew, właź, głupia – warknął.

Pomajstrował przy skoblu i gwałtownie otworzył drzwi. Drobna dziewczynka, otulona chustami i przysypana śniegiem, wbiegła do izby pod jego ramieniem i niepewnie zbliżyła się do łóżka. Zaraz za nią przemknął nieduży pies, który skulił się pod meblem, wprawnie unikając kopniaka ze strony mężczyzny.

– Przyjdą? – spytała rodząca z nadzieją.

– Jeszcze nie – wyszeptała dziewczynka. – Babka mówią, że końca nie ma z tymi kamieniami pani ze dworu. Ale mi dały bułki z serem, chcecie?

– Zjedz sama, dziecko. – Kobieta pod pierzyną otarła przedramieniem łzę z policzka.

– Co teraz będzie? – spytała dziewczynka, mlaszcząc.

– Ano co, trza będzie urodzić bez babki – westchnęła kobieta z rozczarowaniem, i naraz kolejny skurcz wstrząsnął jej ciałem. Zacisnęła dłoń na ramie drewnianego łóżka i jęknęła.

Spod mebla wyczołgał się pies i polizał tę dłoń o brudnych, połamanych paznokciach.

– Moja matusia też tak mówili, i ta druga, i obie już na smętarzu – powiedziała dziewczynka ni to do siebie, ni do kogo.

– Do spania idź – warknął mężczyzna szorstkim głosem.

Dziewczynka cichutko postawiła pod ślubankiem za duże buty, co je dostała po rodzonej matce. Rzuciła wiązkę siana kozie w kącie, wprawnymi ruchami wyrównała podściółkę na otwartym ślubanku, rozłożyła na tym jakieś derki i wślizgnęła się między nie, nadal owinięta w chusty.

– A nóg nie zmoczyłaś w tym błocie? – spytała kobieta z łóżka.

– Wyschną.

Prędko zasnęła, do jej spokojnego oddechu dołączyło pochrapywanie mężczyzny drzemiącego przy stole, z głową opartą na przedramieniu, w kożuchu narzuconym niedbale na plecy.

W tej zaśnieżonej ciszy Franciszka z trudem już powstrzymywała jęki, usta popękały od zagryzania krzyku. Gwałtowne oddechy rodzącej tłumiła gruba pierzyna, i tylko czasem kłęby pary szły na izbę.

Szarzało już, gdy Diabelec ocknął się, zaklął, zaszurał krzesłem. Pies przez sen zaskomlał i zaraz ucichł.

– Co tam, kobieto? – spytał zbyt głośno.

– To samo – wystękała Franciszka. – Dajcie mi pić.

Mężczyzna podał jej garnek, kobieta wypiła i skrzywiła się: – Zatęchło.

Diabelec wzruszył ramionami, odstawił naczynie na zimny piec i wyszedł na próg. Przez niedomknięte drzwi niósł się świeży chłód i odgłos moczu oddawanego wprost na śnieg.

Nagle zza węgła dało się słyszeć niski, mocny głos kobiecy: – Nowy to jakiś obyczaj, by gospodarz gości fujarą witał, a nie gębą.

– Jedno i drugie wam nie dziwne, a po wtóre, nikogom w gości nie prosił – odrzekł niespeszony.

– Cud, że dupy nie wystawił – rzuciła kobieta.

Zatrzymała się przed gospodarzem, który jedną ręką przytrzymywał drzwi, broniąc wstępu, drugą zaś siłował się z portkami. Pojedynek na spojrzenia trwał dłuższą chwilę w całkowitym milczeniu, aż wreszcie mężczyzna ustąpił i niechętnie wpuścił ją do izby. Wchodząc za nią, splunął przez lewe ramię.

– Jesteście – wyszeptała Franciszka posiniałymi ustami, a w jej głosie nawet ulgi już nie było, tylko zwątpienie, by jej trud miał się kiedyś skończyć.

– No przecie. Myślałaś, że nie przyjdę do ciebie? Pierwsze dziecko, nie ma pośpiechu – rzekła babka, przykładając lodowatą dłoń do jej spoconego czoła. – Nie idzie? – spytała.

Młoda kobieta zaprzeczyła słabym ruchem głowy i znów przytrzymała się łóżka w oczekiwaniu wyczerpującego skurczu. Babka nachyliła się nad nią, odgarnęła pierzynę i wsunęła ręce pod koszulę rodzącej, której ciałem wstrząsnął silny dreszcz. Babka śmierdziała starym alkoholem i tytoniem, potem, moczem i długo niemytym kobiecym ciałem. Przyłożyła do brzucha szorstkie ręce i chwilę uciskała niespokojne krągłości.

– Duża główka, to nie dla ciebie, lebiodko – powiedziała ze współczuciem. – Bóle idą w kości krzyża. Bogusz! Daj no krzyż ze ściany! – rozkazała, ale mężczyzna się nie ruszył. – A żywiej! – krzyknęła przynaglająco. Ale on jakby nie słyszał, z kamienną twarzą siedział przy stole i patrzył przed siebie, dodała więc bardziej spolegliwym tonem: – Tu się nie ma o co gniewać, przecie przyszłam do twojej baby i twojego dziecka.

– Nie pierwszy raz, i nijakiej korzyści – burknął.

– Kunda umarła, bom na czas nie zdążyła, aby coś odmienić. Co poradzić, dłużej zeszło u innej, z drugiej strony wsi, daleko. Żebyś choć miał czym podjechać, szybciej bym przyszła, a tak leźć trzeba było taki kawał drogi. Tę twoją drugą babę, Józkę, bliźniaki zabiły. Źle się wstawiły. Za późno mnie zawołałeś. A teraz nie czas na wypominki, bo tu twoja trzecia baba rodzi i jeszcze można coś odmienić. Nie mam ja do ciebie niechęci, to i ty do mnie nie miej, i rób, co ci każę, bo to ojca jest robota, krzyż do krzyża przyłożyć.

W świetle brzydkiego poranka Bogusz Diabelec zdjął krzyż znad drzwi, pocałował go bez większej czci i niosąc przed sobą, podszedł do łóżka. Babka obróciła Franciszkę na bok i podciągnęła jej koszulę, przepoconą i brudną. Bogusz spojrzał najpierw na białe i krągłe pośladki żony i głośno przełknął ślinę.

– Jeśli przeżyje, sześć tygodni jej nie ruszaj – ostro przywołała go do porządku babka.

Z trudem powstrzymał przekleństwo, świadom, że krzyż trzyma w dłoni, i przyłożył go do pleców rodzącej obiema dłońmi.

Franciszka czuła, jakby jej świat składał się tylko z zapachów. Woń męża to przede wszystkim był alkohol, a do jego potu i brudu już dawno przywykła, ale teraz niedobrze jej było od tego. Miał duże i mocne dłonie. Znienawidzone. Teraz jednak niosły ukojenie, rozgrzewały ból pleców.

Na rozkaz akuszerki Bogusz trzymał krzyż obiema otwartymi dłońmi na jej plecach przez całą długość skurczu, podczas którego rodząca głośno krzyczała. Ten krzyk obudził dziewczynkę, która spojrzawszy spod derek, co się w izbie dzieje, zanurkowała w nich jeszcze głębiej, aż w bladości szarego poranka było widać już tylko mysi warkoczyk.

– Odłóż go teraz, na stół – zarządziła stara po którymś kolejnym skurczu. – W piecu napal.

Pomogła rodzącej położyć się ponownie na plecach, rozejrzała się po izbie i stwierdziła bardziej, niż spytała: – Ani masła, ani smalcu, nic żeby rękę posmarować? To jakże mam zajrzeć? Trudno, trzeba inaczej – i zwróciwszy się do Franciszki, rzekła: – Sikaj.

Kobiecie nie trzeba było dwa razy tego powtarzać, udręczone ciało już zbyt długo męczyło się z napięciem. Babka podłożyła ręce pod strumień moczu i dokładnie je w nim umyła, a potem wsadziła palce w drogi rodne, drugą dłonią naciskając brzuch.

Franciszka krzyczała. Jej mąż cisnął przez całą izbę kubkiem, by zagłuszyć dźwięk. Przez chwilę jeszcze drgało nim powietrze, by się wreszcie uciszyć.

Mała córka Diabelca wyskoczyła spod derek i bez słowa zaczęła zbierać skorupy.

– Krzyż – rzuciła babka do mężczyzny i pomogła obrócić się rodzącej do przyklęku. – Uciskaj go mocno do jej krzyża!

Następny skurcz trwał dłużej. Każdy następny trwał dłużej.

– Pierwsze dziecko – rzuciła babka jakby do siebie, patrząc wymownie na obraz Matki Boskiej nad łóżkiem. – I o cóż to się było ciskać? – spytała nagle Diabelca.

– A bo tamte się tak nie darły, ani Kunda, ani Józka – rzucił obrażony. – Łeb mi pęka.

– Było mniej pić ten jeden raz – odparła i spojrzała na niego ciepło, a on się nagle uśmiechnął.

– Krzyż – wyszeptała rodząca, a oni drgnęli, jakby na tę chwilę zapomnieli o niej.

Południe mijało, blade słońce na małą chwilę zajrzało do izby.

– Tak to możesz rodzić aż do Matki Boskiej Gromnicznej – powiedziała kwaśno akuszerka. – Czego nie pochodzisz, nie poruszasz się? Szybciej by to poszło wszystko.

– Nie kazali – szepnęła zawstydzona Franciszka, pokazując nieznacznie głową na męża.

– Leżeć kazał? – głośno i wyzywająco spytała babka. Nie doczekawszy się odpowiedzi, rzekła do leżącej: – Wstańże, dziecko, nogi wyprostuj. Poschylaj się, pogibaj na boki… albo i przy piecu oprzyj się, zaraz będzie cieplejszy – dotknęła ręką. A widząc, że leżąca przeczy ruchem głowy, dodała: – A jadłaś co? Może się mleka napijesz, pokucaj trochę przy dojeniu, lżej ci będzie przy kucaniu niźli przy leżeniu.

– Teraz to już sił nie mam – odrzekła Franciszka, przerażona złym spojrzeniem Diabelca.

– Skoro tak, to już ci tylko pozostało pomoc wybłagać u Matki Boskiej. Klęknij se, dziecko, na łóżku, a co cię zbierze ból, to się pomódl, a nawet i zaśpiewaj, zawsze to lepiej, niż jęczeć po próżnicy.

Pomogła rodzącej uklęknąć na łóżku, podłożyła jej pod twarz górę z pierzyny i poduszek, na które Franciszka opadła z westchnieniem ulgi, a stara w tym czasie podścieliła pod nią suche siano i czyściejszą szmatę.

– Nie jest to po Bożemu – odezwał się palący fajkę Bogusz.

– Co? Klęczenie czy modlenie? – nie dała się zbić z tropu babka.

– Nieobyczajne, by baba odsłaniała się, a światu przyrodzenie pokazywała – obstawał przy swoim.

– Ty mnie będziesz obyczajności uczył? Ty? – zaperzyła się babka, biorąc się pod boki. Spojrzała na Diabelca ognistym wzrokiem, wydęła usta i na chwilę przywołała wspomnienie dawniejszej swej urody. Świdrowała go czarnymi oczami dotąd, aż wreszcie odwrócił się i w piecu zaczął grzebać, chcąc czynem jakim przykryć porażkę.

– Wy byście wszyscy chcieli mieć kobietę potulną, cichutką i leżącą z nogami na boki – mamrotała rozzłoszczona akuszerka. – On mi będzie mówić, jak się trudny poród przyjmuje! Znalazł się, święty młodzianek, taki niewinny, przyrodzenia niewieściego bojący. A jeno uważaj, bo niezwyczajnego łatwo cnota udusić może. Albo i udławić.

Dziewczynka przyniosła drewna do pieca, a potem wody w przeważającym ją wiadrze, i ledwo uporała się z postawieniem największego garnka na piecu. Franciszka rodziła ciszej, jakby teraz było lepiej, klęcząc na łóżku przed obrazem, z krzyżem przyciskanym do pleców rękami babki. Powietrze w izbie ogrzało się i wypełniło zapachem dymu, od którego rodząca się rozkaszlała. Zaraz potem stęknęła:

– Prędko, matko, bo mnie bierze.

– Czas już na to – odparła spokojnie akuszerka.

– Ale nie to, ino muszę… – powiedziała zawstydzona.

– Mówią, że na pierzynach rodzą panie, a na klęczkach idzie sranie – zaśmiał się Diabelec.

– Ot i felczer – rzekła z pogardą babka. Nic już nie było z tego krótkiego porozumienia, które wcześniej przez chwilę zafalowało między nimi.

Obróciła się szybko i złapała cebrzyk, podetknęła rodzącej między nogi i pomogła jej ukucnąć z przyklęku.

– Wody naszykuj do miski, umyć ją muszę – rozkazała mężczyźnie.

– Teraz jej się zachciało – narzekał, tłukąc się przy garnku.

– Bardzo dobrze. Miejsce się robi dla dziecka. A na jej krzyki nie dziwuj się tyle, bo gdy niewiasta z bólu albo i z ochoty gębę otwiera, to i dołem się otwiera – upomniała go babka.

– Oj tak, prawda to jest święta, nieraz to słyszałem… na sianie – znowu zaśmiał się głośno i ochryple i spojrzał na akuszerkę znacząco.

Babka nie zwracała już na niego uwagi, krzątając się przy rodzącej. Cebrzyk z nieczystościami wsadziła pod łóżko.

– Dychnij se trochę, Francysiu, a poczuj, jak się otwierasz, tak jak i ta koszula – mruczała babka, rozchylając ubranie rodzącej, która odpoczywała teraz, z głową opartą o tylny szczyt łóżka. Ciepłą mokrą szmatką myła młodą kobietę, najpierw twarz, szyję, wreszcie ciało pod podwiniętą na dole koszulą.

– Włosy rozpleść trzeba – mówiła, a jej palce zwinnie poruszały się wokół głowy rodzącej. – Wraz z warkoczem dziecko się odplątuje z pępowiny i idzie już do ciebie.

Franciszka po tych zabiegach uspokoiła się nieco, nabrała sił i rumieńców. Gdy wrócił mocny skurcz, złapała się obiema rękami bocznych ram łoża i kucając prawie, napięła ciało, podając brzuch do przodu.

– Więcej by się bab przydało do podtrzymania i pomocy, ale kto by tu przyszedł do ciebie, sierotko – westchnęła akuszerka. – Stań za nią – rozkazała mężczyźnie – i podtrzymuj ją, o tak – pokazała, chwytając biedne udręczone ciało pod pachami. – Nie ma ona leżeć przy tym rodzeniu, bo do leżenia to dopiero trza mieć siły.

Franciszka krzyknęła przeciągle, wyrzucając z siebie powietrze, lęk, ból… Chlusnęły wody, brudząc pościel.

– Zielone jako Czarcieniec – skomentował beznamiętnie Bogusz Diabelec. Franciszka szeroko otwarła oczy i spojrzała przerażona na akuszerkę.

– No, jużeś prawie otwarta. Jak przez okno widać, że główka duża bardzo, i włochata – powiedziała dziarsko babka. – Będzie z tego pewnie silny parobek. Daj, dziewczyno, jedną nogę na bok. No klęknijże, lebiodo, jak do krakowiaka, ale nogę na bok. Będzie więcej miejsca dla główki.

Poród przeciągał się. Franciszka krzyczała i się otwierała. Boguszowi lepiły się ręce od potu spływającego z żony, ale podtrzymywał ją, raz klęczącą, a innym razem kucającą na łóżku. Aż wreszcie ból stał się ostry, silny i…

– Główka – powiedziała babka, innym jakimś głosem. Rodząca odetchnęła głośno, pełna ulgi, i oparła głowę na piersi męża, nie widząc kałuży krwi między swoimi nogami. Zaraz potem ból pojawił się znowu, a młoda kobieta poczuła się tak, jakby była workiem, z którego wysypały się kartofle.

Koniec bólu. Roześmiała się, dziwacznie jakoś, bez radości.

Dziecko nie płakało.

Babka oglądała je, mamrocząc.

– Żyje? – spytał wreszcie mężczyzna. Przytaknęła.

– Cóż tak cicho?

Babka szybkimi ruchami szorstkich dłoni pocierała małe ciałko, odwijała z pępowiny. Pokazała wreszcie matce i ojcu.

– Wyrodek! – orzekł Bogusz.

Dziecko było sine, z wielgachną głową. Patrzyło podpuchniętymi oczami, nie płakało. Babka położyła je w nogach łóżka i poszukała w swoim tobołku nożyczek i tasiemki. Zastanowiła się chwilę, zamarła w połowie gestu, odłożyła narzędzia. Franciszka leżała bezładnie na łóżku, brały ją zimne dreszcze, widziała przed sobą tylko poplamione krwią, dygocące, białe uda, a góra z poduszek i spoczywająca na nich pierzyna wydawały się dalekie jak koniec świata. Mąż gniewnie wymachiwał nad nią rękami.

– Wyrodek! Wyrodek! – krzyczał. – Przez ciebie to wszystko, diabelskie nasienie!

– Wszelako to was zwą Diabelcem – powiedziała cicho wyczerpana kobieta.

Na to Bogusz zamachnął się i mocno uderzył ją w twarz.

– Czarownica! – krzyknął jeszcze raz i wyszedłszy za próg, trzasnął mocno drzwiami. Trochę śniegu wpadło wirem do chałupy.

Dopiero wtedy dziecko wydało pierwszy swój głos.

– Może co jeszcze będzie z niego – powiedziała na pozór spokojnie babka. Wzięła wreszcie tasiemkę, palcami odmierzyła odległość od brzucha dziecka, przewiązała mocno pępowinę w dwóch miejscach i przecięła szybkim ruchem nożyczek. Szmatką przetarła twarz i ciałko dziecka, wreszcie owinęła je w czyste płachty i podeszła z nim do okna, chcąc mu się przyjrzeć w świetle dnia. Pokręciła głową i podała go matce. – Masz, a próbuj nakarmić trochę. Zobaczymy, czy chce żyć.

Ale nie chciało. Nawet nie próbowało ssać. Akuszerka spokojnym ruchem strzepnęła pierzynę i przykryła młodą matkę i jej dziecko, podtykając jej pod głowę najmniejszą poduszkę.

– Wyrodka urodziłam – wyszeptała Franciszka, z niechęcią próbując wepchnąć dziecku do buzi pierś. Maluch sztywno odchylał wielką głowę.

Babka wyszła, uchyliła drzwi i rzekła do Diabelca siedzącego na progu:

– Ochrzcić muszę. Jako chcesz?

– Wcale. Wyrodka nie chrzcijcie imieniem chrześcijańskim, bo to obraza boska.

– Jak nie ochrzczę, to was nachodzić będzie, gdy umrze. Upiorka wyhodujecie.

– To Dawidkiem nazwijcie, na pohybel.

– Bój się Boga, Diabelcu jeden – powiedziała ze złością.

Chwilę milczeli. Babka patrzyła na mężczyznę czas jakiś, coś tam rozmyślając, i rzekła wreszcie:

– Pan ze dworu szukają parobka do wozowni.

– Woźnicy? – spytał Bogusz z nagłą nadzieją.

– Pomagiera – odparła.

Nie patrząc na nią, zerwał się i pobiegł.

Babka z uśmiechem zawarła za nim drzwi i wróciła do izby.

– Spokój będzie – stwierdziła, ale zaraz zadowolenie z niej uleciało, gdy spojrzała na swą podopieczną. Wzięła z jej rąk sztywne dziecko i czerpiąc garścią z wiadra, machinalnie dwoma palcami polała mu na czoło strużkę wody, szeptając po łacinie formułę chrztu. Żadnego imienia nie wymieniła. A potem odłożyła noworodka na poduszkę i nachyliła się nad Franciszką, przykładając szorstką dłoń do policzka, noszącego jeszcze ślad uderzenia.

– Boli?

– Boli. Wszystko. Wyrodka urodziłam.

– Dziecko ma wodę w głowie – powiedziała cicho babka. – Nie będzie jeść. Nie oddycha czysto. Zaraz zgaśnie.

– Czemu jest takie? – zapytała z rozpaczą Franciszka.

Babka milczała, badając drogi rodne młodej matki.

– Krwawisz mocno. Bardzo pękłaś. Łożysko pójdzie teraz. Stęknij.

Silny ból ogarnął Franciszkę, choć mniejszy niż samo rodzenie dziecka. I krótszy. Młoda kobieta głośno odetchnęła i powiedziała:

– Ja wiem, czemu wody zielone jak Czarcieniec.

Babka nic na to nie odpowiedziała. Urodzone łożysko obejrzała dokładnie, wreszcie wrzuciła do cebrzyka pod łóżkiem.

– No i już po porodzie. Teraz toś jest położnica. Poleż sobie spokojnie, a ja to wszystko zakopię. Kaśka! – Obejrzała się na córkę Diabelca. – Wydoić trza kozę i mleka dać matce! Podgrzać! Bo rosołu to u was nawet nie ma z czego zrobić.

Zmieniła Franciszce szmaty podłożone pod krwawiącą ranę. Rzuciła okiem na dziecko, które leżało nieruchomo, jednak żyło jeszcze, oddychało.

– Ja wiem, czemu on jest wyrodek – powiedziała Franciszka.

Babka pospiesznie wyniosła cebrzyk z łożyskiem.

Gdy wróciła, dziecko żyło nadal. Babka przeżegnała się i zawołała dziewczynkę.

– Pójdziesz do organiściny, ukłonisz się grzecznie i powiesz, że przysyła cię Regina Perkowa i prosi o jedną kurę na rosół, ale niech ci dadzą zabitą, bo ty żywej nie dopilnujesz i gonić ją będziemy po wsi, zamiast do gara wsadzić.

Kasia kiwnęła głową i wyszła.

– Wiem i znam przyczynę – powiedziała wyraźnie Franciszka. – To przez moje utopienie dziecko ma głowę pełną wody.

– Tyś topiona nie była – odparła Regina powoli, niechętnie.

– Byłam.

– Masz gorączkę – rzekła babka, przykładając jej dłoń do czoła.

– A wody zielone jak Czarcieniec – szepnęła jeszcze młoda.

Akuszerka zakrzątnęła się przy piecu, równocześnie zaczęła wysupływać zawartość z kieszeni zapaski.

– Zioła zaparzymy, wypijesz krwawnik, pokrzywę i lipę z bzem czarnym, a dębową korą umyjemy przyrodzenie. Za mocno coś krwawisz.

– A bo ja bym umrzeć chciała.

– Cicho, córeczko. Tak dobrze to nie ma.

Franciszkę ogarniała niemoc, jakby z tą krwią całe siły z niej uchodziły. Gorąco się też robiło. Posłusznie wypiła mleko, a potem jeszcze zioła, ich zapach wiercił w nosie. Ale już na widok kury, którą przyniosła Kasia, zrobiło się jej niedobrze. Omdlała i jakby zapadła w sen, w którym słyszała wprawdzie rozmowę babki z dziewczynką, ale nie miała siły nawet i palcem kiwnąć. Dziecko u jej boku nie ruszało się i nie kwiliło, ale czuła jego słabiutki oddech.

– Nie śpij, oczy otwórz! – huknęła na nią babka. – Spać nie wolno, bo mi tu uśniesz na sen wieczny.

Akuszerka znów zmieniała pod nią przesiąknięte krwią szmaty, trącając ją naumyślnie szorstko.

– Dalibyście spokój. Nie mam siły – wyszeptała młoda matka.

– Rosół za niedługo będzie, to cię postawi na nogi.

Energiczny głos irytował i męczył. Dałaby teraz wszystko za chwilę snu.

– Nie chcę rosołu. Jakże ja się wypłacę organiścinie za kurę?

– Mecyje wyprawiasz! – huknęła babka, ale po chwili złagodniała i rzekła spokojnie: – Nie kłopocz się tym. Organiścina ma u mnie długi za swoje sprawy.

Gorączka wzmagała się. Szarówka zapadająca w izbie wskazywała, że dzień się już chyli ku nocy. Dziecko wciąż żyło. Regina Perkowa przypatrzyła mu się dokładnie raz jeszcze, sprawdziła zacisk na pępowinie, obejrzała pępek, wytarła mokrą szmatką smółkę z pośladków chłopca, przewinęła powijaki. Próbowała przystawiać Franciszce synka do piersi. Żadne z nich nie miało na to ochoty.

Stale przerywana drzemka wyczerpała położnicę chyba bardziej niż sam poród.

– Naści, jedz – rzekła babka, przykładając łyżkę do ust leżącej.

– Nie mogę – wykrzywiła się tamta i uniosła słabą dłoń, by otrzeć tłustą kroplę z policzka. – Kasi dajcie. Niech se podje, nieboga, bo u nas nieczęsto takie specyjały.

– O córkę Diabelca mam się troszczyć bardziej niż o własną? I więcej niźli on sam? – zapytała z gniewem Regina, po chwili jednak dała dziewuszce mięso do ogryzania.

Kasia cichutko zjadła, wyszła z izby za potrzebą, a potem znów bez oglądania się na innych poprawiła siano pod derkami na ślubanku i zapadła w sen, którego zazdrościła jej młoda macocha.

Perkowa siedziała na zydlu oparta o łóżko Franciszki i czekała na to, co przyniesie noc.

– To jest chłopak? – spytała położnica.

– Ano, chłopak.

– Diabelec chciał go Dawidkiem na pohybel nazwać…

– Nie może ci tego Dawidka zapomnieć.

– Przecie ja nie… ja nic…

– Wiem. On też to wie.

– Matko… po co wyście mnie za Diabelca wydali?

– Ażeby cię ochronić, dziecino.

– Przed grzechem? Przed wstydem? Przed ludzkim gadaniem?

– Przed Dawidkiem, ale bardziej jeszcze przed tobą samą, zanim co durnego uczynisz. Nie pomnisz już, jaka byłaś ogłupiała przez tego karczmarzowego syna?

– Ale czemu Diabelcowi?

– Znałam ja go… niegdyś. Miły był.

– Wyście jego… miłowali? Jak w tych baśniach?

– Jak w baśniach? Nie. Więcej jeszcze. Ale to i cóż z tego? Nie było dane. On był bez grosza, bez pola. Bracia moi odpędzili go, pobili, a mnie dali Perce. Perkowe pole było blisko naszego, cały mórg, ale i tak wiele mi się nie dostało, bo jego krewni wydarli zapis dla siebie, a moi bracia też nie byli pierwsi do dzielenia się ziemią. Trudno się dzielić, jak nie ma co dzielić. Diabelec się w końcu ożenił z Kundą, dostał ją razem z tą chałupą. Ale dzieci im się nie chowały, jedna tylko Kasia przeżyła. Wydałam cię za Diabelca, gdy był już wdowcem podwójnym. Nie miałam dla ciebie wiele, a on cię chciał z tym, co miałaś. Myślałam, że dobrze ci z nim będzie, bo… miły był w młodych latach. Miły w kochaniu.

Franciszka głośno wzięła oddech.

– To wyście… to wyście z nim…

– Za jedno – odrzekła znużonym głosem Regina. – Z nim, nie z nim. Za jedno.

– Za jedno – powtórzyła cicho Franciszka. – Bo też i wcale miły dla mnie nie był.

Cisza.

– Pewnie znów się pieklić będzie, gdy wróci a dzieciaka obaczy.

– A co by miał od razu wracać. Do karczmy pójdzie, smutki ostawi, gębę niejedną obije i wróci zdrowszy i lżejszy o tych parę groszy. Odpocznij nieco.

– Pić dajcie.

– Oho, gorączkę masz większą.

– Matko… prawda to jest? O tym utopieniu?

Cisza.

– Matko… czy ja mogę to pamiętać?

– Nie to ważne, co możesz pamiętać, ino czy chcesz.

– Ale jak to było? Powiedzcie. Może ja zemrę niezadługo. Niechże wiem.

Cisza. Regina Perkowa westchnęła ciężko.

– Gorączkę masz.

Godzina za godziną mijała. Franciszka przestała krwawić, ale życie z niej uchodziło razem z gorącym potem. Dreszcze nią wstrząsały, zimno wkręcało się w stopy.

Babka zdawała się spać, cicho oddychała, tyłem oparta o kraj łóżka. Nagle bez uprzedzenia zerwała się z zydla bez jednego głosu, bez skrzypnięcia i dygając, jakby to nie ona, ale dama jakaś wielka, ukłon głęboki złożyła w stronę ściany, gdzie mrok był najgłębszy, gdzie blask od śnieżnej nocy nie padał nijaki.

– Witajcie, Wasza Łaskawość – przemówiła babka cicho.

Nie było odpowiedzi na to i Franciszka zrozumiała, że teraz śni i sen to tylko, że matka jej gada dwornie do ściany.

– O to jedno życie proszę, Wasza Łaskawość. O Wasze błogosławieństwo.

Cisza w ciemności, ciemność w ciszy… I tylko głos matki:

– Które? To mniejsze życie se weźcie, Wasza Łaskawość. Ja proszę za moją Francysią.

Franciszka wpatrywała się w mrok. Wytężała wzrok do bólu i w tej nieruchomej ciemności nagle… ujrzała. Na jedną jedyną chwilę. Ale majak ten zaraz zniknął wobec ruchu, jaki uczyniła Perkowa, dygając znów i z wielkim uszanowaniem pokłon składając ponowny. A potem otwarła drzwi, przytrzymała chwilę. Powiew zimna wtargnął do izby, Franciszkę zatelepał ostatni mocny dreszcz i wtedy… jakby ktoś lodowatą dłoń do czoła jej przyłożył i zabrał gorączkę… Regina po chwili zawarła drzwi i podeszła cicho do łóżka. Dotknęła główki dziecka i westchnęła.

– Tak i po wszystkim. Nie dycha – powiedziała sama do siebie i powolnym ruchem zdjęła zawiniątko, przeżegnała je i ułożyła na klepisku pod łóżkiem.

– Matko… z kim wyście gadali? – spytała Franciszka nieswoim głosem.

– Słyszałaś to? A ze Śmiercią – odrzekła stara po prostu.

– Niezwyczajne koneksyje macie.

– Niezwyczajne – potwierdziła. – A nie gadaj o tym nikomu, choćby… choćby cię pławiono w smole.

– Tak jak prababkę waszej prababki? – ośmieliła się zapytać Franciszka.

– Ano tak. Jej też było tak jak mnie, Regina Perkowa. Pani ze dworu ją oskarżyła o czary, a razem z nią Reginę Białą, Kubalinę, Kozubkę, Salinę, Kantorczynę i szewcową, że mleko odbierały dworskim krowom. Odbył się sąd. To był rok tysiąc sześćset dziewięćdziesiąty ósmy. Pławili je w Czarcieńcu, a potem w smole, posypali pierzem i przegnali przez wieś. Pozwolili wrócić, bo na końcu trzeba zapłacić grzywnę. Ale przeżyły. Bo pani dziedziczka była dobrą chrześcijanką i im wybaczyła. Jakby były niewinne, toby przecie utonęły – prychnęła, nieodmiennie w tym momencie.

Franciszka już może i tysięczny raz wsłuchiwała się w słowa tej ponurej baśni, którą matka opowiadała jej i siostrze w długie zimowe wieczory, gdy akurat była w domu. Opowieść dawała jej poczucie bezpieczeństwa, bo oznaczała wieczór, kiedy matka była z nimi. Ale częściej jej nie było. W Jadownikach rodziło się dużo dzieci.

– To już teraz mi powiedzcie – poprosiła młoda kobieta. – Bo wy wiecie, czemu dziecię moje umarło, czemu wodę miało w głowie. To przez moje utopienie.

– Tyś topiona nie była.

– Pamiętam wodę zieloną. Nie wiem ino, kiedy to się stało.

– A niech ci już będzie. To się stało wtedy, gdyś była dzieckiem w łonie matki. Ale nie w moim.

Przy tych słowach Franciszka poczuła, jak jej serce przeszywa kłujący ból, ale nie drgnęła, bojąc się głośniejszym oddechem przerwać, żeby ta tajemnica wreszcie wyszła na jaw, żeby się uwolniła, urodziła, a choćby i w bólu. Regina Perkowa mówiła:

– Wszystko się zaczęło, gdy przeciwnie do Bożego porządku poumierały wszystkie moje dzieci z Perką, i wreszcie sam stary Perka, a długo chorował wcześniej. Był rok tysiąc osiemset sześćdziesiąty siódmy, a ja miałam roków trzydzieści i siedem. Zostałam wdową, z brzuchem. Ludzie nie wierzyli, że to dziecko jest Perkowe. Baby we wsi się na mnie zmówiły, obgadały, oczerniły, bo się wszystkie bały, że to właśnie ich chłop dziecko mi zrychtował… Zgorszenie zobaczyli. Akurat u mnie. Ukarać mnie chcieli dla przykładu, ze złości. Nie miał mię kto obronić. Przypomnieli nagle, że ja jestem Regina Perkowa, tak jak moja praprababka. Samo to imię już znaczyło czarownica, taka, co chłopów opętuje. W całej wsi aż huczało.

A przecie ja nie musiałam tych chłopów czarować, sami do mnie leźli jak pszczoły do kwiatu. Plebanowi ktoś powiedział, że nie wiadomo, czyje dziecko noszę, że pół wsi w tym sprawę ma… Pleban młody był, całkiem nowy i nieobyty, i nie wiedział, gdzie jest prawda. Stary proboszcz Borkowski mnie znał od dziecka, ale co z tego, już mu było wszystko jedno, już się wyprowadzał na nową parafię za Bochnię i nie chciał mi pomóc, bo osobliwie miał wstręt do czarownic po tej sprawie z Kaśką Niedźwiedzionką cztery lata wcześniej.

Była wiosna. Przyleciały bociany. Rodziłam Hankę i byłam sama w słabości mojej. Nawet nie było komu zanieść ją do chrztu. Ledwom wstała, ledwom sił nabrała, żeby se naciągnąć wody ze studni i coś przecie ugotować, przyszli po mnie, spod tej studni mnie zabrali, do olchy mnie przywiązali koło nowego smętarza, a śmiali się i od czarownic wyzywali. Stałam, stałam, długo stałam, cycki pęknąć z bólu chciały, już od mleka koszula mokra była, a oni gapili się na te moje cycki i gęby rozdziawiali. Oni wszyscy, cała wieś, bez prawdziwego sądu, sąd nade mną uczynili, jako i nad dziewką kuchenną Rozalką ze dworu, która takoż brzuchata była, tyle że do niej nie pół wsi zachodziło, ale jeden – ważny – bo sam pan ze dworu.

Stara pani, matka pana, nagadała na nas, co jej ślina na język przyniosła. Taka wielka dama, a taka głupia. Ledwo co syna bogato ożeniła, a on wolał dziewkę kuchenną, i dziewka kuchenna miała za to zapłacić.

Pana w tym dniu we wsi nie było, razem z wójtem pojechali z jakąś sprawą do dziedzica, co u niego dzierżawił, a pleban znów do Wojnicza. Było w tym dniu bezprawie, tak jakby się wszyscy radni wiejscy po kątach pochowali. Ludzie robili, co chcieli. Wytarzali nas w błocie dla śmichu próżnego, dla wstydu… i cieszyć się kazali, że nie w smole. Przez wieś nas pognali, prosto do Czarcieńca… Wiosna była, zielono… Wody bajora stały rzęsą oblepione, tatarakiem okolone… Skurcz mnie złapał, na dno szłam prosto… ale spódnice wodą nabrzmiały, wypłynęłam. Nie wiedziałam, co będzie dalej, tyle złości w nich było a uciechy z cudzego cierpienia… Ale pan skądś nadjechał i rzekł ludziom, że to już nie średniowiecze i sądów takich czynić nie przystoi ani w czarownice wierzyć. Co innego rozpustnym babom pokazać, gdzie ich miejsce… dla wzrastania moralności i obyczajności u ludu, a co innego samosądy i zabójstwo, bo to podlega pod kryminał.

Ze mną sprawa była zakończona, zipałam se na brzegu, szczękając zębami. A Rozalka nie wypłynęła, widać brzuch ją głębiej ciągnął… Postali ludzie zatem, popatrzyli… Nikt nie chciał leźć w wodę, bali się Czarcieńca. Uradzili, że topielicę wyciągną później, jak wypłynie… i poszli, każdy do swej roboty. A panu powiedzieli, że nikt do tego ręki nie przyłożył, postradała rozum i w wodę uciekła.

Leżałam nad stawem bez sił i sama nie wiedziałam, czy mam się modlić i dziękować Panu Bogu za uratowanie życia, czy też pomstować skarania Boskiego dla tych ludzi nieczułych, zakłamanych, dla tego pana, młodego a prześmiewczego, o obyczajność ludu dbałego, a brzuchy czyniącego pannom kuchennym.

I wtedy wypłynęła Rozalka, trzymając się tataraków. Rodziła. Przechowała się pod wodą tak długo, wychylając się tylko przez trzciny dla zaczerpnięcia tchu, dopóki ciszy nie usłyszała, a wszystko po to, by dziecko uratować przed zawiścią ludzką. I stało się tak, że to ja na świat to dziecię przyjęłam w wodach Czarcieńca, z dala od oczu ludzkich, a potem siadłam w krzakach i własnym mlekiem wykarmiłam, chcąc swoim bolącym cyckom ulżyć. Tyś jest dzieckiem owym.

A gdy Rozalka umierała, osuwając się w szuwary, była taka cisza, jakby nas odgradzały od świata wszystkie te dawne, pławione tu czarownice. I w tej ciszy zobaczyłam Śmierć po raz pierwszy twarzą w twarz, i Łaskawość mieli dla mnie dobre słowo, swoje przyrzeczenie, Błogosławieństwo.

Życie za życie – raz ino mogłam poprosić. Lata mijały, a ja daru swego nie wykorzystałam. Tego Błogosławieństwa Śmierci. I teraz padło ono na ciebie, Franciszko.19 LUTEGO 1885
NIE MAM ŻALU DO NIKOGO

Tydzień minął, gdy do domu wrócił jaśnie pan. Był on dzierżawcą dóbr w Jadownikach, należących do dziedzica osiadłego w innym dworze. Raz na czas musiał wyspowiadać się u właściciela z zysków i kosztów. Grzmiącym głosem mówił o tym już w sieni, jakie go tam uchybienia godności spotkały, a ile też dziedzic podniósł za dzierżawę.

– Na ostatki karnawału zaprosił, wódką częstował, a potem tylko patrzył, ile by tu wydusić!

Głośny był to człowiek, rumiany, lubiący dobrze zjeść i wypić, ceniący na równi towarzystwo przy kartach, jak i piękne panie. Będąca jego przeciwieństwem wyniosła i pochmurna żona w milczeniu słuchała, czekając na sposobność do obwieszczenia nowin, których obwieścić prawdziwie się bała.

Franciszka ten tydzień prawie nie spała. Dziecina okazała się stale głodna, a przy tym kapryśna istnie jak jej rodzona matka. W pokoiku panny Albiny naprędce dokonano zmian. Zamiast stolika i krzeseł wciśnięto kołyskę i ślubanek, na którym sypiała teraz mamka, wstając co trocha do dziecka w dzień i w nocy.

Panna wypoczywała, jadła, piła, popatrywała na dzieciątko swoje z weselem, to znowu wzdychając i popłakując. Do Franciszki zwracała się tylko w konieczności, jakby obrażona była na nią za poufałość i trzymanie za rękę w chwilach słabości.

Teraz zaś bladła i czerwieniła się na przemian, słysząc głos ojca dudniący basem na dole dworu. I nie myliła się wiele, gdyż jaśnie pan wpadł do panieńskiego pokoju, nawet nie pukając, bo też nie było takiej potrzeby – porykiwania i przekleństwa poprzedzały jego ciężkie po schodach stąpanie.

– Coś panna narobiła? – odezwał się tubalnie od samych drzwi, powodując gwałtowną czkawkę dziecka przy piersi Franciszki.

Panna Albina tylko czubkiem głowy wystawała spod pierzyny.

Jaśnie pan, choć niewysoki, był barczystym i brzuchatym mężczyzną. Zdawało się, że nikt się więcej do pokoju nie zmieści – żona jego nawet nie próbowała, stała tylko za drzwiami, czekając, co przyniesie następna chwila. Wpatrywał się przez moment w loki córki, sapiąc gniewnie, aż posłyszał tę czkawkę niemowlęcą i zagapił się na maliznę, uwieszoną łapkami u dorodnej i nagiej piersi obcej młodej kobiety. Nie wiadomo, czy tym zwabiony widokiem, czy poruszony bytnością na świecie pierwszej swej wnuczki, wykonał dwa wielkie kroki i ciężko usiadł na ślubanku tuż obok śmiertelnie skrępowanej Franciszki, która próbowała, jak mogła, wolną ręką wyciągnąć rąbek koszuli z poły kaftana i jak największą część piersi przysłonić. Chwilę siedział, zamyślony, gapiąc się bezwiednie, aż wreszcie westchnął ciężko i zwrócił się do córki.

– Krzyczał nie będę. Panna wyglądem w matkę się wdałaś, ale temperamentem pewnikiem we mnie, skoro krew się w pannie wzburzyła w siedemnastej wiośnie życia i do takiego przywiodła skutku. Bo słusznie mniemam, że nikt córki mojej nie skrzywdził i nikogo ścigać za gwałt na pannie nie muszę? Ani synów posyłać na pojedynki w obronie siostry honoru, co ja gadam, honoru, ahahaha – roześmiał się nerwowo.

Panna czubkiem głowy pokręciła przecząco.

– A to jedno zmartwienie mniej – westchnął, a jaśnie pani milcząco wsunęła się wreszcie do pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi. – To wyjaw tedy panna, kto to śliczne dziecię na świat powołał. Ślub cichy wyprawim i wszystko się ułoży. Odżałuję jaką kwotę na posag, choć Bóg mi świadkiem, nie jest to dobry moment.

Panna znów głową pokręciła.

– Co to znaczy? Ślub niemożliwy? – rzucił znów za głośno, rozdrażniony, a córka przytaknęła. – Czy amantem jest zmarły, czy osoba duchowna? Wyjaw panna jego imię, bo mi brak cierpliwości do grzecznego pytania.

Albina i tym razem jedynie głową pokręciła.

– Dziecię ochrzcić należy – powiedziała cicho i z naciskiem matka panny. – Czekaliśmy na ojca twego, Albino, ale teraz już niezwłocznie sprawę załatwimy. Więc póki masz wybór, powiedzże nam przecie. Czy może wolisz w aktach figurować jako matka samotna, panna zhańbiona i pozbawiona męskiego wsparcia?

Cisza się przedłużała. Pan znów sapnął gniewnie i powiedział, z wysiłkiem powstrzymując się od przekleństw:

– A zatem dobrze. Jak panna chcesz. Zaprzęgać każę od razu, jadę do plebana. Dziecię niech się zowie Magdalena, bo to jawnogrzesznicy imię, albo też jej dwa imiona damy, przecie szlachecka wnuczka, zatem Magdalena Ewa, niech i grzeszna pramatka nad mą wnuczką pieczę trzyma. A w rubrykę „ojciec” niech pleban wpisze imię Dawidka! Jak w tej wsi nie wiadomo czyje dziecię, to pewnikiem jego, bo ten Żydek nie umie kutasika swego obrzezanego utrzymać w koszernej odległości od żadnej chrześcijańskiej dziewuchy! Oj, zachodził tu do stodoły, zachodził, alem myślał, że do jakiej dziewki!

Z powodu szczupłości miejsca w pomieszczeniu pan nie mógł dać ujścia emocjom, swoim zwyczajem chodząc po pokoju, więc z każdym słowem furia jego wzrastała, nerwowo postukiwał nogą obutą w wysokie buty do konnej jazdy, a głos niósł się echem chyba aż pod Bocheniec. Jaśnie pani wyglądała, jakby ją kto kijem przez twarz zdzielił, i słowem się odezwać nie umiała żadnym. Rozważała, na ile te oskarżenia mogą być słuszne, i coraz gorsze rumieńce policzki jej zalewały.

Panna Albina ukazała czerwoną twarz spod kołdry i krzyknęła, prezentując równy ojcu temperament:

– Niech ojciec przestanie, niech ojciec tak do mnie nie mówi jak do dziewki najgorszego rodzaju! Nie Dawidek to, i poniechajcie, ojcze, już jego osoby, z którą ja nic wspólnego nie mam, nie miałam i mieć nie chcę!

Jaśnie państwo zgodnie odetchnęli, po czym ojciec spytał niespodziewanie łagodnie:

– Kto to jest?

– Aptekarz ze Szczurowej – wyszeptała panna, znów zapadając w pierzynę.

– Żonaty! – krzyknęła teraz, dla odmiany, jaśnie pani.

– Ot, szuja! – krzyknął ojciec. – Zabiję jak psa! Albo nie! – zreflektował się. – Niech płaci! Niech płaci! Dobrze! Zaprosim go z małżonką na chrzciny! Obaczym, jak będzie! Może dziecię nazwiem Leopoldyna? Ucieszy się na pewno małżonka pana aptekarza!

– Olimpia – poprosiła miękko panna Albina. – Niech ojciec uproszą u księdza plebana, żeby moją córcię nazwał Olimpia.

– Dalibóg, panna – westchnął jaśnie pan. – Choćby pleban rok myślał, jak by tu udziwnić, żeby już wszyscy wiedzieli, że nam się illegitimi trafiło, toby równie niestosownego nie wymyślił.

– Poetyckie jest ono i piękne – pisnęła Albina.

– Tak, jaśnie panno – zgodził się łaskawie ojciec. – I wielce też wymowne. Ale niech będzie Olimpia. Nie wiadomo, czy cię ktokolwiek jeszcze zechce z tym dziecięciem, nie wiadomo, czy ci dane będzie inne mieć córki o chrześcijańskich imionach, tedy na pociechę miejże tę Olimpię. A drugie imię damy jej po matce chrzestnej, jak już kogo uproszę.

– Żonie nauczyciela jest Olimpia na imię – przypomniała sobie pani.

– A dobrze, tedy ją poprosim i będzie wszystko pasowało.

Pogrzebał chwilę w kieszeni surduta i wyjął zawiniątko.

– Odczuwasz skruchę? – zapytał córkę, a panna gorliwie pokiwała czubkiem głowy.

– To dobrze – sapnął i posypał jej obficie loki popiołem. – Wczoraj był Popielec, żałuj za grzechy, i co to się jeszcze mówi? Memento mori?

Po dwóch tygodniach od powrotu ojca panna Albina wstała z łóżka i zapragnęła pobawić się nową laleczką. Pilnie uczyła się dziecinę przewijać, uwzięła się myć ją co dzień. Perfumów dolewała do wanienki, skutkiem tego maleńka Olimpia dostała wysypki na całym ciele. Pani ze dworu niewiele się tym przejęła, trwały bowiem już przygotowania do Wielkanocy, w folwarku było świniobicie. Pani osobiście pilnowała kucharki doglądającej roboty, żeby nie nakradła zbyt wiele, a potem w kuchni wyrabiano kiełbasy, kiszki, pasztety i szynki, które wędzono czy suszono. Wezwana do dworu Regina Perkowa nakazała na zmianę jednego dnia dzieciątko kąpać w krochmalu, a drugiego smarować je gęsim smalcem. We dworze został jeno ostatek tego specyfiku, po tym jak pan w zimie zachorzał na płuca i smalcem owym był smarowany. Wysłano więc Franciszkę do karczmy, pytać Salci o potrzebną ingrediencję.

Franciszka zmęczona była bardzo, nocami prawie nie sypiała, bo dzieciątko rozdrażnione wysypką cięgiem płakało i nosić trzeba je było godzinami po małym pokoiku tam i z powrotem, gdyż panna Albina lubiła być wyspana, a córeczką zajmowała się tylko wtedy, gdy malutka była spokojna. Jednak mimo niewyspania Franciszka wyglądała lepiej niż kiedykolwiek, bo we dworze było ciepło, mimo Wielkiego Postu dostawała jeść jak nigdy w życiu, i wychodek był elegancki za stodołą, nie wiało tam, nie strach było iść. A i mycie się we dworze było mile widziane, zwłaszcza gdy została mamką pierwszej wnuczki jaśnie państwa. Odżałowała swoje zmarłe dziecię, pocieszyła się tym, że malusia Olimpia była słodka jak cukiereczek i całkowicie od niej zależna, karmienie szło dobrze, a jakby było mało tych dobroci, to jeszcze Diabelca nie widziała przez ten czas ani razu. To wszystko czyniło ją ładniejszą niż wprzódy, a Franciszka wiedziała, jak wygląda, bo panna Albina miała lustro.

Słusznie się więc bojąc awansów sławnego we wsi Dawidka, z wielką obawą wkroczyła Franciszka do drewnianej karczmy stojącej przy gościńcu, gdzie przywitał ją półmrok i smród rozlanego alkoholu. Ktoś leżał przy stole w ciemnym kącie, niechybnie od wczoraj pijany. Poza tym ani człeka.

Franciszka nie wiedziała, jak się zachować, już miała rzec głośno „Pochwalony”, ale w porę przypomniała sobie, że Nasz Pan Jezus Chrystus nie jest w żydowskiej karczmie chwalony, stała więc jak kołek. Zza małych okienek przeświecało światło, oświetlając kurz unoszący się w powietrzu. W tym świetle, jak święty młodzianek, którym ani chybi zupełnie nie był, pojawił się cichuteńko Dawidek. Uśmiech, jakim ją obdarzył, cwany był i chełpliwy, a wszystkowiedzące spojrzenie prześwietlało ją na wylot, całkiem właśnie jak promień słońca prześwietlał kurz. I tak samo marnie jak kurz wobec promieni słońca widziała Franciszka swoje szanse wobec Dawidkowego przyciągania.

Dawidek był Żydem i synem karczmarza. Czarnowłosy, czarnooki. Nie zawsze ogolony, nie zawsze z ładnymi pejsikami, bo gdy uciekał z wiejskich stodół, to mu się niejedno źdźbło siana wplątało. Nie zawsze w czystych, białych pończochach. I nie zawsze umyty, i nie zawsze pachnący. Jednak jego uśmiech lśniący białymi zębami obiecywał cudowności, rozpraszał wszelkie wątpliwości dziewuch i mężatek, zapowiadał pociechę wdowom. Dawidek miał coś takiego w sobie, że mu się żadna przez niego upatrzona niewiasta nie umiała i nie chciała oprzeć. I żadna nie żałowała tych paru gorących chwil.

Nawet głos działał na jego korzyść. Wibrował, wkręcał się w ucho, a potem już się tylko czuło ochotę na więcej. Dawidek wiedział, czym go Stwórca obdarzył, i używał tego gorliwie, nie tracąc czasu ani żadnej sprzyjającej okoliczności.

– Aaaa, Francysia do mnie przyszła, jak ta koza do woza. Zapraszam.

– Do Salci przyszłam. Pani ze dworu przysyła po smalec gęsi – wyszeptała, zbierając wszystkie siły.

– Matki nie ma – znów uśmiechnął się drapieżnie, i już był przy niej, obejmując w talii. Jedna jego dłoń miętoliła jej pośladek, druga powędrowała pod spódnice, drapiąc delikatnie skórę na udzie kobiety.

– Smalec gęsi – powiedziała Franciszka, osłabła nagle wobec jego dążeń.

– Delikatesik taki się Francysi marzy… a i owszem, posmaruję ci dziurkę gęsim sadełkiem, bo coś nadto wystraszona jesteś…

– Nie wolno! Nie rusz mnie! – fuknęła niemrawo.

– O, jaka cnotliwa, wszystkie przykazania na raz przyszły do mnie w jej osobie. Ale je połamiemy, jak ojczulek Mojżesz połamał tablice!

– Ostaw mnie!

– Bo co?

– Bo jeszcze wywodu nie było!

Jeśli myślała, że to go odstraszy, gruntowanie się myliła.

– Aaaa, to pewnie i cycuś mleczkiem pachnący! – zanurzył twarz w jej szyi i przycisnął mocniej, cicho się śmiejąc. – Nie mam żalu do nikogo, jeno do ciebie, niebogo! Jakbyś taka słodka nie była, wytrwałbym w umiarkowaniu.

Leżący dotychczas twarzą na stole pijany człek rąbnął nagle pięścią w stół i zachrypiał: – Co tu się wyprawia?

Franciszka aż podskoczyła, po głosie tym rozpoznając swego męża. Wyrwała się Dawidkowi i ukryła za szerokimi plecami Diabelca.

– Jaśnie pani przysłali mnie po gęsi smalec – szybko wyjaśniła prawie w jego rękaw.

– To bierz prędko i zmykaj do dworu, zanim zabiję tego kutasika chędożonego!

– Chędożącego – poprawił bezczelnie Dawidek, wiedząc, że Diabelec nieprędko zwlecze się z miejsca, sam mu bowiem wieczorem nalewał mocnej śliwowicy.

Bogusz pragnął rzucić w niego kubkiem cynowym, ale tylko upuścił go z hukiem na ziemię. Na ten hałas przybiegła Chana, córka karczmarza, prędko ogarnęła wzrokiem całość i z kamienną twarzą spytała Franciszki, czego sobie życzy.

Dawidek stał tylko z założonymi rękoma, nadal uśmiechając się bezczelnie.

Franciszka co prędzej złapała podaną faskę smalcu. Diabelec wychrypiał do niej:

– Do domu zajdź wieczorem, ziemniaki z omastą mają być gotowe! Nie każdą noc musisz spać we dworze! W niedzielę idź wywód odprawić! A ciebie, Dawidku, jak jeszcze zobaczę z moją babą, to usiekę, jak Boga kocham! I ciebie, i ją! A teraz polej, to samo!

Kiedy wieczorem Bogusz Diabelec dowlókł się do domu, na piecu czekały na niego podstygnięte ziemniaki z cebulą. Ale Franciszki w chałupie nie było.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: