- W empik go
Amy Foster - ebook
Amy Foster - ebook
Odkryj wzruszającą i poruszającą opowieść Josepha Conrada w dwujęzycznej edycji "Amy Foster," dostępnej zarówno w języku polskim, jak i angielskim, w przekładzie Anieli Zagórskiej. Książka przedstawia dramatyczną historię biednego emigranta z Europy Środkowej, który, płynąc z Hamburga do Ameryki, rozbija się u wybrzeży Anglii. Zagubiony i osamotniony, trafia na nieprzyjaznych mieszkańców angielskich wiosek, którzy, przerażeni jego obcym językiem i nieznajomym wyglądem, traktują go jak zagrożenie. W tym wrogim otoczeniu jedynie ekscentryczny pan Swaffer decyduje się udzielić mu schronienia i pracy. Yanko, bo tak ma na imię główny bohater, powoli przyswaja nowy język i obyczaje, a jego imię, oznaczające „Mały Jan”, staje się symbolem jego trudnej drogi ku akceptacji. Jego pochodzenie z Karpat i góralska dusza odciskają się piętnem na jego losach, szczególnie w miłości do Amy Foster, prostej służącej, która jako jedyna okazuje mu odrobinę życzliwości. Mimo niechęci otoczenia, para pobiera się, a ich związek zostaje uwieńczony narodzinami syna, Johnny'ego. Jednakże szczęście jest ulotne. Amy, zaniepokojona dziwnymi zwyczajami męża, zaczyna się go obawiać, zwłaszcza gdy Yanko próbuje przekazać synowi modlitwy w swoim ojczystym języku. Kiedy Yanko zapada na ciężką chorobę i zaczyna majaczyć w obcym dla Amy języku, ta, przerażona, opuszcza go, pozostawiając go w agonii. Tragicznie okazuje się, że Yanko jedynie błagał o wodę w swojej mowie. Yanko umiera, pozostawiając po sobie smutek i refleksję nad losem odrzucenia i niezrozumienia. „Amy Foster” to niezwykła opowieść o samotności, trudach emigracji i zderzeniu kultur, które nieodmiennie wpływa na losy człowieka. Ta dwujęzyczna edycja pozwala zarówno na głębsze zrozumienie tekstu, jak i na doskonalenie umiejętności językowych. To książka, która poruszy serce każdego czytelnika, pozostawiając niezatarte wrażenie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-660-6 |
Rozmiar pliku: | 131 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kennedy jest wiejskim doktorem i mieszka w Colebrook, na wybrzeżu Eastbay. Pagórek wznoszący się stromo za czerwonemi dachami miasteczka wygina dziwacznie ulicę High street i przyciska ją do tamy, która broni mieszkańców przed morzem. Za tamą wije się na całe mile rozległem i foremnem zakolem jałowy brzeg pokryty grubym żwirem, ze wsią Brenzett — wyglądającą po drugiej stronie wody jak ciemna grupa drzew z dzwonnicą pośrodku; dalej zaś prostopadła kolumna morskiej latarni, nie większa w dali od ołówka, wskazuje gdzie ląd się kończy. Za Brenzett ciągnie się płaska nizina, lecz zatoka jest doskonale zasłonięta od fal, i zdarza się niekiedy że jaki duży statek, oczekujący na pomyślny wiatr lub też zagnany przez niepogodę, zarzuca kotwicę półtorej mili na północ — licząc odległość od tylnych drzwi gospody „Pod Okrętem“ w Brenzett. Rozwalony wiatrak w pobliżu, wznoszący poharatane skrzydła z pagórka nie wyższego od kupy śmieci, i wieża Martello przykucnięta u skraju wody, pół mili na południe od domków straży nadbrzeżnej, dobrze są znane szyprom małych statków. Są to oficjalne wodne znaki, rozgraniczające obszar dobrego gruntu kotwicznego, który to grunt przedstawiony jest na mapach admiralicji jako nieregularny owal z kropek, z kilku rozsianemi po nim szóstkami, malutką kotwiczką pośrodku i napisem: „muł i muszle“, biegnącym poprzez owe kropki.
Szczyt płaskowzgórza góruje nad czworokątną wieżą kościoła w Colebrook. Zbocze jest zielone i przewiązane białą drogą. Idąc tędy w górę, wchodzi się do szerokiej i płytkiej doliny, rozległego, zielonego jaru z pastwiskami i płotami, które stapiają się w zamykającej widok perspektywie o tonie fjoletowym i falujących linjach.
Ta dolina schodzi do Brenzett i Colebrook, a wznosi się aż do Darnford, targowego miasteczka oddalonego o mil czternaście. Jest to teren pracy mego przyjaciela Kennedy’ego, który zaczął praktykować jako doktór w marynarce, a potem był towarzyszem pewnego znakomitego podróżnika, w czasach kiedy istniały jeszcze kontynenty o niezbadanem wnętrzu. Referaty doktora o faunie i florze zjednały mu sławę w kołach naukowych. A teraz zajął się praktyką wiejską z własnego wyboru. Potężna przenikliwość jego ducha, działająca jak żrący płyn, zniszczyła snać jego ambicję. Inteligencja Kennedy’ego należy do rzędu naukowych; badawcza z nawyku, odznacza się tą nienasyconą ciekawością, która wierzy iż każda tajemnica kryje w sobie cząstkę ogólnej prawdy.
Kennedy zaprosił mnie kiedyś do siebie przed wielu laty, po moim powrocie z zagranicy. Przyjechałem bardzo chętnie, a że nie mógł zaniedbywać pacjentów dla dotrzymywania mi towarzystwa, zabierał mnie na swoje popołudniowe objazdy, które wynosiły czasem około trzydziestu mil. Czekałem na niego na drodze; koń sięgał po liściaste gałęzie, a ja tkwiłem na wysokiem siedzeniu dwukółki i przez nawpół otwarte drzwi jakiejś chaty słyszałem śmiech Kennedy’ego, głośny, serdeczny śmiech, któryby pasował do mężczyzny dwa razy większego. Kennedy miał żywe obejście, ogorzałą twarz i siwe, niezmiernie bystre oczy; miał również talent wyciągania ludzi na swobodną rozmowę i niewyczerpaną cierpliwość w słuchaniu ich opowiadań.
Pewnego dnia, gdy wyjeżdżaliśmy kłusem z dużej wsi, kierując się ku cienistej drodze, zobaczyłem po lewej stronie niską, czarną chatę, z malutkiemi szybkami w oknach, pnącemi roślinami na tylnej ścianie, gontowym dachem i różami, które wiły się zrzadka po zniszczonej kracie wystawki. Kennedy ściągnął lejce i koń przeszedł w stępa. W pełnem słońcu stała kobieta i zarzucała ociekającą wodą derkę na sznur przeciągnięty między dwiema staremi jabłoniami. A gdy kurtyzowany kasztan o długiej szyi, wyrywając się naprzód, szarpnął lewą rękę doktora obciągniętą w grubą, skórzaną rękawiczkę, ten zawołał poprzez płot do kobiety: „Jakże tam twoje dziecko, Amy?“
Miałem czas przypatrzyć się jej tępej twarzy — czerwonej, ale jakby nie od rumieńca tylko od tęgiego policzka; zapamiętałem również krępą jej postać i rzadkie, ciemno brunatne włosy, ściągnięte w ciasny węzeł z tyłu głowy. Wyglądała zupełnie młodo. Jej głos brzmiał cicho i nieśmiało; słychać było wyraźnie że brak jej tchu.
— Chłopiec zdrów, dziękuję panu.
Pojechaliśmy dalej kłusem.
— Pan pytał pewnie o jakiegoś małego pacjenta? — rzekłem, a doktór, zacinając z roztargnieniem kasztana, mruknął:
— Jej mąż był dawniej moim pacjentem.
— Wygląda na tępą — zauważyłem odniechcenia.
— Otóż to właśnie — rzekł Kennedy. — Bardzo jest bierna. Dość spojrzeć na te czerwone ręce, wiszące u końca krótkich ramion, na nieruchawe, wypukłe, piwne oczy, aby zdać sobie sprawę z inercji jej ducha — inercji, która powinna była zabezpieczyć ją nazawsze przed wszelkiemi niespodziankami wyobraźni. A jednak któż z nas jest bezpieczny? W każdym razie Amy, taka jak ją pan widzi, miała dość wyobraźni by się zakochać. Ona jest córką niejakiego Izaaka Fostera, który był drobnym farmerem i zjechał na owczarza; początek jego nieszczęść datuje się od chwili, gdy uciekł z kucharką swego ojca, zamożnego hodowcy bydła, wdowca skłonnego do apopleksji, który w pasji wykreślił z testamentu imię syna i odgrażał się że go zabije. Ale ta stara historja, dość skandaliczna by służyć za temat do greckiej tragedji, wypłynęła z podobieństwa ich charakterów. Są inne tragedje, mniej skandaliczne a subtelniejsze i bardziej przejmujące, które powstają wskutek nie dających się pogodzić rozdźwięków i trwogi przed Niezrozumiałem, co wisi nad głowami nas wszystkich — nad głowami nas wszystkich…
Zmęczony kasztan przeszedł w stępa, a brzeg tarczy słonecznej, całej czerwonej na niebie bez skazy, zetknął się poufale z gładkim szczytem zoranego pagórka blisko drogi, podobnie jak stykał się w mych oczach niezliczoną ilość razy z odległym morskim horyzontem. Jednostajna brunatność zbronowanego pola żarzyła się różową barwą, jak gdyby sproszkowane grudy wypociły w drobniutkich perełkach krwi znój nieprzeliczonych oraczy. Od skraju zagajnika wóz zaprzężony w dwa konie toczył się zwolna wzdłuż grzbietu wzgórza. Wzniesiony na widnokręgu ponad naszemi głowami, rysował się na tle czerwonego słońca tryumfalnie wielki, ogromny, jak rydwan olbrzymów ciągniony przez dwa stąpające zwolna rumaki o fantastycznych rozmiarach. A niezdarna postać człowieka, kroczącego ciężko przed lejcowym koniem, odcinała się na tle Nieskończoności niby jakiś olbrzymi dziwotwór. Koniec bicza woźnicy drżał wysoko w błękicie. Kennedy wciąż mówił.
— Ona jest najstarszą z licznej rodziny. Kiedy miała piętnaście lat, oddali ją na służbę do New Barns Farm. Leczyłem panią Smith, żonę dzierżawcy, i tam zobaczyłem Amy po raz pierwszy. Pani Smith, wykrygowana osoba o ostrym nosie, kazała jej zawsze kłaść czarną suknię po południu. Nie wiem z jakiego powodu wogóle tę dziewczynę zauważyłem. Są twarze, które przyciągają uwagę przez dziwny brak czegoś określonego w wyglądzie; tak samo, idąc wśród mgły, jesteśmy czasem pociągnięci przez jakiś niewyraźny kształt, który może się okazać czemś równie mało ciekawem i osobliwem jak słup przydrożny. Jedynym znakiem szczególnym, jaki w niej zauważyłem, było lekkie zacinanie się, coś w rodzaju jąkania, które mijało po wymówieniu pierwszego słowa. Gdy się kto ostro do niej zwrócił, gotowa była stracić głowę natychmiast; ale serce miała złote. Nie słyszano nigdy, aby wyrażała się nieprzyjaźnie o jakiejkolwiek ludzkiej istocie, a odnosiła się z tkliwością do wszelkich żyjących stworzeń. Przywiązała się do Smithowej, do Smitha, do ich psów, kotów, kanarków; a co się tyczy szarej papugi Smithowej, szczególne właściwości zamorskiego ptaka wywierały na nią istotny urok. Ale kiedy papuga, napadnięta przez kota, skrzeczała o pomoc ludzkim głosem, Amy wypadła na podwórze z zatkanemi uszami i nie zapobiegła zbrodni. Dla Smithowej stanowiło to jeszcze jeden dowód głupoty Amy; z drugiej jednak strony brak wdzięku służącej był wielkim plusem wobec znanej frywolności Smitha. Krótkowzroczne oczy Amy napełniały się łzami litości na widok biednej myszy schwytanej w pułapkę, a raz kilku chłopców widziało dziewczynę jak klęczała w mokrej trawie, opiekując się ropuchą w opałach. Jeśli to prawda że — jak powiedział pewien Niemiec — niema myśli bez fosforu, jeszcze głębszą prawdą jest że niema dobroci bez pewnej dozy wyobraźni. Amy miała trochę wyobraźni. Miała jej nawet więcej niż trzeba aby zrozumieć cierpienie i przejmować się litością. Zakochała się wśród warunków, które nie zostawiają pod tym względem żadnych wątpliwości; albowiem trzeba wyobraźni aby wogóle sobie stworzyć pojęcie piękna, a tembardziej aby odkryć swój ideał w niezwykłej postaci.
— Jak w niej powstała ta możliwość i co sprzyjało jej rozwojowi jest niezgłębioną tajemnicą. Amy urodziła się w tej wsi i nigdy nie wyruszała z niej dalej jak do Colebrook lub może do Darnford. Służyła przez cztery lata u Smithów. New Barns jest osamotnioną fermą położoną o milę od drogi i Amy dzień w dzień zadawalniała się widokiem tych samych pól, dolinek, wyniosłości, tych samych drzew i żywopłotów, a także i twarzy czterech fornali pracujących w fermie, zawsze tych samych — dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, rok po roku. Nie zdradziła się nigdy z chęcią rozmowy i — jak mi się zdawało — nie umiała się uśmiechać. Czasami w piękne niedzielne popołudnie wkładała najlepszą suknię, grube trzewiki, duży, popielaty kapelusz ozdobiony czarnem piórem (widziałem ją w tym stroju), chwytała śmiesznie długą i cienką parasolkę, i minąwszy dwie kładki, wędrowała przez trzy pola oraz dwieście jardów drogi — nigdy dalej. Stała tam chata Fosterów. Amy pomagała matce poić herbatą młodszą dzieciarnię, poczem myła naczynia, całowała dzieci i wracała na fermę. To było wszystko. Cały jej wypoczynek, cała rozmaitość, całe wytchnienie. Zdawała się nigdy niczego więcej nie pragnąć. A potem zakochała się. Zakochała się skrycie, uporczywie — może bezwolnie. Przyszło to powoli, ale kiedy już nią owładnęło, działało jak potężny czar; była to miłość jak ją rozumieli starożytni — władczy, nieuchronny poryw — opętanie! Tak, ona miała w sobie tę zdolność poddania się czarowi czyjejś twarzy, czyjejś obecności, nieodparcie, jakby była pogańską czcicielką kształtu pod radosnem niebem — i w końcu ocknęła się z tego tajemniczego zapamiętania, z tego czaru, z tych uniesień — wśród trwogi podobnej do niepoczytalnego strachu bydlęcia…
Pod słońcem wiszącem nisko u swego zachodniego kresu przestrzeń łąk, ujętych z obu stron w szkarpy wznoszącego się gruntu, oblokła się we wspaniałość i mrok. Uczucie dojmującego smutku, niby natchnione przez jakąś uroczystą melodję, płynęło z ciszy pól. Ludzie, których spotykaliśmy, przechodzili koło nas wolnym krokiem, bez uśmiechu, ze spuszczonemi oczami, jakby melancholja przemęczonej ziemi obciążyła ich nogi, pochyliła ramiona, wbiła w ziemię oczy.
— Tak — rzekł doktór w odpowiedzi na moją uwagę — możnaby pomyśleć że ziemia jest przeklęta, bo ze wszystkich jej dzieci te, które najściślej z nią współżyją, wyglądają nieokrzesanie i mają chód tak ołowiany, jakby ich serca były spętane łańcuchem. Ale tu na tej samej drodze można było zobaczyć pośród niezdarnych ludzi człowieka zwinnego, giętkiego, o długich członkach, prostego jak sosna, rzekłbyś rwącego się w górę, jak gdyby serce w jego piersi było lekkie. Może działo się to tylko siłą kontrastu, ale gdy człowiek ten mijał któregoś z tutejszych wieśniaków, stopy jego zdawały się nie dotykać kurzu na drodze. Skakał przez kładki, przemierzał zbocza długim, elastycznym krokiem, który można było rozpoznać na wielką odległość, a oczy miał czarne i świecące. Różnił się tak dalece od ludzi z tych okolic, że jego swobodne ruchy, łagodne, trochę lękliwe oczy, oliwkowa cera i obejście pełne wdzięku — cała jego istota przywodziła mi na myśl jakiś leśny stwór. Przybył stamtąd.
Doktór wskazał batem; ze szczytu zbocza ujrzeliśmy ponad rozchwianemi wierzchołkami drzew w parku, ciągnącym się obok drogi, gładkie morze daleko pod nami, jak posadzkę olbrzymiego gmachu wykładaną pasami ciemnych zmarszczek i spokojnemi smugami blasku, które zlewały się w taśmę szklistej wody u stóp nieba. Leciutki cień dymu z niewidzialnego parowca rozpływał się w wielkiej przejrzystości widnokręgu jak mgła oddechu na zwierciadle; a bliżej lądu białe żagle nadbrzeżnego statku zdawały się wyplątywać powoli z pod gałęzi i oddzieliły się wreszcie od drzew.
— Rozbił się z okrętem w tej zatoce? — rzekłem.
— Tak; był to rozbitek. Biedny emigrant ze środkowej Europy, jadący do Ameryki i wyrzucony przez morze na brzeg podczas burzy. Dla niego, który nic o świecie nie wiedział, Anglja była jak kraj jeszcze nie odkryty. Dopiero po pewnym czasie nauczył się jego nazwy; a jak mi się zdaje, mógł się spodziewać że znajdzie tu dzikie bestje lub dzikich ludzi. Pełznąc w ciemności po morskiej tamie, stoczył się na drugą jej stronę i wleciał do stawu, gdzie się znów jakimś cudem nie utopił. Lecz walczył instynktownie o życie jak zwierzę schwytane w sieci, i ślepe to szamotanie wyrzuciło go na brzeg. Był widać z twardszej gliny niż się zdawało, jeśli wyżył mimo ciężkiego potłuczenia, nadludzkich wysiłków i trwogi. Opowiadał mi później tą swoją łamaną angielszczyzną, dziwnie podobną do mowy małego dziecka, iż oddawał się już Bogu w opiekę, myśląc że jest na tamtym świecie. I doprawdy — dodawał — skądże miał wiedzieć? Walczył na czworakach o drogę z deszczem i wichurą, i doczołgał się wreszcie między owce zbite w kupę pod żywopłotem chroniącym je od wiatru. Rozbiegły się na wszystkie strony, becząc w ciemności, a on powitał z radością ten pierwszy znajomy głos, który posłyszał na brzegu. Musiała być wtedy jaka druga nad ranem. Oto wszystko co wiemy o jego wylądowaniu, choć nie przybył bynajmniej sam jeden. Tylko że jego straszna kompanja dostała się na brzeg dopiero znacznie później, już za dnia…
Doktór zebrał lejce i cmoknął; zjechaliśmy kłusem ze wzgórza. Potem prawie natychmiast skręciliśmy pod ostrym kątem na ulicę High Street; dwukółka zaturkotała po kamieniach i byliśmy w domu.
Późnym wieczorem Kennedy otrząsnął się z posępności, która go była napadła, i powrócił do swej historji. Paląc fajkę, chodził z końca w koniec po długim pokoju. Stojąca lampa skupiała całe światło na papierach leżących na biurku. Siedząc przy otwartem oknie, widziałem po bezwietrznym, upalnym dniu chłodną wspaniałość mglistego morza leżącego nieruchomo pod księżycem. Żaden szept, żaden plusk, żadne skrzypnięcie żwiru, kroki czy westchnienie nie dochodziły z dołu od ziemi, żaden znak życia prócz woni pnącego jaśminu; a głos Kennedy’ego, który opowiadał za memi plecami, przechodził przez szeroki otwór okienny i znikał w chłodnej, wspaniałej ciszy.
— …Dawne relacje z katastrof okrętowych mówią nam o wielkich cierpieniach. Zdarzało się często, że rozbitkowie ocaleli od utonięcia tylko po to aby umrzeć z głodu na jakiemś wybrzeżu; inni padali ofiarą gwałtownej śmierci lub niewoli, pędząc latami życie niepewne jutra wśród ludzi, dla których obcość ich była źródłem podejrzeń, niechęci lub trwogi. Czytaliśmy o tych rzeczach, budzących wielką litość. Zaiste, ciężko jest człowiekowi, gdy stanie się zagubionym, bezsilnym, niezrozumiałym cudzoziemcem o tajemniczem pochodzeniu, rzuconym w jakiś głuchy kąt ziemi. A jednak wśród poszukiwaczy przygód, co ulegali rozbiciu w przeróżnych stronach świata, niema zdaje mi się ani jednego, któremuby przypadł los tak prosty w swoim tragizmie, jak człowiekowi o którym mówię, temu najniewinniejszemu z miłośników przygód, wyrzuconemu przez morze w zakątku zatoki prawie że dostrzegalnym z tego oto okna.
— Ów człowiek nie wiedział jak się nazywał jego okręt. Z czasem odkryliśmy, że nie wiedział iż wogóle okręty mają nazwy — „jak chrześcijanie“, a gdy pewnego dnia ujrzał ze szczytu Talford Hill morze rozpostarte przed sobą, zapatrzył się w dal, ogarnięty niezmiernem zdumieniem, jakby nigdy w życiu nie widział nic podobnego. I pewnie tak było. O ile się mogłem dorozumieć, został zapędzony wraz z wielu innymi na pokład statku dla emigrantów przy ujściu Elby; zbyt był oszołomiony aby zwrócić uwagę na otoczenie, zbyt przemęczony aby spostrzec cośkolwiek, zbyt niespokojny by go coś mogło obchodzić. Zagnano ich wdół do międzypokładu i zamknięto tam od samego początku; znaleźli się w niskiem, drewnianem pomieszczeniu — opowiadał — z belkami na suficie, jak w chatach w jego kraju, ale schodziło się tam po drabinie. Izba ta była bardzo wielka, bardzo zimna, wilgotna i ciemna, z komórkami nakształt drewnianych skrzyń, gdzie ludzie musieli spać jedni nad drugimi — a wszystko to kołysało się ciągle na wszystkie strony od samego początku. Wczołgał się do jednej z tych skrzyń i położył się tam — w odzieniu, w którem opuścił był rodzinny dom przed wielu dniami — trzymając koło siebie zawiniątko swoje i kij. Ludzie jęczeli, dzieci płakały, woda kapała, światła gasły, ściany trzeszczały, a wszystko tak się trzęsło, że w swojej małej skrzyni człowiek nie śmiał unieść głowy z posłania. Stracił z oczu swego jedynego towarzysza (młodzieńca z tej samej co i on doliny, jak opowiadał), a przez cały czas słychać było nazewnątrz straszny huk wiatru i ciężkie uderzenia — bum! bum! Napadła go okropna słabość, tak ciężka że zaniedbywał się w modlitwie. W dodatku nie można było rozpoznać czy to jest rano czy wieczór. Zdawało się że w tej izbie noc trwa bez końca.
A jeszcze przedtem podróżował długi, długi czas drogą żelazną. Wyglądał przez okno, które miało dziwnie czystą szybę, a drzewa, domy, pola i długie drogi zdawały się latać i latać wkoło niego, aż mu się zakręciło w głowie. Dał mi do zrozumienia, że po drodze widział niezliczone mnóstwo ludzi — całe narody — a wszyscy byli ubrani w suknie, jakie noszą bogaci. Raz kazano mu wyjść z wozu, i przespał noc na ławce w ceglanym domu ze swojem zawiniątkiem pod głową; a innym znów razem musiał siedzieć przez wiele godzin na podłodze z płaskich kamieni i drzemał, podniósłszy kolana, trzymając zawiniątko między nogami. Nad nim był dach zrobiony jakby ze szkła, a taki wysoki, że najwyższy z górskich świerków, jakie widział, byłby mógł tam rosnąć swobodnie. Parowe maszyny wjeżdżały z jednej strony a wyjeżdżały z drugiej. Ludzi roiło się więcej niż w dzień świąteczny naokoło cudownego obrazu na dziedzińcu w klasztorze Karmelitów — tam w dole na równinie — dokąd przed wyjazdem z domu zawiózł był drewnianym wózkiem swoją matkę, pobożną staruszkę, która pragnęła się pomodlić i uczynić ślub na intencję bezpieczeństwa syna.
— Nie umiał mi wypowiedzieć jakie owo miejsce było wielkie i wysokie, pełne hałasu, i dymu, i mroku, i szczęku żelaza, ale ktoś mu powiedział, że ta miejscowość nazywa się Berlin. Potem uderzono w dzwon, przyjechała druga parowa maszyna i znów go wieźli i wieźli przez kraj, który aż męczył wzrok, taki był płaski; nigdzie nie spostrzegało się ani śladu pagórka. Przepędził jeszcze jedną noc, zamknięty w budynku podobnym do porządnej obory, z podściółką ze słomy na podłodze, strzegąc swego zawiniątka wśród mnóstwa ludzi — a nikt nie mógł zrozumieć ani jednego jedynego słowa z tego co mówił. Rano poprowadzono ich wszystkich w dół na kamienny brzeg bardzo szerokiej błotnistej rzeki, płynącej nie wśród pagórków, ale wśród domów, które się wydawały olbrzymie. Była tam parowa maszyna, chodząca po wodzie, a oni wszyscy stali na niej ciasno stłoczeni, tylko, że teraz znajdowało się z nimi wiele kobiet i dzieci, które bardzo krzyczały. Padał zimny deszcz, wiatr dmuchał w twarze; człowiek był przemoczony do nitki i szczękał zębami. Wzięli się za ręce z młodzieńcem pochodzącym z tej samej co i on doliny.
— Myśleli że wiozą ich wprost do Ameryki, lecz nagle parowa maszyna uderzyła o bok czegoś, co wyglądało jak wielki dom na wodzie. Ściany tego domu były gładkie i czarne, a z wierzchu wznosiły się, jakby wyrastając z dachu, nagie drzewa w kształcie krzyżów, niezmiernie wysokie. Tak to mu się wówczas wydało, bo nigdy przedtem nie widział okrętu. To był właśnie statek, na którym mieli płynąć przez całą drogę aż do Ameryki. Rozlegały się krzyki, wszystko się chwiało naokół; była tam drabina, która kołysała się w górę i w dół. Wszedł po tej drabinie na czworakach, bojąc się śmiertelnie żeby nie wpaść do wody, pluskającej bardzo głośno. Rozdzielono go z towarzyszem, a gdy zeszedł na dno tego statku, zdawało mu się że serce w nim nagle zamarło.
Wtedy to także, jak mi opowiadał, stracił na dobre kontakt z jednym z trzech ludzi, którzy poprzedniego lata wędrowali po wszystkich miasteczkach u stóp wzgórz w jego stronach rodzinnych. Przyjeżdżali w targowe dni na chłopskim wózku i otwierali biuro w gospodzie albo jakim innym żydowskim domu. Było ich trzech, jeden miał długą brodę i wyglądał czcigodnie; wszyscy mieli czerwone sukienne kołnierze u szyi i złote tasiemki na rękawach, jak państwowi urzędnicy. Siedzieli dumnie naokoło długiego stołu, a w sąsiednim pokoju, tak aby pospólstwo nie mogło słyszeć, trzymali chytrą maszynę od telegrafu, zapomocą której mogli rozmawiać z cesarzem Ameryki. Ojcowie trzymali się u drzwi, ale młodzież z gór gromadziła się naokoło stołu, zadając wiele pytań, bo w Ameryce można było dostać pracę jak rok okrągły po trzy dolary dziennie, a do wojska nie brali tam wcale.
— Ale amerykański cesarz nie każdego chciał wziąć, o nie! Jego samego przyjęto z wielką trudnością, a czcigodny człowiek w mundurze musiał kilka razy wychodzić z izby, aby telegrafować w jego sprawie. Wreszcie amerykański cesarz zgodził go za trzy dolary dziennie, zważywszy na jego młodość i siły. Lecz wielu zdolnych młodzieńców wycofało się, bojąc się wielkiej odległości; a przytem tylko tych zabierano, którzy mieli pieniądze. Byli tacy co posprzedawali swoje chaty i ziemię, bo jazda do Ameryki kosztuje mnóstwo pieniędzy; ale kiedy się już człowiek tam znajdzie, zarabia po trzy dolary dziennie, a spryciarze to potrafią wynaleźć miejsca, gdzie szczere złoto można z ziemi podnosić. Jego rodzinny dom był już przepełniony. Dwóch jego braci żonatych miało dzieci. Obiecał że będzie im posyłał z Ameryki pieniądze dwa razy na rok. Ojciec sprzedał starą krowę, parę srokatych górskich kucyków własnego chowu, a duża polanka — piękne pastwisko na słonecznem zboczu wąwozu pokrytego sosnami — poszła w ręce żydowskiego szynkarza na zapłatę dla ludzi ze statku, którzy zabierają naród do Ameryki, aby się tam prędko bogacił.
— Musiał to być zaiste prawdziwy miłośnik przygód, bo ileż największych przedsięwzięć, dążących................................AMY FOSTER (EN)
Kennedy is a country doctor, and lives in Colebrook, on the shores of Eastbay. The high ground rising abruptly behind the red roofs of the little town crowds the quaint High Street against the wall which defends it from the sea. Beyond the sea-wall there curves for miles in a vast and regular sweep the barren beach of shingle, with the village of Brenzett standing out darkly across the water, a spire in a clump of trees; and still further out the perpendicular column of a lighthouse, looking in the distance no bigger than a lead pencil, marks the vanishing-point of the land. The country at the back of Brenzett is low and flat, but the bay is fairly well sheltered from the seas, and occasionally a big ship, windbound or through stress of weather, makes use of the anchoring ground a mile and a half due north from you as you stand at the back door of the "Ship Inn" in Brenzett. A dilapidated windmill near by lifting its shattered arms from a mound no loftier than a rubbish heap, and a Martello tower squatting at the water's edge half a mile to the south of the Coastguard cottages, are familiar to the skippers of small craft. These are the official seamarks for the patch of trust-worthy bottom represented on the Admiralty charts by an irregular oval of dots enclosing several figures six, with a tiny anchor engraved among them, and the legend "mud and shells" over all.
The brow of the upland overtops the square tower of the Colebrook Church. The slope is green and looped by a white road. Ascending along this road, you open a valley broad and shallow, a wide green trough of pastures and hedges merging inland into a vista of purple tints and flowing lines closing the view.
In this valley down to Brenzett and Colebrook and up to Darnford, the market town fourteen miles away, lies the practice of my friend Kennedy. He had begun life as surgeon in the Navy, and afterwards had been the companion of a famous traveller, in the days when there were continents with unexplored interiors. His papers on the fauna and flora made him known to scientific societies. And now he had come to a country practice—from choice. The penetrating power of his mind, acting like a corrosive fluid, had destroyed his ambition, I fancy. His intelligence is of a scientific order, of an investigating habit, and of that unappeasable curiosity which believes that there is a particle of a general truth in every mystery.
A good many years ago now, on my return from abroad, he invited me to stay with him. I came readily enough, and as he could not neglect his patients to keep me company, he took me on his rounds—thirty miles or so of an afternoon, sometimes. I waited for him on the roads; the horse reached after the leafy twigs, and, sitting in the dogcart, I could hear Kennedy's laugh through the half-open door left open of some cottage. He had a big, hearty laugh that would have fitted a man twice his size, a brisk manner, a bronzed face, and a pair of grey, profoundly attentive eyes. He had the talent of making people talk to him freely, and an inexhaustible patience in listening to their tales.
One day, as we trotted out of a large village into a shady bit of road, I saw on our left hand a low, black cottage, with diamond panes in the windows, a creeper on the end wall, a roof of shingle, and some roses climbing on the rickety trellis-work of the tiny porch. Kennedy pulled up to a walk. A woman, in full sunlight, was throwing a dripping blanket over a line stretched between two old apple-trees. And as the bobtailed, long-necked chestnut, trying to get his head, jerked the left hand, covered by a thick dogskin glove, the doctor raised his voice over the hedge: "How's your child, Amy?"
I had the time to see her dull face, red, not with a mantling blush, but as if her flat cheeks had been vigorously slapped, and to take in the squat figure, the scanty, dusty brown hair drawn into a tight knot at the back of the head. She looked quite young. With a distinct catch in her breath, her voice sounded low and timid.
"He's well, thank you."
We trotted again. "A young patient of yours," I said; and the doctor, flicking the chestnut absently, muttered, "Her husband used to be."
"She seems a dull creature," I remarked listlessly.
"Precisely," said Kennedy. "She is very passive. It's enough to look at the red hands hanging at the end of those short arms, at those slow, prominent brown eyes, to know the inertness of her mind—an inertness that one would think made it everlastingly safe from all the surprises of imagination. And yet which of us is safe? At any rate, such as you see her, she had enough imagination to fall in love. She's the daughter of one Isaac Foster, who from a small farmer has sunk into a shepherd; the beginning of his misfortunes dating from his runaway marriage with the cook of his widowed father—a well-to-do, apoplectic grazier, who passionately struck his name off his will, and had been heard to utter threats against his life. But this old affair, scandalous enough to serve as a motive for a Greek tragedy, arose from the similarity of their characters. There are other tragedies, less scandalous and of a subtler poignancy, arising from irreconcilable differences and from that fear of the Incomprehensible that hangs over all our heads—over all our heads. . . ."
The tired chestnut dropped into a walk; and the rim of the sun, all red in a speckless sky, touched familiarly the smooth top of a ploughed rise near the road as I had seen it times innumerable touch the distant horizon of the sea. The uniform brownness of the harrowed field glowed with a rosy tinge, as though the powdered clods had sweated out in minute pearls of blood the toil of uncounted ploughmen. From the edge of a copse a waggon with two horses was rolling gently along the ridge. Raised above our heads upon the sky-line, it loomed up against the red sun, triumphantly big, enormous, like a chariot of giants drawn by two slow-stepping steeds of legendary proportions. And the clumsy figure of the man plodding at the head of the leading horse projected itself on the background of the Infinite with a heroic uncouthness. The end of his carter's whip quivered high up in the blue. Kennedy discoursed.
"She's the eldest of a large family. At the age of fifteen they put her out to service at the New Barns Farm. I attended Mrs. Smith, the tenant's wife, and saw that girl there for the first time. Mrs. Smith, a genteel person with a sharp nose, made her put on a black dress every afternoon. I don't know what induced me to notice her at all. There are faces that call your attention by a curious want of definiteness in their whole aspect, as, walking in a mist, you peer attentively at a vague shape which, after all, may be nothing more curious or strange than a signpost. The only peculiarity I perceived in her was a slight hesitation in her utterance, a sort of preliminary stammer which passes away with the first word. When sharply spoken to, she was apt to lose her head at once; but her heart was of the kindest. She had never been heard to express a dislike for a single human being, and she was tender to every living creature. She was devoted to Mrs. Smith, to Mr. Smith, to their dogs, cats, canaries; and as to Mrs. Smith's grey parrot, its peculiarities exercised upon her a positive fascination. Nevertheless, when that outlandish bird, attacked by the cat, shrieked for help in human accents, she ran out into the yard stopping her ears, and did not prevent the crime. For Mrs. Smith this was another evidence of her stupidity; on the other hand, her want of charm, in view of Smith's well-known frivolousness, was a great reccommendation. Her short-sighted eyes would swim with pity for a poor mouse in a trap, and she had been seen once by some boys on her knees in the wet grass helping a toad in difficulties. If it's true, as some German fellow has said, that without phosphorus there is no thought, it is still more true that there is no kindness of heart without a certain amount of imagination. She had some. She had even more than is necessary to understand suffering and to be moved by pity. She fell in love under circumstances that leave no room for doubt in the matter; for you need imagination to form a notion of beauty at all, and still more to discover your ideal in an unfamiliar shape.
"How this aptitude came to her, what it did feed upon, is an inscrutable mystery. She was born in the village, and had never been further away from it than Colebrook or perhaps Darnford. She lived for four years with the Smiths. New Barns is an isolated farmhouse a mile away from the road, and she was content to look day after day at the same fields, hollows, rises; at the trees and the hedgerows; at the faces of the four men about the farm, always the same—day after day, month after month, year after year. She never showed a desire for conversation, and, as it seemed to me, she did not know how to smile. Sometimes of a fine Sunday afternoon she would put on her best dress, a pair of stout boots, a large grey hat trimmed with a black feather (I've seen her in that finery), seize an absurdly slender parasol, climb over two stiles, tramp over three fields and along two hundred yards of road—never further. There stood Foster's cottage. She would help her mother to give their tea to the younger children, wash up the crockery, kiss the little ones, and go back to the farm. That was all. All the rest, all the change, all the relaxation. She never seemed to wish for anything more. And then she fell in love. She fell in love silently, obstinately—perhaps helplessly. It came slowly, but when it came it worked like a powerful spell; it was love as the Ancients understood it: an irresistible and fateful impulse—a possession! Yes, it was in her to become haunted and possessed by a face, by a presence, fatally, as though she had been a pagan worshipper of form under a joyous sky—and to be awakened at last from that mysterious forgetfulness of self, from that enchantment, from that transport, by a fear resembling the unaccountable terror of a brute. . . ."
With the sun hanging low on its western limit, the expanse of the grass-lands framed in the counter-scarps of the rising ground took on a gorgeous and sombre aspect. A sense of penetrating sadness, like that inspired by a grave strain of music, disengaged itself from the silence of the fields. The men we met walked past slow, unsmiling, with downcast eyes, as if the melancholy of an over-burdened earth had weighted their feet, bowed their shoulders, borne down their glances.
"Yes," said the doctor to my remark, "one would think the earth is under a curse, since of all her children these that cling to her the closest are uncouth in body and as leaden of gait as if their very hearts were loaded with chains. But here on this same road you might have seen amongst these heavy men a being lithe, supple, and long-limbed, straight like a pine with something striving upwards in his appearance as though the heart within him had been buoyant. Perhaps it was only the force of the contrast, but when he was passing one of these villagers here, the soles of his feet did not seem to me to touch the dust of the road. He vaulted over the stiles, paced these slopes with a long elastic stride that made him noticeable at a great distance, and had lustrous black eyes. He was................