- W empik go
Ameryczka - ebook
Ameryczka - ebook
[O KSIĄŻCE]
Bohater jedzie samochodem przez Amerykę. Trzyma się bocznych, mniej uczęszczanych lokalnych dróg, które wyszły już z użycia (niejednokrotnie na mapach zaznaczano je na niebiesko stąd nazywane są one “blue highways”). Eksploruje mniej znane miejsca jak Sandusky, Palmyra, Radom, Atomic City, Ridgefield, Eureka, Rochelle, Winona, Brookings, Merced. Po Ameryce prowadzi go przewodnik Roadside America, czyli katalog przydrożnych dziwactw i atrakcji, które na mijanych bezdrożach bohater stara się odnaleźć i sfotografować. Bohater zatrzymuje się w dinerach, motelach i odwiedza znajomych z mniej rozpoznawalnych kampusów uniwersyteckich. Nie ocenia, ale na bieżąco jeden do jednego zapisuje imperium.
Piotr Marecki (ur. 1976) – wychował się na Podkarpaciu, obecnie mieszka w Krakowie. Pracuje jako profesor na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie zajmuje się mediami cyfrowymi. Przez parę lat żył i pracował w Stanach Zjednoczonych. Był stypendystą Fulbrighta oraz profesorem wizytującym na amerykańskich uczelniach (m.in. MIT, Uniwersytet Kolorado w Boulder, Uniwersytet w Rochester). Autor monografii naukowych, literatury eksperymentalnej oraz książek drogi "Polska przydrożna" (Czarne, 2020) oraz "Romantika" (Czarne, 2021).
[FRAGMENTY]
Horyzont jeszcze bardziej się tu wydłuża, wszystko zdominowane przez kukurydzę albo soję. W centrach miasteczek stoją wielkie silosy, w których przechowuje się produkty, a potem przewozi do innych części kraju. Wszędzie są też tory kolejowe. Mijają godziny, a ja wciąż widzę tylko pola z kukurydzą i wielkie silosy, pola z kukurydzą i wielkie silosy. Kiedy po paru godzinach wyłania się przede mną pierwsze pole ze słonecznikami, zatrzymuję się, żeby zrobić zdjęcie – tylko dlatego, że są to słoneczniki, a nie kukurydza. Mijam miasteczka Volga, Arlington, Lake Preston, De Smet, Manchester, Covour, Huron, Wosley, Wessington, Miller, Highmore, Holabird, Harrold, Blunt i później jedno większe - Pierre. Wszystkie są właściwie bardzo podobne, te same usługi, te same silosy, te same kolory, czasem zmienia się szyld dinera.
Zabieram pizzę w oryginalnym pudełku z napisem Radom, IL i wsiadam do pick-upa brata właściciela tawerny. Jedziemy, a Glenn, który jest wielkim Amerykaninem, cały czas powtarza: „Corn, corn, corn, soya beans, soya beans, soya beans, corn, corn, corn”. Rzeczywiście wszędzie widać tylko kukurydzę i soję.
Mijają tak ze dwie godziny, do tawerny czasem ktoś wchodzi, zamawia jedno małe piwo, wypija je i jedzie dalej. Ci trzej siedzą cały czas. Dają mi wskazówki, jak jechać, polecają drogę 51 na północ. Mówią, że to, jak dzisiaj wygląda prawdziwe Illinois, zobaczyć mogę nie z autostrady, ale właśnie z lokalnej drogi, która prowadzi przez centra miast. Odradzają Route 66. „To jedynie dla turystów” – mówią.
Przez kurz nie ma szans jechać z otwartym oknem. Droga, którą wybrałem, prowadzi przez górki i wzniesienia, bo trudno to nazwać górami. Odległości między miejscowościami się jednak zwiększyły, coraz rzadziej widzę stojące samotnie domy. Przejeżdżam przez miejscowości, które liczą po pięćdziesiąt, osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt mieszkańców. Liczby te są podawane na tabliczkach przy wjeździe. Nie ma tu sklepów, moteli czy dinerów, które jeszcze nie tak dawno mijałem w Illinois. A jeżeli są, to pozamykane. Władze lokalne starają się odróżnić od siebie tak samo wyglądające miejscowości, na tabliczkach wjazdowych umieszczając albo dużo kukurydzy, albo informacje typu „To miasteczko należy do każdego”, a przy tym wizerunki myśliwych, pasterzy czy zwierząt. Krajobraz stopniowo się zmienia: jest coraz mniej kukurydzy, a coraz więcej pastwisk.
[BLURBY]
Okropna antyamerykańska książka. Odpycha od Ameryki.
Franciszek Trzeciak, aktor i reżyser
Równe czterdzieści lat temu powstał legendarny filmowy portret Ameryki: "Inaczej niż w raju" Jima Jarmuscha. To, co wówczas udało się Jarmuschowi przekazać językiem kina, w 2024 roku sformułowane jest poprzez repetytywną, niemal autystyczną narrację Mareckiego. Jej tempo idealnie oddaje dzisiejszą kondycję kraju, który już nawet nie stara się pędzić, choćby ku nieuchronnej przepaści, ale stoi i stoi w niekończącym się korku.
Artur Sobiela, historyk
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67713-44-3 |
Rozmiar pliku: | 15 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lądujemy na JFK i jak zawsze czeka mnie upokarzające stanie w kolejkach, wypełnianie deklaracji, że nie wwożę tu bomby, zatrutej żywności etc. Tym razem, wyjątkowo, oficer robiący kontrolę na lotnisku nie pobiera ode mnie wszystkich odcisków palców. Patrzy tylko na moje wizy w paszportach i z uznaniem mówi, że miałem J-1, po czym każe mi przyłożyć tylko jeden palec, a nie cztery. Na pytanie jaki jest cel mojej wizyty odpowiadam, że jestem naukowcem i zostałem zaproszony na wykłady o komputerach ZX Spectrum na uniwersytetach, a przy okazji chcę przejechać Amerykę lokalnymi drogami. Kontroler życzy powodzenia.
Kiedy dostaję się do miasta, muszę złapać L, żeby dojechać na Brooklyn, gdzie wynająłem airbnb. Moja karta na metro nadal jest aktywna, więc muszę ją jedynie doładować. Już przy maszynie zaczyna się Nowy Jork. Ktoś śpiewa operę, ktoś próbuje wyciągnąć ode mnie resztę. Po przekroczeniu bramek zauważam ulubiony bankomat Bank of America. Natychmiast w głowie pojawiają mi się wszystkie wspomnienia związane z tą instytucją. Konto założyłem tam trzy lata temu. Ilekroć próbuję płacić kartą i jestem poza Stanami, bank ją blokuje. Robi to niby po to, żeby chronić klientów. Czytam też czasem o tym banku w internecie – że zdarza im się blokować kartę na przykład przy próbie kupienia snickersa czy gum do żucia. Po to, żeby chronić klientów. Jeszcze śmieszniejsze jest to, że aby odblokować kartę, trzeba do nich dzwonić, co zajmuje czasem czterdzieści minut, a czasem nawet godzinę. Przed użyciem karty Bank of America zawsze więc się zastanawiam, czy tym razem znów będę miał problemy. Ale na szczęście na terenie Stanów rzadko się to zdarza.
Przy bankomacie zdejmuję hoodie, które miałem w samolocie, bo w metrze po prostu się w nim zaraz ugotuję. „New Yorker” właśnie wypuścił numer z okładką, na której ogień bucha z metra. Jeszcze przed wyjęciem banknotów jestem spocony. Chowam dolary i ruszam na miasto. Gospodarza z airbnb z Nowego Jorku wpisałem sobie rano do telefonu jako „Hipster New York”. Nie pamiętam jego imienia. Wybrałem to airbnb dlatego, że jest blisko Greenpointu, gdzie na pewno pójdę na śniadanie do Peter Pan, a poza tym było najtańsze i z najbardziej pokręconym opisem. Właściciel ze zdjęcia wyglądał na stuprocentowego hipstera: podkręcony wąsik, wychodzące spod koszuli tatuaże. Zamieścił jedno zdjęcie, przedstawiające dziwny mebel, coś pomiędzy krzesłem a kanapą, w bardzo starym francuskim stylu. Przekonywał, że jego mieszkanie jest bardziej projektem z meblami, niż zwykłym miejscem do życia. Pisał: „I don’t want this to be confusing, I have more than one bedroom available, the first room I finished is the Paris room you can see the listing, if you look at the pictures it’s like a movie set. It has a feel and mood. All my bed rooms will have this but with a different title”.
Esemesuję do niego z dołu. Czekam chwilę na odpowiedź, więc sprawdzam, czy jest tu dostępne wi-fi. Rzuca mi się w oczy sieć o nazwie „who want a taco”. Podejrzewam, że to sieć hipstera. Dostaję odpowiedź, że gospodarz za moment zejdzie. Drzwi otwiera dość niski młody mężczyzna z wąsikiem ze zdjęcia, cały w tatuażach. Oferuje, że poniesie mi walizkę po stromych schodach. Odmawiam i wlokę ją sam. Charles przeprasza, twierdzi, że dzisiaj wyjątkowo ma dzień meblowy, dużo ich ostatnio kupił i wszystkie na razie stoją w korytarzu. Przeciskam się z walizką między obrazami, starą umywalką, dziwnymi lampami. Całe mieszkanie jest jakby stworzone do przeciskania, wąskie, bardzo wąskie, i jeszcze wszędzie te meble. Wchodzę do kuchni, jest ciemnawo, widzę, że przy stole ktoś siedzi, więc chcę się przywitać. Już prawie mówię „How are you”, ale orientuję się, że to manekin. Idę dalej i ciągnę walizkę, a kątem oka widzę, że wszędzie stoją meble, każdy w innym stylu. Z boku wielka lampa, a z niej wychodzi drewniany koń karuzelowy. Zauważam, że gospodarz ogląda animowane bajki o rybach. Dopiero kiedy kładę walizkę, rozglądam się po moim pokoju. To typowe miejsce, żeby się przewrócić i spać, bo nie ma nawet przestrzeni, żeby postać. Na podłodze w środku pokoju stoi monstrualny wiatrak, który działa na najwyższych obrotach. Obok niego oświetlająca całe pomieszczenie lampa z planu filmowego skierowana w sufit. Na półkach są jakieś skoroszyty z napisami „Artworks 2013”. Bardzo grube. Po drugiej stronie stoi mebel, który znam ze zdjęcia, oraz łóżko. Wszystko jest małe, w pokoju nie ma okien. Charles chce mi pokazać kuchnię i łazienkę. Kiedy mówi, trzyma rękę przy wargach i mówienie sprawia mu ból. Pytam, co się dzieje, ale odpowiada niewyraźnie. Wreszcie okazuje się, że wyczuł, iż może mieć raka, ale nie jest jeszcze pewien. Pokazuje mi łazienkę i znowu się tłumaczy, że ostatnio działał z płytkami i flizami i w wannie są resztki materiału. Rzeczywiście. Mówię, żeby się nie przejmował, nie przeszkadza mi to. Pokazuje, gdzie są snacksy, wyjmuje dużą butelkę wody z lodówki i zanosi ją do mojego pokoju. Siadam z nim, żeby pogadać. On ogląda te swoje bajki: ryby rozmawiające pod wodą. Ja dopytuję, gdzie kupuje te meble, skąd w ogóle pomysł na mieszkanie jako projekt. Twierdzi, że projekt jest nowy, ma tylko trzy miesiące. Teraz jest strasznie ciepło, więc nie bardzo może go rozwijać. Wychował się w Hollywood w Kalifornii, a do Nowego Jorku przyjechał pracować. Dowiedział się też, że zachorowała jego mama, która mieszkała w Nowym Jorku, więc chciał ją odwiedzić. A później, kiedy zmarła, został tu i zajął się mieszkaniem. Nie wie, co będzie robił dalej. Może pojedzie do Polski. Mówi, że ma polskie, brytyjskie i czeskie korzenie, wymienia jakieś nazwisko, które brzmi czesko. Twierdzi, że nie pasował do ludzi w Kalifornii, że zawsze odstawał. Dopiero – jak mówi – na Greenpoincie, poczuł się jak w domu. Nie bardzo chce mówić więcej, więc na książce Sienkiewicza rysuje mi mapkę z knajpami, w których warto coś zjeść i gdzie można wypić dobre piwo. Obśmiewa mnie i to mocno, kiedy mówię, że chcę iść na Bedford. Twierdzi, że jednak jest tam za bardzo tłumnie. „Ta część Brooklynu stała się już komercyjna – jak wiadomo – przez sklep Macintosha i Whole Food. Nie idź tam”. Poleca, żebym poszedł do pizzerii Carmine’s, która jest dwa kroki od niego. Serwują autorską pizzę, grubą, także z mięsem. Za dwa kawałki i sodę zapłacę pięć dolarów. Poleca też lokal z burgerami i miejscówkę z grami vintage. Korzystając z jego mapki, dochodzę do pizzerii i zamawiam dwa kawałki o nazwie „mama vodka pizza”. Jest mocno po dziesiątej, w pizzerii pełno ludzi, którzy wpadają na jeden – dwa kawałki. Konsumują na miejscu, czasem zabierają jedzenie w pudełkach na zewnątrz. Prawie każdy zamawia też colę. Po pizzy idę do poleconych przez Charlesa Citylights, gdzie zamawiam lokalne IPA, siadam przy barze, wyjmuję Listy z Ameryki Sienkiewicza i przepisuję je sobie w zeszycie. Przy wejściu do knajpy nikt nie sprawdza mi paszportu. Większość ludzi, którzy tu przyszli, to znajomi barmanki i barmana. Prawie wszyscy mają tatuaże.
Jest już po jedenastej, ale kuchnia działa do pierwszej, więc wielu zamawia pełne dania, hamburgery, frytki czy onion rings do piwa. Zauważam, że prawie wszyscy piją jakieś piwo, którego nie znam. Kiedy kończę, barmanka podchodzi i pyta, czy jeszcze czegoś nie wezmę, więc zamawiam to piwo i nadal sobie przepisuję Sienkiewicza. Oni jedzą, gadają i piją. Około wpół do drugiej zamykam zamówienie, tipuję barmankę i wracam spać do hipstera. Ten jeszcze siedzi i ogląda ryby w telewizji. Wyłączam tylko tę wielką lampę z gniazda, i wiatrak. Momentalnie staje się ciepło i parno. Pocę się w sekundę i tak zasypiam.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------