Amber Gold - ebook
Amber Gold - ebook
Jak to możliwe, że w cywilizowanym kraju leżącym w środku Europy para dwudziestopięciolatków ze średnim wykształceniem robi przekręt na 851 milionów złotych? Czy Katarzyna i Marcin Plichtowie byli tylko słupami i jeśli tak, to czyimi?
Dlaczego ani prokuratura, ani sąd, ani nawet komisja śledcza nie były w stanie odpowiedzieć na pytanie, kto za nimi stoi?
Czy oszuści, którzy stworzyli piramidę finansową Amber Gold, są częścią europejskiej, a może nawet światowej organizacji dokonującej potężnych malwersacji finansowych? Czy to możliwe, że byli ochraniani przez polityków, wymiar sprawiedliwości i służby specjalne?
„Po dotychczasowych przesłuchaniach jestem pewien, że była to dość dobrze zorganizowana akcja przeprowadzona przez dużą i mocną grupę przestępczą” – powie jeden z posłów, członek sejmowej komisji śledczej ds. Amber Gold. Co to za grupa przestępcza?
Książka jest zapisem dziennikarskiego śledztwa, w którym autorka szuka odpowiedzi na pytania nurtujące od lat osiemnaście tysięcy okradzionych klientów Amber Gold.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8143-626-7 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Peerelowski blok dla rodzin wojskowych na gdańskim Chełmie. Cztery piętra, bez windy. To tu dorasta Marcin Stefański razem z młodszą od niego o pięć lat siostrą i rodzicami – Barbarą i Zbigniewem. Przeprowadzają się na Chełm, gdy chłopiec ma trzy lata. Wcześniej mieszkają w Gdańsku-Wrzeszczu, a jeszcze wcześniej w rodzinnym domu matki Marcina w Nowym Stawie, w pobliżu Malborka.
Ojciec późniejszego prezesa Amber Gold często przebywa, jak to Marcin określi, „na poligonach”. Zbigniew Stefański jest zawodowym żołnierzem, pracuje w Wojewódzkim Sztabie Wojskowym w Gdańsku jako referent do spraw gospodarczych. Podawana w mediach informacja, że pełnił funkcję oficera Wojskowej Służby Wewnętrznej lub Zarządu II Sztabu Generalnego WP, jest nieprawdziwa. Prawdopodobnie ktoś pomylił go z innym Zbigniewem Stefańskim, który również ma dzieci o takich samych imionach, ale pochodzi z Poznania.
Zbigniew przyszedł na świat w 1957 roku we wsi Żelazna Góra niedaleko granicy z obwodem kaliningradzkim. Z rodzicami, oraz licznym rodzeństwem – trzema siostrami i trzema braćmi – mieszkali w starym poniemieckim domu. Rodzinę dosięgły tragedie – jeden z synów się utopił, inny jako młody mężczyzna umarł z przedawkowania alkoholu. Pozostałe dzieci rozjechały się po świecie. Córka mieszkająca we Wrocławiu w 2020 roku zabierze do siebie matkę, gdy starsza kobieta mocno podupadnie na zdrowiu, a jej stary poniemiecki dom kupi ktoś z Gdyni. Inna córka wyprowadzi się do Niemiec.
Zbigniew kończy zasadniczą szkołę zawodową w Gliwicach i zdobywa zawód mechanika maszyn górniczych. Po przeprowadzce na Pomorze i odsłużeniu 20 lat w wojsku odchodzi na emeryturę i dorabia jako ochroniarz w Agencji Ochrony Hevelius, która w internecie ogłasza się jako „Specjalistyczna Uzbrojona Formacja Ochronna”.
Matka Marcina, Barbara, ma średnie wykształcenie i podobnie jak Zbigniew pracuje w Jednostce Wojskowej nr 1995 w Gdańsku-Wrzeszczu jako „referent maszynistka”. Po likwidacji jednostki zostaje zwolniona i dorabia, gdzie się da – na poczcie, w Kauflandzie, no i… w firmach, które zakłada jej syn. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Jako dziecko Marcin ma nadwagę. Jest nieśmiały, skryty. Nie ma kolegów.
– Wyśmiewali się z niego. Maminsynek, z mamą za rączkę. Taki był delikatny – opowiada jego kolega z podwórka. – Wiadomo, chłopcy bawią się w wojnę, jeżdżą na rowerach albo idą grać w piłkę. Marcin zawsze od takich rzeczy stronił. Nikt po niego nie dzwonił, bo wszyscy wiedzieli, że Marcin nie wyjdzie, że będzie siedział w domu.
Jak już wychodzi, woli z dziewczynami skakać na skakance.
W podstawówce działa w parafialnej wspólnocie Eucharystycznego Ruchu Młodych, prowadzonego przez siostry urszulanki (ze Zgromadzenia Sióstr Urszulanek Serca Jezusa Konającego). Potem idzie do technikum ekonomicznego, gdzie staje się ulubieńcem nauczycieli.
Klasa Technikum Ekonomicznego w Gdańsku, pierwszy od prawej strony – Marcin Stefański, trzecia od lewej strony w pierwszym rzędzie – Katarzyna Plichta. Autor zdjęcia nieznany. Fotografia pochodzi z prywatnego archiwum Patryka Bogumiła.
– Bardzo dobrze się czuł w naszych zawodowych przedmiotach, jak rachunkowość, ekonomia – opowiada kolega z technikum, Patryk Bogumił. – Geniuszem ani prymusem na pewno nie był. Uczył się dobrze, nawet bardzo dobrze, był w czołówce klasowej, ale na pewno nie był najlepszy.
Wołają na niego „Stefan”, od nazwiska. Na grupowym zdjęciu od razu rzuca się w oczy: niski, przy kości, zarumieniona twarz. Bordowa koszula, do niej popielaty garnitur.
– Marcin zawsze był taki na uboczu, nie trzymał się raczej z nami – mówi Patryk. – Wolał mieć kontakt z grupą dziewczyn. Dużo się śmiał z nimi, mieli swoje tematy, żarciki.
– Dla mnie był sympatyczny, pomocny, bardzo inteligentny – potwierdza koleżanka z grupy. – Mądry chłopak, miał wiedzę.
– Nie był chłopakiem wycofanym, był taki dość przebojowy, ale tracił pewność siebie w towarzystwie chłopaków. Może trochę był nami wystraszony, nie wiem – dodaje Patryk.
Nigdy nie chodzi na zajęcia z WF-u.
– Był uczulony na pot, zawsze tak mówił – przypomina sobie koleżanka.
– Mało wysportowany, zgarbiony, z nadwagą. Widać było, że sport mu nie leżał – stwierdza Patryk.
W klasie jest… skarbnikiem. Najwyraźniej od początku lubi gromadzić czyjeś pieniądze. Klasa mu ufa.
Zostaje laureatem Regionalnego Konkursu Wiedzy o Ekonomii i Gospodarce, zwycięzcą konkursu „Wiem wszystko o przedsiębiorstwie” organizowanego przez Wydział Ekonomiczny Uniwersytetu Gdańskiego i laureatem konkursu wiedzy o ekonomii i gospodarce organizowanego przez Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu. Działa w szkolnym samorządzie. Średnia ocen w czwartej klasie liceum – 5,09.
„Jest uczniem bardzo aktywnym i wszechstronnym. W roku szkolnym 2002/2003 brał udział również w konkursach »Mistrz rachunkowości« o Unii Europejskiej organizowanym przez Rzeczpospolitą. Ocena z zachowania – wzorowa. Kandydatura Marcina uzyskała jednogłośną akceptację Rady Pedagogicznej w dniu 25 czerwca 2003 roku” – zachwala swojego wychowanka dyrekcja szkoły we wniosku stypendialnym skierowanym do prezydenta Gdańska, Pawła Adamowicza. Prezydent przychyla się do wniosku i osobiście wręcza Marcinowi stypendium dla wyjątkowo zdolnych uczniów – 800 zł.
Za stypendium nastolatek robi prawo jazdy.
– Mnie się wydawało, że on traktuje tą szkołę jak przystanek, jak coś, co musi odbębnić – opowiada Patryk. – Miałem wrażenie, że przez to, że był taki ogarnięty, znał się na tej całej ekonomii, czuł się lepszy. Uważał, że coś osiągnie. Że on w przyszłości będzie kimś.
Na wspomnianym klasowym zdjęciu parę kroków od Marcina stoi Kaśka. Niska, pulchna brunetka. Ładna.
Dziewczyna wychowuje się w starej chałupie dziadka Jana w Lipcach na obrzeżach Gdańska. Tuż obok domu jest przystanek autobusowy i ruchliwa trasa do Pruszcza Gdańskiego.
Jej ojciec Edmund pracuje jako dźwigowy w stoczni. Gdy traci robotę, zaczyna pić. W domu ciągłe awantury, bieda. W końcu mężczyzna wyprowadza się i ląduje w działkowej altance. Utrzymuje się ze zbierania złomu. Nie interesuje się rodziną. Dzisiaj nikt nie wie, czy mężczyzna jeszcze żyje.
Dom, w którym wychowywała się Katarzyna Plichta.
Matka Kaśki, jak potem zezna, w gospodarstwie rolnym o powierzchni 1,69 hektara uprawia włoszczyznę – marchew, pietruszkę, seler i por. Warzywa sprzedaje później w gdańskiej Hali Targowej.
Studniówka Katarzyny i Marcina. Autor zdjęcia nieznany. Fotografia pochodzi z prywatnego archiwum Patryka Bogumiła.
Czy Katarzyna marzy o ucieczce z takiego domu? Śni o lepszym życiu? Na pewno.
Idzie, tak jak Marcin, do technikum ekonomicznego. W szkole niczym się nie wyróżnia. Cicha, zamknięta w sobie, wycofana – mówią niektórzy.
– Kasia bardzo często wagarowała, rzadko bywała w szkole, nie miała kontaktu z nikim – opowiada kolega Patryk. – Była przeciętnym uczniem, takim średniakiem. Miało się odczucie, że kłamie na każdym kroku. Nigdy się przedtem z czymś takim nie spotkałem, że człowiek ma wrażenie, że ktoś cały czas kłamie. Fałszywa bardzo. Szukała korzyści dookoła i tyle.
– Wbrew pozorom nie była szarą myszką – doda wychowawczyni, polonistka. – Drobna, niewysoka, ale to dziewczyna, która lubi błyszczeć i chce mieć w życiu dużo do powiedzenia. Marcina bardzo lubiłam, zmartwiłam się, gdy usłyszałam, że zostali małżeństwem. Bałam się, że będzie miała na niego zły wpływ¹.
W szkole średniej drogi Marcina i Kaśki się nie schodzą. Oficjalnie los je połączy dopiero za kilka lat. Chociaż…
– A właśnie, czy on już wtedy nie miał z nią firmy? – zastanawia się Patryk. – Coś takiego mi się przypomina, że oni się spotykali. Kontakt między nimi był pod koniec szkoły, w piątej klasie. Chyba mówili, że ze sobą współpracują.
Jednak nikt tego nie potwierdza. Koledzy mają natomiast pamiątkowe zdjęcie ze studniówki – Marcina otaczają dziewczyny, a Kasia trzyma w ręku… banknoty.
To bardzo symboliczne zdjęcie.HOMOTERAPIA
– Przez to, że on był tak oddalony od pozostałych chłopaków z klasy, były takie podejrzenia, że może jest gejem – wspomina Patryk Bogumił. – Miał taki, można powiedzieć, styl wypowiadania się, zachowania, który mógłby wskazywać, że ma inną orientację. Mało męski był, może tak.
W 2002 roku Stefański zgłasza się do nowo powstałego katolickiego Stowarzyszenia Pomoc 2002². Ma wtedy 18 lat.
Stowarzyszenie oferuje wsparcie dla osób z uzależnieniami seksualnymi. Ratunek znajdują w nim osoby odrzucone przez rodzinę, wykluczone ze społeczeństwa, doświadczające samotności i pustki, które kierują „swe wybory życiowe ku rozwiązaniom błędnym (…), takim jak narkotyki, alkohol, pornografia czy seks”³.
Na stronie internetowej stowarzyszenie publikuje listy od młodych mężczyzn. Piszą w nich, że są uzależnieni od seksu i pornografii. Inni, że kochają mężczyzn, ale chcą to zmienić. Pragną być „normalni”.
Grzegorz, lat 26: „Chciałbym mieć rodzinę, żonę, dzieci, ale jak to teraz odwrócić ? Proszę, poradźcie mi coś”. Maciek z Gliwic: „Nie mam dziewczyny, wszystkie moje klęski upatruję w onanizmie. Czy moglibyście mi Państwo pomóc?”. Roman z kolei alarmuje: „Cześć! Mam 19 lat. Jestem studentem Politechniki I roku. Pragnę wyjść z nałogu masturbacji. Ale sam nie potrafię. Jestem w tym bagnie od kilku lat”⁴.
Aby się leczyć z dewiacji, młodzi mężczyźni przybywają do Radomia, do prywatnego mieszkania obecnie 64-letniego Mirosława Chmury, zwanego przez współbraci Pawłem. Rozmawiają tu o swoich doświadczeniach, modlą się, chodzą do kościoła. Ale też, jak ustalą w 2013 roku reporterzy programu _Po prostu_ Tomasza Sekielskiego, terapia polega na dotykaniu się i przytulaniu z innymi mężczyznami oraz spędzaniu nocy z założycielem grupy. Czasami niezbędne jest rozebranie się do naga, aby brat Paweł mógł sprawdzić, czy problemy mężczyzny nie wynikają przypadkiem z tego, że ma małego penisa⁵.
– Kiedy pierwszy raz skontaktował się świadek z radomskim Stowarzyszeniem Pomoc 2002? – wiele lat później zapytają Marcina posłowie komisji śledczej do wyjaśnienia sprawy Amber Gold⁶.
– Ja nie wiem, żebym w ogóle z kimś takim się kontaktował. Nie przypominam sobie, żebym się z kimś takim kontaktował – odpowie mężczyzna.
– To ciekawe, bo dysponujemy korespondencją świadka, zabezpieczoną przez policję z komunikatora Gadu-Gadu. Z jednym z księży wymienia pan informacje na temat dokonywania przelewów na to stowarzyszenie.
– Ale ja mówię, ja nie pamiętam – będzie się upierał Marcin.
Po nagłośnieniu sprawy Stowarzyszenie Pomoc 2002 opublikuje oświadczenie: „Pragnę wyjaśnić, że nigdy nie mieliśmy nic wspólnego z panem Marcinem P., nie otrzymywaliśmy żadnych pieniędzy ani od niego personalnie, ani od jego firmy, a pan Marcin P. nigdy nie zwracał się do nas o jakąkolwiek pomoc”⁷.
Jednak w aktach sprawy Amber Gold znajduję potwierdzenie przelewu dokonanego przez Marcina na konto Stowarzyszenia.
W 2006 roku w obchodach czwartych urodzin Stowarzyszenia Pomoc 2002 uczestniczy ówczesny wiceprzewodniczący komisji do wyjaśnienia sprawy Amber Gold, Marek Suski, poseł PiS z okręgu radomskiego. Na dwóch zdjęciach pochodzących ze strony Stowarzyszenia Suski przemawia do zgromadzonych na imprezie gości. Podpis pod zdjęciami brzmi:
„W czasie dzisiejszego jubileuszu gościliśmy przedstawicieli parlamentu, świata biznesu, duchownych różnych wyznań chrześcijańskich, przedstawicieli fundacji oraz stowarzyszeń, a także dziennikarzy i osoby zaprzyjaźnione ze Stowarzyszeniem Pomoc 2002. W trakcie uroczystości zostały wręczone dyplomy uznania za wkład finansowy i merytoryczny w rozwój Stowarzyszenia. Spotkanie zakończyło się symboliczną lampką szampana i tortem urodzinowym”⁸.DR JEKYLL AND MR HYDE
– Zakochany tylko w pieniądzach i splendorze, bez uczuć – wspomina Marcina Ewa M., jego wspólniczka. – Z emocji korzysta, by manipulować innymi. Z dużymi ambicjami. Raz przyznał mi się, że chciałby kiedyś być prezydentem Gdańska⁹.
W 2002 roku osiemnastolatek Marcin Stefański zakłada swoją pierwszą firmę: Gdańską Kompanię Handlową przy ulicy Rzeźnickiej 54/56 w Gdańsku. Później będą tu miały siedzibę Pierwszy Urząd Skarbowy oraz Wydawnictwo Archidiecezji Gdańskiej „Stella Maris”.
Spółkę prowadzi tylko kilka miesięcy. Pod tą samą nazwą – Gdańska Kompania Handlowa – otworzy ją ponownie cztery lata później w starym biurowcu w gdańskim Brzeźnie pod adresem Czarny Dwór 4b, na działce należącej do NSZZ „Solidarność”.
Co ciekawe, 23 lipca 2002 roku dosłownie w baraku obok, przy ulicy Czarny Dwór 8, zarejestrowana zostanie inna firma – Polska Korporacja Finansowa „Skarbiec” z kapitałem zakładowym 50 tysięcy złotych. Założą ją dwaj młodzi mężczyźni – mieszkający wówczas w bloku z wielkiej płyty na gdańskiej Oruni 25-letni Rafał G. i 32-letni Tomasz R.
Szesnaście lat później Prokuratura Regionalna w Gdańsku oskarży obu prezesów „Skarbca”, że oszukali ponad 73 tysiące osób na kwotę 181 milionów złotych. Będzie to druga po Amber Gold afera finansowa w Polsce.
Działka przy ulicy Czarny Dwór 2–8 to w ogóle ciekawa sprawa. Gdy docieram tam w 2020 roku, jest to teren budowy. Baraki, w których funkcjonowały Gdańska Kompania Handlowa i Polska Korporacja Finansowa „Skarbiec”, są niemal zrównane z ziemią. Teren ochrania strażnik. Mówi, że kiedyś w hotelu Dal, którego ruiny stoją obok rozpadających się budynków, odbywał spotkania wyborcze Marian Krzaklewski. Później NZSS „Solidarność” powołało spółkę Dekom, dziś sprzedającą cenne tereny deweloperom. Wkrótce mają tu powstać wysokie, 40-metrowe bloki. Inwestycję tę będzie realizowała spółka Sea Park, którą tworzy między innymi firma INTUO należąca do Wojciecha Jaworskiego „Jaworka”, o którym będzie jeszcze mowa.
Związków trójmiejskich parabanków z opozycją demokratyczną jest więcej – w radzie nadzorczej „Skarbca”, przemianowanego później na „Pomocną Pożyczkę” i „Pożyczkę Gotówkową” działa Ludwik K., księgowy z Gdańska. Według _Encyklopedii Solidarności_ to urodzony w Starogardzie Gdańskim działacz Związku Harcerstwa Polskiego i Niezależnego Zrzeszenia Studentów, kolporter ulotek i podziemnych pism, w 2008 roku odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Współpracował z Ruchem Młodej Polski, a w latach 1988–1989 rozpracowywał go WUSW w Gdańsku.
W wolnej Polsce K. zajmuje się organizacją parabanków – oprócz działalności w „Pomocnej Pożyczce” pomaga założyć Baltic Money i Naszą Kasę. Pierwsza spółka zostanie zarejestrowana w sierpniu 2011 roku przy ulicy Grunwaldzkiej 609 D w Gdańsku. K. będzie w niej reprezentował większościowego udziałowca – spółkę Dil Nieruchomości, która ma siedzibę w jego biurze. Z kolei w Naszej Kasie, zarejestrowanej tego samego dnia co Baltic Money i pod tym samym adresem, będzie udziałowcem i prezesem zarządu.
– Jestem księgowym, świadczę usługi różnym klientom, a na przykład dla Pomocnej Pożyczki pracuje wielu znanych adwokatów oraz chociażby informatyków – wytłumaczy K. mediom¹⁰.
W 2017 roku do Sądu Okręgowego w Gdańsku trafi akt oskarżenia przeciwko 11 osobom, w tym Ludwikowi K. Prokuratura zarzuci im, że oszukali prawie tysiąc osób na kwotę przekraczającą milion złotych. Proces jest w toku.
Po likwidacji swej pierwszej firmy obrotny nastolatek Marcin Stefański rozgląda się za nowym biznesem. Pewnego dnia przychodzi do biura ubezpieczeniowego Commercial Union, w którym pracują Dorota C. i Ewa M. Chce zamknąć swoją polisę na życie. Dorota C., która jest jego agentem ubezpieczeniowym, wie, że Marcin właśnie zlikwidował działalność gospodarczą.
Od słowa do słowa nastolatek z paniami w średnim wieku umawiają się, że założą razem firmę. Ma to być spółka handlowa zajmująca się sprzedażą papieru i artykułów biurowych.
Ewa M., z wykształcenia technik hodowca, to matka dwóch synów w wieku 16 i 19 lat.
– Nie miał nic – opowie później prasie. – Moja koleżanka pożyczyła mu 15 tysięcy złotych na udziały w spółce¹¹.
Zatrudniają daleką krewną Ewy, czterdziestoletnią Iwonę P. Ta ostatnia pracowała wcześniej, podobnie jak jej mąż Piotr, jako agentka w Optimie – udzielającej pożyczek chwilówek firmie należącej do amerykańskiej grupy Dollar Financial Group. Spółka działa na polskim rynku do dziś, jest konkurencją dla Providenta.
Trzy dni przed dziewiętnastymi urodzinami Marcina, w lipcu 2003 roku, powstaje Grupa Finansowo-Handlowa Nova – Dorota C. ostatecznie się wycofuje, Ewa M. zostaje prezesem spółki, a nastolatek dyrektorem finansowym i członkiem zarządu.
Teoretycznie każde z nich obejmuje w firmie 50 udziałów po 25 tysięcy złotych. Dokładnie tak samo, jak we wspomnianej już, powstałej rok wcześniej Polskiej Korporacji Finansowej „Skarbiec”. Później Stefański wyzna przed prokuratorem, że kapitał zakładowy w wysokości 50 tysięcy złotych nigdy nie został przez nich wpłacony.
Siedziba firmy mieści się w biurze na terenie Stoczni Gdańskiej, przy ulicy Doki 1. Budynkami tymi zarządza spółka Synergia 99. Według późniejszych wyjaśnień Marcina Stefańskiego w założeniu Novej pomaga znany gdański prawnik dr Jerzy Solański. „Jego rola sprowadzała się do umówienia z notariuszem, wypełnienia i złożenia dokumentacji oraz do zatwierdzenia zarządu” – opowie nastolatek.
Na początku firma zatrudnia dwie osoby w charakterze przedstawicieli handlowych, którzy sprzedają papier do kserokopiarek i inne artykuły biurowe. Ale, jak głosi legenda, po kilku miesiącach Marcin czyta artykuł o spółce z Warszawy, która prowadzi punkty przyjmowania opłat. Dzwoni do firmy, udając, że jest zainteresowany zostaniem ich agentem.
„Oni podali mi, jak to działało. Następnie opowiedziałem to Ewie M. i doszliśmy do wniosku, że moglibyśmy stworzyć podobne punkty na terenie województwa pomorskiego” – zezna później.
Spółka Nova zaczyna prowadzić Multikasy. Pomysł na biznes jest prosty. W okienkach firmy za drobną opłatą, niższą niż na poczcie czy w banku, można opłacić rachunki za prąd, gaz i telefon. Emeryci i renciści chętnie z usługi korzystają, tym bardziej że mają dodatkową zniżkę. Oddają Marcinowi z trudem uskładane pieniądze.
I, jak w każdym dobrze wymyślonym oszustwie, na początku wszystko hula aż miło. Iwona P. zakłada punkty Multikasy w całym kraju, klientów przybywa. Jedna z pierwszych filii w Pelplinie ma numer 17.
„Numery oddziałów były nadawane w sposób nieuporządkowany, miało to na celu stworzenie obrazu wielkości firmy” – opowie potem prokuratorowi Marcin.
Stefański wylicza, że aby spółka była rentowna, wystarczy otworzyć dziesięć kas, z których każda przyjmie czterdzieści wpłat dziennie. Po odliczeniu prowizji dla agentów (50 groszy od wpłaty) i kosztu zatrudnienia pracowników miesięczny zysk ma wynieść około 8 tysięcy złotych.
Jest to mało prawdopodobne. Z pobieżnych wyliczeń wynika, że byłby to raczej przychód firmy, z którego trzeba jeszcze odjąć koszty utrzymania siedziby, wynagrodzenia dla księgowego i zarządu, podatki itd. Jak widać, biznesplan młodego geniusza ekonomicznego jest mocno kulawy, ale być może nikt nie zamierza go realizować.
Tymczasem nieświadomi niczego klienci ufnie powierzają mu swoje pieniądze. Pierwsze wpłaty następują 18 sierpnia 2003 roku, co jest dziwne, zważywszy, że firma zostanie oficjalnie zarejestrowana dopiero prawie miesiąc później. Matka Marcina, Barbara, zostaje zatrudniona w Novej jako kierownik obsługi klienta.
Codziennie każdy agent przelewa od dwóch do pięciu tysięcy złotych na prywatne konto Marcina. Za te pieniądze dziewiętnastoletni dyrektor finansowy powinien opłacać rachunki swoich klientów, ale razem z czterdziestoletnią panią prezes mają lepszy pomysł. Ewa M. kupuje z otrzymanych wpłat meble kuchenne, leasinguje dwa samochody peugeot koloru granatowego, nabywa działkę w Staszynie, na której planuje budować dom, udziela pożyczek znajomym i spłaca własne długi. Poza tym wyjeżdża z konkubentem do hotelu Gołębiewski w Mikołajkach, a na każdy wyjazd pobiera z kasy około 500 złotych.
Z kolei Marcin z pieniędzy klientów płaci za zakupy w supermarketach i posiłki w restauracjach, ponadto wypłaca sobie gotówkę. Sponsoruje też kurs prawa jazdy dla syna pani prezes. Od czasu do czasu opłaca te rachunki klientów, które są najdłużej po terminie.
Potem przyzna, iż był w pełni świadomy, że jest to nieuczciwe i że oszukuje ludzi, przeznaczając pieniądze na inne cele, niż zostały wpłacone przez klientów.
Firma się rozrasta, Iwona P. tworzy kolejne punkty Multikasy, które przelewają Marcinowi coraz więcej pieniędzy. Łącznie na terenie Pomorza powstanie ich 22 i wpłacą nastolatkowi ponad 888 tysięcy złotych.
Wtedy założyciele Multikasy wpadają na nowy pomysł: „Któregoś dnia, dokładnie nie wiem, pani Ewa M. przyjechała do biura spółki i powiedziała mi, że zaczniemy udzielać pożyczek krótkoterminowych, spłacanych tygodniowo. Mecenas S., do którego poszliśmy, powiedział, że nie są to pożyczki udzielane na skalę masową i nie jest potrzebne zezwolenie”.
Mecenas S. to znów dr Jerzy Solański, radca prawny z Gdańska, który – według wyjaśnień Marcina – zostaje pełnomocnikiem spółki.
Marcin ma nosa lub nosa ma ten, kto prowadzi za nos Marcina. W 2003 roku dla firm pożyczkowych w Polsce jest prawdziwe eldorado. Nie są objęte kontrolą Komisji Nadzoru Finansowego, nikt ich nie sprawdza, niemal nie ma przepisów regulujących ich działalność. Bywa, że rzeczywista stopa oprocentowania pożyczki wynosi kilka tysięcy procent w skali roku.
Marcin, Ewa i Iwona zaczynają jednak skromnie – ich chwilówki są „tylko” na 70 procent. Oczywiście nie mają własnego kapitału, więc pożyczek udzielają z pieniędzy wpłacanych przez klientów Multikasy.
– Pieniądze wskazane w zarzucie nie zostały przekazane wierzycielom, ponieważ firma zaczęła udzielać krótkoterminowych pożyczek – z rozbrajającą szczerością wyzna potem Marcin.
Po kilku miesiącach pierwsi klienci Multikasy dostają wezwania do zapłaty. Jest na nich napisane jak byk, że nie opłacili rachunków. Jak to nie opłacili?! Do niektórych przychodzą pracownicy zakładu energetycznego i chcą im odcinać prąd. Niektórym grozi eksmisja.
Wściekli ludzie zaczynają szturmować okienka kasowe ajentów firmy. Prezes Ewa M. nerwowo tłumaczy, że wszystko to wina banku, który opóźnia przelewy. Ale cierpliwość ludzi się wyczerpuje.
Na początku marca 2004 roku ponad czterdziestu klientów maszeruje do prokuratur w Starogardzie Gdańskim, Tczewie, Olsztynie i Malborku, żeby zawiadomić, że spółka Nova prowadząca punkty opłat ich oszukała.
Prokuratura wydaje postanowienie o zatrzymaniu dokumentów firmy, siedziba zostaje przeszukana, a dokumentacja zabezpieczona. Marcin przysyła do Novej pismo, w którym rezygnuje z funkcji członka zarządu. Iwona P. też składa wypowiedzenie. Ewa M. zdaje sobie sprawę, że została na lodzie, idzie do prokuratury i składa zawiadomienie „o popełnieniu malwersacji finansowej” przez Marcina i Iwonę P.
– Za kasę odpowiadał Marcin, bo tylko on miał kody do autoryzacji przelewów – stwierdzi potem. – Stąd wzięły się kłopoty: pieniądze nie trafiały tam, gdzie trzeba, tylko na jakieś inne konta¹².
Wyparowały 174 tysiące złotych. Poszkodowanych jest 300 osób.
Ewa M. idzie do pracy w pralni, żeby mieć pieniądze na życie i leki antydepresyjne. Komornik zajmuje jej część pensji. Wkrótce zostaje zatrzymana i trafia do aresztu w Malborku. Oskarżeni zostają wszyscy troje – Marcin, Iwona i Ewa.
– Sama straciłam przez niego zdrowie, nerwy, mam zmiany nowotworowe – będzie się potem żalić Ewa M. – I nie mam zaufania do ludzi¹³.
Z kolei Marcin twierdzi, że odszedł z firmy, bo prezes Ewa się nad nim znęcała.
„Jednocześnie od dnia 1 marca 2004 roku nie ponoszę odpowiedzialności za żadne decyzje, które zostały podjęte w spółce, gdyż przebywałem za granicą, a dokładnie w Niemczech, i fizycznie nie mogłem decydować o losach spółki” – napisze Stefański w oświadczeniu.
Niby przebywa w Niemczech, ale 9 marca 2004 roku zakłada w Polsce z Iwoną P. i jej znajomymi, również pracownikami Optimy, firmę Helios z siedzibą w Tczewie, która ma zajmować się udzielaniem pożyczek. I znów, kapitał spółki to 50 tysięcy złotych, a na stanowisku kierownika obsługi klienta ponownie zostaje zatrudniona matka Marcina, Barbara.GANG ZE STOGÓW
W tym samym czasie, wiosną 2004 roku, Nova pośredniczy w sprzedaży 50 tysięcy litrów oleju napędowego. Pośredniczy fikcyjnie, bo w rzeczywistości chodzi o wprowadzenie kradzionego paliwa do legalnego obrotu i odliczenia podatkowe.
W ciągu trzech dni, od 1 do 3 kwietnia spółka kupuje paliwo za 132 tysiące złotych i od razu je sprzedaje za 132 980 złotych. Jak widać, na transakcji zarabia niecały tysiąc złotych.
Faktury wystawia Firma Handlowo-Usługowa „Bartek”, której właścicielem jest poszukiwany wówczas przez policję Dariusz Z. z Gdańska. Widnieje na nich podpis Ewy M., chociaż będzie ona potem twierdzić, że dokumenty podrzucił jej Marcin. Ten zaś powie policjantom:
– Pani Ewa M. jest powiązana z aferą paliwową. Fałszowała faktury VAT dotyczące paliwa.
Od Novej paliwo kupuje hurtownia w Brzezinach pod Łodzią.
Grupa Finansowo-Handlowa Nova prawdopodobnie jest jedną z firm, przez które wprowadza paliwo do obrotu tzw. gang ze Stogów Jarosława K. „Koli”. Do biznesu wprowadził go szwagier, Jan Przywara „Tygrys”, po śmierci Nikodema Skotarczaka „Nikosia” uważany za bossa trójmiejskiego półświatka.
Stogi to wówczas najbardziej zaniedbana dzielnica Gdańska. Przez jej środek przechodzi rurociąg, którym z portu płynie ropa do Rafinerii Gdańskiej. Odcinek ma 12 kilometrów i biegnie środkiem lasu. Gang Jarosława K. „Koli” robi w rurociągu odwierty i kradnie paliwo na masową skalę, a następnie wprowadza je do obiegu. Część sprzedaje zaprzyjaźnionym stacjom benzynowym, a resztę do hurtowni. Jednak aby sprzedać towar wart miliony złotych, trzeba go wcześniej zalegalizować. Do tego właśnie służy łańcuszek firm, które fikcyjnie kupują i sprzedają paliwo, aby później „z papierami” trafiło na rynek.
Grupa „Koli” handluje też narkotykami: wprowadza na rynek hurtowe ilości amfetaminy, kokainy, marihuany i haszyszu. Ma swoich ludzi w niemal wszystkich klubach nocnych i agencjach towarzyskich. Narkotyki eksportuje nawet do krajów skandynawskich. Jarosław K. zarabia miliony i pod koniec poprzedniego wieku wyrasta na herszta jednej z najgroźniejszych grup przestępczych w Trójmieście.
Wpada na początku 2003 roku w Toruniu, gdy próbuje sprzedać amfetaminę o wartości 170 tysięcy złotych. Kolejny raz zostaje zatrzymany wraz z siedemnastoosobowym gangiem dwa lata później. Śledztwo wówczas prowadzi Ryszard Paszkiewicz, zastępca prokuratora okręgowego w Gdańsku. W 2010 roku „Kola” zostanie skazany na 14 lat więzienia za działalność w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie brudnych pieniędzy.MARCIN IDZIE NA KSIĘDZA
W maju 2004 roku kwitną kasztany, a Marcin, jakby nigdy nic, przystępuje do matury.
Często się modli. Czasem o dziewiątej wieczorem siada przed komputerem, aby na czacie czat.opoka.org.pl poprowadzić różaniec. Jeździ na rekolekcje do Poznania. Wpłaca przelewem 30 złotych na wypominki i dwie msze święte w parafii w Starogardzie Gdańskim oraz 50 złotych na Towarzystwo Chrystusowe z Malborka.
– W czwartej albo w piątej klasie oficjalnie powiedział, że myślał o tym, żeby pójść na księdza – opowiada kolega Patryk.
9 czerwca kończy naukę i może się tytułować technikiem ekonomistą o specjalności finanse i rachunkowość. Po uroczystym zakończeniu roku wraca do domu i pisze życiorys:
„Od dwóch lat prowadzę także życie zawodowe, w którym także w pewien sposób już się spełniłem. (…) Moja wiedza z zakresu ekonomii i finansów doskonale się sprawdza w kontaktach z bankami. Już w czasie szkoły średniej wszyscy twierdzili, że jestem bardzo dobrym organizatorem”.
Kontynuuje biznesy z Iwoną P.
– Był częstym gościem u pani Iwony – opowiada pani Beata, jej koleżanka¹⁴. – Raz przyjechał, to najpierw go przedstawiła jako swojego dalekiego kuzyna, a później się okazało, że to nie jest jej kuzyn, tylko jakiś znajomy.
Kobieta otwiera sklep w Kokoszkowych, wsi pod Starogardem Gdańskim, gdzie mieszka.
– Pani Iwona miała różne pomysły. Jej zawsze było mało kasy i zawsze kombinowała, jak tu zarobić – dodaje Beata.
Przez chwilę w sklepie Iwony P. pracuje pani Ola. Pytam ją, jak to się stało, że czterdziestoletnia mężatka, matka dwójki, dzieci zaczęła robić interesy z dziewiętnastolatkiem.
– Marcin miał kasę, a pani Iwona była chciwa na kasę – odpowiada.
– Skąd dziewiętnastoletni chłopak miał kasę? – dziwię się.
– Niby babcia dała mu milion złotych na rozruch interesów. Teraz wydaje mi się, że coś było nie tak. Miał jakieś pieniądze, ale na pewno nie taką kwotę, o jakiej mówił.
Marcin opowiada wszystkim, że dostał spadek po dziadkach ze strony ojca. Z pewnością to kolejna legenda, bo matka Zbigniewa żyje do dziś i nie należy do osób zamożnych.
– Teraz myślę, że ktoś jeszcze maczał w tym palce, podsuwał im pomysły – dodaje współpracownica Beata.
– Ale kto? – pytam.
– Nie wiem. Nie mam pojęcia. Ale nie sądzę, żeby on mógł to sam zrobić. On musiał mieć jakichś wspólników. Iwona P. i Marcin nie rozmawiali przy mnie, czy z kimś się kontaktują, skąd Marcin ma pieniądze. Zawsze była mowa o babci.
Pod koniec czerwca, niezrażony toczącym się przeciwko niemu śledztwem w sprawie Multikas, Marcin wymyśla kolejną firmę – Spółdzielnię Pracy Sampi. Można powiedzieć, że to biznes rodzinny, bo rejestruje go ojciec Marcina, Zbigniew, matka Barbara zostaje prezesem, a Marcin obwołuje się jej zastępcą.
– Ojciec Stefańskiego z tymi firmami nie miał nic wspólnego – twierdzi Beata. – On był przerażony, jak się dowiedział. Marcin wszystko robił za plecami rodziców.
– Mama była prezesem firmy i też nie wiedziała, co się dzieje?
– Nie.
Trudno w to uwierzyć. Zwłaszcza że siedziba spółdzielni początkowo mieści się w prywatnym mieszkaniu Stefańskich przy ulicy Cebertowicza w Gdańsku. Potem Zbigniew Stefański wynajmuje za 100 złotych miesięcznie pokój w baraku Wojewódzkiego Związku Rolników Kółek i Organizacji Rolniczych na osiedlu Na Stoku 53/55.
W skład rady nadzorczej spółdzielni Sampi wchodzą: mąż Iwony P. – Piotr, Bożena R. i Aleksandra B.
Pani Ola dowie się o tym po latach, gdy zostanie wezwana do prokuratury. Wtedy okaże się, że przy rejestracji spółdzielni Marcin wykorzystał jej dane, które podała, gdy pracowała w sklepie spożywczym. W dodatku Marcin podrobił jej podpis.
– Była wzięta pożyczka od pani Ewy M. i Marcina Stefańskiego na moje dane – opowiada pani Ola. – Nie spłacałam tego, bo w ogóle nic nie wiedziałam. Ewa M. przyjechała do mnie do domu i pobiła mnie. Powiedziała, że mam spłacić całą pożyczkę.
Jak się okaże, Marcin wykorzystał dane i podrobił podpisy również Bożeny i Marka R. oraz czterech członków rodziny Kłosów ze Skórcza. Niczego nieświadome osoby były spółdzielcami w Sampi.
W lipcu 2004 roku Stefański zaczyna się rozglądać za kryjówką.
– Powiedział, że wyjeżdża, nie było wiadomo gdzie – opowiada jego kolega z podwórka. – Zniknął na dłuższy czas. I wtedy chyba było to seminarium.
Stefański jedzie do Poznania na rozmowę z przedstawicielem zakonu w Seminarium Towarzystwa Chrystusowego dla Polonii Zagranicznej. W złożonym wtedy życiorysie pisze:
„Mam dopiero 20 lat, ale poznałem już trochę dorosłego życia, wiem, że nie zawsze jest ono cudowne i usłane różami, bardzo często napotykamy w nim na wiele trudności, które dzięki modlitwie łatwiej jest nam przezwyciężyć. Lubię podróżować, odwiedziłem już m.in. Włochy, Słowację, Czechy, Niemcy. Moimi zainteresowaniami są różne przemiany gospodarcze, jakie zachodzą w Polsce, oraz podróże i życie Ojca Świętego Jana Pawła II”.
Do życiorysu dołącza opinię od proboszcza ze swojej parafii. Musi złożyć też zaświadczenie o niekaralności, potwierdzenie o braku wpisu do rejestru dłużników i oświadczenie o posiadanych zobowiązaniach finansowych.
Zostaje przyjęty.
– To było dla nas zaskoczenie, przyjechał gościu, który miał dwa telefony przy sobie, piecząteczki, pisma jakieś i tak dalej – opowie jego kolega z seminarium. – W kartoniku zapakowane dokumenty. I już mi to śmierdziało trochę¹⁵.
W pięknym starym dworku otoczonym czterohektarowym parkiem razem z kilkunastoma innymi młodymi mężczyznami na początku sierpnia rozpoczyna nowicjat.
Jak wygląda jego dzień w zakonie?
O 6.00 rano budzi go dzwon, Vox Dei. Uruchamia go lektor, który przez cały tydzień prowadzi modlitwy w kaplicy i refektarzu. Pół godziny później Marcin razem z innymi nowicjuszami gromadzi się w kaplicy na modlitwach porannych połączonych z medytacją nad Ewangelią. Po Eucharystii w ciszy schodzi do refektarza, gdzie je posiłek. Po śniadaniu zabiera się do pracy. Zmywa naczynia, zamiata podłogi, sprząta łazienki i kaplicę.
O 9.30 ponownie zbiera się z innymi w kaplicy, aby przez pół godziny w ciszy i skupieniu studiować Pismo Święte. Potem słucha wykładów o życiu zakonnym i duchowości oraz uczestniczy w zajęciach z muzyki, na których uczy się pieśni liturgicznych.
W południe dzwon oznajmia, że czas na kolejne modlitwy. Po nich nowicjusz Marcin schodzi do refektarza na obiad.
Po posiłku wraca do pracy – tym razem w terenie. Uprawia ogród warzywny, sad owocowy i pomidory pod folią. Razem z innymi porządkuje trawniki, stawy i zagrodę z gęśmi, kurami i kaczkami. Około 16.00 kończy pracę i wreszcie może oddać się przyjemnościom – gra w piłkę, idzie na siłownię albo na spotkanie w refektarzu przy kawie lub herbacie.
O 17.00 znowu udaje się do kaplicy na „czytanie duchowne”. Po konsultacji z ojcem duchownym wybiera lekturę, która przybliża tajniki wiary i modlitwy, pomaga odkryć to, co każdy z nas ma gdzieś głęboko ukryte w swoim sercu i co rozwija naszą osobistą relację z Panem Bogiem”¹⁶.
Potem przez pół godziny wspólnie z innymi odmawia Różaniec. Następnie kolacja w refektarzu i jeszcze Koronka do Miłosierdzia Bożego w oczekiwaniu, aż kolejny raz zadzwoni dzwon. Wtedy rozpoczyna się apel i modlitwy wieczorne.
Po modlitwach, aż do śniadania w dniu następnym, w zakonie trwa _silentium sacrum_ – święta cisza. Gasną wtedy wszystkie światła i nikt nie może rozmawiać.
I tak codziennie. Marcin wytrzymuje tylko kilka tygodni.
W Mórkowie składa się śluby czystości i ubóstwa. Gdy alumni wychodzą poza seminarium, dostają po dwadzieścia złotych kieszonkowego na drobne wydatki. Marcinowi te zasady nie pasują.
– Miał ze sobą karty kredytowe i miał kasę – dodaje kolega nowicjusz. – Zawsze nas brał na zakupy i mieliśmy „takie zakupy!”. Kurtki, płaszcze, wszystko po kolei, co się dało¹⁷.
16 września Marcin zostaje z nowicjatu wyrzucony. Jak twierdzi kolega, który wyleciał razem z nim, zdaniem władz zakonu chłopak ma demoralizujący wpływ na kolegów.KAMUFLAŻ
– On przyjechał jako młody ksiądz. W sutannie, z koloratką, jak młody wikary – opowiada pani Beata. – Ja już wtedy wiedziałam, że to była ściema.
– Pani go widziała w tej sutannie? – pytam.
– Tak, oczywiście.
– I mówił, że jest księdzem?
– Tak, że jest młodym księdzem. Chyba dwa dni tak chodził w sutannie.
Beata twierdzi, że Marcin wrócił z nowicjatu dopiero we wrześniu 2005 roku.
– Nie wiem, czy on był faktycznie w tym seminarium tyle czasu – mówi. – Ale jak przyjechał, to powiedział, że przyjechał z seminarium.
Tak naprawdę był tam od 5 sierpnia do 16 września 2004 roku.
W październiku Marcin pisze list do kolegi z zakonu:
„Powiem Ci, że po drugiej stronie muru – nie ma życzliwości, a o wspólnocie i zaufaniu możesz tylko pomarzyć. Tutaj jest jedna ogromna walka o stanowisko, tytuł, liczbę przyjaciół (chyba pseudo) i wyścig, kto będzie miał więcej kasy, kto dalej zajdzie. (…) Widzisz, ja, zawsze przyzwyczajony do luksusu (niestety), chyba do końca nie rozumiałem tego wielkiego dzieła, jakim jest powołanie i jego rozwijanie, dlatego teraz otwarcie i szczerze mogę powiedzieć – dobrze się stało, że zostałem wyrzucony – otrzymałem czas na ogromne zmiany w moim życiu, na zmianę siebie, na zmianę swojego postępowania i jeśli będę chciał wrócić na tą ścieżkę, to nie zrobię tego w taki sposób, w jaki zrobiłem to w tym roku”.
Marcin zwierza się, że w przyszłym roku zamierza wrócić do Mórkowa. Obiecuje, że przywiezie kolegom nowe koszule.
Na razie aktywnie działa w Spółdzielni Pracy Sampi.
W lutym 2005 roku, podczas walnego zgromadzenia członków rodzina Stefańskich usuwa ze spółdzielni wszystkie obce osoby. Ojciec Zbigniew wchodzi do rady nadzorczej. Zebraniu przewodniczy wiceprezes Marcin, matka – prezes Barbara – protokołuje.
Sampi działa według tego samego modelu, co Polska Korporacja Finansowa „Skarbiec” – udziela pożyczek bez poręczycieli. Mogą je dostać nawet bezrobotni, muszą tylko uiścić opłatę manipulacyjną, około 80 złotych. Gdy z wpłat uzbiera się odpowiednia kwota, ktoś dostaje pożyczkę. Pozostali czekają. Niektórzy w nieskończoność.
– Pieniądze nie wpływały, a opłata manipulacyjna już przepadła – mówi Marlena Sykutera, właścicielka punktu finansowego w Kościerzynie, która działała jako agent spółdzielni¹⁸.
Gdy Marlena Sykutera orientuje się, że firma działa jak piramida finansowa, zrywa umowę. Namawia dwie klientki, które nie dostały pożyczki, żeby poszły na policję.
W efekcie sama o mało nie dostaje zarzutów. Na szczęście wszystkie umowy o pożyczkę są podpisane osobiście przez Marcina i to on pobiera opłaty manipulacyjne.ZNOWU STOGI
W grudniu 2004 roku do Marcina zgłasza się 50-letnia Lucyna P., którą, jak twierdzi, zna z poprzedniego miejsca pracy.
Kobieta wcześniej prowadziła biuro kredytowe w Gdańsku w Domu Technika NOT. W internecie znajduję też inną założoną przez nią firmę – Usługi Finansowo-Handlowe Lucyna P.
– Jest ona dobrze znana gdańskiej policji gospodarczej, gdyż kilkakrotnie była zabierana z banków razem ze swoimi klientami, z powodów prób wyłudzenia kredytów – zezna potem Stefański. – Nigdy nie doszło jednak do tego, żeby została skazana.
Lucyna wciąga Marcina do współpracy. Za pośrednictwem Marka L., kolejnego przestępcy z gdańskich Stogów, dostarcza mu sfałszowane dokumenty i zaświadczenia o zarobkach służące do wyłudzania kredytów z GE Money Banku.
– Wiem, że on był w więzieniu za kradzieże samochodów – powie potem o Marku Stefański. – L. miał też puste dowody osobiste z fotografiami różnych osób.
Marek L. skupuje dokumenty od pijaczków i narkomanów, a następnie zeskanowane dostarcza Marcinowi na płycie CD. Do tego dodaje pakiet oryginalnych zaświadczeń o zarobkach w ZUS załatwionych przez Teresę M., urzędniczkę gdańskiego Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.
Przykładowy sfałszowany dowód osobisty. Źródło: akta sprawy.
Przekupiona kobieta miała wystawić ponad sto takich dokumentów.
Z kolei Lucyna P. załatwia dowody od bezdomnych mieszkających w domach opieki społecznej, między innymi w Domu Brata Alberta w Gdańsku.
– W moim komputerze w biurze Na Stoku 55 w Gdańsku w obudowie IBM powinien znajdować się czysty dowód osobisty – wyzna potem Marcin śledczym. – On się tam znajduje w celu dokonywania fałszowania dowodów osobistych.
Do sztancy dowodu Stefański wkleja różne zdjęcia i wpisuje wymyślone nazwiska. Następnie kseruje pozostałe dokumenty i tworzy z nich pakiety „kredytobiorców”. Do niektórych dołącza przerobioną decyzję emerytalną swojego ojca – wojskowego.
Wnioski podpisuje jako pośrednik własnym nazwiskiem. Następnie spreparowane komplety zawozi do biur pośrednictwa kredytowego w różnych miastach północnej Polski.
Ich pracownicy wysyłają dokumenty do banków. Te już nie weryfikują danych klientów. Nadesłane wnioski rozpatrują pozytywnie, a pożyczki przelewają na wskazane konta. Od każdego uzyskanego kredytu Marcin dostaje prowizję.
Jedną z firm, z którą Marcin współpracuje, jest biuro A’Conto z Kwidzyna. Wszystko idzie dobrze – ale, jak zwykle, do czasu.
Pewnego dnia poczta zwraca biuru kilka wysłanych na adresy rzekomych klientów kopii umów. Na zwrotkach jest dopisek – „adresat nieznany”, „nie ma takiego numeru bloku” lub wręcz „nie ma takiego adresu”. Wówczas pracownicy A’Conto zaczynają przeglądać inne dokumenty kredytowe dostarczone przez Marcina. Ze zdumieniem odkrywają, że we wszystkich umowach znajduje się ta sama przerobiona decyzja dotycząca waloryzacji świadczeń emerytalnych wojskowych, a na zdjęciach dowodów osobistych brakuje okrągłej pieczątki.
Napięcie rośnie, gdy do biura w Kwidzynie przyjeżdża Marcin z dwoma kolejnymi wnioskami kredytowymi. Pracownica widzi, że w dokumentach znowu jest decyzja o świadczeniach emerytalnych z MON wydana na dwa kolejne nazwiska, zmieniona jest też wysokość świadczenia. Zdenerwowana zaczyna przy Marcinie dzwonić na podane w dokumentach telefony. Okazuje się, że jeden z nich to numer faksu w biurze Marcina na osiedlu Na Stoku, a drugi nie istnieje.
Marcin tłumaczy, że ktoś mu dostarczył wypełnione dokumenty, a on je tylko podpisał. Widząc jednak, że nie przynosi to efektu, rzuca:
– Możemy się dogadać… Pozwólcie mi opuścić biuro, zostawię wam mój dowód osobisty.
Jak ustali później prokuratura, Marcin Stefański wyłudził z gdańskiego oddziału GE Money Banku kredyty na łączną sumę ponad 67 tysięcy złotych. Na pytanie, dlaczego wybrał właśnie ten bank, Marcin odpowie, że GE Money było najłatwiej oszukać.
Współpracownikiem firmy A’Conto był Zbigniew Stefański, ojciec Marcina. Umowę podpisał 3 listopada 2004 roku jako przedstawiciel spółdzielni Sampi. Oficjalnie syn był tylko jego pełnomocnikiem.
W tym samym czasie Marcin Stefański jako doradca kredytowy załatwia bratu Lucyny P. fałszywe świadectwo zatrudnienia w firmie Sampi. Podrabia przy tym podpis swojej matki – prezesa firmy. Waldemar K. idzie ze sfałszowanym świadectwem do banku i zaciąga w nim kredyt na 30 tysięcy złotych. Za usługę Marcin zgarnia 500 złotych.
Gdy bank GE Money dowiaduje się o wyłudzeniach, wypowiada Marcinowi umowę współpracy. Wtedy Lucyna P. zabiera Stefańskim biuro Sampi na osiedlu Na Stoku. Ich miejsce zajmuje pomocnik i ochroniarz Lucyny P. – Marek L.
Jak już wiemy, oficjalnie biuro wynajął ojciec Marcina, Zbigniew Stefański. Najwyraźniej nieoficjalnie zrobił to ktoś inny.
Również inne banki zaczynają uważniej przyglądać się wypełnionym przez pośrednika Marcina Stefańskiego wnioskom kredytowym. Gdy Jan Kowalski i Jan Nowak nie spłacają rat przyznanych pożyczek, instytucje nabierają podejrzeń, że dokumenty zostały sfałszowane, i zgłaszają sprawy wyłudzeń na policję. Zawiadomienia spływają z różnych miast północnej Polski.
Wojskowe Biuro Emerytalne informuje funkcjonariuszy, że jedna z legitymacji została przerobiona z autentycznego dokumentu należącego do Zbigniewa Stefańskiego. Prowadzący postępowanie dochodzi do wniosku, że sprawcą może być właściciel pierwowzoru legitymacji, osoba blisko z nim spokrewniona lub ktoś, kto skradł dokument.
Zagadka szybko się wyjaśnia – na wszystkich wnioskach do wypłaty podany jest numer konta Marcina w Citibanku.
– Okazało się, że konta, na które szły pieniądze, należą do Marcina Stefańskiego lub jego ojca Zbigniewa, lub jego firm – powie potem śledczym pracownica biura A’Conto.
Latem matka Marcina dowiaduje się z prokuratury, że syn podrobił jej podpis i zaświadczenie o zatrudnieniu. W trybie natychmiastowym rezygnuje z funkcji prezesa w spółdzielni Sampi „z powodu licznych nieporozumień”.
W listopadzie 2005 roku zapada pierwszy wyrok przed Sądem Rejonowym Gdańsk-Północ. Za sfałszowanie dokumentu i usiłowanie oszustwa Marcin Stefański dostaje karę roku więzienia w zawieszeniu na trzy lata, ma zapłacić grzywnę 700 zł i koszty sądowe w wysokości 410 zł. Zostaje też objęty dozorem kuratora – Jolanty Intek.
Pewnego grudniowego dnia chłopak dzwoni do matki i mówi:
– Lucyna wsadzi mnie do więzienia.
– Zostaw to wszystko – radzi mu Barbara.
Marcin nie chce jednak lub nie może już tego zostawić. Modli się coraz bardziej intensywnie.PIERWSZA ODSIADKA
Dokładnie tydzień po ogłoszeniu wyroku w Kościerzynie Marcin jedzie granatowym renault megane ulicami Sztumu. W pewnym momencie zatrzymuje się na skrzyżowaniu. Nie zauważa tego kierowca, który jest za nim i uderza w samochód Stefańskiego. Mężczyźni wzywają policję, na miejsce przyjeżdża drogówka z Kwidzyna.
W komendzie policjanci sprawdzają bazę danych i odkrywają, że w stłuczce brał udział człowiek, którego szukają w sprawie wyłudzeń kredytów.
Marcin nie wie, że jest poszukiwany. Dzwoni do Katarzyny i mówi jej, że miał wypadek, ale już załatwił sobie auto zastępcze i wraca.
O 13.00 zostaje zatrzymany w Kwidzynie. W bagażniku ma trzy worki z fałszywymi dokumentami kredytowymi, kartami kredytowymi, wydrukami z rachunków bankowych i innymi dokumentami. Policjanci zabezpieczają też laptop i skradziony telefon komórkowy.
Dwudziestodwulatek zostaje przewieziony na komisariat. Podczas przesłuchania wyznaje, że wszystkie jego problemy powstały… przez dziadka.
„(…) w związku z tym, że mój dziadek zachorował, miał niewydolność nerek, to miało miejsce w styczniu 2005 roku, przez to ja i moi rodzice zaczęliśmy brać z każdego możliwego źródła kredyty, łącznie się zadłużyliśmy na kwotę prawie 50 tysięcy”.
Twierdzi też, że był zastraszany i zmuszany do wyłudzania pieniędzy z banków przez Lucynę P.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki