Ania. Biografia Anny Przybylskiej - ebook
Ania. Biografia Anny Przybylskiej - ebook
Ania Przybylska, przed kamerą bardziej naturalna od szkolonych aktorek, utożsamiała „polski sen lat 90.” – była idealną dziewczyną z sąsiedztwa, która trafiła na okładki magazynów i do telewizji w szczytowych godzinach oglądalności. Została „Królową Serc” w kraju, w którym ludzie sukcesu – zwłaszcza „piękni i młodzi” – nigdy nie mają łatwo.
Była sympatyczną Marylką ze „Złotopolskich”, ale też dziewczyną z rozkładówki „Playboya”. Raz mówiła, że nie ma pomysłu na życie poza aktorstwem, innym razem – że na pierwszym miejscu jest rodzina. Długo nie miała szczęścia w miłości, lecz ciągle była zakochana.
Spieszyła się momentami tak, jakby czuła, że to wszystko może zbyt długo nie potrwać. Jakby wiedziała, że szybko musi zawierać związek, zakładać rodzinę, urodzić dzieci, by zdążyć się jeszcze tym wszystkim nacieszyć – opowiadają w książce jej bliscy.
„Długo nie zgadzałam się na tę publikację, wszystko było jeszcze zbyt świeże. Raz jedyny udzieliłam wywiadu, który ukazał się w «Wysokich Obcasach». Po raz pierwszy pomyślałam wtedy, że może warto, by ludzie, którzy kochali moją córkę – a dowody tego uczucia spotykają mnie do dzisiaj – zachowali w pamięci obraz takiej Ani, jaką była naprawdę. Nie ten wykoślawiany w szukających często taniej sensacji mediach, ale prawdziwy. Taki, który mogą znać tylko najbliżsi. I że chciałabym móc taką książkę dać w prezencie wnukom. Biografia napisana przez Grzegorza Kubickiego i Macieja Drzewickiego jest właśnie taka” – mówi Krystyna Przybylska, matka aktorki.
O Autorach:
GRZEGORZ KUBICKI i MACIEJ DRZEWICKI są dziennikarzami „Gazety Wyborczej Trójmiasto”. Lubią pracować wspólnie. Dwukrotnie byli nominowani do Nagrody Grand Press w kategorii „Wywiad”: za rozmowy z Władysławem Kozakiewiczem („Ten od wała”) i Martą Sziłajtis-Obiegło („Kobieta i może”). Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich wyróżniło w Konkursie im. Stefana Żeromskiego ich tekst „Mama. Panią to masz na ulicy”, o rodzinnym domu dziecka prowadzonym przez Henrykę Krzywonos-Strycharską. Są autorami biografii Dariusza Michalczewskiego „Tiger. Bez cenzury”, a także gorąco przyjętego przez czytelników wywiadu z Krystyną Przybylską, opublikowanego w „Wysokich Obcasach”.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-2006-9 |
Rozmiar pliku: | 23 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałabym, żeby tę zwyczajnie niezwykłą Anię dostrzegli ci, którzy do tej pory znali ją tylko z jej ról i tego, co pisały o niej media. Żeby właśnie taką Anię – dziewczynę, której udało się spełnić dziecięce marzenie – widziały jej dzieci, moje ukochane wnuki.
Czytam stronę po stronie. Uśmiecham się, złoszczę, płaczę. W końcu zamykam książkę i jedno mogę Wam powiedzieć: oto jest Ania.
Krystyna Przybylska, mama Ani
Oczy
Piąta minuta filmu, słychać dzwonek domofonu. Ktoś dobija się natarczywie.
– To dom państwa Rosnerów? – pyta charakterystyczny zachrypnięty głos.
– Hm.
– To ja.
– Kto?
– Suczka. Kocham pani męża.
– Która to godzina?
– Piąta.
– Boże, piąta. Więc co?
– Kocham go.
Najpierw widać plecy: bordowy sweter, czarny plecak, na głowie czarna wełniana czapka. Kamera przesuwa się w kierunku twarzy, po drodze rzuca się w oczy dziwny srebrny kolczyk. I w końcu są – wielkie ciemne oczy, wydatne usta, zgrabny nos.
Agnieszka Wagner, filmowa Ewa Rosner, stoi w piżamie przy drzwiach. – Nie ma męża – mówi zaspana.
Anna Przybylska, filmowa Suczka: – Wiem. Dlatego przyjechałam.
– To było jej pierwsze ujęcie – opowiada Radosław Piwowarski, reżyser i scenarzysta Ciemnej strony Wenus. – Kręciliśmy je pod Warszawą, przed wynajętą willą w Zalesiu Górnym. Ania stała przed furtką w czapce, z tymi wielkimi ustami. Na nogach miała martensy. No i oczy. Dookoła trzydzieści osób, kamery, a te oczy dosłownie płoną. Dla tej jednej sceny, dla tego ujęcia warto było zrobić cały ten film. Dla momentu, kiedy kamera zagląda w te jej wielkie gały.
Ciemna strona Wenus. Pierwszy kadr w karierze Ani
•
14 miesięcy wcześniej dwuletnia fioletowa corsa, która na co dzień rzuca się w oczy na ulicach Gdyni, pędzi trasą z Trójmiasta do Warszawy. Prowadzi Małgorzata Rudowska, później menedżerka i przede wszystkim przyjaciółka Ani Przybylskiej. Ania siedzi na tylnej kanapie. Ma siedemnaście lat. Obok – w nosidełku-foteliku – siedmiotygodniowy Marcel, syn Rudowskiej. Chory, na antybiotyku. Co jakiś czas postój, bo Gosia musi nakarmić małego piersią.
Jest czerwiec 1996 roku. Małgosia Rudowska prowadzi agencję modelek i hostess. Niedawno dostała informację o castingu do Ciemnej strony Wenus. To będzie nowy film Radosława Piwowarskiego, reżysera legendarnego Yesterday (1984) o młodych chłopakach z prowincjonalnego miasteczka, którzy dorastają, zakochują się, buntują, przeżywają pierwsze rozczarowania z muzyką Beatlesów w tle.
„To miał być film o przyjaźni i wolności – opowiadał Piwowarski w jednym z wywiadów. – Bo to, co się działo w Polsce w latach 80. i później, miało korzenie w Beatlesach. To wszystko zaczęło się od Beatlesów i Rolling Stonesów. Od tego, że muzyka była wolna i można grać, co się chce. Że nie potrzeba orkiestry, tylko gitary i garki. Jak jeździłem później z Yesterday po świecie, to na każdym spotkaniu znalazł się ktoś, kto mówił – to jest film o mnie!”^().
Jeśli jakimś cudem ktoś przeoczył głośny debiut Piwowarskiego, na pewno oglądał Pociąg do Hollywood, nieco surrealistyczną komedię o Merlin Wafelek (brawurowa Katarzyna Figura), która chce zostać gwiazdą filmową, choć na razie jest bufetową w Warsie. Ale nawet nie chodząc do kina, trudno nie znać Piwowarskiego. Przecież to on wyreżyserował serial o poszukującym prawdziwej miłości Janie Serce (niezapomniana rola Kazimierza Kaczora). Tak, znają go wszyscy. Prawie, bo Ani nazwisko reżysera ledwo obiło się o uszy. Wie za to, że do nowego filmu szuka młodej, atrakcyjnej dziewczyny, która ma zagrać rozbijającą małżeństwo nastoletnią femme fatale. I kiedy słyszy o castingu od Małgosi Rudowskiej, koniecznie chce spróbować zdobyć tę rolę. Jedzie jednak do stolicy przede wszystkim po to, żeby zobaczyć, jak to jest na prawdziwych castingach w „wielkiej Warszawie”. Traktuje wyjazd jak przygodę. Żadnych aktorskich korepetycji, żadnych przygotowań. Jest zielona jak szczypiorek (którym wkrótce zostanie). Wie, gdzie i o której trzeba się stawić. To musi wystarczyć.
Dlaczego spośród dziewczyn ze swojej agencji Małgosia Rudowska zabiera właśnie ją?
– Kiedyś powiedziała mi, że chce być aktorką. A potem w kółko to powtarzała – tłumaczy dziś Gosia. – Ona była inna niż dziewczyny, które wysyłałam na wybiegi albo na promocje do supermarketów. Już kiedy zobaczyłam Anię po raz pierwszy, wiedziałam, że coś z niej będzie. Coś więcej, choć jeszcze nie wiedziałam co. Uroda? Niesamowite oczy, w których można się było utopić? Jasne. Ale jeszcze kontrastujący z tą urodą głos, taki nietypowy, wibrujący, nawet zbyt niski. Przecież taki głos powinien jej przeszkadzać, przecież nie pasuje do jej twarzy zbuntowanego anioła. A jednak u niej to wszystko grało. Najpierw hipnotyzowały cię oczy, potem zaskakiwał głos. Nie sposób było nie zwrócić na nią uwagi. Nie sposób było o niej zapomnieć. Tylko że wtedy Anka nie miała jeszcze o tym pojęcia.
Przesłuchanie odbywa się w wytwórni filmowej na Chełmskiej. Może to nie studia Warner Bros.ani Cinecittà, ale to tu powstawały wielkie filmy Andrzeja Wajdy, Jerzego Antczaka, Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego i Jerzego Hoffmana.
Ania wchodzi sama. Gosia idzie na spacer z dzieckiem. Ale nie za daleko. Nie mają komórek, nie mogą do siebie zadzwonić ani napisać SMS-a. Kiedy Rudowska robi kolejne okrążenie z wózkiem, na chodnik wybiega Ania. „Tam są same top modelki!” – krzyczy. Zaczyna wymieniać nazwiska, wymiary. Kogo rozpoznała albo przynajmniej wydaje się jej, że rozpoznała. Mówi, że są też inne dziewczyny z Trójmiasta. I że wszystkie są piękne. „Gosia, nie mam szans, tam ich jest ze sto pięćdziesiąt!” – powtarza. Rudowska stara się ją uspokoić, żeby tym krzykiem nie obudziła Marcela, który właśnie zasnął w wózku. Ale tak naprawdę też jest przerażona. Jakie aktorstwo? Przecież to nie jej świat. Nawet agencja modelek nie jest jej światem. Ona tylko studiuje zarządzanie na Uniwersytecie Gdańskim i chce sobie dorobić, żeby mieć za co tankować swoją corsę.
Ania podczas jednego z pokazów kinowych Ciemnej strony Wenus. Rok 1997
Przybylska wybiega na Chełmską z tekstem, który dostała do nauczenia. Po latach wspomina, że był to... monolog o orgazmach^(), który wcale nie pojawi się w filmie. Znów się na chwilę rozdzielają. Gosia siedzi w samochodzie i karmi piersią małego, a Ania na ławce uczy się tekstu. Ale co chwilę przybiega i powtarza, że to bez sensu. Że tamte są piękne, a ona... Ale kiedy wraca na casting, by zagrać to, czego się nauczyła, Radosław Piwowarski nie może od niej oderwać oczu.
Gosia: – Podobno dopytywał: „Kto to jest? Skąd ona się wzięła?”. Tak mi to potem opowiadała Ania.
– Pojawiło się wtedy ze sto pięćdziesiąt pięknych dziewczyn z całej Polski – wspomina po latach Radosław Piwowarski. – Modelki, aktorki i raptem wchodzi taka... ktoś zupełnie inny. Włosy obcięte na trzy centymetry, wielkie usta, ogromne wystraszone oczy. No, kosmita! To nie był człowiek w ogóle!
Krótkie oczekiwanie na werdykt i informacja: Ania przechodzi do kolejnego etapu.
– Zareagowałyśmy jak zawsze w takich sytuacjach: gdy się z czegoś cieszyłyśmy, to cała okolica słyszała – śmieje się Gosia Rudowska.
Ale o rolę wciąż walczy z Anią kilkanaście kandydatek. Wszystkie dostają do wykucia nowy tekst. Tym razem dłuższy. Mają też trochę więcej czasu na przygotowania. Kolejne przesłuchania zaplanowano na popołudnie, więc Ania i Gosia znów wsiadają do corsy. Ania odwiedza najpierw ciotkę na Sadybie, potem jadą z Gosią do agencji, która powiadomiła Rudowską o castingu do Ciemnej strony Wenus. Chcą podziękować i pochwalić się drugim etapem. Ale w agencji wcale nie jest miło. Zero entuzjazmu, drobne przycinki. Nagle jedna z dziewczyn z agencji, w chwili gdy zebrało się jej na żarty z Ani i jej „sukcesu”, spada z krzesła. Ania z Gosią nie wytrzymują. Wybuchają głośnym śmiechem. Śmieją się długo, wyzwalająco. Schodzi z nich całe zgromadzone od rana napięcie. W końcu robi im się jednak głupio – „one dają nam informację o castingu, a my, zamiast dziękować, śmiejemy się z anorektycznej chudziny, która nie może się podnieść z podłogi?”.
– Na długo zapamiętałyśmy tę scenę – wspomina Gosia. – I za każdym razem, kiedy przypominałyśmy ją sobie, nie byłyśmy w stanie powstrzymać śmiechu.
Trzy godziny później Ania znów stoi przed Piwowarskim i jego ekipą. Nie ma pojęcia, że jest jedną z faworytek do roli Suczki. Nie wie też, że największa przygoda jej życia właściwie już się zaczęła.
Chwilę po tym, jak Ania wychodzi z drugiego etapu castingu, fioletowa corsa rusza w drogę powrotną do Trójmiasta. „Z filmu” mają się odezwać. Ale Ania nie wierzy, że coś z tego będzie. Mimo to jest szczęśliwa. Zrobiła pierwszy krok, by zrealizować swoje marzenie.
Będzie chłopak
Waga: 3350 gramów, wzrost: 53 centymetry. Krystyna Przybylska wspomina córkę chwilę po urodzeniu: – Długie ciemne włosy, cyganka taka.
Duże oczy?
– Nie, oczka – nie oczy. Dopiero gdzieś tak po siedmiu-ośmiu miesiącach było widać, że robią się coraz większe i większe.
•
Jest rok 1978. W październiku papieżem zostaje Karol Wojtyła, kilka miesięcy wcześniej na mundialu w Argentynie Polska zajmuje 5.-6. miejsce, co zostaje uznane za porażkę. W kinach można oglądać musical Halo, Szpicbródka, czyli ostatni występ króla kasiarzy z Piotrem Fronczewskim w roli tytułowej, ale też ważne filmy kina moralnego niepokoju: Bez znieczulenia Andrzeja Wajdy, Wodzireja Feliksa Falka i Spiralę Krzysztofa Zanussiego, w której jedną ze swoich pierwszych ról zagrał Paweł Wawrzecki, później jeden z najbliższych przyjaciół aktorów Ani. A także Ewa Ziętek, serialowa żona Wawrzeckiego ze Złotopolskich.
W kraju to już „schyłkowy Gierek”. Wprawdzie telewizja karmi społeczeństwo propagandowymi sukcesami – a to rusza produkcja poloneza, a to Mirosław Hermaszewski leci w kosmos, a to rodzi się 35-milionowy obywatel – ale do drzwi polskich mieszkań puka kryzys. Dwa lata wcześniej podczas strajków w Ursusie i Radomiu władza pokazała prawdziwą – brutalną – twarz. W Gdańsku już działają wolne związki zawodowe, za dwa lata wybuchnie strajk w Stoczni Gdańskiej im. Lenina, który zmieni historię Polski i świata. Ale na razie...
Krystyna i Bogdan Przybylscy z córeczkami. Impreza rodzinna w Jednostce Wojskowej 2035 w Gdyni-Demptowie. Rok 1979
Rodzina Przybylskich zajmuje trzypokojowe mieszkanie przy ulicy Bosmańskiej na Oksywiu, północnej, „wojskowej” dzielnicy Gdyni – tu mają siedziby dowództwa jednostek wojskowych, Akademia Marynarki Wojennej, tu w ostatnich latach powstają wojskowe osiedla. Czterdzieści siedem metrów kwadratowych na trzecim piętrze, z balkonem, typowe mieszkanie kwaterunkowe w czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty. Osiedle jak na ówczesne standardy całkiem nowoczesne. Blok nie jest zbyt duży – ma tylko cztery klatki schodowe. W tym czasie w Gdańsku rosną gigantyczne falowce – najdłuższy ma osiemset pięćdziesiąt metrów i dziesięć pięter – w których upakowani w niewielkich mieszkaniach żyją między innymi stoczniowcy i ich rodziny.
Bogdan Przybylski jest kapitanem Marynarki Wojennej, jego żona Krystyna pracuje w kancelarii innej gdyńskiej jednostki.
Ojciec Ani właściwie miał być lekarzem. O tym marzył w młodości w wielkopolskim Kiełczewie pod Kościanem. Po maturze pracował nawet w laboratorium medycznym, zdawał na studia. Nie dostał się jednak. Zabrakło kilku punktów. Trzeba było podjąć decyzję, co robić z życiem. Wielu młodych w tamtym czasie decydowało się na przenosiny z małych miasteczek do wielkich miast, szukało tam kotwic. Tą samą drogą podążył Przybylski. Postawił na wojsko. Pomógł admirał Kazimierz Bosy, wówczas dowódca 8. Flotylli Obrony Wybrzeża, który też pochodził z okolic Kościana. W 1966 roku ściągnął krajana do marynarki i wsparł na starcie. W latach 60., gdy na mieszkanie czekało się latami, młodzi ludzie wybierali karierę w wojsku, bo kusiła ich wizja własnego M. Jako zawodowy żołnierz Przybylski otrzymał przydział na służbowe mieszkanie – na Płycie Redłowskiej, w pięknym nadmorskim zakątku położonym w pobliżu charakterystycznego klifu, który można zobaczyć na niemal wszystkich pocztówkach z Gdyni. To zawsze będzie jedno z ukochanych miejsc Ani. Stamtąd Przybylscy przenieśli się na Oksywie, na Bosmańską. To drugi koniec Gdyni, choć też blisko morza.
Jako chorąży Bogdan Przybylski idzie na studia – najpierw inżynierskie w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej (dziś to Akademia Marynarki Wojennej), następnie magisterskie na Akademii Politycznej. Potem kończy jeszcze szkołę kwatermistrzowską.
Bogdan poznaje Krystynę w 1972 roku na pokładzie wojskowego kutra Bryza, który dziś leży na dnie Zatoki Puckiej naprzeciwko Helu i jest podwodną atrakcją dla nurków. Ale w latach 70. ubiegłego wieku Bryza pływa między Gdynią a Helem, wożąc wojskową pocztę i żołnierzy na ich okręty oraz do pracy na lądzie. Bogdan pracuje wtedy w Helu, w sztabie trałowców, często więc pływa Bryzą. Tak jak dziesięć lat od niego młodsza, dwudziestoletnia Krystyna, która podróżuje z ojcem prowadzącym na Helu ośrodek wczasowy. Skończyła niedawno technikum gastronomiczne, więc mu pomaga.
To musi być uczucie od pierwszego wejrzenia, skoro młodzi pobierają się już pół roku później.
– Przystojny, trudno go było nie zauważyć – uśmiecha się pani Krystyna. – Też musiałam mieć coś w sobie, skoro wpadłam mu w oko.
Po dwóch latach na świat przychodzi Agnieszka. W 1978 roku ma cztery lata, a Przybylscy spodziewają się kolejnego dziecka.
Krystyna jest przekonana, że tym razem będzie to chłopiec. Nawet wybiera mu imię – Łukasz. Przekomarzają się z kuzynką z Krakowa, która również jest w ciąży i też zakłada, że będzie miała Łukasza. Przepowiada Krystynie, że urodzi córeczkę – Karolinę. Ale Krystyna nie wierzy. Po kilku miesiącach okaże się jednak, że to kuzynka miała rację.
Termin porodu przypada na koniec roku. Krystyna nie jest już w stanie sama przygotować Wigilii. Przybylscy spędzają część świąt u jej mamy. Wieczorem 25 grudnia wracają do siebie, a już po kilku godzinach rozpoczyna się akcja porodowa. Umówili się z sąsiadką z pierwszego piętra, Elżbietą Janowską, że w takim wypadku zaopiekuje się małą Agnieszką. Z Elą i jej mężem – też wojskowym – Przybylscy poznali się dwa lata wcześniej przy odbiorze kluczy do mieszkań i zaprzyjaźnili.
– Jak coś chcieliśmy od siebie, wystarczyło w kaloryfer zapukać – opowiada dzisiaj ze śmiechem Janowska, matka chrzestna Ani Przybylskiej. Ojcem chrzestnym został jej tata.
– Niedługo po północy słyszę rumor na schodach – wspomina Ela. – Za chwilę otwierają się drzwi i staje w nich Bogdan z zaspaną, opatuloną w kołdrę Agnieszką na rękach. Nic nie musiał mówić. Zabrałam Agnieszkę, a Bogdan poleciał do góry, żeby sprowadzić Krysię do samochodu.
Do szpitala jadą wojskową karetką. Krystyna do końca przekonuje męża, że „to musi być chłopak”.
Lekarz w karetce nie wierzy: – Panie kapitanie – mówi. – Przyrzekam, że jeżeli urodzi się panu syn, to idziemy na dobrą wódkę.
Opowiada, że jak długo jeździ karetką z ciężarnymi, jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby urodził się chłopak.
Ślub Krystyny i Bogdana Przybylskich, rok 1972
Na narodziny nowego członka rodziny czekają też krewni Przybylskich z Kiełczewa pod Kościanem – miejscowość, z której pochodzi Bogdan, za kilka lat stanie się bardzo ważna dla Agnieszki i Ani. W nocy z 25 na 26 grudnia, około pierwszej w kiełczewskim domu od zapalonych na choince świeczek zajmuje się firanka. Na szczęście nie wszyscy jeszcze śpią. Pożar udaje się szybko ugasić. – To pewnie jakiś znak z Gdyni – spokojnie oznajmia Zofia, mama Bogdana.
Nie pierwszy i nie ostatni raz okaże się, że ma rację.
W tym czasie Przybylscy docierają do szpitala. Akcja porodowa jest szybka. Dziecko przychodzi na świat o trzeciej dwadzieścia.
Bogdan nad ranem wraca do domu.
– Piąta rano, a nas zrywa z łóżka pukanie do drzwi – wspomina Ela Janowska. – Otwieram, a tam Boguś, cały szczęśliwy, bo na punkcie dzieci zawsze wariował. Trzyma w ręku butelkę wódki i krzyczy: „Jest, jest, córa!”. „Boguś, litości. Nie teraz, przyjdź na śniadanie, na dziewiątą”. No i przy tym śniadaniu zaczęliśmy świętować.
Świętowano również w Kiełczewie.
– Od samego rana dobijał się do nas sąsiad, który jako jedyny w okolicy miał telefon – wspomina Małgorzata Hofman, kuzynka Ani z Kiełczewa. – Gdy w końcu mu otworzyliśmy, oznajmił radośnie: „Bogdan dzwonił, że o trzeciej urodziła się Karolina!”. Babcia cieszyła się z nowej wnuczki, ale nie podobało jej się to imię. „Karolina dupę wypina” – skomentowała, jak to ona.
Dziś nie wiadomo już, skąd w ogóle wziął się pomysł na Karolinę. Pewnie dlatego, że akurat „szał był” na to imię. Ale nie mniej popularne było wtedy babcine powiedzenie. Do domu Przybylskich w Gdyni przyniosła je z przedszkola czteroletnia Agnieszka. Zanosiła się przy tym płaczem i mówiła, że nie chce, żeby jej siostra tak się nazywała.
Ale skoro nie Karolina, to jak? Zdecydowała o tym Agnieszka. Akurat słuchała na okrągło przeboju Czerwonych Gitar Anna Maria. Więc będzie Ania...
W tamtych latach to był standard: młode matki pozostają w szpitalu po porodzie całe pięć dni. Krystyna z Anią wraca więc na Bosmańską w sylwestra – akurat pierwszego dnia frontalnego ataku zimy, która potem zmieni się w zimę stulecia. Temperatura spada do minus dwudziestu pięciu stopni, szaleją wichury, a na morzu sztorm osiąga nawet osiem stopni w skali Beauforta. W sylwestrową noc spada piętnaście centymetrów śniegu, potem rosną coraz wyższe zaspy. Najwyższe są na Wybrzeżu, więc łatwo zakopać się, nawet jeżdżąc miejskimi ulicami. Ponure wrażenie potęgują szczelnie okutani nieliczni przechodnie, z trudem torujący sobie drogę przez zaśnieżone chodniki, bo przecież taka zima musiała tradycyjnie zaskoczyć drogowców.
Przybylscy jadą do domu wojskowym gazikiem załatwionym przez męża, ale Krystyna i tak ma duszę na ramieniu. Bloki z wielkiej płyty i w normalnych warunkach niezbyt dobrze trzymają ciepło, co dopiero przy tęgich mrozach. Ale Bogdan Przybylski po raz kolejny zdał egzamin z zaradności. W mieszkaniu wszystkie okna są uszczelnione, pozaklejane na wszelki wypadek szerokim medycznym plastrem. Pod nimi stoją dwa przenośne grzejniki elektryczne.
•
Pierwsza myśl po powrocie? „Matko Boska, co teraz?”. Ania krzyczy i krzyczy, nie bardzo wiadomo, co robić. Dopiero wieczorem przychodzi matka Krystyny i tłumaczy: „Dziecko, masz słaby pokarm, ona chce jeść”. Jakoś ten wieczór i kolejny dzień – Nowy Rok – jeszcze przetrzymują, ale drugiego stycznia z samego rana Bogdan biegnie do sklepu po mleko. Na szczęście jest – trzeba tylko odpowiednio wcześnie wstać.
Bogdan już o szóstej rano czeka pod sklepem. Kupuje mleko, ale w domu okazuje się, że to sopel w butelce. Szkło trzeba stłuc, mleko młoda mama wstawia do garnka i włącza kuchenkę, żeby się roztopiło. Przybylscy muszą tak robić przez całą zimę. Potem to przegotowane mleko przesączają przez dwa bandaże, tak na wszelki wypadek. Ale co robić? Ania jest nieustannie głodna.
Mali artyści
Cała klatka schodowa bloku na Bosmańskiej wie, kiedy Ania wraca z zerówki. „Pojawiasz się i znikasz, mam na twym punkcie bzika” – śpiewa codziennie swoim charakterystycznym głosem refren piosenki Bajmu Józek, nie daruję ci tej nocy. Piosenka pierwotnie nosiła tytuł Wojtek nie daruje ci tej nocy i traktowana była jako protest song przeciwko wprowadzeniu stanu wojennego. Kiedy publiczność śpiewała ją na koncercie w Warszawie w „pierwotnej” wersji, Bajm dostał zakaz koncertowania w stolicy. Na dwa lata. Ale Ania oczywiście nie ma o tym pojęcia. Zresztą to już koniec lat osiemdziesiątych, przestano już nawet zagłuszać radio Wolna Europa. Ania śpiewa na cały regulator, strasznie przy tym fałszując. W ogóle jej to nie przeszkadza.
•
Kiedy Ania ma półtora roku, trafia do żłobka. Krystynie Przybylskiej kończy się najpierw macierzyński, potem zwykły urlop. Przybylscy martwią się, bo ich starsza córka dużo w żłobku chorowała. Ania też ciągle łapie infekcje i przeziębienia. Po niespełna pół roku rodzice uznają, że mała się do żłobka nie nadaje. Zaopiekuje się nią polecona przez znajomych pani Gienia. Przychodzi rano na Bosmańską albo Przybylscy przed pracą odprowadzają do niej dziecko. Na szczęście Ania nie marudzi na wczesne wstawanie. Śpi bardzo dobrze, ale gdy trzeba wstać, po prostu podnosi się z łóżeczka i jest gotowa do wyjścia.
Mała nie sprawia większych problemów. Tylko energia ją rozsadza.
Idzie do przedszkola na Oksywiu, gdy ma trzy lata. Najbardziej lubi tańczyć i śpiewać. W domu do dziś wspominają jej popisowy numer: piosenkę o szarlotce, czyli U babci jest słodko Wandy Chotomskiej.
Kiedy tata basem huknie,
kiedy mama cię ofuknie,
kiedy patrzą na człowieka okiem złym;
to do kogo człowiek stuka,
gdzie azylu sobie szuka,
to do kogo, to do kogo tak jak w dym?
U babci jest słodko,
świat pachnie szarlotką.
No proszę, zjedz jeszcze ździebełko
i głowa do góry!
Odpędzę te chmury
i niebo odkurzę miotełką...
Mała Ania nie wstydzi się publiczności, śpiewa odważnie. Uwielbia występować. Wyprasza u taty, żeby ją zapisał do osiedlowego zespołu Jantarki. To gdyńska wersja popularnej wówczas w Polsce Gawędy.
Do Jantarków Ania trafia razem z Agnieszką. Starsza siostra chodzi jednak na próby bez przekonania. W latach osiemdziesiątych grupa tego typu to całkiem poważne przedsięwzięcie. Równolegle do boomu rockowego, z Maanamem i Republiką na sztandarach, w Polsce wybucha bowiem inny fenomen: piosenka dziecięca. W 1982 roku w telewizyjnej Jedynce startuje Tik-tak. Z początku kukiełkowy program dla dzieci utrzyma się na antenie siedemnaście lat, a gdy pojawią się w nim aktorzy i młodzi wykonawcy, zrobi się tak barwny i przebojowy jak żaden inny w rodzimej TV. Muzykę do Tik-taka pisze Krzysztof Marzec z nowofalowej, jak najbardziej dorosłej grupy ZOO. Pomysłodawcami całego zamieszania są zaś twórcy dziecięcego zespołu Fasolki.
Występ Ani w pelerynie zrobionej własnoręcznie przez babcię Zosię z Kiełczewa na komunię Agnieszki
Popularność programu jest tak duża, że szybko wyrasta z niego, jak byśmy dzisiaj powiedzieli, całe uniwersum: kolejne audycje, spin-offy, crossovery... Kolejne dzieciaki dostają szansę debiutu przed kamerą, ćwiczą ruch sceniczny, umiejętności wokalne. Swoje kariery zaczną w ten sposób niewiele młodsze od Ani Monika Mrozowska czy Iza Miko, a potem między innymi Joanna Jabłczyńska. Jednocześnie status nastoletnich idoli uzyskują muzycy Papa Dance i Krzysztof Antkowiak. Polski show-biznes w wydaniu późnego PRL-u wyraźnie próbuje gonić Zachód. W medialnym obiegu jest coraz więcej miejsca na to, co młodzieżowe i energetyczne, więc nawet osiedlowa grupa daje szansę zaznać wielkiego świata, na przykład zwiedzając inne kraje. Gdyńskie Jantarki występują między innymi w Jugosławii. Niestety, próby z siostrami Przybylskimi nie trwają długo. Zespół rozpada się kilka miesięcy po tym, jak dołączają do niego Agnieszka i Ania. Do występu Przybylskich z Jantarkami nie dochodzi. Kariera Ani będzie przebiegała innymi ścieżkami.
Ania przed pierwszą komunią z rodziną przed blokiem na Bosmańskiej. Obok Ani o dwa lata młodszy kuzyn Paweł
Pierwsze zabawy z muzyką Ania zawdzięcza też dwa lata młodszemu kuzynowi Pawłowi Tambergowi (siostrzeńcowi Krystyny Przybylskiej), który już w dorosłym życiu stanie się jednym z jej najbliższych przyjaciół. Paweł jako kilkulatek dostaje od rodziców keyboard. Anię fascynuje ten instrument. Podczas niedzielnych popołudni w domu Pawła dzieci próbują grywać na cztery ręce, choć pierwsze próby nie wypadają najlepiej. Zawsze kończą się awanturą. „Paweł, przestań. Mamo, Paweł się wtrąca” – Ania denerwuje się na młodszego kuzyna. Ale przychodzi kolejna niedziela i dzieci znów wspólnie siadają do klawiszy.
W dużym pokoju na Bosmańskiej stoi telewizor marki Beryl 102 – podarunek od babci. Babcia daje im swój własny, bo Przybylskich wtedy jeszcze nie stać, a według niej wnuczki powinny móc oglądać bajki w telewizji.
Cała telewizja to wówczas dwa programy, nadawane zresztą nie przez całą dobę (Dwójka w dni powszednie zaczyna po południu). Bajek jest mało, może właśnie dlatego dzieci tak na nie czekają. Niedzielne Teleranki, a potem – w porze rodzinnego obiadu – bajki Disneya albo występy dziecięcego zespołu Gawęda. Dziewczynki po epizodzie w Jantarkach z zazdrością patrzą na małych artystów.
Ania lubi Przyjaciela wesołego diabła, Akademię pana Kleksa – tak jak chyba wszyscy jej rówieśnicy. Uwielbia niedzielne telewizyjne widowiska dla dzieci, na przykład Balladę o Kasi i drzewie Andrzeja Maleszki o Jędrku, który wyciął na pniu starego dębu serce z inicjałami ukochanej Kasi. Stary Dąb za karę zamienia go w pień. Kasia opiekuje się drzewem-chłopcem, ale zły Krawiec chce je wyciąć. Kasia musi ocalić drzewo i Jędrka zarazem.
Kiedy na podwórku dzieciaki odgrywają sceny z przedstawienia, Ania jest oczywiście Kasią. W telewizyjnej wersji tę rolę grała dziewczynka, która za kilkanaście lat zostanie najbliższą przyjaciółką Ani – Kasia Bujakiewicz.
Ania kocha również łyżwiarstwo figurowe. Sama też całkiem nieźle radzi sobie na łyżwach. Ale już wtedy marzy o aktorstwie. Mówi o tym najpierw starszej siostrze, kiedy w niedzielę oglądają bajki Disneya.
Wkrótce będzie opowiadać całej rodzinie.
Strach
Ania ma trzy lata. Po jednym z weekendowych wypadów do dziadków Przybylscy wracają z Kiełczewa do domu. W samochodzie Ania źle się czuje, zaczyna wymiotować. Mama przebiera ją w czyste rzeczy. Czuje, że dziecko jest bardzo gorące, na pewno ma wysoką temperaturę. To nie XXI wiek, nie ma telefonów komórkowych ani porad na każdy temat w internecie. Przerażeni rodzice dojeżdżają z dziećmi do Bydgoszczy i pędzą po pomoc do najbliższej jednostki wojskowej. Mają trochę szczęścia, akurat trafiają tam na lekarza. Ale i pecha, bo okazuje się ginekologiem. Bada Anię i stwierdza, że „jego zdaniem to wygląda na wyrostek”. Każe jechać do szpitala.
Na ulicy udaje się Przybylskiemu zatrzymać radiowóz. Milicjanci na sygnale pilotują rodzinę. W szpitalu natychmiast badania i szybka decyzja: „Na stół”.
Początkowo rodzice postanawiają, że Bogdan ruszy ze starszą córką w dalszą podróż do Gdyni, a Krystyna zostanie z Anią. Ale lekarze odradzają. Dziecko musi przenocować w szpitalu. W tamtych czasach nie było przyjęte, by rodzice zostawali z dziećmi – nie ma dodatkowych łóżek, w zasadzie żadnych warunków do tego, by matka mogła zostać z dzieckiem na oddziale. Lekarze gwarantują za to, że Krystyna będzie mogła odwiedzić córkę dzień po operacji. Przybylscy zostawiają więc Anię i ruszają, wciąż mocno przerażeni, w dalszą podróż do Gdyni. Wieczorem z domu Przybylska dzwoni do szpitala, nerwowo pytając o stan córki.
– Już po wszystkim – mówi spokojnym głosem pielęgniarka. – Operacja się udała. Tylko nie uwierzy pani, co pani córka zjadła... Fasolkę po bretońsku.
Ania leżała w sali szpitalnej z chłopcem mniej więcej w jej wieku. Po operacji nie wolno jej było jeść. Ale on dostał swoją porcję fasolki po bretońsku. Nie zjadł jej jednak i zasnął. A skoro zasnął, Ania zabrała mu jego obiad i spałaszowała. Pielęgniarki były przerażone. Na szczęście fasolka nie zaszkodziła Ani. Mała po uczcie spokojnie zasnęła.
Kiedy Krystyna następnego dnia zjawia się w szpitalu, słyszy: – Żeby pani widziała, jaka ona była szczęśliwa, gdy się najadła.
•
Ania ma cztery latka. W kuchni na obudowie zlewu stoi szklanka z gorącą herbatą. Ania chce sięgnąć do szafki nad zlewem po kubek. Potrąca szklankę. Wrzątek leje się jej na nóżkę.
Zima 1983 roku, przedszkolne zabawy. Z lewej Ania
Zakończenie zerówki w przedszkolu. Kto rozpozna Anię? Tak, tak – to siódme dziecko od lewej
– Usłyszałam wrzask Ani, wbiegłam do kuchni i zobaczyłam, co się stało – wspomina Krystyna Przybylska. – Na szczęście wiedziałam, co robić. Wcześniej, kiedy córka sąsiadki wylała na siebie gorącą kaszkę, poleciałam na pomoc. I zostało mi w pamięci, że zanim cokolwiek się zrobi, zanim się trafi do lekarza, trzeba natychmiast włożyć oparzone miejsce pod zimną wodę.
Mama chwyta Anię na ręce i biegnie do łazienki, wkłada ją do wanny. Gdy zaczyna zdejmować córce elastyczne rajstopki, z prawej, oparzonej nóżki schodzą razem ze skórą. Poparzone jest całe podudzie – od kolana do stopy.
Trzeba jak najszybciej jechać na pogotowie. Pomaga sąsiad z góry.
Ani na zawsze pozostanie po oparzeniu ślad na prawej nodze. Ale dzięki balsamowi Szostakowskiego, którym lekarze na pogotowiu kazali go smarować, na szczęście niewielki.
•
Ania ma pięć, góra sześć lat. Do Przybylskich przyjeżdżają w gości krewni z Krakowa. Duże zamieszanie, rodzinny obiad. W końcu ktoś zauważa, że mała zniknęła. Początkowo jest jeszcze spokojnie – pewnie wyszła na podwórko. Zaczyna być poważnie, gdy okazuje się, że tam też jej nie ma.
Dorośli stoją już dłuższą chwilę skonsternowani pod blokiem, gdy nagle dostrzegają Anię na rękach obcego mężczyzny. Idzie w ich stronę, a im wszystkim serca skaczą do gardeł, bo biała sukienka dziewczynki robi się coraz bardziej czerwona, a z główki cieknie krew...
Rana okazuje się jednak nieduża, tylko obficie krwawi. Później Ania opowie rodzicom, że wymknęła się sama z mieszkania na podwórko i postanowiła ruszyć w poszukiwaniu huśtawek. Znalazła je przy blokach nieopodal, ale zabawa nie trwała długo. Huśtawka uderzyła ją w głowę. Kończy się na strachu – i zszyciu rany na pogotowiu.
•
Agnieszka, siostra Ani: – Rozpierała ją energia, wszędzie było jej pełno. I pewnie przez to ciągle wpadała w tarapaty. Ale z drugiej strony wychodziła z nich bez szkody. Wszyscy w rodzinie byliśmy przekonani, że jest w czepku urodzona i że wykaraska się z każdego kłopotu.
Kieszonka
Od najmłodszych lat największym przysmakiem Ani jest „kubaska” (zwyczajna, toruńska, jakabądź, byle kiełbasa). I ziemniaczki.
Krystyna Przybylska: – W każdych ilościach i o każdej porze. Jednej nocy – w domu akurat trwało tapetowanie – mąż po skończonej pracy nabrał ochoty na smażone ziemniaki. Zapach obudził Anię, chociaż wcześnie rano miała wstać do przedszkola. Weszła do kuchni, nie odzywając się do nas ani słowem, najadła się i wróciła jak gdyby nigdy nic do łóżka.
Anię dokarmiają też sąsiadki na Bosmańskiej. Do pani Leokadii Dobrzańskiej dziewczynka wpada na placuszki.
– Ciągle jestem głodna – tłumaczy.
– Mój syn z wakacji na wsi przywiózł pewien przepis, który potem podchwyciła Ania – opowiada z kolei matka chrzestna, Ela Janowska. – Stawała pod naszym oknem i wołała: „Ciocia, ciocia!”. „Co, Aniu?”. „Głodna jestem. Rzuć mi chleba z cukrem i wodą”. Kromkę trzeba było skropić, żeby cukier dobrze przylgnął. Dzieci się zajadały. A czasem po prostu wpadała, żeby coś przekąsić. Raz smażyłam racuszki. „Poczęstujesz się?”. „Pewnie”. „A ile ci dać? Dwa ci wystarczą?”. Popatrzyła na mnie jakoś tak dziwnie. A potem jedną patelnię usmażyłam, drugą. Za każdym razem po trzy albo cztery placki. Pytam: „Już wystarczy, Aniu?”. A ona: „Daj jeszcze do kieszonki”. I poszła do domu, pewnie na kolację.