- promocja
Andromeda - ebook
Andromeda - ebook
Młoda kobieta trafia na staż do wydawnictwa, szybko dostaje ofertę stałej pracy i zostaje w wymarzonym miejscu na wiele lat, biorąc na siebie coraz większą odpowiedzialność za autorów oraz jedną z najlepszych i najbardziej prestiżowych serii wydawniczych na rynku, tytułową Andromedę. Wszystko dzieje się pod okiem Gunnara, kierownika literackiego z ogromnym doświadczeniem zawodowym, powszechnie znanego i szanowanego. Z biegiem lat ich relacja w pracy przeradza się w coś, co dla obu jest trudne do zdefiniowania. Może chodzi o głębokie wzajemne zrozumienie i prawdziwą przyjaźń? A może tak naprawdę o coś innego?
Akcja powieści Therese Bohman rozgrywa się w Sztokholmie, w wydawnictwie bliźniaczo podobnym do tego, w którym ukazują się powieści autorki. To opowieść o tradycji i nowoczesności, nadziejach i rozczarowaniach, idealizmie i brutalnej rzeczywistości.
Therese Bohman pracuje w Andromedzie na skrajnościach, które, jak się okazuje, mają z sobą wiele wspólnego. O sztafecie pokoleń pisze inteligentnie, a zestawiając przeszłość z teraźniejszością, umiejętnie miesza gorycz z nostalgią, sprawstwo z tym, co po prostu się wydarza, młodość z doświadczeniem. Dwoje bohaterów łączy pochodzenie, brak dyplomu, i wstyd, a dzieli płeć, różnica wieku i czas, w którym mogli ziścić swój sen
. – Georgina Gryboś, „Literacka Kavka”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-966654-7-8 |
Rozmiar pliku: | 488 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Budynek wydawnictwa stoi niczym okręt zacumowany w środku miasta, wielka jasna kamienica zwieńczona tarasem na dachu. Fasadę stanowi szachownica z drewna i granitu, na wietrze powiewają flagi z ozdobioną zawijasami, lecz zdecydowaną literą „R”. „R” jak Rydéns.
To na tym tarasie odbywają się przyjęcia. Stojąc na górze, człowiek ma wrażenie, że całe miasto do niego należy, wszystko leży u jego stóp. Z wolna otacza cię zmierzch, podpełza coraz bliżej, a gwar gości się wzmaga, zapala się mnóstwo girland z lampionami. Za barem młodzi mężczyźni w białych koszulach i czarnych kamizelkach nalewają chłodne wino, a każdy kieliszek stawiają na maleńkiej kartonowej podstawce z tym samym „R” co na flagach: złota litera na kremowym tle, ponoć taką samą podkładkę znaleziono wśród rzeczy po zmarłym Strindbergu.
Przyjęcie jesienne oznacza prawdziwy początek roku wydawniczego, w powietrzu czuć ekscytację, jak przed pójściem do szkoły, najważniejsi autorzy sezonu krążą pośród gości, a na ich ramionach ciążą oczekiwania działu finansowego. Ale najlepsze są przyjęcia wiosenne, te stały się legendarne. To wtedy, w długi majowy wieczór, patrzy się, jak zmierzch z wolna opada nad dachami budynków i wieżami kościołów, a wszystko odbywa się jakby dla zabawy. Nic nie szkodzi, jeśli my, zatrudnieni, wypijemy kilka kieliszków za dużo, bo akurat w taki wieczór nie musimy wyglądać reprezentacyjnie ani profesjonalnie, świętujemy miniony rok, nagrody i nominacje, które w grudniu fetowano jedynie służbowym tortem do popołudniowej kawy, ponieważ wszyscy są tak bardzo zestresowani przed świętami, fetujemy wiosennych debiutantów, którym poszło lepiej, niż śmieliśmy przypuszczać. Zapominamy, że mamy przed sobą jeszcze kilka tygodni ciężkiej pracy z pozycjami, które należy oddać do druku przed Midsommar, ostatnie korekty, teksty na tył okładki i egzemplarze próbne, maszynopisy, nad którymi redaktor zasypia, lecz w końcu zna je na pamięć, te, które mają wygenerować kolejne uznania i nominacje jesienią: wypijmy jeszcze po kieliszku pod wielkim lawendowym niebem.
Słyszałam o tych przyjęciach na długo przed tym, jak zaczęłam pracować w Rydéns.
Było to w letnim semestrze 2009 roku, dziesięciotygodniowy staż. Miałam powody do dumy, cieszyłam się, że jako jedna z niewielu osób dostałam się na praktykę w dużym wydawnictwie. Jednocześnie nigdy wcześniej nie czułam się tak niedoświadczona. Dotychczas pracowałam tylko na zastępstwie w pomocy społecznej i jako sprzątaczka, nic, co dotyczy pracy w wydawnictwie, nie było dla mnie oczywiste. Musiałam nauczyć się od początku wszystkiego: w co się ubrać, jak używa się drukarki i ksero, jak sobie ułożyć relacje z kolegami i że należy mówić właśnie „koledzy”, a nie „współpracownicy” czy „kumple z roboty”. I jak nawigować w meandrach hierarchii, które z całą pewnością istnieją, a jednocześnie przy każdej możliwej okazji wykazywać się samodzielnością i inicjatywą.
Przez pierwsze tygodnie płakałam, gdy wieczorami zasiadałam w domu do pracy nad plikiem maszynopisów.
Właśnie przeniosłam się z akademika na Lappkärrsberget do kawalerki przy Skanstull. Nie spodziewałam się, że poczuję się tutaj taka samotna. Gdy próbowałam przyjrzeć się mojemu życiu z zewnątrz, jawiło się wręcz stereotypowo: alienacja w wielkim mieście, przebywanie tak blisko ludzi, a jednak tak daleko od nich. Byłam pionkiem pośród tysięcy innych maluczkich, jedną z osób, które w pośpiechu przecinają Ringvägen, zanim zmieni się światło, zbiegają po schodach do metra, wciskają się w pierwszy lepszy pociąg jadący na północ, a potem wysiadają na stacji Hötorget.
Nękało mnie poczucie, że czegoś mi w życiu brakuje, intensywne poczucie trudnego do zdefiniowania braku. Grono moich znajomych powstało przypadkowo i z pewnością miało się rozpaść po studiach, większość wieczorów spędzałam samotnie w domu, czytając, otulona lekką obojętnością. Czasem spacerowałam nad zatoką Årstaviken, szłam nabrzeżem do Danvikstullu, tam przystawałam i patrzyłam na rozświetlone okna w dzielnicy Hammarby Sjöstad.
Często miałam wrażenie, że nic w moim życiu nie dzieje się naprawdę, przynajmniej nie tak, jak u moich znajomych. Oni sprawiali wrażenie bardziej zakorzenionych w świecie, pewnych tego, co chcą zrobić z życiem i jaką obrać drogę, by dotrzeć do celu. Frustrowało mnie to uczucie, przecież miałam wszystko, o czym kilka lat wcześniej mogłam tylko pomarzyć: mieszkanie położone blisko centrum, niebawem ukończone studia, staż w dużym wydawnictwie. Poza kiepską sytuacją finansową studentki i faktem, że wiosna się spóźniała, nie miałam wielu powodów do zmartwień.
Podczas kolegiów w Rydéns nie śmiałam otworzyć ust. Wszyscy inni byli tacy pewni siebie, argumentowali w profesjonalny, wyrafinowany sposób albo na luzie, nieco nonszalancko. Z obu tych sposobów wypowiedzi emanowała rutyna i niezależność, a ja nie dysponowałam ani jednym, ani drugim. Często myślałam, że muszę się odezwać, w przeciwnym razie uznają mnie za tępą, podczas gdy ja usilnie się starałam wymyślić coś mądrego. Po prostu nigdy nic wystarczająco mądrego nie przyszło mi do głowy. Stało się to moją obsesją: tyle zebrań, a ja wciąż się nie odzywałam, wyobrażałam sobie, że gdy wreszcie coś powiem, inni się odwrócą, wbiją we mnie wzrok i pomyślą: To ona umie mówić?
Któregoś dnia jedna z niedawno wydanych przez Rydéns powieści miała recenzje w niemal każdej gazecie, ale została przyjęta raczej chłodno, tak jak przewidziałam. Właściwie zastanawiałam się nawet, po co w ogóle ją wydają. Tego przedpołudnia znalazłam się przy automacie do kawy w pokoju socjalnym sam na sam z Gunnarem, kierownikiem działu literackiego.
– Niespecjalne te recenzje – zagadnął, skinąwszy głową w stronę otwartych na stole gazet.
– Uważam, że to niespecjalna książka – odparłam ostrożnie.
To prawda, lecz gdy tylko wypowiedziałam te słowa, pożałowałam ich. Zabrzmiały znacznie bardziej krytycznie, niż sobie wyobrażałam.
– Ach tak? – odezwał się Gunnar. – A to dlaczego?
W jego pytaniu nie było nic agresywnego, żadnej zranionej dumy. Był szczerze zaciekawiony.
– Uważam, że jest za bardzo wydumana – stwierdziłam. – Nie ma w niej autentycznego bólu ani emocji. Wydaje się nieszczera.
– Ostro – odparł spokojnie.
Przez moment sądziłam, że się skompromitowałam, złamałam jakiś kodeks lojalnościowy, zgodnie z którym nigdy nie krytykuje się własnych publikacji, i przez to zaprzepaściłam swoją szansę na zatrudnienie w Rydéns po zakończeniu praktyki.
Ale on uśmiechnął się do mnie.
– Zgadzam się – przytaknął. – Mówiłem to samo, gdy Jenny zaprezentowała ją jesienią, ale czasem trzeba ustąpić. Chodź ze mną.
Ruszył korytarzem w stronę swojego gabinetu, tam podał mi trzy pliki papierów, każdy owinięty gumką recepturką.
– Przeczytaj i zobacz, czy to coś dla nas – poprosił.
– Okej – zawahałam się.
– To teksty debiutantów. Przeszły już przez lekturę recenzentów wewnętrznych, ale to nie musi nic znaczyć. Spotkajmy się w piątek rano.
– Okej – powtórzyłam.
To było potwornie trudne. Próbowałam zgadnąć, jaka powinna być właściwa opinia na temat tych maszynopisów, ale miałam to samo wrażenie co podczas kolegiów w Rydéns. Podobnie jak na seminariach na uczelni, nigdy nie wiedziałam, co powiedzieć na temat przeczytanych tekstów, wciąż się zastanawiałam, jak wszyscy inni mogli mieć tyle uwag. Skąd oni je brali? Nie przywykłam do formułowania opinii na różne tematy. Chociaż na seminariach ciągle się podkreśla, jak ważne są samodzielne analizy i refleksje, nikt nigdy nie uczy ich produkowania.
Teraz nie miałam nawet grupy, w której mogłabym się schować, czyjejś opinii, na której mogłabym się oprzeć. Bardzo szybko przeczytałam wszystkie trzy maszynopisy, miałam nadzieję, że intuicja podpowie mi, który jest dobry, a który zły, lecz mózg cały czas mnie uprzedzał, sprawiał, że wątpiłam we własne przeczucie. Dwa maszynopisy były ewidentnie pisane z tezą, potrafiłam sobie wyobrazić, jak będą brzmiały teksty na okładkach, pełne empatii sformułowania na temat dwóch bardzo ważnych współczesnych narracji poprowadzonych z niecodziennej perspektywy. Wiedziałam, że taki opis przemówi do każdego czytelnika oraz że powieści zostaną ocenione jako dobra i ważna literatura. Trzeci maszynopis był zupełnie inny, tajemniczy, nieposłuszny, poetycki, w porównaniu z tamtymi odwrócony od świata, trudniejszy do wyjaśnienia, a zatem trudniejszy do sprzedania. Miałam wrażenie, że jest najlepszy, ale nie wiedziałam, jak to umotywować. Poza tym nie chciałam brać odpowiedzialności za odrzucenie maszynopisów, które zostaną wydane gdzie indziej i odniosą sukces.
Z każdym dniem byłam coraz bardziej zrozpaczona. Zbliżał się czwartkowy wieczór. Na komputerze zadźwięczał sygnał grupowego czatu ludzi z mojego kursu, umówili się na wino w mieście. Zostawiłam maszynopisy i poszłam na spotkanie. Pomyślałam, że muszę się po prostu poddać, nazajutrz powiedzieć Gunnarowi: „Nie wiem, co myślę o tych tekstach. To dla mnie za trudne. Praca w wydawnictwie to jednak nie moja bajka”.
Wypiłam parę kieliszków, szybko i bez ceregieli, równie dobrze mogłam się upić, skoro mój staż okazał się taką porażką – brakowało mi literackiej intuicji, wyważonej opinii na każdy temat, osobowości. Milczałam, siedząc na niewygodnej ławce, i przysłuchiwałam się rozmowie kolegów z kursu, nudnej dyskusji o jakiejś książce akademickiej. Dyskutowali z irytującą pretensjonalnością, jakby nadal uczestniczyli w seminarium, chociaż znaleźli się wśród znajomych, a każdy z nich wypił już ze trzy piwa, wyrażali się, jakby chcieli komuś zaimponować, jednocześnie nic tak naprawdę nie mówiąc, nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie.
Nagle wszystko stało się dla mnie jasne.
Przeprosiłam i pospieszyłam do domu, żeby mi złość nie minęła. Wydawało mi się, że metro jedzie strasznie wolno, a światło na Ringvägen nigdy nie zmieni się na zielone. W domu rozłożyłam wszystkie trzy maszynopisy i kiedy szybko je przeglądałam, stało się to dla mnie całkiem jasne. Tylko trzeci maszynopis jest naprawdę dobry. Tylko w nim odnalazłam wartościową literaturę: nieposłuszną, odważną, napisaną z wyraźną wizją estetyczną.
Pozostałe dwa teksty były równie beznadziejne, jak banalne wywody moich kolegów z kursu, stanowiły bezbłędną prozę pozbawioną blasku, ciężkawą i martwą. Chociaż dotyczyły spraw, które na papierze wydawały się istotne, były potwornie nudne. Jakby ich autorzy kierowali się instrukcją, jak stworzyć ważny opis współczesności, przez co czytanie ich było bez sensu, od początku wiadomo, jaki skutek chcieli osiągnąć. Dlaczego miałabym wydawać coś takiego? Dlaczego miałabym polecać coś, czym tak naprawdę gardzę? W gruncie rzeczy to maszynopis, który w pierwszej chwili wydał mi się najmniej znaczący, był najlepszy: naprawdę o coś w nim chodziło.
Dokładnie to powiedziałam Gunnarowi, gdy następnego ranka wezwał mnie do swojego gabinetu. Poczułam się jak ktoś ważny, siadając w skórzanym fotelu w stylu lat sześćdziesiątych, który z pewnością wchodził w skład oryginalnego umeblowania biura, otoczona bałaganem na półkach i sztuką na ścianach.
– Te dwa – mówiąc to, wskazałam na stosik z maszynopisami, które mi się nie podobały – napisano według instrukcji, jak tworzyć szwedzką literaturę współczesną. Jeśli ich nie wydamy, z pewnością zrobi to ktoś inny, może nawet dostaną niezłe recenzje, ale gdybym nie musiała, nie miałabym nawet siły doczytać ich do końca. To jest coś zupełnie innego. – Wskazałam na trzeci maszynopis. – Czegoś takiego wcześniej nie było. Jest tu coś wciągającego, chociaż prawie nic się nie dzieje. Jak powieść kryminalna bez zbrodni.
Potem pomyślałam, że przedstawione przeze mnie oceny nie były szczególnie oryginalne. Każdy, kto ma odrobinę doświadczenia, z pewnością powiedziałby mniej więcej to samo. Ale w tamtym momencie odniosłam wrażenie, że po raz pierwszy udało mi się sformułować własne zdanie.
Gunnar pokiwał głową.
– Powieść kryminalna bez zbrodni – powtórzył. – Zachowamy to na tył okładki.
Zaśmiałam się, z ulgą i trochę zmieszana, nie byłam pewna, czy żartuje. Ale on nie żartował.
– Przyjrzę się temu w weekend, ale ufam twojej ocenie – powiedział. – Musimy wydawać jakichś debiutantów, a teraz już nikt, kurwa, nie potrafi pisać. Jeśli to przyjmiemy, zajmiesz się tym.
– Dobra – odparłam, nadal oszołomiona, z długą listą protestów w głowie („nie umiem”, „nie mam odwagi”, „mój staż dawno się skończy, kiedy ta książka będzie przygotowywana do druku”), ale nie śmiałam się odezwać.
Gunnar posłał mi życzliwy, lecz trochę bezosobowy uśmiech, włożył dwa odrzucone maszynopisy do kartonowego pudełka i tak zakończyło się nasze zebranie.
To niezręczne, ale wtedy nie bardzo wiedziałam, z kim mam do czynienia. Był starszym mężczyzną, a ja na tyle młoda, by uważać, że większość starszych mężczyzn wygląda tak samo. W moich oczach nie wyróżniał się jakoś szczególnie. Dopiero gdy wygooglowałam Gunnara Abrahamssona, dotarło do mnie, że w tej branży jest celebrytą. Znowu zrobiło mi się głupio, bo przez to, że nie wiedziałam, kim jest, zachowałam się zbyt bezpośrednio.
Był jedną z wielkich gwiazd branży wydawniczej lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, przewidział wówczas, kto trafi do szwedzkiego panteonu literatury. Na ścianie w pokoju socjalnym, pośród oprawionych wycinków z gazet, których nikt już nie aktualizował, znajdowało się jego zdjęcie z przyjęcia noblowskiego z końcówki lat osiemdziesiątych, jego ręka spoczywa na ramieniu laureata Nobla w dziedzinie literatury, obaj szeroko się uśmiechają. Dziesięć lat wcześniej zainicjował Andromedę, serię książek, „interesujących współczesnych głosów”, jak przekonywał czytelników napis na starych okładkach, w większości przypadków była to czysta prawda. Ta piękna seria, zaprojektowana w prosty sposób, jednolity dla wszystkich tytułów, rzeczywiście wskazywała istotne nazwiska. Niejeden z wybitnych dziś pisarzy debiutował w Andromedzie.
Andromeda żyła dalej, choć publikowano w niej sporadycznie: Gunnar uznał, że niewiele współczesnych dzieł spełnia wysokie standardy serii, te, które były także jego standardami. Zajął się opieką nad twórczością pisarzy, których sam odkrył. Wyglądał dość zwyczajnie, ze względu na wiek i nudne okulary w metalowych oprawkach nieco anonimowo, ale był wysoki i dobrze ubrany, choć w jego postaci było też coś niedbałego: poszetka, która wyglądała, jakby bezmyślnie i pospiesznie wcisnął ją do górnej kieszonki w marynarce, skórzana aktówka z minionej epoki. Podobno miał problemy z sercem, mówiło się, że już tylko cierpliwie czeka na emeryturę, a wtedy wyprowadzi się z żoną do domu w Prowansji.
Wydawnictwo Pauza powstało jesienią 2017 roku
na Saskiej Kępie w Warszawie. Zrodziło się z pasji –
do czytania i dobrej prozy zagranicznej.
Pauza specjalizuje się w literaturze z wyższej półki,
która wciąga, pochłania, wywołuje emocje.
Czytelnicy znajdą u nas znane i nagradzane książki
z całego świata, ale też mocne debiuty literackie.
Andromeda to pięćdziesiąta siódma książka
Wydawnictwa Pauza.
Wcześniej ukazały się:
2018
Legenda o samobójstwie – David Vann
Pierwszy bandzior – Miranda July
Nasz chłopak – Daniel Magariel
Historia przemocy – Edouard Louis
Tirza – Arnon Grunberg
2019
Pasujesz tu najlepiej – Miranda July
O zmierzchu – Therese Bohman
Piękna młoda żona – Tommy Wieringa
Czekaj, mrugaj – Gunnhild Øyehaug
Floryda – Lauren Groff
Przyjaciel – Sigrid Nunez
Madame Zero i inne opowiadania – Sarah Hall
Mój rok relaksu i odpoczynku – Ottessa Moshfegh
Brud – David Vann
Koniec z Eddym – Edouard Louis
2020
Zgiń, kochanie – Ariana Harwicz
Linia – Elise Karlsson
Nocny prom do Tangeru – Kevin Barry
Ta druga – Therese Bohman
Dorośli – Marie Aubert
Turbulencje – David Szalay
Nikolski – Nicolas Dickner
Fauna Północy – Andrea Lundgren
Witajcie w Ameryce – Linda Boström Knausgård
Pełnia miłości – Sigrid Nunez
Przejście – Pajtim Statovci
Niebieska Księga z Nebo – Manon Steffan Ros
Dziennik upadku – Michel Laub
2021
Halibut na Księżycu – David Vann
Zabierz mnie do domu – Marie Aubert
Utonęła – Therese Bohman
Koniec dnia – Bill Clegg
Sempre Susan. Wspomnienie o Susan Sontag – Sigrid Nunez
Tęsknota za innym światem – Ottessa Moshfegh
Ostatnie stadium – Nina Lykke
Niepoprawna mnogość – zbiór opowiadań pod redakcją Lucy Caldwell
Wyznanie – Domenico Starnone
Za otrzymane łaski – Valeria Parrella
Trzymam wilka za uszy – Laura van den Berg
Kto zabił mojego ojca – Edouard Louis
Archiwum zagubionych dzieci – Valeria Luiselli
2022
Komodo – David Vann
Londyn – David Szalay
Wyspa kobiet – Lauren Groff
Wizyta – Katharina Volckmer
Ostatni wywiad – Eshkol Nevo
Strega – Johanne Lykke Holm
Intymności – Lucy Caldwell
Coś nie tak. Kobiecość i wstręt – Eimear McBride
Pomniejsi wędrowcy – Eimear McBride
Dla Rouenny – Sigrid Nunez
Zmagania i metamorfozy kobiety – Edouard Louis
2023
Odmawiam myślenia – Lotta Elstad
Elmet – Fiona Mozley
Mleko krew żar – Dantiel W. Moniz
Urugwajka – Pedro Mairal