- W empik go
Anioły w Krakowie - ebook
Anioły w Krakowie - ebook
Opowieść o miłości i przyjaźni na podstawie filmów Anioł w Krakowie, Zakochany anioł, i Prawdziwe życie aniołów
Kraków, przełom drugiego i trzeciego tysiąclecia. Znany aktor w średnim wieku nagle dostaje udaru i zapada w śpiączkę. I śni, że jest aniołem. A może rzeczywiście jest w tej historii anioł prawdziwy? Tylko kto nim jest? Codziennością aktora stają się leczenie i rehabilitacja, fantasmagoryczne sny i małe zwycięstwa w rzeczywistości, a przede wszystkim – wielka miłość. Bo ciężkiej choroby nie uda się nikomu przejść samotnie. A życie tysięcy mężczyzn uratowała miłość ich Aniołów: matek, żon, kochanek, córek i wnuczek.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-839-6 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.
– Z ilu tercji składa się mecz hokejowy?
– Z czterech...?
– Uuu... – wyje publika.
– Źle, błąd! Szybciej!
Migają stroboskopowe światła, złotem błyszczą dekoracje, na środku wielkiej hali kręci się kołowrotek dla chomika. Tyle że rozmiarów ogromnych, a w nim, zamiast zwierzęcia, człowiek. Im człowiek biegnie szybciej, tym szybciej obracają się stojące obok kołowrotka, jak z dumą oznajmia prowadzący, „śmiercionośne marchewki”. Więc to leci tak jakoś: mężczyzna A kręci kołowrotkiem, mężczyzna B a to podskakuje, a to się schyla, by nie dostać w łeb wielką marchewką, a mężczyzna C najdurniejsze pytania jakie można sobie wyobrazić zadaje temu B, no i pogania tego A. Publika ryczy na przemian z radości i z oburzenia.
– Polska poetka noblistka?
– Maria Skłodowska-Curie!
Śmiech i wycie całej sali.
– Zwierzę zwane śmierdzielem? Szybciej, szybciej, nie obijać się!
Ta ściana telewizyjnego ryku uderza teraz w mężczyznę, który z trudnością otwiera drzwi wejściowe apartamentu leżącego w centrum Warszawy. Mieszkanie, do którego właśnie wszedł, to jeszcze jeden z drogich lokali budowanych przez wielkiego dewelopera tylko i wyłącznie w celu wynajmu mieszkań dla tych, którzy są na saksach w stolicy i chwilowo, czyli bardzo długo, próbują znaleźć kapinkę ciepła. Jest i hi-fi, i plazma na ścianie, i wszelkie ustrojstwa niezbędne w luksusowej kuchni. Choć łączna wartość tego lokalu zapewne przewyższa kilkuletnie zarobki nawet wziętego aktora, jedno jest pewne – ciepła tu tyle, ile w prosektorium.
Mężczyzna jednak nie chce, nie potrafi skoncentrować się na atmosferze mieszkania.
Powiedzenie o nim, że wygląda jak z krzyża zdjęty, nie oddaje choćby w połowie jego stanu. Gościu wygląda, jakby pił i leżał w rynsztoku dwa dni co najmniej. Zmięty. Nieświeży. A przede wszystkim przeraźliwie blady, zalewany falami zimnego potu.
A przecież właściwie nie pił.
To Adam B., jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich aktorów. Głównie teatralnych, choć i w kinie czy serialach chętnie jest obsadzany.
Ale to przeszłość? No raczej.
W każdym razie teraz od kilku dni boli go głowa. Nie – nie boli. Jemu łeb napierdala. Napierdala tak, że tego bólu nie tłumaczą już ani myśl o warszawskim smogu, ani zmiany ciśnienia. A właściwie nie pije ostatnio. No, co prawda była tradycyjna lampka koniaku przed snem, OK, może nie lampka, może dwie, góra ćwiartka... Ale i to nie pomagało, tak jak pomaga zwykle. Nie pomagają też brane od rana apapy, nie pomaga kawa, zielona herbata i zimna woda, którą co jakiś czas, gdy tylko ma okazję, przemywa twarz i kark.
I do tego bólu głowy dołącza się teraz telewizor rżnący na pełny gaz? Kurwa, nie! Widać zapomniał go wyłączyć, gdy rano wychodził na próbę do teatru. W ten sposób, po serii nocnych meczów, które pozwalały mu przetrwać napływający falami ból, doszło do tego najgłupszego z najgłupszych programów rozrywkowych. Dobra, to zrozumiałe. Ale dlaczego to pudło tak strasznie ryczy? Jak mógł zostawić je grające na ful?
Kurwa – wyłączyć ten hałas!
2.
Czy jest bardziej upojna pora roku niż czas kwitnących jabłoni gdzieś w końcu maja? Zwłaszcza na południe od Krakowa, na wzgórzach Kotliny Sądeckiej, u górali zwanych Białymi, czyli tych, co to żyją niżej niż ci podhalańscy, ale są równie popieprzeni. Tu, gdzie w sadach duszno, gorąco, upojnie i zmysłowo – a jednocześnie jeszcze wiosennie. Rosną tu śliwy, grusze, ale to jabłonie, kwitnące jabłonie, dają niezapomniany klimat. Na zboczach Beskidu, na pasmach Jaworzyny i Radziejowej, a nawet w Gorcach, gdzie już wyższych gór więcej, przy ujściu Kamienicy do Dunajca, rosną tysiące, setki tysięcy drzewek. I teraz właśnie miliony białych kwiatów kwitną i zapowiadają owoce najznakomitsze. A jakie z tego napoje wysokoprocentowe powstają, jakie smaki domowych alembików pędzonych nie bardzo potajemnie! Serce rośnie...
Ten klimat, zapach, ta zmysłowość muszą docierać i do Krakowa. Bo czy jest coś piękniejszego niż owe sady? Owszem – to krakowski rynek późną wiosną o zmierzchu, kiedy gorący dzień zaczyna stygnąć, ale wieczór ani noc nie są jeszcze tak chłodne ani tak gorące. I kiedy w najlepsze siedzisz przy stoliku zanurzonym gdzieś w którejś z bocznych uliczek rynku, Kazimierza czy Podgórza, i pijesz wytrawne wino albo schłodzone prosecco, albo po prostu zimne piwo.
(No, chyba żeś młody i dzielny, to łoisz zmrożoną wódkę z kolą albo też zmrożoną kolę z metaksą – drink nadzwyczaj tu w lecie popularny).
W tych to miejscach dziać się musi w ten czas tyle miłości, przyjaźni, radości, że można to chyba porównać tylko z sytuacją rajskiego sadu.
3.
Adam B. jest już we wnętrzu apartamentu i ciągle nie bardzo wie, co się dzieje. Staje w przedpokoju trochę bezradnie i rozgląda się wokół. Jest w jednym z wielkich, luksusowych apartamentowców wte i wewte budowanych, kupowanych i sprzedawanych w tym mieście, które przez niektórych zwane jest Paryżem Północy.
(Warszawa Paryżem Północy? Gdzie, kiedy? Mein Gott, kto na to wpadł?).
Ale Adam B. rejestruje wokół tyle tylko, że bałagan w apartamencie osiągnął granice przyzwoitości.
Przy wielkim plazmowym TV, centralnie ustawionym pod ścianą z wielkim lustrem, wielkie łoże, rozmiar king size, albo nawet Gargantua size. Tuż obok stoją stłoczone na podłodze szklanki, otwarta butelka piwa, napoczęta – mocno – butelka whisky, wypełniona po brzegi popielniczka i rozrzucony wokół maszynopis. Évidemment: tekst aktorskiej roli.
Jeszcze dwadzieścia cztery godziny wcześniej, tyle umie sobie odtworzyć B. w swej zmęczonej głowie, to samo mieszkanie nie było może cieplejsze, ale o ileż bardziej zadbane i posprzątane po wizycie pani Ludy, Ukrainki sprzątającej w całym budynku. Było czysto, więc – jakby co – mógł w każdej chwili przyjść jakiś gość specjalny.
Jaki gość specjalny?
A któż to wie?
W każdym razie w wielkim łożu pościel jest skotłowana i wymięta, jakby przeszedł huragan Katrina. (A może Wilma?). Adam B. nigdy nie wchodził w szczegóły i nie pamiętał imion huraganów pustoszących na chwilę i najzupełniej – jak sobie wmawiał – przypadkowo jego życie. A już na pewno teraz, gdy głowa pulsuje jak Etna przed erupcją, nie jest w stanie tego odtworzyć.
Kątem oka widzi, że na lustrze czerwoną szminką ktoś nabazgrał serce i napisał: „I nie było mi przykro, i było mi miło”, a nocna lampka ma nałożony miniabażur z kobiecych czarnych stringów. Skąd tu stringi? Pamięta tylko, że gdy rano, wcześnie rano, wychodził na zdjęcia, stringów nie było. Ale... Ale... Zdaje się, że był jeszcze ktoś. „Kurwa mać!” – Adam B. klnie w myśli, a raczej klnie w milisekundach między falami bólu. „Znowu nawaliłem i uległem czarowi chwili? A mieliśmy się już nie ranić...”
– Aaa... – Rachunek sumienia przerywa fala basowych ryków, hałasów i cierpienia, które znowu leci od głowy przez całe ciało. „To ten proszony nieproszony gość zostawił telewizor rżnący pełną parą?” – przemyka jeszcze mgnienie przez zbolały mózg mężczyzny...
4.
Było to dawno, dawno temu, a może całkiem niedawno. Niby w miejscu całkiem i najdoskonalej rozpoznawalnym, dziś zupełnie nieznanym, wspominanym wstydliwie, a może nawet i zapomnianym. Czas też dziwny, bo było to na przełomie tysiącleci, nieuświadamianego, ale odczuwalnego przez wszystkich końca epoki.
Millenaryzm?
A jednak chyba nikt z niego sobie wtedy nie zdawał sprawy, a już na pewno nad tym nie debatował. OK, straszono nadchodzącym Year 2 Kilo Bug, czyli pluskwą millenijną i potencjalną katastrofą, jaką miał z nastaniem roku 2000 wywołać przyjęty w programach kilkadziesiąt lat wcześniej sposób zapisu daty tylko dwiema ostatnimi cyframi roku. Stanąć miały więc najważniejsze sieci komputerowe, posypać się miały systemy bankowe i czas chaosu miał nastać w energetyce. Potem się okazało, że to wszystko był bull shit, ściema wielkich firm softwarowych, które dzięki tym lękom wciskały klientom rzekome zabezpieczenia komputerowe. Ale i tak jasne było wszem wobec, że lada chwila nadejdzie Koniec Historii, a potem tysiącletnie panowanie Szczęśliwości, Zamożności i (jeśli kto by chciał) Królestwa Bożego. I wojny miało już nigdy nie być.
Już za chwilę, za chwileczkę...
A może wręcz to wszystko już nadeszło?
Choć panowie Larry Page i Sergey Brin już zarejestrowali spółkę w garażu, to ich metoda analizy powiązań hipertekstowych była nawet za Wielką Wodą mocno nowatorska. Równolegle pan Mark Zuckerberg stworzył Facebooka – porównywarkę służącą zrazu do ocen wdzięków niewieścich bądź męskich. Tak, to bardzo szybko zyskiwało popularność.
Zresztą Internet był taką rewelacją, że prasa drukowana raz w tygodniu wypisywała kilka nowych, najciekawszych adresów zaczynających się albo od www, albo od http, jak na przykład – sensacja, sensacja! – adres strony z okładkami najważniejszych książek wartych przeczytania. Podstawą komunikacji stawał się e-mail i ci bardziej bywali zaczynali dzień od sprawdzenia nowych informacji, przy czym coś, co się będzie za dziesięć lat nazywało spamem, było równie chętnie odczytywane z racji niewielkiej liczby wszystkich przekazów cyfrowych.
Nie brakowało przy tym porad prasowych: czym różni się Internet od e-maila, co to jest domena, dlaczego ta sex.com jest najdroższa i czy to prawda, że można złapać wirusa, prowadzając się niestosownie w sieci w podejrzanych miejscach?
Nad Wisłą wprowadzono wreszcie telefoniczny numer kierunkowy do USA, pojawiło się krajowe piwo w puszkach i prezerwatywy smakowe. Nie było joggingu, lecz poranny trening, uprawiany zresztą tylko przez garstkę maniaków zdrowego trybu życia. Nie było brunchu, tylko drugie śniadanie. I nie było smartfonów, za to telefony komórkowe były wystarczająco nowoczesne: obsługiwały SMS-y, tryb głośnomówiący i wybieranie numerów jednym klawiszem. W związku z tym ludzie patrzyli sobie w oczy, a z pleców nie wyrastały im garby od nieustannego pochylania się nad ekranami telefonicznymi.
Użyteczność komórek nie była może zresztą tak ceniona, bo wszędy i zawsze można było zadzwonić, korzystając z rozlicznych budek telefonicznych stojących na każdym rogu. Większość z nich działała, choć niestety nie przyjął się zwyczaj amerykański, aby były w nich dostępne książki telefoniczne – te bowiem namiętnie urywano z łańcuszków (bo nad Wisłą trudno było je dostać na poczcie, gdzie tylko raz w roku otwierano na nie zapisy).
Klęli wszyscy na potęgę, ale używanie kilku słów (jak choćby określeń opisujących żeńskie narządy płciowe) w towarzystwie mieszanym uchodziło za szczyt grubiaństwa i wywoływało szok termiczny porównywalny z reakcjami organizmów amatorów zimnych kąpieli zrzeszonych w dziwacznych, rzadkich podówczas klubach morsów.
Karierę robił przymiotnik „zajebisty”, który jednakowoż przez znaczną część społeczeństwa uznawany był za bardzo wulgarny.
W kinach straszył Park jurajski, ekscytował Pulp Fiction, wzruszał Titanic, a bawił Kiler. A oglądając stop-klatka po stop-klatce Nagi instynkt na kasecie VHS, łacno można było dostrzec, że nieziemska Sharon Stone naprawdę nic pod spód nie włożyła.
Marzeniem byli Antonio Banderas i Bogusław Linda (panie na lewo) oraz Ania Przybylska i Pamela Anderson (panowie na prawo). Relacje męsko-damskie nie były może łatwiejsze, ale obdarzone setkami lat historii tradycyjnych, łatwo odczytywalnych znaków, symboli i karesów. „Nie” niekoniecznie oznaczało „nie”, a serwowane przy ołtarzu „tak” często bywało udawaną formalnością.
Natomiast do Kasi Figury, największej seksbomby ówczesnego polskiego kina, można było zadzwonić na specjalny, płatny sekstelefon i porozmawiać z nią pikantnie. Na przykład o tym, co czyta. No dobrze – jak ktoś był szczególnie odważny, to można było również zapytać, czy na sobie ma bieliznę czarną koronkową, czy może białą.
Okazało się, że kobiety nie tylko mają okres, lecz także że istnieją specjalne podpaski zamiast dotychczasowych kłębów waty – o czym z pewną taką nieśmiałością informowała w reklamie firmy Always niejaka Anna Patrycy, modelka lat 22, studentka italianistyki, pierwsza jaskółka feminizmu, którego długo nie było w wolnej, niepodległej III RP.
Seks był średnio bezpieczny, bo szalał AIDS, za to wprowadzono na rynek błękitną tabletkę Pfizera, po której nadużyciu ponoć można było mieć błękitne wizje, ale na pewno się miało erekcję jak wytop stali w Magnitogorsku. A że działo się to wszystko w epoce przeddomofonowej, więc w Krakowie, tej perle pereł polskich miast i wysokiej kultury, w bramach pasjami zarówno uprawiany był seks, jak i – niestety – oddawany mocz. Za seks wyrafinowany uchodziła miłość dumnie zwana francuską, a za szczyt perwersji – wibrator.
Zapewne był już kryzys klimatyczny i topniały lodowce, choć na razie regularnie, rok w rok, przychodziły zimy stulecia i lata stulecia. Zdrowy tryb życia pojmowano zresztą ciut inaczej: schabowy był w gęstej panierce, wielki i ociekający tłuszczem, kiełbasa tłusta, wędzona nad węglem drzewnym wbrew zaleceniom zachodnioeuropejskich dietetyków. A żeby kalorii było mniej, należało pójść na jakąś siłkę ukrytą w starym garażu. Wszystkiemu towarzyszyła zmrożona wódka (smak zimy) lub kola z wódką smakową absolut cranberry (wyrafinowany smak lata).
Wrogiem demokracji byli oczywiście bliźniacy K., ale też ze świecą można było szukać ich sympatyków, egzystujących gdzieś w ultrakatolickich katakumbach. Populizm oznaczał w miarę kulturalnych prostaków w Sejmie, takich sól z soli, ziemia z ziemi i gówno z gówna, chodzących na solaria i zakładających wywalone biało-czerwone krawaty. I gdy retorycznie pytali, czy można zgwałcić prostytutkę, to budziło wśród ludzi wykształconych może nie rechot, ale z jakimś zbiorowym potępieniem się nie spotykało.
Smoleńsk oznaczał miejsce, w którym w XVII wieku skopaliśmy dupę Rosjanom, natomiast Moskwa była zagrożeniem, bo tam Rosjanie regularnie skopywali dupę nam w matchach footballowych. Krakowski klub Wisła miał rozsypujący się stadion z archaiczną konstrukcją zwaną Bramą Brandenburską. Było na nim folkowo: a to puste butelki po wódce, a to lecący z trybun nóż typu butterfly, który trafił w głowę kultowego włoskiego piłkarza Dino Baggio (ten kucyk, ach, ten kucyk – plus szwów dziesięć i morze krwi), co pan Marek Piwowski od filmu Rejs przekuł od razu na film fabularny, śmieszny (wyprodukowała to natychmiast telewizja publiczna, istniała kiedyś taka). Natomiast krakowski klub drugi, Cracovia, lewitował gdzieś pomiędzy ligą trzecią a minus trzecią, w każdym razie na dnie dna. Dlatego jedyna okazja do spotkania piłkarzy obu klubów była w czasie styczniowych derbów rozgrywanych z okazji wyzwolenia – tak, tak, wyzwolenia – Krakowa przez armię radziecką (a nie sowiecką). Co nie zmieniało faktu, że przyjacielskie spotkanie przedstawicieli rzeszy kibiców obu klubów na jakimś Kurdwanowie czy innym zadupiu leżącym pod miastem Kraków oznaczało braterskie wzajemne obcinanie rąk maczetami.
Wrogiem demokracji w Krakowie byli postkomuniści, którzy w związku z tym bardzo się starali, żeby demokracji bronić i zasłużyć na uznanie społeczne. (Kiedy do władzy dojdą ci, którzy z nimi walczyli, dopiero poczuje się nad Wisłą lack of democracy).
Ludzie rodzili się, umierali, przeżywali tragedie małe i duże, prawdziwe i urojone, ale miasto Kraków tętniło obok życiem niezależnie, intensywnie, czasami wypluwając śmiałków, a zwykle ich przeżuwając i zmieniając nie do poznania.
Było to dawno, dawno temu, a może całkiem niedawno. Daleko i bardzo blisko. Na szczęście wszechwiedzący, wszechmocny i wszechstronny Narrator może – kiedy chce i jak chce – przenieść pleno titulo Czytelników (P.T. Klientów, kto pamięta jeszcze ten skrót?) z dowolnego „dziś” do dowolnego „wtedy”.
Taki był ten świat.
Czy lepszy, czy gorszy – ChGW (jeszcze jeden zapomniany skrótowiec z tamtych czasów).
5.
Jeśli koniec wiosny na północnej półkuli jest debest, jeśli w centrum tej półkuli jest Europa Środkowa, a jeśli w tej Europie Środkowej najważniejszym miastem jest Kraków, to z pewnością centralnym, najważniejszym punktem na jego mapie jest bar Vis-à-vis, zwany swojsko Zwisem, a znajdujący się przy Rynku Głównym.
Zwis. Zwisu. Ze Zwisem. Do Zwisu. O Zwisie. To miejsce odmieniają wszyscy przez wszystkie możliwe przypadki gramatyczne i niegramatyczne, poprawne i niepoprawne. To tu kręcą się najważniejsze stoliczki krakowskiej bohemy, krakowskich mediów i krakowskiego świata duchowego. O proszę, tam przy stoliku siedzą aktorzy. Jest i Jan Nowicki, i Jan Peszek, i Jerzy Trela. Przy stoliku w przeciwnym rogu ogródka siedzi crème de la crème bohemy, czyli artyści Piwnicy pod Baranami, symbole Krakowa z przełomu epoki PRL i epoki wolności: sam sławny Preisner, sam sławny Wójtowicz i Turnau Grzegorz z Sikorowskim Andrzejem do tego. Wielki guru, największy z największych – Skrzynecki – odszedł niedawno, ale jego pomniczek w rogu Zwisu sprawia, że pan Piotr siedzi tu zawsze i nie należy do wyjątków chwila, gdy ktoś, wypiwszy to i tamto, do Skrzyneckiego się przysiada, by z nim pogadać.
Ktoś przyjezdny, zwłaszcza ze stolicy, zapytać niepewnie może: „A dlaczego ci ludzie siedzą tu tak w godzinach pracy? I to jeszcze alkohol piją?”. „No bo tak wygląda krakowskie bezrobocie: ludzie od rana siedzą w knajpach, więc nie mają czasu na pracę” – odpowiedziałby mu miejscowy, gdyby właśnie nie wypijał na czczo pierwszej pięćdziesiątki.
Zwis to pokój wielkości, powiedzmy, małej poczekalni w gabinecie dentystycznym – zmieści się tu jednocześnie może dziesięć, może dwadzieścia, no dobrze – góra dwadzieścia pięć osób. Do tego wąski bar, za którym stoi barman Marek Wawrzyński, piszący wiersze i wydający je własnym nakładem, i w ogóle artysta artystów. A za nim, na wąskich półkach, stoi repertuar podstawowy Zwisu: bułgarska pliska, mołdawski biełyj ajst i ormiański ararat. Ale prócz tego bardzo dużo zwykłej białej wódki, do której pasują parówki z alg, świń i dziwacznych zwierząt, których lepiej nie znać (schodzą błyskawicznie zawsze po godzinie dwudziestej trzeciej i po piątej kolejce). Można też zamówić piwo. Piwo jednak w czasach, gdy dzieje się akcja opowieści, nie jest trunkiem numer jeden tej części Europy. Jak na razie nikt jeszcze się nie nauczył, żeby zamawiać, jak to bywa gdzieś w Danii czy innej Holandii, a to tuborga, a to daaba, a to heinekena, nie mówiąc o smacznych produktach browarów lokalnych. Nie nadeszła jeszcze epoka piwa kraftowego, pędzonego w małych browarach czy wręcz na prywatnych hacjendach.
Tu, w Zwisie, piwa są zasadniczo dwa: butelkowe i lane. Przy czym to pierwsze może być ciepłe lub zimne. A dla bardziej wyrafinowanych: jasne lub ciemne. O tym, jaka jest dostępna marka piwa w danej knajpce, informuje logo umieszczone na barwnych parasolach w knajpianych ogródkach. A to Żywiec. A to Tyskie. A to Okocim. Te wielkie kompanie rządzą całym niemal rynkiem i w tych czasach, u schyłku wieku XX, rozdają właścicielom knajpek gadżety niezwykłe, wręcz bajeczne. Wśród tych rzeczy z równie wymyślnie prezentowanymi znakami logo są kolorowe parasole, fantazyjne stoliczki i ozdobne krzesła, które wbijają się w dupę, kiwają jak cholera i wywracają co chwilę. Są nawet (zachwyt pełny!) kartonowe podstawki pod piwo, popielniczki i zapalniczki – wszystko rzecz jasna z logo równie mocno wyjebanym jak Coca-Cola na olimpiadzie.
Szczerze mówiąc, specjaliści od marketingu zwykle dodają też właścicielom knajpek trochę kasy pod stołem. I jak co miesiąc parę tysiaków wpada za tak zwaną promocję, jest to bardzo miłe, nawet jeśli w zamian nie masz, oj nie masz, prawa mieć jakiegokolwiek innego piwa. Bo jeśli Żywiec, to nie Tyskie, jeśli Tyskie, to nie Okocim. To jednak przecież nie boli, bo Kraków i tak tylko wódką stoi. No, powiedzmy – Polska wódką stoi, Kraków stoi wiśniówką. To jeszcze jeden z tych alkoholi pasjami pijanych w tym mieście, tym bardziej że do lokalnych zwyczajów należy tak zwany nurek: pięćdziesiątka wiśniówki wrzucana w małym kieliszku do wielkiej szklanicy z piwem. Ładne to, spektakularne, a przede wszystkim upierdala dokumentnie. Co prawda wszędzie wokół docierają zwyczaje ponurej Unii Europejskiej i wódkę sprzedaje się na czterdziestki lub na dwudziestki (chyba dla dzieci w maleńkim jak orzeszek kieliszku?), ale na szczęście Zwis jest lokalem innym. Zwis jest lokalem, w którym kultywuje się starą PRL-owską tradycję picia. Są więc banie (pięćdziesiątka) i literatki (setka w małej szklaneczce, w której gdzieś daleko, w zachodnim świecie, zwykle się podaje wodę do espresso). A jakby ktoś chciał pić z ukraińsko-rosyjska, może poprosić o stakan, czyli wódkę w zwykłej szklance, w której normalnie przez lata piło się kawę plujkę, zmieloną, wsypaną i zalaną wrzątkiem. Kawę można za to poprosić z ekspresu, ale od razu widać, że to młódź jakaś chyba. (Nie trzeba dodawać, że kawy latte tu nie ma – tylko rankami można poprosić o śmietankę, gdy kac naprawdę dobija). Można więc wypić kawę w wielkiej szklance z charakterystycznym metalowym uchwytem, aby dłoni nie oparzyć. Zdarza się, że z takiej szklanki – nie należą do legend te opowieści – starzy bywalcy, którzy rankami niezbędnie potrzebują klina, potrafią wypić całe dwieście gramów na jednym oddechu, niemal jak wodę życia, a przynajmniej czasowego zmartwychwstania.
Zwis to nie tylko wnętrze malutkie „jak jajko w listowiu”, by przypomnieć Poetę. Zwis to również ogródek – forma ogródkowa w taki ciepły dzień to podstawa bytu wszystkich krakowskich knajp. Dodać trzeba, że nie wiedzieć czemu krakowskie wyszynki w ogromnej większości zwą się pubami (te poza Zwisem, bo Zwis jest Zwisem). Pub, który można zobaczyć w Anglii, to na pewno nie ten spotykany w Krakowie. Tu pub oznacza lokal schowany gdzieś w piwnicach, ciemny i ponury, z maleńkim, niewygodnym szaletem, ale z wielkim wyborem białej wódki. To tam wieczorami, gdy noc już ciemna i w rynku robi się i chłodniej, i niebezpieczniej, wszyscy wpadają jak do ścieku – by przeżyć smutek, szarówkę i krakowski spleen. A ballada o pierwszym powstałym w ten sposób krakowskim pubie, o Free Pubie (a jakżeby inaczej miał się nazywać w pierwszych latach wolności?), długo będzie jeszcze nucona w świecie.
Na razie jednak, gdy ciepło i słoneczna pogoda, siedzą w ogródkach.
Zwis to także tajemnicze dwie bramy. Stojąc twarzą do niego, brama po stronie lewej kryje zejście do Piwnicy Piwnic, czyli Piwnicy pod Baranami, o której w Krakowie mniej więcej od połowy ubiegłego stulecia już się mówiło: „Och, Piwnica to nie to co kiedyś...”, co nikomu nie przeszkadzało, by waliły tam tłumy ludzi spragnionych ożywczego oddechu wolnego słowa. Pozostała reszta Krakowa szeptała po kątach z niesmakiem, obrzydzeniem, a nawet starożytnym, arystotelesowskim horror vacui, lękiem przed próżnią: SA-TA-NIŚ-CI...
Za to brama po prawej kryje w swych wnętrzach toaletę. Jest bowiem Zwis jednym z tych lokali pamiętających czasy towarzysza Generała, towarzysza Edwarda, a nawet podobno towarzysza Wiesława. Czasy, w których toaleta była na zewnątrz, w zimnej bramie, i można się było do niej dostać tylko z kluczem otrzymanym w zamian za kaucję lub wcześniej wypite morze alkoholu, co dawało gwarancję, że nietrzeźwy nie ucieknie z kluczem z miejsca wypadku. Oczywiście należało też za używanie toalety zapłacić. Nieważne, czy wypiłeś herbatę, czy dwa litry wódki, „płać, człowieku, kibel sam się nie umyje!” – krzyczała, niby gderliwie, ale zawsze z miłością w głosie, pani Zosia.
Tak, pani Zosia (Zosieńka nasza kochana!) to druga najważniejsza osoba w tym miejscu, choć są i tacy, którzy twierdzą, że pierwsza, przed barmanem Markiem. Pani Zosia to dusza człowiek. Pijanego uratuje, rozwodnika pocieszy, a młodemu doda wiary w życie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------