- W empik go
Apokalipsa ludzi pracy - ebook
Apokalipsa ludzi pracy - ebook
Bohaterowie tej opowieści – pracownicy pochodzący z przeciwległych sobie krańców Europy – żyją zawieszeni między historią a niepewną przyszłością, próbując odnaleźć się w teraźniejszości zarówno wtedy, gdy wypełnia ją praca, jak i wówczas, gdy jej brakuje.
Powieść apokalipsa ludzi pracy to książka cierpka, pełna katastroficznych wizji oraz głęboko zakorzeniona w poczuciu ciasnoty i małości, schyłku i wyczerpania, samotności i niemocy. Podejmując próbę uchwycenia trosk prekariuszy oraz tożsamości Portugalczyków, valter hugo mãe stroni od stygmatyzowania, a obrazy finansowych, społecznych czy osobistych klęsk stają się możliwe do zniesienia dzięki grotesce i humorowi; nawet jeśli ostatecznie dochodzi się do wniosku, że śmiech jest nie na miejscu.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66267-90-9 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
wbrew temu, czego się spodziewała, brama do nieba była bardzo niewielka, musiałaby się mocno pochylić, aby ją przekroczyć, a w tłumie chętnych do wejścia panował dramatyczny chaos, który wywoływał akty przemocy i co chwila wzbijające się w powietrze kłęby kurzu. maria da graça, wciąż umykając sprzedawcom, starała się wybadać, którą stroną placu najbezpieczniej będzie zbliżyć się do wejścia. nie było łatwo pokonać te sto metrów, tak aby z nikim się nie zderzyć ani, co gorsza, nie zostać wziętym za jednego z chuliganów; przecież wówczas zmuszono by ją do pozostania na zewnątrz, skazując tym samym na wieczną wściekłość.
w nieskończoność raczej się tu nie pętają, myślała, na pewno trafiają potem do piekła, dokąd ciągnie się ich za uszy jak gagatków, którzy coś przeskrobali. może przejeżdża tędy taki furgon, co ma ich wyłapywać jak bezpańskie psy. z niego wychodzą mężczyźni tropiący ludzi pogrążonych w tym impasie i skaczą na nich z wielkimi siatkami, które krępują im ruchy. i plac przez pewien czas jest czysty.
maria da graça szła dalej, przywierając do muru tak ściśle, jak tylko było to możliwe, przekonana, że skoro odebrał jej życie tak straszliwy los, będzie godna wszelkiego wybaczenia i zostanie wpuszczona do nieba. tak właśnie się przedstawiła, maria da graça, byłam sprzątaczką, zgadza się, pomocą domową. tak jakby kobietą była tylko czasami, w szczególne dni. ale co to znaczy, spytał święty piotr. a ona odpowiedziała, zabił mnie pan ferreira, który mnie od dawna krzywdził, ja się już nawet domyślałam, że to się stanie. święty piotr się wygiął, głowa do tyłu, brzuch do przodu, zarechotał i stwierdził, droga pani, teraz to bez znaczenia, wszyscy zmarli są równi, nie mają zawodu i na nic im to wszystko, czego się tam wyuczyli. a może wydaje się pani, że tu są jakieś pokoje do sprzątania. maria da graça nalegała, no ale ja umarłam wbrew woli, przez tego starucha, ja tam mogłam jeszcze zarabiać na życie, bo ja nie taka, co by się od czegoś migała. odźwierny niebios zbliżył ku niej twarz, przerwał swój rechot i uważnie wpatrując się w oczy, zapytał, a co ty takiego zrobiłaś, kobieto, aby na to zasłużyć, jak możesz oczekiwać przebaczenia, skoro trwałaś przy swoim prześladowcy, kiedy mogłaś uciekać. co on chciał przez to powiedzieć. miała wrażenie, że święty piotr zwyczajnie ją podpuszcza, wredota jedna. czy to możliwe, żeby wszystko wiedział o jej występkach. takie utrudnianie wejścia do nieba wydało się jej jednym wielkim świństwem. no i jak fatalnie się to wszystko prezentuje, te niekończące się zgiełkliwe kłótnie u bram. święty ściągał wargi, jak ktoś, kto zamierza zamilknąć na zawsze, i upodabniał się przez to do skały, głazu, który zamiast obrazować potęgę niewzruszonego piękna, potoczył się na sam środek tej wąskiej bramy, jakby pieczętował grób. jakie straszne jest to wchodzenie do raju, skoro we wszystkim przypomina śmierć. iść do nieba, myślała maria da graça, to to samo, co umierać. ta myśl wprawiła ją w zdumienie, jakby z natury rzeczy jedno nie mogło oznaczać drugiego. budziła się zlana potem, serce waliło jej jak szalone, a zalęknione usta chrypiały, ja nie taka, co by się od czegoś migała, nie taka, co by się od czegoś migała.
przeklęty pan ferreira, mamrotała później. za pół godziny powinna już stać pod drzwiami jego domu, prosić, by ją wpuszczono, a potem wspiąć się w mękach schodami na piąte piętro, targając na barkach wyczyszczone dzień wcześniej dywany. mario da graça, mówił przeklęty staruch, niech pani lepiej zabiera te dywany, powinna je pani czyścić u siebie. potrzebują mnóstwo słońca, aby wyschnąć, a sama pani widzi, jakie tutaj ciemności panują. ona zaś myślała, guzik widzę, bo tu nic nie widać, a jeśli coś powinnam, to raczej porządnie panu nawrzucać za krzywdy, jakie mi pan wyrządza. ale zmilczała i nie uśmiechnęła się, lecz jedynie odpowiedziała, dobrze, panie ferreira, mogę je zabrać. a później mogłaby też otworzyć okiennice, aby pojął hojne bogactwo tego mieszkania i to, że korzysta z niego zupełnie odwrotnie, niż by należało.
idąc, wciąż czuła oburzenie wywołane tymi superprzemądrzałymi odniesieniami ze snu, który nawiedził ją już niezliczoną ilość razy. złościło ją, że tak skwapliwie dawała się wciągać w te rozmowy, służące tylko do tego, aby ją ogłupić i upokorzyć. to jest książka o malarstwie goi, mówił ten mężczyzna, to geniusz, niech pani spojrzy. takich rzeczy już się dzisiaj nie robi i sam bóg nie mógł zdawać sobie sprawy, jakie cuda pojawią się na świecie wraz z narodzinami tego człowieka. wie pani, mario da graça, są ludzie, którzy potrafią zaskoczyć samego stwórcę, jestem o tym przekonany. rozpierając się w swoim starym fotelu obitym skórą, puszył się, jakby chciał jej pokazać, że dojście do takiego wniosku było niezwykle błyskotliwe; że on sam też potrafi zaskoczyć boga i się tym faktem radować. z pewnością, panie ferreira, odpowiadała. on wstawał, kładł jej ręce na ramionach, pochylał się trochę, aby się z nią zrównać, i ją całował. to nie jest kwestia pewności, mówił, bo pewności być tu nie może, ale oboje wiemy, gdzie nasze miejsce, bo na tym właśnie zasadza się społeczna struktura, i właśnie nasza świadomość własnego miejsca sprawia, że ta struktura się nie rozpada. przydała pani, mario da graça, kolorów temu domowi, już to pani mówiłem. po czym znowu pochylał się nad kobietą, zatykał jej usta swoimi ustami i zaczynał tropić językiem jej język, jakby polował na larwy. nie powinien pan, panie ferreira, dopiero co wczoraj się to zdarzyło, a ja mam potem koszmary w nocy, przerywała. ja z kolei sypiam przecudownie, odpowiadał. mościła się w jego ramionach z nadzieją, że może chodzi tylko o kilka pocałunków, o jedno dłuższe przytulenie, dzięki którym się uspokoi i zaraz każde z nich wróci do swojej pracy. a jakież to wszeteczne świństwa się pani śnią, pytał. no, że ciągle pokutuję, bo kobiecie takie rzeczy nie przystoją. mężczyźni, uważała, mają wszystko urządzone inaczej. mają lepszą robotę, więcej wolności, i nawet sumieniem się od nas odróżniają. dla kobiety sama rozwiązłość jest już bardzo luksusowym ryzykiem. jeżeli ktoś to odkryje, maria da graça już nigdy nie załatwi sobie żadnych podłóg do wycierania. pan ferreira znowu się uśmiechał i nacierał na nią jeszcze bardziej rozochocony, jakby jego podniecenie rosło wraz z rozbawieniem. niech pani nie będzie naiwna, mario da graça, gdyby odkryli, jak bardzo, by tak rzec, w sobie zagustowaliśmy, z pewnością zaczęliby się za panią uganiać, aż położyliby na pani łapska, tak samo jak ja to zrobiłem. maria da graça nie wiedziała, czy to była szczerość. czuła się jak łachudra, kiedy ten oblech twierdził stanowczo, że położył na niej łapy, bo po prostu nadarzyła się okazja. było tak, jakby łowiąc każde jego słowo, jedną ręką pucowała dom, a drugą imperialistyczne ego swego pracodawcy. niech pan słucha, panie ferreira, któregoś dnia mój augusto wszystko odkryje, przyjdzie tu i będzie pan z nim miał mało przyjemną rozmowę.
a potem goya przeszedł przez to, co dobre, i przez to, co złe, i widnieje teraz na świętych ścianach domu bożego, ale pozostawił również świadectwo koszmaru, który może kryć się w naszej pospolitej powszedniości. był człowiekiem przytomnym. wiedział, że sztuka jest niezdolna do jakiejkolwiek przesady. sztuka jest niezdolna do przesady. czy pani rozumie, co mówię, mario da graça, pytał. ona lekko wzruszała ramionami i nie wiedziała, co powiedzieć, wszystko to wydawało jej się zbyt nadęte, żeby mogło mieć jakąkolwiek wartość dla jej prostego życia. myślała, że jest tam tylko po to, aby zarobić trochę pieniędzy, i że wszystko, czego jej trzeba, to trochę jedzenia i trochę ubrań. czuła, że na tych namiętnych teoriach zupy się nie ugotuje. tylko namiętność może dać człowiekowi taką energię, ciągnął, tylko namiętność, gdy przez chwilę upodabnia się do woli bożej, może zrodzić dzieło niewyobrażalne, to już sam fernando pessoa powiedział. maria da graça siedziała wylękniona i spoglądała na książkę, dostrzegając niewyraźne twarze postaci o minach ponurych i przeraźliwych. chciała się dowiedzieć, co on jeszcze namalował oprócz tych strasznie dołujących obrazków. oblechowi oczy połyskiwały z satysfakcji i przekonany, że wzbudził w uczennicy zainteresowanie, kartkował książkę, aby znowu podetknąć jej pod nos jakąś stronę, mówiąc, o, to, to coś absolutnie wspaniałego.
jego pocałunki były cierpkie, staruchowate i nerwowe, jakby udręczone przewlekłym postem i wyczekiwaniem. zdradzały pośpiech. i wcale jej się nie podobały. wolniej sprzątała kuchnię, rozbita jego ciągłą obecnością, która musiała znaczyć tylko to, że po robocie lub jeszcze w jej trakcie poczuje na sobie jego dłonie, żądające raz więcej, raz mniej. i przeciągała etap wycierania naczyń, szukając ratunku od swoich udręk w ulotnych bańkach mydlanych. maria da graça chciała sama sobie wybić z głowy myśl, że się w nim zakochała, ale jej głowa nie bardzo się z tym godziła. sądziła, że go nienawidzi, lecz myślała o tym obsesyjnie, jak ktoś, kto nie potrafi myśleć o niczym innym, a nawet gorzej – jak ktoś, kto nie chce myśleć o niczym innym. był stary, to prawda, znacznie starszy od niej, i nieszczególnie nadawał się do tego, aby go lubić, a jeszcze mniej do tego, aby go wychowywać. skoro miała męża, a on doskonale o tym wiedział, był zwykłym oportunistą, wykorzystując jej podległą pozycję służącej do tego, żeby się na nią wgramolić i podkreślać jej niewiedzę opowieściami o światowych cudach. maria da graça dobrze wiedziała, że jest mężczyzną pełnym poczucia wyższości i całkiem pozbawionym skrupułów, zawsze gotowym do podporządkowania jej swoim zachciankom i do wymagania od niej znacznie więcej, niż wypada pracodawcy. aby jakoś przetrwać w tej opartej na przemocy relacji, skupiała się na pieniądzach, które zarabiała. uważała życie za trudne, przy czym trudne – do pewnych granic rażącej przesady – znaczyło dla niej znośne.
wiele razy podejmowała decyzję, że już nie wróci do domu oblecha. niech sobie znajdzie kogoś innego, kogo to zainteresuje, w końcu nie podpisała żadnej umowy, że będzie przychodzić cztery razy w tygodniu, mogła więc spokojnie zrezygnować, kiedy tylko zechce. pan ferreira, strasznie ważny i pewny siebie, zostawiał jej kilka banknotów na talerzu przy wejściu do mieszkania i uważał to za wielką fortunę, nigdy nie podejrzewając, że ta kobieta mogłaby odejść. uważnie odliczał banknoty, żeby nie pomyślała sobie, że wynagradza ją za jakąś specjalną opiekę czy specjalne zabiegi i że w następnym miesiącu będzie oczekiwał tego samego. nie ma mowy. po dwu-, trzykrotnym przeliczeniu banknoty trafiały na talerz i czekały tam pod wykonanym z brązu przyciskiem do papieru w kształcie dłoni. kiedy maria da graça podnosiła go, wiedziała, że znajdzie najdokładniejszą ze wszystkich swoich wypłat. jeżeli przebiegała wzrokiem po banknotach przed schowaniem ich do kieszeni, to tylko dlatego, że miała nadzieję, że ten facet któregoś dnia zwariuje, co poskutkuje ogromną nadpłatą lub ogromną niedopłatą. przyglądanie się banknotom było sposobem pomiaru upływu czasu, oznaczało zyskanie jeszcze jednego miesiąca przed doniosłym zdarzeniem, jakim miał być wybuch jego obłędu, który, dobrze to wiedziała, z pewnością sprowadziłby na nią śmierć.
przechodząc z salonu do pokoju, nie przestawał się w nią wpatrywać. harowała ze zdwojoną gorliwością, byle tylko nie zechciał przyssać się do jej ust lub zażyczyć sobie, aby wstała z podłogi, by mógł ją obmacać. rozciągnięta na podłodze, między ławami i stołem, przywierała do parkietu tak mocno, jak potrafiła, żeby nawet przez chwilę nie uznał, że jest bezczynna, a więc ma czas na przerwę gimnastyczną. popołudnie mijało, a ona odzyskiwała spokój, przynajmniej dziś jest dzień, w którym zgarnę trochę kasy. on zaś myślał, chciałbym, aby wyszła stąd wykończona. zaspokojona do tego stopnia, że nie będzie mogła znieść męża. ta myśl pochłaniała go bez reszty. maria da graça, nieświadoma jego ambicji, wielokrotnie – w chwili, gdy już miała wychodzić – trafiała do łóżka pracodawcy, poświęcając mu czas i ciało, które później miała ponownie poświęcać mężowi. oblech pojękiwał i wmawiał sobie, że wiek wcale nie pozbawił go jurności. w samym środku stosunku podchwytywała jego spojrzenie, pragnąc mu powiedzieć wzrokiem, że on nic nie rozumie z tego, co się tu dzieje, i że ona nie zdoła go zadziwić, a tym bardziej boga, i że nigdy nie opanuje słownictwa, którym umiałaby wyjaśnić mu tę nienawistną miłość. wyczołgiwała się spod niego i poprawiała sukienkę, a on zapalał papierosa, zasmradzając powietrze dymem i odorem własnego ciała. usprawiedliwiała się, mówiąc, mąż już wrócił na ląd i muszę zrobić w domu pranie, jestem spóźniona. uśmiechał się w odpowiedzi i pytał, kiedy znowu wypływa, no, no, rybak w samym środku bragançy, taki mąż rzadko się trafia.
docierała do domu, śmierdząc potem wstydu. błyskawicznie obmywała się pod prysznicem, żeby poczuć się mniej winna miłości do innego mężczyzny, i zaczynała gotować. wkrótce pojawi się augusto, który z pewnością będzie chciał mieć wszystko na stole, przekonany także o tym, że jego zmęczenie i tak jest zawsze większe i godniejsze szacunku niż jej. po siedemnastu latach małżeństwa i wobec coraz gorszego zachowania męża, maria da graça postrzegała go już wyłącznie jako łajzę, od której nie była w stanie się uwolnić. podsuwała mu pod nos jajka, ryż, stygnącą zupę i opadała na krzesło, słuchając jego narzekań, że tylko łazi w tę i we w tę, a roboty nie ma. zaglądałem na place budowy, rzucił, coraz więcej tam ludzi ze wschodu, zdesperowanych i gotowych nosić ciężarówki na barkach, byle tylko przetrwać. ci ze wschodu, ciągnął, są tacy twardzi, że wszystkim nam zjebią życie. bo są sprytniejsi, silniejsi i bardziej zdesperowani. ona pierwsza brała się za zupę, opierała lewą rękę na kolanach, obciągała sukienkę, sporadycznie przesuwała dłoń na łono, trochę zbolałe, trochę zdezorientowane, ponad wszystko pragnąc się położyć i raz po raz wracając myślami do oblecha i do sposobu, w jaki się do niej przystawiał, by gnębić ją swoim pożądaniem.
augusto przewracał się z boku na bok na kanapie, bolał go brzuch. nie wiedział, że maria da graça codziennie dodaje mu do zupy kilka kropel wybielacza lub jakiegoś innego środka żrącego. ona tylko ściszała telewizor i od razu szła do łóżka. z oczyma utkwionymi w suficie przypominała sobie na wyrywki różne rzeczy. przyrzekała sobie, za każdym razem solenniej, że znajdzie czas, aby się spotkać z quitérią, która pewnie będzie ją odsądzać od czci i wiary, że nigdy o niczym jej nie mówi, no bo przecież są sąsiadkami, a zdarza się, że prawie cały tydzień się nie widzą. zawsze tak było, kiedy augusto wracał na ląd. a niech się zamuli letnim piwem i zaśnie w salonie, przekonany, że to powroty do bragançy tak szkodzą jego zdrowiu. biedaczka nie chciała go zabić, chciała tylko, żeby zapłacił choć trochę za pozbawienie jej wolności, bo małżeństwo z nim przypominało uwiązanie łańcuchem do ściany, i to ściany z wyblakłą farbą – durnej ściany zbudowanej z durnych poglądów. gdyby augusto umarł po kilku tygodniach jedzenia zupy z wybielaczem, byłaby to dla niej niespodzianka miła, ale i straszna, bo nie uważała się za morderczynię. raz po raz wyobrażała sobie akt mordu, lecz nie wyobrażała sobie już tego, że ją aresztują i wtrącają do jakichś kazamat. uważała siebie za taką samą kobietę jak inne, a skoro była jak pozostałe, cokolwiek by zrobiła, powinno być uznane za normalne w świetle okrutnego losu, jaki został jej przeznaczony. może te krople wybielacza były sposobem na to, aby nie uciec od augusta. na to, aby pozostawić go jeszcze przy sobie, równocześnie stopniowo go likwidując; redukując do połowy męskość, do której aspirował, bo ta połowa mężczyzny, którą i tak był z natury, już ją nieodwołalnie męczyła i frustrowała. quitéria ją ostrzegała, w ten sposób, dzień po dniu, łatwo zbierze się litr, a tak po mojemu, jak facet wychla litr wybielacza, to bez pudła wyciągnie kopytka. śmiały się z tego z pełną swobodą, zbrodniarki równie współwinne, co nieświadome. czerpały z tego bezmyślną radość, stworzoną z najbardziej ciągłej i trudnej materii życia. radość uszlachetniającą ich durne marzenia z okresu dojrzewania, także o tym, że idą do łóżka z facetem z miłości, a potem widzą, że ta miłość umiera. taki był koszt zaakceptowania męskiej niewrażliwości. na tym polegała zgoda na porzucenie albo samotność, które ustanowiła stwórcza wola boga. a później myślały, że nic z tego nie ma sensu, że też mogły być z kamienia. chodzić po świecie i patrzeć nań wolne od miłości, a nawet jakiegokolwiek zainteresowania. a quitéria mówiła, zamknij się, graça, odbiło ci przez tego oblecha, nie masz innej opcji jak poluzować z tymi sprawami poniżej pasa. a jeśli z tym też musiała poluzować, to znaczyło, że naprawdę wszystko w jej życiu tylko podcinało jej nogi. wszystko, nieprzerwanie – bez względu na to, w co się akurat angażowała, czy coś było na zawsze, czy trwało sekundę, czy było słodkie, czy gorzkie, kochane czy nienawidzone z głębi serca. miłość, która powstaje w taki sposób, skierowana do osoby znienawidzonej, jest najgorsza, mówiła jej quitéria, to jak walka z cieniem. maria da graça wlewała jedną kroplę wybielacza więcej do zupy augusta i sądziła, że uwalnia się od tych oburzających emocji. gubiła się wśród sznurów do suszenia prania, wytrzepując prześcieradła i wieszając kolejne dywaniki, kiedy samo jej ciało drżało jak dywanik na wietrze, dręczone przez straszliwą myśl, że zakochała się w staruchu, który nią gardzi i którym sama tak bardzo nauczyła się gardzić.
wczesnym rankiem, kiedy augusto wciąż był pogrążony w niespokojnym śnie, przewracając się z boku na bok i mamrocząc urywane bezsensowne słowa, maria da graça, nadal obarczona ciężarem własnych koszmarów, zwykła wstawać z łóżka, aby z odwieczną naiwnością poddać się szorstkiemu przebudzeniu.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------